Pakt z Cameronem - Vanessa Fewings - ebook

Pakt z Cameronem ebook

Fewings Vanessa

5,0
25,50 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wrogowie zacieśniają krąg.

Wszelkie granice przestają mieć znaczenie.

Miłość rozpada się na kawałki.

Pośród zmysłowych cieni, w których obsesja przeplata się z miłością i chęcią posiadania, spotkałem ją. Nazywa się Mia Lauren.

Zawładnęła mną. Każdy jej krok jest pełen gracji, a każde polecenie rozkazem. Sama jej obecność działa na mnie jak orzeźwiający eliksir.

Muszę sprawić, że będzie moja.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 173

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział pierwszy

Duh­kha.

To bud­dyj­skie okre­śle­nie da się prze­tłu­ma­czyć jako cier­pie­nie, udręka albo psy­chiczny dys­kom­fort.

Aby uwol­nić się od duh­kha, należy postę­po­wać przy­zwo­icie i racjo­nal­nie, nie wolno kie­ro­wać się emo­cjami. Innymi słowy, trzeba robić wszystko odwrot­nie niż ja obec­nie.

Wście­kły, zaci­sną­łem dło­nie na kie­row­nicy bugatti vey­rona, ani tro­chę nie przej­mu­jąc się kul­turą jazdy.

Mia­łem ochotę kogoś zamor­do­wać.

Jedy­nym spo­so­bem na to, by skró­cić tę mękę, było dogo­nie­nie Mii – mojej kochanki, mojej pięk­nej i słod­kiej ule­głej – która pędziła przed nami jak sza­lona moim bmw.

Miała tylko dwa­dzie­ścia jeden lat i była naj­pięk­niej­szą ze zna­nych mi kobiet. Mimo tego wszyst­kiego, przez co prze­szła, jej cha­rak­ter pozo­stał nie­ska­lany.

Shay spo­glą­dał raz na drogę, raz na lap­topa, który trzy­mał na kola­nach, żeby śle­dzić bmw. Był cał­ko­wi­cie sku­piony, nie­ty­powo dla sie­bie, gdyż z reguły sypał żar­tami jak z rękawa. Ten zapra­wiony w bojach geniusz infor­ma­tyczny i zara­zem szef mojej ochrony wie­dział, że z tru­dem panuję nad sobą. Moja kobieta zmie­rzała pro­sto w pasz­czę lwa, a jeśli wie­rzyć małej czer­wo­nej kropce na ekra­nie, wkrótce mie­li­śmy zgu­bić trop.

Shay słu­żył daw­niej w eli­tar­nej jed­no­stce, w Koman­dzie Foki, i takie sytu­acje nie były dla niego nowo­ścią, drgnął jed­nak, kiedy prze­kro­czy­li­śmy pręd­kość stu sześć­dzie­się­ciu kilo­me­trów na godzinę.

Polu­zo­wa­łem kra­wat, czu­jąc, jak nara­sta we mnie nie­na­wiść do samego sie­bie.

– Jak się tu regu­luje kli­ma­ty­za­cję? – Dłoń Shaya zawi­sła nad deską roz­dziel­czą. – To przy­po­mina panel ste­ro­wa­nia w samo­lo­cie…

Pod­krę­ci­łem klimę i płyn­nie wyprze­dzi­łem kolejny samo­chód.

Sku­pia­łem całą uwagę na tym, żeby unik­nąć koli­zji. Mimo nad­cho­dzą­cego wie­czora tłok na dro­gach wcale nie zma­lał.

Zła­ma­łem obiet­nicę.

Zapew­nia­łem Mię, że obro­nię ją przed nie­bez­pie­czeń­stwem i że już nikt ni­gdy jej nie skrzyw­dzi. Teraz jed­nak pako­wała się w kło­poty, gotowa sta­wić czoło sta­remu wro­gowi, i to tylko po to, by mnie chro­nić. Wie­dzia­łem to z całą pew­no­ścią.

Zaczęło się od tego, że kilka dni temu przed skle­pem Bad­gley Mischka poja­wił się Adrian Her­ron. Mia nie chciała o tym roz­ma­wiać, ja zaś źle oce­ni­łem sytu­ację i nie naci­ska­łem, żeby się otwo­rzyła. Tym­cza­sem ponad wszelką wąt­pli­wość to był on – drań, który zamor­do­wał jej matkę. Prze­szłość dopa­dła Mię, a ja nawet nie zauwa­ży­łem, co się święci.

Nie­winna poranna zmiana w jadło­dajni Char­lie’s Soul Kit­chen oka­zała się dla Mii nie­bez­pieczna. Kaza­łem mojemu szo­fe­rowi Leo obser­wo­wać ją ze środka, zespół Shaya miał peł­nić straż na zewnątrz. Mimo to Dec­ker, młod­szy brat Adriana, który zdo­łał zatrud­nić się w jadło­dajni, groź­bami zmu­sił Mię do mil­cze­nia.

To wła­śnie Dec­ker Her­ron zerwał Mii obróżkę, pozo­sta­wia­jąc zadra­pa­nie na jej szyi. Byłem tak prze­peł­niony zazdro­ścią, że nie dostrze­głem tego naj­waż­niej­szego dowodu. Powi­nie­nem zarzu­cić Mię pyta­niami i skło­nić do pozo­sta­nia w moim domu w Beverly Hills, a tym­cza­sem dopu­ści­łem do tego, że posta­no­wiła samot­nie upo­rać się z pro­ble­mem. Jak głu­piec uwie­rzy­łem w jej kłam­stwo o tym, skąd wzięło się zadra­pa­nie.

– Skie­rujmy do tego moich ludzi. – Shay zer­k­nął na mnie z ukosa. – Cam, pro­szę cię.

– Trzy­mam rękę na pul­sie.

– Ja powi­nie­nem się tym zaj­mo­wać. Moi ludzie…

– Mia jest moją kobietą – prze­rwa­łem mu.

– Za bar­dzo się zaan­ga­żo­wa­łeś. Kie­ru­jesz się emo­cjami. To zro­zu­miałe, ale sam pomyśl… Może jed­nak zwol­nisz, co?

– Mam ryzy­ko­wać, że ją stracę?

– Dobrze byłoby nie zgi­nąć w wypadku.

Zdją­łem nogę z gazu, przede wszyst­kim dla­tego, że na desce roz­dziel­czej zami­go­tała lampka sygna­li­zu­jąca obec­ność radio­wozu w odle­gło­ści dwu­dzie­stu metrów przed nami.

– Miała być pod kon­trolą two­jego zespołu i Leo – wark­ną­łem. – Nikt nie zauwa­żył, że weszła do jadło­dajni w obróżce, a kiedy wycho­dziła…

– Dali­śmy ciała. – Shay z fru­stra­cją postu­kał w lap­topa. – Mają zwra­cać uwagę na każdy szcze­gół, także na to, co ma na sobie Mia, na wypa­dek gdyby…

– Gdyby zagi­nęła?

– Nie wiem, co się stało – wes­tchnął. – Przy­kro mi. Obie­cuję ci, że winni stracą pracę.

Ale ja wie­dzia­łem, co się zda­rzyło.

Leo wyszedł z zało­że­nia, że ludzie na zewnątrz obser­wują Mię, oni zaś uznali, że odpo­wie­dzial­ność spo­czywa na nim i jego eki­pie. Koniec koń­ców, też kie­dyś słu­żył w woj­sku i jako były czło­nek pie­choty mor­skiej raczej nie powi­nien mieć trud­no­ści z upil­no­wa­niem przez trzy godziny mło­dej kobiety.

– Zawio­dłem ją – wes­tchną­łem.

– Biorę na sie­bie pełną odpo­wie­dzial­ność. – Shay wska­zał na ekran. – Zbli­żamy się do niej.

– Dokąd jedzie?

– Cho­lera.

– Czyli wje­chała pod most – powie­dzia­łem spo­koj­nie, mimo że odcho­dzi­łem od zmy­słów.

Shay dwu­krot­nie odświe­żył ekran.

– Jest. Mamy ją.

Ode­tchną­łem głę­boko.

– Potrze­bu­jemy broni – oświad­czy­łem. – Niech któ­ryś z two­ich ludzi czeka tam na nas.

– Jeśli Mia dotrze do domu przed nami, nie wcho­dzisz do środka, Cole.

Zaci­sną­łem zęby i posta­no­wi­łem puścić jego słowa mimo uszu.

– Zjeż­dża z auto­strady. – Postu­kał w moni­tor. – Naj­bliż­szym zjaz­dem.

Zmie­ni­łem trzy pasy.

– Poka­za­łem Mii, gdzie jest jej obróżka – tłu­ma­czył Shay – a ona zapa­mię­tała adres z mojego tele­fonu.

– Jest cho­ler­nie inte­li­gentna, Shay – odpar­łem. – Ludzie jej nie doce­niają. Prze­czy­tała cały mój zbiór ksią­żek Jose­pha Camp­bella, a teraz ma obse­sję na punk­cie Mil­tona Erick­sona.

Skrę­ci­łem w lewo i zaklą­łem, kiedy tra­fi­li­śmy na czer­wone świa­tło. Nie­wiele bra­ko­wało, a bym je zigno­ro­wał i poje­chał dalej.

– Wiem, że ją kochasz – powie­dział Shay.

Na szczę­ście zapa­liło się zie­lone. Doda­łem gazu i minę­li­śmy skrzy­żo­wa­nie.

– Jest inna, Shay.

– Wiem.

– Jeśli coś jej się sta­nie… – Nawet nie mogłem dokoń­czyć tego zda­nia.

– W Lon­dy­nie uczy­li­śmy ją samo­obrony.

– Jakie to ma teraz zna­cze­nie? – Wska­za­łem ekran.

Nagle Shay się obej­rzał.

– Stój! Cof­nij – zażą­dał.

Wrzu­ci­łem wsteczny i z piskiem opon popę­dzi­li­śmy do tyłu. Chwilę póź­niej dałem po hamul­cach i wyj­rza­łem przez okno.

Moje bmw stało zapar­ko­wane ze zga­szo­nymi reflek­to­rami.

Mia znik­nęła.

Rozdział drugi

– Gdzie jesteś, do cho­lery? – usły­sza­łem w gło­śniku komórki szorstki głos Henry’ego.

Shay z przy­zwy­cza­je­nia poło­żył dłoń na masce bmw, żeby spraw­dzić, czy sil­nik jest jesz­cze cie­pły.

– A ty, Henry? – spy­ta­łem.

– Sie­dzę w samo­lo­cie.

– Ja mam godzinne opóź­nie­nie.

– Gdzie kon­kret­nie jesteś? – nie odpusz­czał.

Wola­łem mu nie wspo­mi­nać, że w cen­trum Los Ange­les, żeby nie pro­wo­ko­wać dal­szych pytań.

– Oddzwo­nię póź­niej, okej? – zapro­po­no­wa­łem.

Powio­dłem spoj­rze­niem po małych domach w cie­niu biu­row­ców. W oddali pię­trzył się ratusz.

– Nie zro­bisz tego, Cam – oznaj­mił Henry.

– Czego nie zro­bię?

– Wiem, co czu­jesz w związku z Cole Tea…

– Dołą­czę do cie­bie jak naj­szyb­ciej – prze­rwa­łem mu.

Shay zasy­gna­li­zo­wał gestem, żebym skoń­czył roz­mowę.

– Leć do Nowego Jorku – doda­łem. – Ja zła­pię następny lot.

– Co się dzieje?

– Muszę koń­czyć… – zaczą­łem, ale nagle usły­sza­łem głos Shaya.

– Came­ron, źle to wygląda…

Natych­miast ruszy­łem za nim ścieżką mię­dzy dwoma domami.

– Nie trać nadziei, Henry – powie­dzia­łem do komórki.

W tele­fo­nie roz­le­gły się przy­tłu­mione dźwięki. Naj­wy­raź­niej roz­ma­wiał z pilo­tem. Kiedy cze­ka­łem, dotarło do mnie, że spra­wi­łem wielki zawód nie tylko bratu, ale i wszyst­kim innym. Powi­nie­nem być teraz na pokła­dzie tego samo­lotu.

– Już jestem – usły­sza­łem głos Henry’ego.

– Czuję się rów­nie zdru­zgo­tany jak ty… – zaczą­łem, ale nie dał mi dokoń­czyć.

– Słowa są tanie, Cam.

– Osła­niaj mnie. – Zaci­sną­łem palce na tele­fo­nie. Henry zbyt długo nie odpo­wia­dał. – Henry?

– Masz to jak w banku – wes­tchnął.

– Odwdzię­czę się.

Rozej­rza­łem się wokół. Szli­śmy pomię­dzy dwoma wyso­kimi, pod­nisz­czo­nymi ogro­dze­niami z drewna.

– Ste­war­desa pio­ru­nuje mnie wzro­kiem – oznaj­mił Henry i się roz­łą­czył.

Mia­łem wra­że­nie, że moje stopy wta­piają się w asfalt. Powie­trze było gęste, pano­wał duszny upał i zano­siło się na deszcz. W oknach wielu oko­licz­nych budyn­ków zain­sta­lo­wano kraty, co nie wró­żyło nic dobrego. Kilka latarni nie dzia­łało.

Bałem się o Mię.

Shay wycią­gnął tele­fon, a zanim ruszy­li­śmy za sygna­łem z obróżki, obej­rzał się na bmw i bugatti vey­rona. Mocno się wyróż­niały na tle innych zapar­ko­wa­nych tu samo­cho­dów.

Do dia­bła z nimi.

Shay szedł przo­dem, a ja zer­ka­łem przez jego ramię na czer­woną kropkę. Jak na iro­nię, biżu­te­ria, która nara­ziła Mię na nie­bez­pie­czeń­stwo, teraz wio­dła nas pro­sto do niej.

– Jest – ode­zwa­łem się ner­wowo.

Zoba­czy­łem Mię kilka metrów przed nami.

Szyb­kim kro­kiem zmie­rzała do na wpół zruj­no­wa­nego domu z kra­tami w oknach i zasu­nię­tymi zasło­nami. Traw­nik przed budyn­kiem był wyschnięty na wiór.

Shay chwy­cił mnie za ramię.

– Zostań tutaj – wark­nął.

Wyrwa­łem mu się i popę­dzi­łem przed sie­bie. Krew dud­niła mi w uszach, gwał­tow­nie chwy­ta­łem ustami powie­trze. W myślach pogra­tu­lo­wa­łem sobie wszyst­kich poran­nych prze­bie­żek.

Mia zawa­hała się na naj­wyż­szym stop­niu scho­dów i unio­sła rękę, żeby zapu­kać.

Kiedy bie­głem przez traw­nik, nie­mal czu­łem, jak czas staje w miej­scu. Nie widziała mnie.

Chwy­ci­łem ją w obję­cia, odcią­gną­łem na bok i przy­cis-nąłem do muru, zasła­nia­jąc dło­nią jej usta.

W pierw­szej chwili wpa­dła w popłoch, ale odprę­żyła się na mój widok. Cała się trzę­sła.

Zamarła, gdy zza rogu wybiegł Shay.

– Pew­nie się zasta­na­wiasz, jak cię zna­la­złem? – szep­ną­łem.

Spoj­rzała mi w oczy i ski­nęła głową.

Przy­su­ną­łem usta do jej ucha.

– Wetkną­łem ci plu­skwę w słodki tyłe­czek, kiedy spa­łaś. – Z roz­ba­wie­niem unio­słem brwi i zmu­si­łem się do uśmie­chu, choć serce na­dal pró­bo­wało wysko­czyć mi z piersi.

Mia wpa­try­wała się we mnie z osłu­pie­niem.

Choć ogrom­nie mi ulżyło, nie prze­sta­wa­łem myśleć o tym, co mogłoby się wyda­rzyć, gdyby weszła do tego budynku. Ci dwaj już poka­zali, do czego są zdolni.

I pomy­śleć, że zna­la­zła się tutaj wyłącz­nie z mojej winy…

– Cole – ode­zwał się Shay. – Co to było, do cho­lery? Mam was chro­nić…

Mia zaci­snęła powieki.

– Co tu robisz? – zwró­ci­łem się do niej, igno­ru­jąc ostre spoj­rze­nie Shaya.

Odsu­nęła moją dłoń i zmarsz­czyła brwi.

– Mam sprawy do zała­twie­nia – odparła.

– A kon­kret­nie? – znie­cier­pli­wił się Shay.

– Nie wtrą­caj się – wark­ną­łem.

– Oni chcą tylko tro­chę pie­nię­dzy – wyszep­tała. – Obie­cali…

– Z takim szaj­sem powin­naś przy­cho­dzić do mnie – prze­rwał jej Shay.

– Mia, jak możesz zada­wać się z tym czło­wie­kiem po tym, co ci zro­bił? – wes­tchną­łem. – Po tym, co zro­bił two­jej mamie?

– Gro­ził ci, Came­ron. – Unio­sła rękę do obróżki, jakby nie pamię­ta­jąc, że już jej nie ma. – Zapew­niał, że mogą bez trudu zruj­no­wać ci repu­ta­cję.

– Nie mają takiej mocy, Mia, chyba że im ją ofia­ru­jesz.

– Ale…

– Wiemy, że dostali od cie­bie obróżkę…

Prze­łknęła łzy.

– Odzy­skam ją – zapo­wie­działa.

– Wybacz lanie, skar­bie – mruk­ną­łem. – Nie mia­łem poję­cia…

– Pozwo­li­łam mu odejść z twoją piękną obróżką.

– Ty jesteś naj­waż­niej­sza, zawsze o tym pamię­taj. I ni­gdy wię­cej nie nara­żaj się na nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Adrian gro­ził, że zdra­dzi pra­sie moją prze­szłość – wyznała. – Jest gotów roz­gło­sić, że spo­ty­kasz się z córką nar­ko­manki.

– Och, Mia. – Pokrę­ci­łem głową. – I niby co by się stało, gdyby ta sprawa wyszła na jaw?

– Podobno wpły­nę­łoby to na Cole Tea.

Zer­k­ną­łem na Shaya.

Obaj wie­dzie­li­śmy, że Cole Tea i tak chyli się ku upad­kowi.

Mia zaci­snęła palce na mojej dłoni.

– Uprze­dzili mnie, że jeśli ci o tym powiem, skon­tak­tują się z dzien­ni­ka­rzami.

– Czy Dec­ker zerwał ci dzi­siaj rano obróżkę? – spy­tał Shay.

Ski­nęła głową. Wyda­wała się bez­bronna i bar­dzo zmę­czona.

– Prze­pra­szam, że na cie­bie krzy­cza­łem… – Z lewej strony coś się poru­szyło, a ja odru­chowo unio­słem rękę, żeby chro­nić Mię.

To była Emma z ekipy Shaya. Kilka dni temu widzia­łem na wła­sne oczy, do czego jest zdolna, kiedy dała popis przed klu­bem. O płyn­no­ści jej ruchów krą­żyły legendy, do tego była sku­teczna niczym Ronda Rousey. W oka­mgnie­niu powa­liła napast­nika, który mnie zaata­ko­wał.

Teraz wrę­czyła Shay­owi pisto­let, a on ukrył go pod mary­narką. Dodat­kowo wsu­nęła mu pod koszulę mikro­fon.

– Zostań z Emmą – zwró­ci­łem się do Mii.

– Chcę z nim poroz­ma­wiać – oznaj­miła.

Shay tylko prych­nął i ukrył w kie­szeni mary­narki kolejny przed­miot od Emmy.

– Muszę się z tym upo­rać – pod­kre­śliła z naci­skiem. – To mój pro­blem.

– Nie, Mia – odpar­łem łagod­nie. – Nie cie­bie chcą dopaść, ale mnie, i posta­no­wili dopiąć swego za twoim pośred­nic­twem. Zro­bię z tym porzą­dek. – Obją­łem ją w pasie i odpro­wa­dzi­łem w bez­pieczne miej­sce.

Udało mi się skło­nić Mię, żeby wsia­dła do samo­chodu wraz z Emmą i dwoma ochro­nia­rzami Shaya. Zja­wili się w impo­nu­ją­cym tem­pie, dowo­dząc tym samym swo­jego pro­fe­sjo­na­li­zmu. Dobrze pła­ci­łem Shay­owi za to, żeby dzia­łał spraw­nie i dys­kret­nie.

Pozo­sta­wiw­szy uspo­ko­joną Mię na tyl­nej kana­pie cadil­laca esca­lade, wró­ci­łem w towa­rzy­stwie Shaya przed drzwi domu Her­ro­nów.

– Na pewno chcesz to zro­bić? – spy­tał.

Naj­chęt­niej otwo­rzył­bym drzwi kop­nia­kiem. Shay musiał jed­nak zoba­czyć, że jestem spo­kojny, pozbie­rany i gotowy na zimno sta­wić czoło Her­ro­nom.

– Zdej­mij kra­wat – pora­dził mi. – Będzie mniej ofi­cjal­nie.

Ścią­gną­łem go i wepchną­łem do kie­szeni.

Shay zapu­kał.

W środku roz­le­gło się dzi­kie szcze­ka­nie, które zmro­ziło mnie do szpiku kości i spo­wo­do­wało gwał­towny przy­pływ adre­na­liny.

Shay od nie­chce­nia roz­sy­pał ciemne okru­chy na pod­ło­dze przy drzwiach, po czym pod­niósł na mnie wzrok.

– Kiedy tu jecha­li­śmy, Emma spraw­dziła rejestr zwie­rząt domo­wych. – Otrze­pał dło­nie. – To karma dla psów.

Podzi­wia­łem jego zapo­bie­gli­wość.

– I co tu mamy?

– Kib­bles’n’Bits.

– Cho­dziło mi o psa.

– Rot­twe­iler. – Wzru­szył ramio­nami.

Rozdział trzeci

Ude­rzyła nas prze­ni­kliwa woń psiego moczu, przy­pa­lo­nego jedze­nia, a także papie­ro­sów i zepsu­tego piwa. W salo­nie ryczał tele­wi­zor, two­rząc dra­ma­tyczny pod­kład dźwię­kowy.

Na progu stał Dec­ker i wpa­try­wał się w nas wyzy­wa­ją­cym wzro­kiem.

Wyglą­dał zde­cy­do­wa­nie sta­rzej niż pięć lat wcze­śniej na zdję­ciu w pra­wie jazdy. Dał­bym mu znacz­nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia sześć lat. Widać par­szywe życie odbiło się na jego twa­rzy. Miał na sobie brudne bok­serki i pod­ko­szu­lek na ramiącz­kach. Było jasne, że od dłuż­szego czasu nie golił się ani nie cze­sał.

Gdyby moja była dziew­czyna McKen­zie zoba­czyła teraz tego wyta­tu­owa­nego gościa, który podobno zachwy­cił wszyst­kich w jadło­dajni, zamknę­łaby cho­lerną jadaczkę i ucie­kła. I pomy­śleć, że uwa­ża­łem go za zagro­że­nie.

McKen­zie wmó­wiła mi, że Mia ma romans z tym palan­tem, tym­cza­sem prawda była cał­kiem inna. Z żalem pomy­śla­łem, że nie powi­nie­nem wąt­pić w Mię i nasz zwią­zek.

Sytu­acja wyma­gała ode mnie ucieczki w zen – nie tylko teraz, ale w ogóle w życiu. Pozwo­li­łem, żeby emo­cje sta­nęły mi na dro­dze i zagro­ziły wszyst­kiemu, co uwa­ża­łem za bli­skie mojemu sercu.

Schrza­ni­łem sprawę.

Pies uja­dał coraz agre­syw­niej.

– Dec­ker Her­ron? – ode­zwa­łem się.

– Niczego nie kupuję. – Chciał zamknąć drzwi.

– Pra­cuje pan w Char­lie’s Soul Kit­chen? – Uśmiech­ną­łem się sze­roko.

Dec­ker wyj­rzał na ulicę.

– Przy­cho­dzimy nie w porę? – zapy­tał Shay.

– Tak jakby. – Dec­ker patrzył na nas uważ­nie.

– Racja. – Odwró­ci­łem się. – Powin­ni­śmy już iść.

– Nie chce pan dostać nowo­rocz­nej pre­mii? – zdzi­wił się Shay.

– Jest zajęty. – Wsu­ną­łem ręce do kie­szeni. – I tak mamy opóź­nie­nie.

Shay zer­k­nął na mnie i uniósł brwi, sygna­li­zu­jąc to, co już obaj wie­dzie­li­śmy – Dec­ker nie miał poję­cia, kim jestem.

– Prze­pra­szamy za kło­pot. – Shay rów­nież się odwró­cił.

– Trzeba było naj­pierw zadzwo­nić – burk­nął Dec­ker.

– Nie dostał pan mejla? – Shay spoj­rzał na niego ze zdu­mie­niem.

– Mejla?

– Jesz­cze jeden… – wes­tchną­łem.

– Co to za pre­mia? – zain­te­re­so­wał się Dec­ker.

Shay pokle­pał się po kie­szeni mary­narki, jakby cze­goś tam szu­kał.

– Ty go masz – zwró­cił się do mnie.

– Ni­gdy nie widzia­łem was w jadło­dajni – zauwa­żył Dec­ker.

– Jeste­śmy z kor­po­ra­cji – wyja­śnił Shay. – Każą nam się krę­cić po oko­licy i wku­rzać pra­cow­ni­ków. Nikogo ni­gdy nie ma w domu.

– Nikt nam nie otwiera – poskar­ży­łem się.

– Szcze­rze mówiąc, czek nie jest wart zachodu. – Shay wzru­szył ramio­nami.

– Ile? – spy­tał Dec­ker.

– Pięć – odparł Shay.

– Dola­rów?

– Setek – powie­dzia­łem. – Pięć­set dola­rów. Ską­pi­ra­dła. Więk­szość wolon­ta­riu­szy prosi nas, żeby­śmy wsparli tymi pie­niędzmi jadło­daj­nię… – Pokle­pa­łem się po mary­narce. – Mam tu czek, trzeba tylko pod­pi­sać. Cho­lera, gdzie mój dłu­go­pis?

Shay pokrę­cił głową.

– Prze­ślemy czek pocztą – oznaj­mił.

– A może doło­żymy tę sumę do wypłaty? – zasu­ge­ro­wa­łem.

– Mam dłu­go­pis – ode­zwał się Dec­ker.

Shay zer­k­nął na zega­rek i prze­stą­pił z nogi na nogę.

– Szcze­rze mówiąc, dopiero co zaczą­łem tam pra­co­wać – dodał Dec­ker. – Jesz­cze nie dosta­łem pierw­szej wypłaty.

– Przy­kro nam, że mejl nie dotarł.

– Wejdź­cie. – I sze­rzej otwo­rzył drzwi.

– W sumie możemy zała­twić sprawę od ręki. – Shay popa­trzył na mnie pyta­jąco.

Ski­ną­łem głową.

W domu o powierzchni około dzie­więć­dzie­się­ciu metrów kwa­dra­to­wych pano­wał kom­pletny chaos. Dec­ker bez wąt­pie­nia miał cechy pato­lo­gicz­nego zbie­ra­cza. Tu i tam walały się stare pudełka po piz­zach, w kącie leżały puszki po piwie, a jedy­nym meblem była wytarta i zapad­nięta sofa na środku pokoju. Na nie­do­pa­so­wa­nych podusz­kach wid­niały żółte plamy. Z wiel­kiej popiel­niczki uno­sił się dym papie­ro­sowy. Tele­wi­zor był nowy.

– Co to za pie­sek? – spy­tał Shay. – Szczeka jak pudel. Moja ciotka ma pudla. To mądre zwie­rzęta.

– Rot­twe­iler. Straszny piesz­czoch, chyba że coś mi grozi.

– Czyli pra­wi­dłowo – zauwa­ży­łem.

– Od dawna pan tu mieszka? – Shay popa­trzył na Dec­kera.

– Wła­śnie się wpro­wa­dzi­łem do brata. Sorry za bała­gan.

– Brat nie pra­cuje w jadło­dajni? – spy­tał Shay.

– Nie, on… – Dec­ker na chwilę umilkł. – Ma swoją robotę.

– Jaką? – zapy­ta­łem od nie­chce­nia.

– A co ci do tego, stary – wark­nął Shay.

Zapewne tak jak ja zauwa­żył, że lewa powieka Dec­kera drgnęła, co ozna­czało, że nabrał podej­rzeń.

– Daj mu ten czek – dodał Shay poiry­to­wa­nym gło­sem.

Się­gną­łem do kie­szeni.

– Ma pan piwo? – spy­tał Shay.

– Nie będziesz teraz pił. – Wyją­łem rękę. – Mamy jesz­cze dzie­sięć adre­sów do obsko­cze­nia.

– Tylko jedno. Zejdź ze mnie.

– Z nim tak zawsze. – Popa­trzy­łem na Dec­kera, jak­bym liczył na jego wspar­cie. – Upija się, a potem muszę go odwo­zić do cho­ler­nego Orange County.

– Gdy­bym nie chlał, nie zniósł­bym two­jego pie­prze­nia – wymam­ro­tał Shay.

Spio­ru­no­wa­łem go wzro­kiem.

– Muszę się odlać. – Prze­wró­cił oczami. – Gdzie łazienka?

– W głębi kory­ta­rza.

– W któ­rym pokoju trzyma pan psa? – zapy­tał Shay.

– W sypialni.

– Nie odgry­zie mi fiuta, co? – Shay zare­cho­tał i wyszedł.

– Niech pan tam nie wcho­dzi, a wszystko będzie w porządku! – krzyk­nął za nim Dec­ker.

– Sta­ram się pil­no­wać, żeby nie pił – wymam­ro­ta­łem.

– Z powo­dze­niem?

Podra­pa­łem się po policzku, uda­jąc zakło­po­ta­nie.

– Mój brat pije. – Zer­k­nął na kory­tarz. – Wiem, co to zna­czy.

– Ten sięga też po moc­niej­szy towar. Mar­twię się o niego. To dobry kum­pel, ale cią­gle ćpa. Mam tego dość.

– Mój brat też bie­rze.

– Poważ­nie?

– Ja się trzy­mam od tego z daleka. – Uniósł rękę.

– Kie­dyś wzią­łem LSD – skła­ma­łem na pocze­ka­niu. – Zacho­wy­wa­łem się, jak­bym miał super­moc. Wie­rzy­łem, że zdo­łam gołymi rękami urwać komuś głowę. – Popa­trzy­łem na niego, a potem na swoje dło­nie i szybko je odwró­ci­łem, jak­bym pogrą­żył się we wspo­mnie­niach. – Fla­sh­backi to zmora.

– Kiep­ski trip?

– Fatalny. – Wska­za­łem na tele­wi­zor. – Nie­zły sprzęt.

– Uhm.

– Hej. – Shay sta­nął na progu. – Gość ma w łazience egzem­plarz Wojny i pokoju.

– Pana? – spy­ta­łem Dec­kera.

– Brata.

– Nie cier­pię ksią­żek – powie­dział Shay. – Strata czasu.

Z roz­ba­wie­niem unio­słem brwi, myśląc o tym, że zasłu­gi­wał na Oscara.

– Pan nie stąd, co? – zwró­ci­łem się do Dec­kera.

– Z Char­lotte.

– Jak się tam dora­stało?

– Dora­sta­łem gdzie indziej.

Poru­sza­łem się powoli, z roz­my­słem. Podob­nie jak on opar­łem cię­żar ciała na lewej nodze, skrzy­żo­wa­łem ręce na piersi, jak­bym się osła­niał, i prze­chy­li­łem głowę.

– Zawsze żyłem w cie­niu brata – wyzna­łem szep­tem, naśla­du­jąc jego akcent, ton i rytm.

Zro­bi­łem to tak sub­tel­nie, że się nie zorien­to­wał.

– Ja też – wymam­ro­tał.

– Nawet nie chcę o tym myśleć. Kosz­marne wspo­mnie­nia.

– No tak… – Zmru­żył oczy.

– Wszystko przez mojego sta­rego. Stuk­nięty sukin­syn.

– Mój przez pół życia cho­dził pijany – wyznał – a dru­gie pół spę­dził na morzu.

– To gdzie pan dora­stał?

– Na Ala­sce.

– Pew­nie było super, co? – dopy­ty­wa­łem.

– Jeśli się lubi otwarte prze­strze­nie.

– Otwarte prze­strze­nie… – powtó­rzy­łem.

– W sumie naj­gor­sza tam jest samot­ność.

– Samot­ność?

– Był tam pan kie­dyś?

– Raz.

– Kosz­mar – mruk­nął.

– Ojciec pana bił? – spy­ta­łem pół­gło­sem.

– Sta­rał się zro­bić ze mnie męż­czy­znę. – Wzdry­gnął się.

– Życie jest do dupy – wes­tchną­łem.

Dec­ker odwró­cił wzrok.

– Raz pra­wie zła­mał rękę mojemu bratu. Zepchnął go ze scho­dów. Mamie powie­dział, że Adrian stra­cił rów­no­wagę.

– A ile Adrian miał wtedy lat?

– Sie­dem­na­ście.

– A mama? Gdzie wtedy była? – drą­ży­łem.

– W domu. Też się go bała.

– Pana brata?

Dec­ker zmarsz­czył brwi.

– Ojca mia­łem na myśli.

– Rodzice na pewno chcieli, żeby­ście wyro­śli na uczci­wych ludzi – wyszep­ta­łem.

– Pew­nie tak.

– Wie­dzieli.

– Co wie­dzieli?

– Obaj byli­ście uparci i nie­prze­wi­dy­walni. Każdy z was mógł iść dowolną drogą.

– Fakt – przy­znał.

– Winimy rodzi­ców, ale to wykręt – doda­łem. – Nad­cho­dzi czas, kiedy potra­fimy odróż­nić dobro od zła.

Dec­ker obser­wo­wał nas nie­uf­nie.

– Można żyć dobrze, słu­żyć innym, być miłym i dobrym czło­wie­kiem albo z wła­snego wyboru zostać palan­tem. W osta­tecz­nym roz­ra­chunku wybór należy do nas samych. Wygląda na to, że pan wybrał to dru­gie.

– Co takiego?

– Zdaje się, że nazwał cię palan­tem – wytłu­ma­czył mu Shay.

– Dla­czego?

– Zwal­niam cię – oświad­czy­łem chłodno.

Ze zdu­mie­nia otwo­rzył usta.

– Zatrud­niamy wyłącz­nie uczci­wych ludzi – doda­łem.

– A co z moim cze­kiem?

– Nie ma żad­nego czeku – odparł Shay.

– Nie rozu­miem…

– Już wyja­śniam – mruk­ną­łem. – Powiedz Adria­nowi, że wiem, co zro­bił pani Lau­ren, kiedy miała czter­na­ście lat. Wiem, że zamor­do­wał jej matkę, i mam na to dowody. W docho­dze­nie zaan­ga­żo­wał się pro­ku­ra­tor okrę­gowy. Prze­każ Adria­nowi, że obser­wu­jemy każdy jego ruch. Może tamto prze­stęp­stwo się przedaw­niło, ale jeśli zrobi cokol­wiek wbrew prawu, resztę życia spę­dzi za krat­kami.

– Ja nic nie zro­bi­łem.

– Szan­ta­żu­jesz panią Lau­ren… Napa­dłeś na nią…

– Wcale nie.

– Zerwa­łeś jej obróżkę.

– Sama mi ją dała. – Zer­k­nął w stronę sypialni, naj­wy­raź­niej chcąc zasu­ge­ro­wać, że zaraz wypu­ści psa.

– Widzia­łem zadra­pa­nie na jej szyi – oznaj­mi­łem.

Przy­szło mi do głowy, że serce Mii ucier­piało bar­dziej niż skóra.

Dec­ker poczer­wie­niał z wście­kło­ści.

– To córka nar­ko­manki – syk­nął. – Dok­tor Cole na pewno by nie chciał, żeby dzien­ni­ka­rze się o tym dowie­dzieli.

– To koniec, Dec­ker – powie­dzia­łem spo­koj­nie.

– Wal się. Wyno­cha!

Ode­rwa­łem się od ściany i sta­ną­łem tuż przed nim.

– Jeśli któ­ryś z was zbliży się do pani Lau­ren, to go deka­pi­tuję – wyce­dzi­łem.

– To zna­czy, że poucina wam łby – pośpie­szył z wyjaś-nie­niem Shay. – Tylko brzmi sno­bi­stycz­nie.

Dec­ker ponow­nie zer­k­nął w stronę drzwi do sypialni.

– Jeśli spró­bu­jesz się z nią skon­tak­to­wać, znajdę cię i wykoń­czę – doda­łem.

– Coś ty, kurwa, za jeden? – wark­nął.

– Jestem twoim sen­nym kosz­ma­rem.

– Jesteś…

– Zga­dza się. – Odwró­ci­łem się na pię­cie i wysze­dłem.

Nabra­łem w płuca chłod­nego powie­trza, zado­wo­lony, że nie muszę już dłu­żej sie­dzieć w tym smro­dzie. Shay wyszedł za mną i pokle­pał się po kie­szeni mary­narki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki