PAN DUDKOWSKI I JEGO FOLWARK
Pociąg miał ruszać. Niskie taczki tragarzy biegały z podwójną szybkością, spóźnieni podróżni niespokojnie wypytywali się o miejsca w wagonach, roznosiciele pism kręcili się między przedziałami, dokuczliwi jak komary. Zawiadowca co chwilę podnosił do ust świstawkę, ażeby wydać ostatnie hasło, a zniecierpliwiona lokomotywa parskała kłębami pary. Pan Dudkowski już miał miejsce w drugiej klasie. Walizkę i torbę położył w siatce, laskę i parasol oparł w kącie, a szal rozesłał na siedzeniu. Potem, zdjąwszy kapelusz, umieścił go obok walizki, a na głowę włożył czarną, jedwabną czapeczkę z miękkim daszkiem. Wydobył ukradkiem lusterko z kieszeni i przekonawszy się, że szpakowata broda i płócienny kitel nadają mu powierzchowność ziemianina z krwi i kości, uśmiechnął się i stanął w oknie. Na platformie, jego małżonka, Hermancja, prowadziła ożywioną rozmowę z młodzieńcem o bladej twarzy i niebieskich oczach, a kilkunastoletnia córeczka, ziewając, zapytywała guwernantki: kiedy nareszcie ruszy pociąg, gdyż ją bolą nogi od stania? Pan Dudkowski wychylił się z wagonu. — No, dowidzenia, Minciu! — rzekł do pani. — Dowidzenia, dowidzenia! — odparła dama, nie patrząc na niego. Zdawała się być silnie zajęta wybladlym młodzieńcem. — Uważasz, Minciu! — mówił pan. — Przyszlij mi na wieś ten duży kosz zamykany, to będziesz miała co tydzień świeże jarzynki... Trzeba także wydobyć ze strychu kojec, bo chciałbym wam przysyłać kurczęta. — Naco się to wszystko zdało? — odparła pani z odcieniem niewiary. — Jakto naco? — oburzył się pan Dudkowski. — Poto przecie kupiłem folwark, ażeby mieć pożytek. — Kwaśne mleko i świeże powietrze — dodała pani. — Kwaśne mleko, świeże powietrze i owoce dla siebie, a jarzyny, masło i kurczęta dla was. Rozległ się ostatni dzwonek. W wagonach trzeciej klasy zaszumiało jak w ulu, pociąg ruszył, a za nim przez kilkanaście kroków biegła gromada Żydków, którym widać zabrakło czasu do ukończenia interesów z odjeżdżającymi współwyznawcami. Pan Dudkowski wychylił się jeszcze mocniej z okna. — A nie tęsknijcie za mną!... — wołał, machając jedwabną czapeczką. Blady młodzieniec zdjął kapelusz, córka przesłała mu kilka pocałunków, guwernantka zawołała: atie!... atie!... — i tylko pani Hermancja skinęła niedbale głową i ręką, zabierając się do powrotu z bladym towarzyszem. Do przedziału wszedł konduktor i zażądał biletów. — Pan dobrodziej na wieś, na letnie mieszkanko? — rzekł do Dudkowskiego. — A tak, do mego folwarku — odparł pan Dudkowski, nieco ociągając się ze znalezieniem biletu. — Gdzie ja go podziałem?... — pytał i szukał po kieszeniach. — Człowiek aż się zapomina, tyle ma kłopotów... W Warszawie kamienica, a jeszcze do tego kupiłem folwark z pysznym ogrodem... Oto bilet — ciągnął, wydobywając kartę z kieszeni od kamizelki. — Ciekawym, jak mi się też powiedzie gospodarka na wsi... Konduktor zwrócił się do drugiego podróżnego, a ostemplowawszy bilety, dotknął ręką daszka i wyszedł z przedziału. Przez chwilę słychać było tylko dudnienie i turkot wagonów. Drugi podróżny, z zachmurzoną twarzą, wcisnął się w najdalszy kąt siedzenia, a pan Dudkowski kręcił się i chrząkał, chcąc zacząć z nim rozmowę. Wreszcie zapytał: — Pan dobrodziej daleko jedzie? — W Brześć. — Ja na czwartą stacją... W tych czasach kupiłem tam folwarczek... Pyszna miejscowość!... Domek wygodny, ogród owocowy, pięć morgów gruntu... Posłałem tam onegdaj kucharkę, ażeby mi urządziła mieszkanie, a dziś jadę sam, na całe lato i jesień... Pan dobrodziej, zdaje mi się, jest obywatelem ziemskim? — Nie — mruknął niedbale podróżny. — Aha!... to pewnie pan dobrodziej ma kamienicę w Warszawie?... — Nie. — Ja — mówił pan Dudkowski — mam także kamienicę w Warszawie. Dwadzieścia pięć okien frontu, cztery piętra i trzy oficyny, tuż obok przystanku tramwajów. Dałem za nią przed dwudziestu laty trzydzieści tysięcy rubli, a dziś warta sto dwadzieścia tysięcy. No, alem się też napracował przy niej!... Codzień byłem sam na każdem piętrze, co miesiąc sam odbierałem komorne od lokatorów... Bo u mnie, panie dobrodzieju, niema wielkich mieszkań, tylko małe, po dwa i po trzy pokoiki. Te dają najlepszy dochód, osobliwie, jeżeli wynajmować na miesiące... — Pan nie gra w karty?... — spytał nagle podróżny. — Nie — odparł z pośpiechem pan Dudkowski i pomyślał: „Do licha! czy to nie jest jeden z tych karciarzy, co ogrywają pasażerów na kolejach?...“ — Pan może nie ma przy sobie kart? — rzekł podróżny. — Nigdy nie jeżdżę z kartami — odparł pan Dudkowski. Podróżny zamyślił się. — Pan nie umie grać, czy pan nie chce grać?... — spytał znowu. — Nie, nie, nie... Nie umiem!.. — Szkoda! No, ale kiedy tak, to trzeba spać — zakonkludował podróżny, sięgając ręką pod siedzenie. Wydobył stamtąd pękatą butelkę, wychylił część jej zawartości, mruknął: „Sławna!“ — i wyciągnąwszy się na wąskiej kanapce, zaczął chrapać jak astmatyk. Tak niezwykłe postępowanie zaniepokoiło trochę pana Dudkowskiego, który zaczął przypuszczać, że nieznajomy, nie mogąc ograć go w karty, może zechce go uśpić i zrabować. Przytulił się do swego rogu i udając, że drzemie, ślubował, że za pierwszym podejrzanym ruchem nieznajomego, schwyci alarmową linkę, zwieszającą się nad oknem wagonu, i wstrzyma pociąg. „Pocom ja u licha mówił mu o kamienicy i folwarku?...“ — myślał pan Dudkowski, obserwując podróżnego z pod daszka. Ale podróżny spał tak szczerze, iż trwoga pana Dudkowskiego uspokoiła się, a miejsce jej zastąpił sen, coprawda bardzo czujny. Jednocześnie z zatrzymaniem się pociągu podróżny gwałtownie obudził się. — Co to?... — zawołał. — Pociąg stanął na stacji — odparł słodko pan Dudkowski. Podróżny popatrzył na niego zaczerwienionemi oczyma, jakby usiłując coś sobie przypomnieć, a po chwili zapytał niewyraźnie: — Pan gra w karty? — Nie — odparł pan Dudkowski. — Szkoda, będzie nudno jechać! — mruknął. Następnie wydobył z pod siedzenia flaszkę, przez chwilę pił tak, aż mu oczy łzami zaszły i ułożywszy się powtórnie na kanapce, rzekł: