Pan Dudkowski i jego folwark - Bolesław Prus - ebook

Pan Dudkowski i jego folwark ebook

Bolesław Prus

3,0
8,49 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: Avia-Artis
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2020
Opis

„Pan Dudkowski i jego folwark” to opowiadanie autorstwa Bolesława Prusa, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli polskiej literatury pozytywizmu i współtwórcy realizmu.

“Pociąg miał ruszać. Niskie taczki tragarzy biegały z podwójną szybkością, spóźnieni podróżni niespokojnie wypytywali się o miejsca w wagonach, roznosiciele pism kręcili się między przedziałami, dokuczliwi jak komary. Zawiadowca co chwilę podnosił do ust świstawkę, ażeby wydać ostatnie hasło, a zniecierpliwiona lokomotywa parskała kłębami pary.

Pan Dudkowski już miał miejsce w drugiej klasie. Walizkę i torbę położył w siatce, laskę i parasol oparł w kącie, a szal rozesłał na siedzeniu. Potem, zdjąwszy kapelusz, umieścił go obok walizki, a na głowę włożył czarną, jedwabną czapeczkę z miękkim daszkiem. Wydobył ukradkiem lusterko z kieszeni i przekonawszy się, że szpakowata broda i płócienny kitel nadają mu powierzchowność ziemianina z krwi i kości, uśmiechnął się i stanął w oknie.

Na platformie, jego małżonka, Hermancja, prowadziła ożywioną rozmowę z młodzieńcem o bladej twarzy i niebieskich oczach, a kilkunastoletnia córeczka, ziewając, zapytywała guwernantki: kiedy nareszcie ruszy pociąg, gdyż ją bolą nogi od stania?”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 42

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Bolesław Prus

Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-047-2
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

PAN DUDKOWSKI I JEGO FOLWARK

Pociąg miał ruszać. Niskie taczki tragarzy biegały z podwójną szybkością, spóźnieni podróżni niespokojnie wypytywali się o miejsca w wagonach, roznosiciele pism kręcili się między przedziałami, dokuczliwi jak komary. Zawiadowca co chwilę podnosił do ust świstawkę, ażeby wydać ostatnie hasło, a zniecierpliwiona lokomotywa parskała kłębami pary.  Pan Dudkowski już miał miejsce w drugiej klasie. Walizkę i torbę położył w siatce, laskę i parasol oparł w kącie, a szal rozesłał na siedzeniu. Potem, zdjąwszy kapelusz, umieścił go obok walizki, a na głowę włożył czarną, jedwabną czapeczkę z miękkim daszkiem. Wydobył ukradkiem lusterko z kieszeni i przekonawszy się, że szpakowata broda i płócienny kitel nadają mu powierzchowność ziemianina z krwi i kości, uśmiechnął się i stanął w oknie.  Na platformie, jego małżonka, Hermancja, prowadziła ożywioną rozmowę z młodzieńcem o bladej twarzy i niebieskich oczach, a kilkunastoletnia córeczka, ziewając, zapytywała guwernantki: kiedy nareszcie ruszy pociąg, gdyż ją bolą nogi od stania?  Pan Dudkowski wychylił się z wagonu.  — No, dowidzenia, Minciu! — rzekł do pani.  — Dowidzenia, dowidzenia! — odparła dama, nie patrząc na niego.  Zdawała się być silnie zajęta wybladlym młodzieńcem.  — Uważasz, Minciu! — mówił pan. — Przyszlij mi na wieś ten duży kosz zamykany, to będziesz miała co tydzień świeże jarzynki... Trzeba także wydobyć ze strychu kojec, bo chciałbym wam przysyłać kurczęta.  — Naco się to wszystko zdało? — odparła pani z odcieniem niewiary.  — Jakto naco? — oburzył się pan Dudkowski. — Poto przecie kupiłem folwark, ażeby mieć pożytek.  — Kwaśne mleko i świeże powietrze — dodała pani.  — Kwaśne mleko, świeże powietrze i owoce dla siebie, a jarzyny, masło i kurczęta dla was.  Rozległ się ostatni dzwonek. W wagonach trzeciej klasy zaszumiało jak w ulu, pociąg ruszył, a za nim przez kilkanaście kroków biegła gromada Żydków, którym widać zabrakło czasu do ukończenia interesów z odjeżdżającymi współwyznawcami.  Pan Dudkowski wychylił się jeszcze mocniej z okna.  — A nie tęsknijcie za mną!... — wołał, machając jedwabną czapeczką.  Blady młodzieniec zdjął kapelusz, córka przesłała mu kilka pocałunków, guwernantka zawołała: atie!... atie!... — i tylko pani Hermancja skinęła niedbale głową i ręką, zabierając się do powrotu z bladym towarzyszem.  Do przedziału wszedł konduktor i zażądał biletów.  — Pan dobrodziej na wieś, na letnie mieszkanko? — rzekł do Dudkowskiego.  — A tak, do mego folwarku — odparł pan Dudkowski, nieco ociągając się ze znalezieniem biletu. — Gdzie ja go podziałem?... — pytał i szukał po kieszeniach. — Człowiek aż się zapomina, tyle ma kłopotów... W Warszawie kamienica, a jeszcze do tego kupiłem folwark z pysznym ogrodem... Oto bilet — ciągnął, wydobywając kartę z kieszeni od kamizelki. — Ciekawym, jak mi się też powiedzie gospodarka na wsi...  Konduktor zwrócił się do drugiego podróżnego, a ostemplowawszy bilety, dotknął ręką daszka i wyszedł z przedziału.  Przez chwilę słychać było tylko dudnienie i turkot wagonów. Drugi podróżny, z zachmurzoną twarzą, wcisnął się w najdalszy kąt siedzenia, a pan Dudkowski kręcił się i chrząkał, chcąc zacząć z nim rozmowę. Wreszcie zapytał:  — Pan dobrodziej daleko jedzie?  — W Brześć.  — Ja na czwartą stacją... W tych czasach kupiłem tam folwarczek... Pyszna miejscowość!... Domek wygodny, ogród owocowy, pięć morgów gruntu... Posłałem tam onegdaj kucharkę, ażeby mi urządziła mieszkanie, a dziś jadę sam, na całe lato i jesień... Pan dobrodziej, zdaje mi się, jest obywatelem ziemskim?  — Nie — mruknął niedbale podróżny.  — Aha!... to pewnie pan dobrodziej ma kamienicę w Warszawie?...  — Nie.  — Ja — mówił pan Dudkowski — mam także kamienicę w Warszawie. Dwadzieścia pięć okien frontu, cztery piętra i trzy oficyny, tuż obok przystanku tramwajów. Dałem za nią przed dwudziestu laty trzydzieści tysięcy rubli, a dziś warta sto dwadzieścia tysięcy. No, alem się też napracował przy niej!... Codzień byłem sam na każdem piętrze, co miesiąc sam odbierałem komorne od lokatorów... Bo u mnie, panie dobrodzieju, niema wielkich mieszkań, tylko małe, po dwa i po trzy pokoiki. Te dają najlepszy dochód, osobliwie, jeżeli wynajmować na miesiące...  — Pan nie gra w karty?... — spytał nagle podróżny.  — Nie — odparł z pośpiechem pan Dudkowski i pomyślał:  „Do licha! czy to nie jest jeden z tych karciarzy, co ogrywają pasażerów na kolejach?...“  — Pan może nie ma przy sobie kart? — rzekł podróżny.  — Nigdy nie jeżdżę z kartami — odparł pan Dudkowski.  Podróżny zamyślił się.  — Pan nie umie grać, czy pan nie chce grać?... — spytał znowu.  — Nie, nie, nie... Nie umiem!..  — Szkoda! No, ale kiedy tak, to trzeba spać — zakonkludował podróżny, sięgając ręką pod siedzenie.  Wydobył stamtąd pękatą butelkę, wychylił część jej zawartości, mruknął: „Sławna!“ — i wyciągnąwszy się na wąskiej kanapce, zaczął chrapać jak astmatyk.  Tak niezwykłe postępowanie zaniepokoiło trochę pana Dudkowskiego, który zaczął przypuszczać, że nieznajomy, nie mogąc ograć go w karty, może zechce go uśpić i zrabować. Przytulił się do swego rogu i udając, że drzemie, ślubował, że za pierwszym podejrzanym ruchem nieznajomego, schwyci alarmową linkę, zwieszającą się nad oknem wagonu, i wstrzyma pociąg.  „Pocom ja u licha mówił mu o kamienicy i folwarku?...“ — myślał pan Dudkowski, obserwując podróżnego z pod daszka.  Ale podróżny spał tak szczerze, iż trwoga pana Dudkowskiego uspokoiła się, a miejsce jej zastąpił sen, coprawda bardzo czujny.  Jednocześnie z zatrzymaniem się pociągu podróżny gwałtownie obudził się.  — Co to?... — zawołał.  — Pociąg stanął na stacji — odparł słodko pan Dudkowski.  Podróżny popatrzył na niego zaczerwienionemi oczyma, jakby usiłując coś sobie przypomnieć, a po chwili zapytał niewyraźnie:  — Pan gra w karty?  — Nie — odparł pan Dudkowski.  — Szkoda, będzie nudno jechać! — mruknął.  Następnie wydobył z pod siedzenia flaszkę, przez chwilę pił tak, aż mu oczy łzami zaszły i ułożywszy się powtórnie na kanapce, rzekł: