Pan. Wiktoria. Marzyciele - Knut Hamsun - ebook

Pan. Wiktoria. Marzyciele ebook

Knut Hamsun

3,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieści o trudnej miłości oraz pięknie północnej przyrody

Trzy powieści norweskiego noblisty są obowiązkową lekturą dla miłośników literatury skandynawskiej.

W prozie Knuta Hamsuna dominują charyzmatyczne, targane namiętnościami postaci oraz bezwzględna, niewzruszona natura. Telegrafista Rolandsen z Marzycieli to człowiek targany wielkimi namiętnościami, ekscentryczny wynalazca i kochliwy artysta o burzliwym życiu. Jednak jego fantazja, wewnętrzna energia i emocjonalność nie znajdują zrozumienia społeczności wioski rybackiej, w której przyszło mu żyć. Wśród wszystkich marzeń i tajemnic telegrafista szuka drogi do serca ukochanej kobiety. Bohaterami Wiktorii są wrażliwi, lecz dumni młodzi ludzie – to opowieść o miłości, która bardziej dzieli, niż łączy. Z kolei porucznik Thomas Glahn z Pana spędza rok w lasach dalekiej Północy, jednocząc się z naturą. Tam spotyka miłość - równie niezwykłą jak zniewalające, ale krótkie i kapryśne północne lato....

Gorące emocje w krajobrazach mroźnej Północy oraz wzruszające historie – za to czytelnicy kochają skandynawską prozę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 413

Oceny
3,4 (9 ocen)
0
5
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malviannaa

Całkiem niezła

Wcześniej nie spotkałam się z tym autorem, choć podobno jest dosyć znany (dostał nawet nagrodę Nobla). Jego opowieści są osadzone w północnym klimacie i opowiadają o nieszczęśliwej miłości. Można powiedzieć, że są dosyć realistyczne - nie raz widziałam dziwniejsze rzeczy, które ludzie robili z miłości czy nienawiści. Ogólnie opowiadania były w miarę okay, choć jakoś bardzo mnie nie porwały. Oprócz relacji między poszczególnymi bohaterami nie było tam właściwie żadnej akcji. Jeśli ktoś lubi czytać o nie spełnionej miłości, to to wydanie może mu się spodobać.
00

Popularność




Kurt Hamsun Pan Wiktoria Marzyciele Tytuł oryginału Pan Victoria Sværmere ISBN Copyright © Gyldendal Norsk Forlag AS (the date of the original publication) Published by the Agreement with Gyldendal Agency, Norway and Book/lab Literary Agency, Poland Copyright © by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019All rights reserved Projekt graficzny okładki Anna Damasiewicz Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

PAN

Z papierów porucznika Tomasza Glahna

I

W tych dniach odżyło we mnie wspomnienie lata podbiegunowego z jego niekończącym się dniem. Siedzę i myślę o nim i o pewnej chacie, w której mieszkałem, i o lesie poza chatą, i zabieram się do spisania tego i owego, trochę dla zabicia czasu, a trochę i dla własnej przyjemności. Czas wlecze się bardzo powoli, nie tak szybko, jakbym tego pragnął, mimo że ani krzta smutku mnie nie trapi i mimo że życie wiodę najweselsze. Zadowolony jestem ze wszystkiego, niewątpliwie, a moja trzydziestka nie wchodzi w rachubę. Przed kilkoma dniami otrzymałem z daleka parę piór ptasich, otrzymałem je od kogoś całkiem niespodzianie — dwa zielone pióra, w arkuszu papieru listowego, z koroną w narożniku i opieczętowanego opłatkiem. Przyznaję, że uradowałem się na widok tych dwu tak diabelnie zielonych piór. Zresztą jednak nic mnie nie dręczy, z wyjątkiem lekkiego darcia w lewej nodze, które jest następstwem zastarzałej rany postrzałowej, dawno już zabliźnionej.

Przypominam sobie, jak szybko mijał czas przed dwoma laty, bez porównania szybciej niż teraz; lato minęło, zanim się zorientowałem. Przed dwoma laty to było, w roku 1855 — o tym właśnie zamierzam pisać, dla własnej przyjemności — wydarzyło mi się wtedy coś, albo też może mi się to tylko przyśniło. Wielu co prawda szczegółów owych zdarzeń już nie pamiętam, ponieważ od tego czasu nie myślałem o nich zupełnie, lecz przypominam sobie dokładnie, że noce były niezmiernie jasne. Miałem także wrażenie, że wiele rzeczy dzieje się na opak; rok miał wprawdzie dwanaście miesięcy, ale noc stawała się dniem i nigdy nie dostrzegłem bodaj gwiazdki na niebie. I ludzie, których spotykałem, byli dziwni i jacyś inni niż ci, których się dawniej znało; niekiedy w ciągu jednej nocy z dzieci rozwijali się w całej swej krasie dojrzali i całkiem dorośli. Nie było w tym nic z czarów, tylko ja tego nigdy przedtem nie doświadczyłem. Nigdy.

W pewnym dużym bielonym domu, tuż nad morzem, spotkałem kogoś, kto na krótki czas zajął moją uwagę. Nie myślę już o niej tak bezustannie, przynajmniej nie teraz; tak, zapomniałem o niej zupełnie. Myślę za to o wszystkim innym, o krzyku ptactwa morskiego, o polowaniach moich w kniei leśnej, o moich nocach, o wszystkich tych upalnych chwilach lata. Zresztą poznałem ją całkiem przypadkowo i gdyby nie ów przypadek, nie postałaby nigdy w mych myślach, nigdy, ani na chwilę.

Z chaty miałem widok na chaotyczny obraz wysp, kęp i skał oraz na nieco morza i kilka błękitniejących szczytów górskich, a za chatą ciągnął się las, ogromny las. Uczuciem radości i wdzięczności przepełniał mnie przesycający powietrze zapach korzeni i listowia i mocne żywiczne wyziewy sosen; w lesie dopiero wszystko się we mnie uciszało, dusza się wygładzała i nabierała pełni mocy. Dzień w dzień wędrowałem przez wzgórza lesiste, w towarzystwie Ezopa; wędrówki te były mi najmilsze, mimo że śnieg pokrywał jeszcze okolicę, a tu i ówdzie zaczęły się już roztopy wiosenne. Ezop był mi towarzyszem jedynym; teraz mam Korę, ale wówczas miałem Ezopa, psa, któremu później palnąłem w łeb.

Często, kiedy wieczorem z polowania wracałem do chaty, przenikało mnie do głębi tajemne poczucie ciepła domowego, tak, budziło we mnie słodkie dreszcze, i wtedy chodziłem po izbie i gadałem z Ezopem o tym, jak dobrze nam się powodzi. „Tak, teraz rozpalimy ogień i upieczemy sobie ptaka — mówiłem — cóż ty na to?” A kiedy już wszystko było gotowe i nasyciliśmy się obaj, Ezop właził na swe legowisko za piecem, ja zaś zapalałem fajkę, kładłem się na chwilę na tapczanie i wsłuchiwałem się w głuchy szum lasu. Lekki podmuch wiatru szedł wprost na moją chatę i słyszałem wyraźnie klaskanie i szlifowanie głuszca tokującego hen daleko na wzgórzach. Poza tym panowała zupełna cisza.

Niekiedy znów, rzuciwszy się na tapczan, zasypiałem w ubraniu i budziłem się dopiero na pierwszy krzyk ptactwa morskiego. Gdy następnie spojrzałem przez okno, mogłem rozpoznać wielkie białe gmachy dzielnicy handlowej, ładownie Sirilundu, kramik, w którym kupowałem chleb, po czym leżałem jeszcze przez chwilę, zdziwiony, że znajduję się w chacie podleśnej na dalekiej Północy.

Potem Ezop, tam na legowisku, potrząsnął swym długim, smukłym cielskiem, aż zaszczękała obroża, przeciągał się i ziewał, i ogonem merdał, i wtedy ja po śnie trzy-, czterogodzinnym zrywałem się wypoczęty i pełen radości, radując się wszystkim, wszystkim.

Tak minęła niejedna noc.

II

Niechaj tam deszcz pada ulewny i huczy burza ognista — nic to. Nieraz i w dzień słotny jakaś mała, cicha radość opanować może człowieka i uszczęśliwić tak, że ze szczęściem swym ucieka od ludzi. Wtedy przystaje i patrzy przed siebie, raz po raz z cicha się śmieje i rozgląda się dokoła. O czym właściwie myśli? O szybie jasnej w pewnym oknie, o promieniu słonecznym na szybie, o widoku małego strumyka, lub może o szczelinie błękitnej na niebie. Więcej nie trzeba.

Kiedy indziej zdarzenia, choćby nawet niezwykłe, nie potrafią nami wstrząsnąć i wyrwać z nastroju mizernej powszedniości; można by znajdować się na sali balowej, wśród najweselszej zabawy, pozostając mimo to obojętnym, spokojnym i wolnym od wszelkich wpływów wesołości otoczenia. Właściwym bowiem źródłem smutku lub radości jest stan wewnętrzny osobnika.

Przypominam sobie pewien dzień. Przechadzałem się na brzegu morskim. Wtem nagle lunął deszcz, ukryłem się przeto w otwartej szopie rybackiej i usiadłem na chwilę. Zacząłem nucić, nie tyle z przypływu jakiejś radości, ile dla zabicia czasu. Ezop był ze mną, usiadł i nastawił uszu. I ja przestałem nucić i zacząłem nasłuchiwać. Słychać głosy, zbliżają się szybko jacyś ludzie. Przypadek, najoczywistszy przypadek! Dwaj panowie i panienka wpadli na mnie z rozpędem. Nawoływali się wśród głośnego śmiechu:

— Prędko! Tu mamy doskonałe schronienie!

Wstałem.

Jeden z panów miał biały, miękki gors, rozmiękły nadto na deszczu i zwisający niby worek. W mokrym tym gorsie tkwiła spinka diamentowa. Na nogach miał długie spiczaste trzewiki o wyglądzie nieco fircykowatym. Ukłoniłem się, był to pan Mack, kupiec; poznałem go w sklepie, gdzie kupowałem chleb. Raz nawet zaprosił mnie do siebie, ale nie wybrałem się do niego dotychczas.

— A, znajomek! — zawołał, spostrzegłszy mnie. — Byliśmy w drodze do młyna i musieliśmy zawrócić. Pieska pogoda, co? Ale kiedyż nareszcie zjawi się pan, panie poruczniku, u nas w Sirilundzie?

Przedstawił mi towarzysza swego, pana niskiego wzrostu i z czarnym zarostem, doktora, mieszkającego obok kościoła filialnego.

Panienka podniosła nieco woalkę powyżej nosa i zaczęła półgłosem gawędzić z Ezopem. Żakiet jej zwrócił moją uwagę, po podszewce i dziurkach poznałem, że farbowany. Pan Mack przedstawił mi ją również, była córką jego i na imię jej było Edwarda.

Edwarda rzuciła mi spojrzenie poprzez woalkę, po czym dalej szeptała do psa, czytając na jego obroży:

— Aha, to ty wabisz się Ezop… Doktorze, kto to był Ezop? Jedno, co sobie przypominam, to to, że pisał bajki. Czy nie był on Frygijczykiem? Nie, doprawdy nie wiem.

Dziecko, pensjonarka. Spojrzałem na nią, była wysoka, ale jeszcze nieforemna, mogła była mieć lat piętnaście albo i szesnaście; ręce miała długie i śniade, bez rękawiczek. Możliwe, że tego jeszcze popołudnia wertowała w encyklopedii, poszukując wiadomości o Ezopie.

Pan Mack wypytywał mnie o moje polowania. Na co najchętniej poluję? Jedna z jego łodzi może być stale do mojej dyspozycji, na każde moje zawołanie. Doktor nie odezwał się ani słowem. Kiedy towarzystwo ruszyło w dalszą drogę, zauważyłem, że doktor nieco utykał i wspierał się na lasce.

Wracałem do domu obojętny, jak przedtem, z pustką w duszy i nucąc bezmyślnie. Spotkanie to w szopie rybackiej nie wywarło na mnie najmniejszego wrażenia; najwięcej utkwił mi w pamięci mokry od deszczu gors pana Macka, z diamentową spinką, również mokrą i pozbawioną stąd silniejszego blasku.

III

W pobliżu mej chaty sterczał kamień, duży, szary głaz. Miał on dla mnie wyraz życzliwości; zdawało się, jak gdyby mnie widział i poznawał, gdym koło niego przechodził. Rano, wychodząc o świcie, wybierałem najchętniej drogę koło kamienia i miałem wtedy uczucie, jakbym tam pozostawił przyjaciela dobrego, który oczekiwać będzie mego powrotu.

A na górze w lesie zaczynało się polowanie. Może ubiłem co, a może i nie…

Poza wyspą spoczywało morze w kamiennym spokoju. Stałem i spoglądałem na nie, ze wzgórz, najczęściej ze szczytów najwyższych. W dni ciche statki prawie wcale naprzód się nie posuwały, nieraz przez trzy dni z rzędu widywałem ten sam żagiel, mały i biały, niby mewa na wodzie. Czasami jednak, gdy zerwał się wiatr, góry w oddali znikały i następowała burza, burza południowo-zachodnia, widowisko, które pochłaniałem. Wszystko tonęło we mgle. Ziemia i niebo zlewały się w jedno, morze harcowało w fantastycznym tańcu fal, tworząc postaci wojów, koni i postrzępione sztandary. Pod skałą stałem w miejscu zacisznym, a w głowie mej tłoczyły się myśli najróżniejsze i dusza trwała w napięciu. Bogu wiadomo, myślałem, jakich zjawisk jestem dziś świadkiem i czemu morze otwiera przede mną swe głębie. A może ujrzę teraz wnętrze mózgu ziemi i zobaczę, jaka tam dokonuje się praca, jak wszystko wre. Ezop ujawniał niepokój, co chwilę zadzierał pysk w górę i wietrzył, widocznie burzę odczuwał w swych kościach i drżał nerwowo; ponieważ nie odezwałem się do niego ani słowem, przeto ułożył mi się między nogami i — podobnie jak ja — wpatrywał się w dal morską. I nie dochodził mnie znikąd żaden pokrzyk, żaden głos ludzki, nic, jeno szum groźny i nieustanny huczał dokoła mej głowy. W dali wychylała się z morza skała, stercząca sama jedna; morze, uderzając o nią, pięło się w górę, niby śruba szalona, nie, raczej jak bóg morski, co z głębin swych wychynął i na świat spojrzał, parskając tak, że włosy i broda kręgiem stawały dokoła jego głowy. Po czym z powrotem zapadał w głębię fali.

A wśród burzy parowczyk mały, czarny jak węgiel, torował sobie drogę ku zatoce…

Gdy po południu zaszedłem na pomost, mały czarny parowczyk stał już w przystani; był to statek pocztowy. Tłumy ludzi zebrały się na nadbrzeżu, by przyjrzeć się rzadkiemu gościowi; zauważyłem, że wszyscy bez wyjątku mieli niebieskie oczy. Na uboczu stała młoda dziewczyna w białej, wełnianej chustce na głowie; miała bardzo ciemne włosy, tak że biała chusta odbijała szczególnie od jej włosów. Z zaciekawieniem spojrzała na mnie, na moje ubranie skórzane, na moją fuzję; kiedym do niej przemówił, zmieszała się i odwróciła głowę. Powiedziałem jej:

— Powinnaś zawsze chodzić w tej białej chustce, ładnie ci w niej.

W tejże chwili przystąpił do niej mężczyzna barczysty, w bluzie islandzkiej; nazwał ją Ewą. Była widocznie jego córką. Znałem go, był to kowal, kowal miejscowy. Przed kilku dniami założył nową panewkę do jednej z mych strzelb…

A deszcz i wiatr robiły swoje i roztapiały wszelki śnieg. Przez kilka dni unosił się nad ziemią nastrój zmienny, niespokojny i zimny, z trzaskiem spadały zmurszałe gałęzie, a wrony, kracząc zbierały się w stada. Nie trwało to długo, słońce było blisko, pewnego poranka stanęło tuż za lasem. Kiedy słońce wschodzi, dreszcz słodki przenika mnie od stóp do głów; z cichą radością zarzucam strzelbę na ramię.

IV

O zwierzynę w tym czasie w ogóle nie musiałem się martwić. Strzelałem, com tylko zechciał: to zająca, to głuszca, to śniegułę. A gdy przypadkiem znalazłem się na dole na wybrzeżu i nawinął się jaki ptak wodny, strzelałem i do niego. Dobre to były czasy, dni stawały się coraz dłuższe, a powietrze coraz czystsze. Wyekwipowałem się na dwa dni i poszedłem w góry, na szczyty. Spotkałem Lapończyków pędzących renifery i dostałem od nich ser — małe tłuste serki o smaku ziołowym. Zachodziłem tam nieraz. A wracając, ustrzeliłem za każdym razem jakiego ptaka i wrzucałem do mej torby myśliwskiej.

Usiadłem i wziąłem Ezopa na smycz. O milę pode mną widziałem morze; ściany górskie były mokre i czarne od wody, która po nich ściekała, sącząc kroplę za kroplą, wciąż tę samą szemrząc cichutką melodię. Ta cicha melodia niejedną skracała mi godzinę, kiedym siedział w głębi gór i rozglądał się dokoła. Oto sączy się ten cichy, nieskończony ton w swej samotni — myślałem — i nikt go nie słyszy i nikt o nim nie myśli, a on mimo to szemrze dla siebie samego po wszystkie czasy, bez końca, bez końca! I kiedym słuchał tego szelestu, góry nie wydawały mi się już tak całkowitym pustkowiem. Raz po raz coś się zdarzyło: to grzmot ziemią wstrząsnął, to bryła skalna oderwała się i potoczyła na dół, do morza, znacząc swą drogę chmurką pyłu kamiennego; w tejże chwili Ezop nastawiał pysk pod wiatr i węszył niepojętą dla siebie woń spalenizny. Gdzie śnieg topniejący w skałach szczeliny wyżłobił, tam wystarczy huk wystrzału, albo nawet głośniejszy tylko okrzyk, aby spowodować oderwanie się i runięcie wielkiej bryły…

Minęła godzina, a może i więcej, czas mijał tak szybko. Spuściłem Ezopa ze smyczy, torbę przerzuciłem na drugie ramię i ruszyłem do domu. Dzień chylił się ku końcowi. Na dole w lesie natrafiłem na ścieżkę moją, od dawna znaną i nieuniknioną, ścieżynkę wąską o najdziwaczniejszych zakrętach. Nie omijałem żadnego z nich, miałem czas, nie miałem nikogo, kto by mnie w domu oczekiwał. Wolny jak władca kroczyłem przez cichy las, a szedłem tak właśnie, jak mi się podobało. Wszystkie ptaki już zamilkły, jeno hen daleko grał głuszec, zawsze grał.

Wyszedłszy z lasu, ujrzałem przed sobą dwoje ludzi, dwoje wędrowców. Dogoniłem ich. Jednym z nich była panna Edwarda, poznałem ją i ukłoniłem się; towarzyszył jej doktor. Musiałem pokazać im strzelbę, obejrzeli kompas i torbę myśliwską. Zapraszałem ich do chaty, obiecali odwiedzić mnie kiedyś przy sposobności.

I oto już wieczór. Wszedłem do swej chaty i roznieciłem ogień, upiekłem ptaka i spożyłem wieczerzę. Jutro będzie znowu dzień…

Spokój i cisza dokoła. Leżę późnym wieczorem i patrzę w okno. Blask czarodziejski zalewał o tym czasie pola i lasy, słońce zaszło i barwiło horyzont światłem soczystym, czerwonym; stężałem w swej nieruchomości niby oliwa. Niebo było wszędzie przeczyste. Wpatrzywszy się w ową jasność, miałem uczucie, że leżę twarzą w twarz z dnem świata i że serce me uderza dla niego tak żywo, jak gdyby tam było u siebie. Bóg jeden wie, pomyślałem, czemu dziś niebo przystroiło się w fiolety i złoto; a może jaka uroczystość odbywa się tam na górze, uroczystość w wielkim stylu, przy dźwiękach gwiazd i z przejażdżką łodziami po potokach niebios. Tak by być mogło! Zamknąłem oczy i uczestniczyłem również w owej przejażdżce łodziami, i myśl za myślą żeglowała poprzez mój mózg…

W ten sposób minął dzień niejeden.

Włóczyłem się po okolicy i przyglądałem się, jak śnieg przemienia się w wodę i jak pękają lody. Bywały dnie, kiedy miałem w chacie dostateczne zapasy żywności, wtedy nie wystrzeliłem nawet bodaj jednego naboju; włóczyłem się tylko w poczuciu swobody, bez celu i troski o mijający czas. Gdziekolwiek się zwróciłem, dużo było do widzenia i słyszenia; wszystko ulegało codziennie drobnej zmianie, nawet wierzbina i jałowiec stały tam w oczekiwaniu wiosny. Zaszedłem na przykład dalej do młyna — stał jeszcze skuty lodem, lecz ziemia dokoła niego wydeptana była od lat wielu i świadczyła, że ludzie przynosili tu na plecach wory zboża do zmielenia. Chodziłem tam jakby wśród ludzi, a na ścianach wydrapane były również litery liczne i daty.

Niech tam!

V

Czy mam pisać dalej? Nie, nie. Chyba cokolwiek jeszcze dla własnej przyjemności i dla zabicia czasu, by opowiedzieć, jak nadeszła wiosna, przed dwoma laty, i jak wyglądał kraj. Od ziemi i morza szły teraz zapachy, stare liście, w lesie gnijące, wydzielały słodkawą woń siarkowodoru, a sroki uwijały się z gałązkami w dziobkach i budowały gniazdka. Jeszcze dni kilka, a już strumienie wezbrały i zaczęły się pienić, tu i ówdzie pokazał się bielinek, a rybacy wracali ze swych łowisk. Powróciły też oba żaglowce kupca, pełne ryb, i zarzuciły kotwice w pobliżu suszysk. Wtedy nagle wszczął się ruch i życie na wyspie największej, gdzie właśnie nastąpić miało suszenie ryb na skałach. Wszystko to widziałem z mego okna.

Do chaty jednak nie dochodziła najmniejsza wrzawa, byłem i pozostałem sam. Kiedy niekiedy przechodził ktoś obok; ujrzałem Ewę, córkę kowala, miała już kilka piegów na nosie.

— Dokąd idziesz? — spytałem.

— Do lasu po drzewo — odparła cicho. W ręku miała powróz do wiązania drewna, a na głowie białą chustkę. Patrzyłem za nią, ale nie obejrzała się.

Potem minęło dni wiele, zanim znowu kogoś ujrzałem.

Wiosna posuwała się naprzód i las stawał się coraz jaśniejszy. Z pasją przyglądałem się drozdom, które na czubkach drzew siedząc, wlepiały swe oczy w słońce i gwizdały zapamiętale. Czasem zachodziłem do lasu już około drugiej po północy, aby rozkoszować się owym radosnym nastrojem, jaki o wschodzie słońca wybuchał wśród ptactwa i zwierząt.

Wiosna wtargnęła zapewne i we mnie, krew moja tętniła chwilami jakoby jej tętentem. Siedziałem w chacie i myślałem, że należałoby przejrzeć wędziska i sieci, mimo to jednak nawet palcem nie tknąłem roboty — jakiś niepokój radosny i tajemniczy wędrował po moim sercu. Wtem Ezop się zerwał, stanął mocno i szczeknął. Jacyś ludzie zbliżali się do chaty, pośpiesznie więc zrzuciłem czapkę z głowy; w tejże chwili usłyszałem w drzwiach głos panny Edwardy. Przyszli odwiedzić mnie, jak obiecali, ona i doktor, mili i swobodni. Słyszałem, jak powiedziała:

— Owszem, jest w domu. — Weszła do izby i podała mi dłoń w sposób na wskroś dziewczęcy. — Byliśmy tu i wczoraj, ale nie zastaliśmy pana — oświadczyła.

Usiadła na mym tapczanie, na derce, i rozglądała się po izbie; doktor usiadł przy mnie na długiej ławie. Gawędziliśmy żwawo, papląc o wszystkim, między innymi opowiadałem im, jakie gatunki zwierzyny żyją w lesie i której zwierzyny nie strzelam obecnie ze względu na czas ochrony. Teraz był czas ochrony na głuszce.

Doktor i tym razem nie był zbyt szczodry w słowach; gdy jednak wzrok jego padł na mój rożek do prochu, z figurką Pana na wierzchu, począł objaśniać mit o Panie

— Ale — spytała nagle Edwarda — czymże się pan żywi, gdy dla wszystkiej zwierzyny nastanie czas ochrony?

— Rybą — odparłem. — Głównie rybą. Zresztą zawsze się coś znajdzie.

— Ależ pan mógłby przecie u nas jadać — rzekła. — W zeszłym roku zajmował pańską chatę pewien Anglik, jadał u nas bardzo często.

Edwarda patrzyła na mnie i ja patrzyłem na nią. I w tejże chwili uczułem jakieś poruszenie koło mego serca, coś, jakby cichuteńkie, przelotne, życzliwe pozdrowienie. Wiosna to sprawiła i dzień słoneczny; odtąd nieraz nad tym rozmyślałem. Oprócz tego podziwiałem jej łukiem zakreślone brwi.

Wypowiedziała kilka uwag o mym mieszkaniu. Ściany miałem poobwieszane różnymi skórami i skrzydłami ptaków; wnętrze mej chaty podobne było do kosmatej nory niedźwiedziej. Bardzo się jej to podobało.

— Tak, to prawdziwa nora niedźwiedzia — powiedziała.

Nie miałem nic do poczęstowania dla mych gości. Pomyślałem, czym mógłbym ich uraczyć, i postanowiłem dla żartu upiec ptaka; mieli go zjeść po myśliwsku, palcami. Mogło to dać niezłą zabawę.

I rzeczywiście upiekłem ptaka.

Edwarda opowiadała o Angliku. Był to człowiek stary i osobliwy, rozmawiał głośno sam z sobą. Był katolikiem i gdziekolwiek się ruszył, miał przy sobie w kieszeni mały modlitewnik z czarnymi i czerwonymi literami.

— A więc pewnie Irlandczyk? — zapytał doktor.

— Irlandczyk?

— No tak, skoro był katolikiem.

Edwarda zaczerwieniła się i spuściwszy oczy, bąknęła:

— Może i był Irlandczykiem.

Od tej chwili straciła swą wesołość. Żal mi jej było i, chcąc załagodzić drażliwość sytuacji, rzekłem:

— Ależ oczywiście, pani ma rację, że był to Anglik; Irlandczycy bowiem nie jeżdżą do Norwegii.

Umówiliśmy się, że wybierzemy się któregoś dnia łodzią, by zwiedzić suszyska skalne na wyspie…

Odprowadziwszy gości kawałek drogi, wróciłem do chaty i zabrałem się do naprawy przyborów rybackich. Kacerz mój wisiał na gwoździu przy drzwiach i stąd rdza uszkodziła parę oczek sieci; naostrzyłem kilka haczyków, przywiązałem je i obejrzałem włosienie. Jakże trudno dziś było zabrać się do czegokolwiek. Jakieś myśli niespokojne tłukły się po mej głowie; zdawało mi się, że popełniłem błąd straszny, pozwalając pannie Edwardzie siedzieć cały czas na tapczanie, zamiast poprosić ją do zajęcia miejsca na ławie. Nagle ujrzałem przed sobą twarz jej śniadą i śniadą szyję; fartuszek miała przewieszony, zgodnie z modą, nieco niżej, w celu przedłużenia talii; dziewiczy wdzięk jej wielkiego palca działał na mnie rozrzewniająco, a kilka zmarszczek nad kłykciem było pełnych uprzejmości. Usta miała wydatne, płonące.

Wstałem, otworzyłem drzwi i nasłuchiwałem. Nie usłyszałem nic, bo zresztą nie było nic do nasłuchiwania. Więc zamknąłem drzwi z powrotem. Ezop zlazł ze swego legowiska i śledził mój niepokój. Przyszło mi na myśl, że mógłbym pobiec za panną Edwardą i poprosić ją o parę nitek jedwabiu do naprawy kacerza. Nie byłby to przecież żaden wybieg, wszakże mogłem był zabrać z sobą sieć i pokazać jej uszkodzone oczka. Byłem już za drzwiami, kiedy przypomniałem sobie, że jedwab mam właściwie u siebie, w mym zbiorze much, że mam go więcej niż potrzeba. Wróciłem więc powoli i zniechęcony tym, że miałem u siebie jedwab.

Jakieś obce tchnienie powiało na mnie przy wejściu do chaty; gdym wszedł, nie byłem tam już sam jeden.

VI

Pewien człowiek zapytał mnie, czy już nie poluję; nie słyszał bowiem ani jednego strzału w lasach górskich, chociaż dwa dni już przeleżał w zatoce, łowiąc ryby.

— Nie, nie polowałem, siedziałem w chacie, dopóki miałem co do jedzenia.

Trzeciego dnia poszedłem na polowanie. Las zazielenił się lekko, unosił się w nim zapach ziemi i drzew, dziki czosnek wypuszczał już zielone pędy spośród sczerniałego przez zimę mchu. Głowę miałem nabitą myślami i odpoczywałem często. W ciągu trzech dni nie widziałem nikogo, prócz tego jednego człowieka, rybaka, którego spotkałem wczoraj. Pomyślałem, że może natknę się na kogo dziś wieczorem, w drodze powrotnej, na skraju lasu, tam, gdzie ostatnio spotkałem doktora i pannę Edwardę. Możliwe, że pójdą znowu tamtędy na przechadzkę, może, a może i nie. Ale czemu właśnie o nich obojgu myślałem? Zestrzeliłem parę śnieguł i jedną zaraz przyrządziłem, po czym wziąłem Ezopa na smycz.

Jedząc, leżałem w suchym miejscu. Cisza na ziemi, jedynie łagodny powiew wiatru ją przerywał i niekiedy głos ptaka. Leżałem i patrzyłem na gałęzie, kołyszące się leniwie w powiewie; cichy ten wietrzyk spełniał swoje zadanie, roznosząc pył kwietny od gałązki do gałązki i napełniając nim wszelkie niewinne blizny. Las cały stał jakby w zachwyceniu. Liszka zielona wędruje wzdłuż gałązki, wędruje bezustannie, jak gdyby nie było wolno jej spocząć. Nic prawie nie widzi, chociaż ma oczy, często wyciągnie się w górę i maca w powietrzu, jakby w poszukiwaniu czegoś; wygląda niby kawałek zielonej nici, szyjącej powolnymi ściegami obrąbek wzdłuż gałęzi. Do wieczora może zajdzie tam, dokąd jej przeznaczono.

Cisza trwa. Wstaję i idę dalej, siadam i znowu wstaję. Jest około czwartej; o szóstej pójdę w stronę mej chaty i zobaczę, czy kogo nie spotkam. Mam jeszcze dwie godziny czasu, a już się cokolwiek niepokoję i strzepuję z ubrania wrzos i mech. Znam miejsca, obok których przechodzę, drzewa i kamienie stoją tam, jak stały w samotni, suche liście szeleszczą pod mymi stopami. Monotonny szum i drzewa znajomki — to dla mnie aż nadto dużo, szczególna wdzięczność mnie przepełnia, wszystko ze mną obcuje, jednoczy się ze mną, kocham wszystko! Siedząc tam i rozmyślając o swych sprawach, podnoszę jakąś leżącą u mych stóp suchą gałązkę i trzymam ją w ręce, i przyglądam się jej. Gałąź jest prawie całkiem spróchniała, mizerna jej kora wzrusza mnie, litość budzi się w sercu. Kiedy się więc dźwigam, by iść dalej, nie odrzucam gałązki od siebie, lecz kładę ją na ziemi, i stoję nad nią i lubuję się w niej; na koniec, w chwili opuszczenia jej, jeszcze raz na nią spoglądam — przez łzy.

I oto już godzina piąta. Słońce niedokładnie wskazuje mi czas; przez cały dzień wszakże szedłem ku zachodowi i wyprzedziłem może mój zegar słoneczny przy chacie o jakieś pół godziny. Wszystko to biorę w rachubę; lecz mimo to do szóstej pozostaje jeszcze godzina. Przeto znowu się dźwigam i idę dalej. A listowie szeleści pod moimi stopami. I tak oto mija godzina.

Poniżej, tuż pod sobą, widzę potok i mały młyn, który zimą był zamarznięty, i zatrzymuję się; młyn jest w ruchu, huk jego budzi mnie, staję w miejscu i nagle. — „Za późno” — mówię głośno. Ból mnie przeszywa, natychmiast zawracam z drogi i wracam do chaty, lecz jednocześnie wiem, wiem, że już za późno. Przyśpieszam kroku, biegnę; Ezop rozumie, że to coś znaczy, szarpie smyczą, ciągnie mnie, skowyczy i bardzo mu pilno. Suche liście rozpryskują się dokoła nas. Kiedyśmy jednak zeszli na dół na skraj lasu, nie było nikogo, tak, wszędzie cicho, nie było nikogo.

— Nie ma tu nikogo! — powiedziałem. A przecie było tak, jak przewidywałem, nie gorzej.

Nie zatrzymując się dłużej, gnany wszystkimi myślami, podążyłem naprzód, minąłem chatę moją, zszedłem na dół, do Sirilundu, wraz z Ezopem i z torbą myśliwską i ze strzelbą, ze wszystkim.

Pan Mack przyjął mnie niezmiernie uprzejmie i zaprosił do wieczerzy.

VII

Przypuszczam, że coś niecoś umiem czytać w duszach otaczających mnie ludzi; ale może się mylę. O, bywają jednak dni, kiedy wydaje mi się, jakobym zajrzeć potrafił głęboko w dusze innych, jakkolwiek nie odznaczam się zbytnią bystrością umysłu. Siedzimy w izbie, kilku mężczyzn, kobiet kilka i ja, i mam wrażenie, że widzę, co we wnętrzu tych ludzi się dzieje i co o mnie myślą. Każdy błysk ich oczu mówi do mnie mową wyraźną: czasami krew nabiega nagle do ich lic i pąsowieją, innym znów razem udają, jakoby patrzeli w całkiem inną stronę, a tymczasem przyglądają mi się z boku. A ja sobie siedzę i widzę to wszystko i nikt nawet nie przypuszcza, że przenikam w głąb każdej duszy. Od lat wielu mniemałem, że umiem czytać w duszach wszystkich. Może jednak się mylę…

Cały wieczór spędziłem w domu pana Macka. Mogłem był odejść zaraz, przesiadywanie tam było dla mnie mało zajmujące; czyż jednak nie przyszedłem dlatego właśnie, że pchały mnie tam wszystkie moje myśli? I czyż mogłem był odejść zaraz? Po wieczerzy graliśmy w wista i popijaliśmy poncz; usiadłem plecami do izby i przechyliłem głowę, a za mną Edwarda wchodziła i wychodziła. Doktor odjechał do domu.

Pan Mack pokazywał mi mechanizm swych nowych lamp, pierwszych lamp naftowych przysłanych na Północ, wspaniałych okazów na ciężkich ołowianych podstawach; by zapobiec możliwemu wypadkowi, zapalał je sam co wieczór. Kilka razy wspominał o swym dziadku, konsulu.

— Dziadek mój, konsul Mack, otrzymał tę oto sprzączkę z własnych rąk króla Karola Jana — powiedział, wskazując przy tym palcem na spinkę diamentową. W jednej z izb bocznych pokazał mi portret swej zmarłej żony, była to dama dystyngowana w czepku koronkowym, uprzejmie uśmiechnięta. W pokoju tym stała również szafa z książkami, między którymi znajdowały się i stare książki francuskie, mające wygląd jakby odziedziczonych w spuściźnie; oprawy były ozdobne i złocone, i wielu właścicieli uwieczniło na nich swe podpisy. Wśród książek szereg dzieł filozoficznych; pan Mack był człowiekiem myślącym.

Do wista przywołano obu jego subiektów. Grali powolnie i niepewnie, obliczali bardzo skrupulatnie, a mimo to popełniali błędy. Jednemu z nich pomagała Edwarda.

Przewróciłem moją szklankę, więc zerwałem się z miejsca, bardzo z tego powodu zawstydzony.

— Ach, przewróciłem szklankę! — rzekłem.

Edwarda wybuchła śmiechem i odparła:

— Toż widzimy to wszyscy.

Wszyscy zapewniali mnie ze śmiechem, że to nic nie szkodzi. Podano mi ręcznik do starcia i graliśmy dalej. Wybiła jedenasta.

Podczas śmiechu Edwardy ogarnęło mnie jakieś nieokreślone uczucie niesmaku. Spojrzałem na nią i dostrzegłem, że twarz jej była całkiem bez wyrazu i mniej ładna. Pan Mack przerwał nareszcie grę pod pozorem, że obaj subiekci muszą iść spać. Potem rozparł się na kanapie i zaczął opowiadać, iż na fasadzie swego spichrza zamierza umieścić tablicę z napisem, i zapytał mnie o radę. Jakiego miałby użyć koloru? Byłem znudzony, rzuciłem więc bez namysłu „Czarny” i pan Mack skwapliwie przywtórzył:

— Kolor czarny, akurat tak samo myślałem. „Magazyn soli i pustych beczek”, grubymi, czarnymi literami, tak, to będzie najnobliwiej… Edwardko, czy nie czas ci do łóżka?

Edwarda wstała, podała nam rękę na dobranoc i wyszła z izby. Zostaliśmy sami. Rozmawialiśmy o kolei żelaznej ukończonej w roku zeszłym, o pierwszej linii telegraficznej.

— Bóg jeden wie, kiedy nareszcie tu na Północy dostaniemy telegraf!

Milczenie.

— Widzi pan — odezwał się znowu pan Mack — doczekałem się już lat czterdziestu sześciu i powoli siwizna przyprósza mi głowę i wąsy. Tak, czuję, że już się zestarzałem. Pan widujesz mnie za dnia i masz mnie za młodego, lecz gdy wieczór nadejdzie i ja sam zostaję, wtedy wszystkie siły mnie opuszczają. Wtedy ot, siedzę i kładę pasjanse. Przy pomocy małego szachrajstwa wychodzą z łatwością. Ha, ha.

— Z pomocą małego szachrajstwa? — spytałem.

— Tak.

Zdawało mi się, jakobym mógł czytać z jego oczu…

Wstał i zwrócił się do okna i wyjrzał na dwór; stał zgarbiony, kark i szyję miał kosmate. I ja wstałem. Odwrócił się i podszedł ku mnie w swych długich, nosatych butach. Wsunął wielkie palce do obu kieszeni kamizelki i uderzał z lekka ramionami, jakby skrzydłami; jednocześnie uśmiechał się. Potem jeszcze raz zaofiarował łódź do mego użytku i podał mi rękę.

— Zresztą, pozwoli pan, że pójdę z panem — rzekł i zagasił lampy. — Tak, chciałem jeszcze zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, jeszcze nie jest tak późno.

Wyszliśmy.

Wskazał drogę wiodącą w górę koło kowala i rzekł:

— Tędy najbliżej.

— Nie — odparłem — najkrótsza jest droga koło spichrzów.

Zamieniliśmy jeszcze kilka słów w tej sprawie, ale bez skutku, nie mogliśmy się zgodzić. Byłem przekonany, że mam słuszność i nie rozumiałem jego uporu. Na koniec zaproponowałem, by każdy z nas poszedł swoją drogą; kto zajdzie pierwszy, zaczeka przed chatą.

Ruszyliśmy. Za chwilę zniknął w lesie.

Szedłem zwykłym swym krokiem i obliczyłem, że powinienem dojść co najmniej o pięć minut wcześniej. Kiedy jednak zbliżyłem się do chaty, był już na miejscu. Z daleka już wołał:

— A widzi pan!? Tak, ja zawsze tędy chodzę, ta droga jest naprawdę najkrótsza.

Patrzyłem na niego zdumiony, nie był zgrzany ani zmęczony biegiem. Tak by się wydawało. Pożegnał się natychmiast, podziękował za miły wieczór i odszedł tą samą drogą, którą przyszedł.

A ja stałem i rozmyślałem: „To dziwne! Powinienem przecie znać się na odległościach, a tymi drogami chodziłem już nieraz. Ej, kochasiu, znowu szachrujesz!”. A może wszystko to było po prostu komedią dla zamaskowania czegoś innego?

Ujrzałem znowu jego sylwetę niknącą w lesie.

W tejże chwili poszedłem za nim ostrożnie i szybko. I dostrzegłem, jak bezustannie ocierał czoło i twarz, i teraz już nie miałem pewności, czy jednak nie biegł poprzednio. Teraz szedł już całkiem wolno, nie spuszczałem go z oka, zatrzymał się przed chatą kowala. Ukryłem się i ujrzałem, jak drzwi się otwarły i jak pan Mack wszedł do chaty.

Była pierwsza, poznałem to po morzu i po trawie.

VIII

Minęło kilka dni, jak zwykle, jedynym przyjacielem był mi las i wielka samotność. Boże mój, nigdy nie pożądałem samotności tak, jak pierwszego z tych dni. Wiosna była w pełni, na łące ukazały się gwiazdnice i krwawniki, przyleciały już zięby i sikory, znałem wszystkie ptaki. Raz po raz dobywałem z kieszeni dwie sztuki monet i brząkałem nimi, by przerwać ciszę. Pomyślałem sobie, jak by to było, gdyby tak zjawili się tu Dyderyk i Iselina!

Rozpoczął się okres panowania dnia, nocy już wcale nie było. Słońce zaledwie zanurzyło tarczę swoją w morzu, a już znowu wracało, czerwone, odmłodzone, jakby schodziło po to tylko, by się napić. Nikt nie uwierzy, jakie dziwne wtedy przeżyłem noce. Czyż nie Pan to siedział na jednym z drzew, podpatrując, co robię? A czyż nie miał brzucha obnażonego i nie kucał skurczony tak, jakby pił z własnego brzucha? Ale wszystko to czynił dlatego tylko, by zerkać na mnie spod oka. I całe drzewo zatrzęsło się od jego niemego śmiechu, kiedy spostrzegł, że wszystkie myśli moje się splątały. W lesie dokoła rozlegały się szelesty, zwierzęta węszyły, ptaki nawoływały się, pokrzyki ich przepełniały powietrze. I jednocześnie był to okres lotu chrabąszczy, furkot ich mieszał się z trzepotem ciem, brzmiało to niby szept — szept tu, szept tam, szept szedł dokoła po całym lesie. Było czego słuchać! Przez trzy noce nie zmrużyłem oka, myślałem o Dyderyku i Iselinie.

Mogliby się zjawić — myślałem. Iselina zwabiłaby Dyderyka pod drzewo i powiedziałaby:

„Pozostań tu, Dyderyku, uważaj, czuwaj nad Iseliną, pragnę, aby myśliwy ten zawiązał mi rzemyk u sandała”.

A tym myśliwym jestem ja, i ona, ma się rozumieć, da mi znak oczyma. I gdy się zbliży, serce moje przeczuje wszystko, i już nie bić będzie, ale łomotać. A ona pod szatką powiewną jest całkiem naga od stóp do głów, i ja dotykam jej ręką.

„Zawiąż mi rzemyk!” — mówi, a lica jej płoną. A niebawem szepce mi całkiem blisko w usta moje, w moje wargi: — „O, nie zawiążesz ty mego rzemyka, najdroższy, nie zawiążesz… nie zawiążesz mego…”.

A słońce zanurza w morzu swoją tarczę i wyłania się z powrotem, czerwone, odmłodzone, jak gdyby zstąpiło po to tylko, aby się napić. A w powietrzu tajemnicze rozlegają się poszepty.

Po upływie godziny szepce mi do ust:

„Teraz muszę cię już opuścić”.

I odchodząc, kiwa ręką na pożegnanie, a twarz jej płonie jeszcze, jest pełna czułości i zachwytu pełna. I jeszcze raz się odwraca i śle mi ręką znak pożegnania.

Ale spoza drzewa wychodzi Dyderyk i mówi:

„Iselino, cóżeś ty uczyniła? Widziałem”.

A ona odpowiada:

„Dyderyku, coś widział? Nic nie uczyniłam”.

„Iselino, widziałem, coś uczyniła” — odzywa się ponownie. — „Widziałem”.

I w tejże chwili rozlega się w lesie śmiech jej, dźwięczny i wesoły, Iselina odchodzi z Dyderykiem radosna i grzeszna od stóp do głów. I dokąd idzie? Do następnego myśliwego w lesie.

Północ była. Ezop zerwał się i pogonił sam, słyszałem szczekanie jego hen na wzgórzach, i kiedym go nareszcie złapał, była pierwsza.

Pastuszka jakaś pojawiła się na drodze, robiła pończochę, i nucąc, rozglądała się dokoła. Lecz gdzie ma swe stado? I czego szuka w lesie o północy? Niczego, niczego. Może niepokój ją tu zagnał, a może radość. Pomyślałem: usłyszała szczekanie Ezopa i stąd wiedziała, że jestem w lesie.

Gdy nadeszła, wstałem i przyjrzałem się jej; jakaż ona szczupła i młoda. Również i Ezop się podniósł i patrzył na nią.

— Skąd idziesz? — spytałem.

— Ode młyna — odparła.

Cóż jednak mogła była robić przy młynie o tak późnej porze?

— A nie boisz się chodzić nocą po lesie? — powiedziałem. — Taka mała jesteś i taka młodziutka.

Zaśmiała się i odrzekła:

— Nie jestem wcale taka młoda, mam lat dziewiętnaście.

Nie mogła jednak mieć dziewiętnastu, jestem przekonany, że dodała sobie dwa lata i miała tylko siedemnaście. Ale czemu w takim razie podawała się za starszą?

— Siadaj tu — rzekłem — i powiedz, jak ci na imię. I zarumieniona usiadła koło mnie i powiedziała, że na imię jej Henryka.

— A masz już jakiego umiłowanego, Henryko, uścisnął cię już kiedy?

— Tak — odparła z uśmiechem zakłopotania.

— A ile razy?

Milczenie.

— Ile razy? — powtarzam.

— Dwa razy — szepnęła.

Przyciągnąłem ją ku sobie i zapytałem:

— A jak on to robił? Czy tak?

— Tak — szepnęła, cała drżąca.

Była godzina czwarta.

IX

Rozmawiałem z Edwardą.

— Wkrótce będziemy mieli deszcz — zauważyłem.

— Która godzina? — spytała.

Spojrzałem na słońce i odparłem:

— Około piątej.

Spytała:

— Czy pan naprawdę umie tak dokładnie obliczyć czas według słońca?

— Owszem, dokładnie.

Milczenie.

— A gdy słońca nie ma, jak pan wtedy sobie radzi?

— Wtedy uciekam się do innych środków. Obliczam według przypływu lub odpływu, według trawy, która pokłada się o pewnym czasie, poznaję też po zmieniającym się śpiewie ptaków; niektóre zaczynają śpiewać wtedy dopiero, kiedy inne milkną. Poznaję godzinę także po kwiatach, które zamykają się po południu, po liściach, których zieleń już to staje się jaśniejsza, już też ciemnieje; poza tym godziny po prostu wyczuwam.

— Ach, tak — rzekła.

Spodziewałem się deszczu, dlatego nie chciałem zatrzymywać jej dłużej na drodze i zdjąłem czapkę. Wtem zatrzymała mnie niespodzianie nowym pytaniem, przeto nie odszedłem. Cała w pąsach, zapytała, po co właściwie tu siedzę, dlaczego poluję i czemu to, a czemu tamto. Wszakże ja strzelam tyle tylko, ile niezbędne do wyżywienia, i Ezop ma przy mnie pewnie bardzo dobre czasy?

Była w płomieniach cała i pokorna. Domyślałem się, że ktoś inny musiał o mnie coś mówić, że nie pytała z własnego popędu. Potem rozbudziła we mnie współczucie, wyglądała taka opuszczona, przypomniałem sobie, że jest sierotą bez matki, cienkie, wychudzone ramiona nadawały jej wygląd istoty zaniedbanej. Poruszyło mnie to do głębi.

Owszem, owszem, nie strzelam, aby zabijać, lecz aby na dziś potrzebna mi jedna cieciorka, dlatego nie upolowałem dwóch, a tylko jedną, jutro upoluję drugą.

Po co mam strzelać więcej? Żyję w lesie, czuję się dzieckiem lasu. Pierwszego czerwca zaczyna się czas ochrony pardw i zajęcy, wtedy nie miałbym prawie nic pod strzał, ale wtedy też zajmę się rybactwem i będę żył rybami. W tym celu pożyczę od jej ojca łódź rybacką. Ależ oczywiście, jestem myśliwym nie dlatego, aby polować, jeno ażeby żyć w lesie. Dobrze mi tam, jedząc obiad, leżę na ziemi, a nie siedzę sztywno na krześle; nie przewracam szklanek. W lesie niczym się nie krępuję; jeśli zechcę, mogę położyć się na plecach i zamknąć oczy, i mogę też mówić tam wszystko, co tylko zechcę. Często ma się ochotę powiedzieć coś na głos, i wtedy brzmi to niby mowa z głębi serca lasu…

Gdym ją zapytał, czy to rozumie, odpowiedziała: — Tak.

Mówiłem dalej, ponieważ oczy jej spoczywały na mnie.

— Gdyby pani wiedziała, co ja tam wszystko widuję — rzekłem. — Zimą kroczę lasem i zdarza się, że spostrzegam na śniegu ślady pardw. Nagle ślady giną, ptaki wzleciały w powietrze. Po śladach skrzydeł na śniegu rozpoznaję jednak, w którym kierunku odleciały i wkrótce je odnajduję. Jest to dla mnie za każdym razem czymś nowym. Jesienią można obserwować gwiazdy spadające. I w samotni mej zastanawiam się nad tym, jakiż świat tam zadygotał? Jakiż świat runął na moich oczach? I to mnie — mnie właśnie było dane ujrzeć w moim życiu spadającą gwiazdę? A gdy nastanie lato, wtedy na każdym liściu spoczywa jakieś małe żyjątko. Przyglądam się im i dostrzegam, że niektóre nie mają wcale skrzydeł i ruszyć się nie mogą z miejsca, żyć muszą i umierać na tym małym listku, na którym przyszły na świat. Proszę to sobie wyobrazić. Czasami widuję niebieską muchę. Tak, wszystko to brzmi jak błahostka bez znaczenia, i doprawdy nie wiem, czy pani mnie rozumie.

— Ależ naturalnie, rozumiem wszystko.

— Tak, tak. A czasami przyglądam się trawie, możliwe, że jednocześnie trawa przygląda się mnie, kto to może wiedzieć? Spoglądam na jedno sterczące źdźbło trawy i widzę, że cokolwiek drży, i to również — tak mnie się wydaje — nie jest bez znaczenia. I myślę sobie: owo źdźbło trawy stoi tu oto i drży! A jeśli spotkam sosnę i jej się przyjrzę, to i ona, być może, posiada jaką gałąź, nad którą warto by się cokolwiek zastanowić. Ale niekiedy i ludzi spotykam w górach, i to się zdarza.

Spojrzałem na nią uważniej, stała pochylona naprzód i słuchała. Nie poznawałem jej. Zasłuchana była do tego stopnia, że całkiem już o sobie zapomniała i wyglądała brzydko i głupio, dolna warga obwisła jej zupełnie.

— Ano — rzekła, prostując się.

Spadły pierwsze krople deszczu.

— Pada — rzekłem po chwili.

— Rzeczywiście, wyobraź pan sobie, pada — powiedziała i odeszła.

Nie odprowadziłem jej, poszła sama swoją drogą, a ja podążyłem na górę do swej chaty. Minęło zaledwie kilka minut, a deszcz lunął gwałtowny. Naraz słyszę, że ktoś za mną biegnie, przystaję i widzę Edwardę. Czerwona była od biegu i uśmiechała się.

— Na śmierć zapomniałam — powiedziała zadyszana. — Sprawa wycieczki do suszyska, na wyspę. Jutro przyjeżdża doktor, czy będzie pan miał czas?

— Jutro? Owszem. Tak, mam czas.

— Na śmierć zapomniałam — powtórzyła z uśmiechem.

Gdy odchodziła, zauważyłem jej zgrabne, ładne nogi, były zmaczane wysoko. Trzewiki miała mocno przydeptane.

X

Pamiętam jeszcze dobrze pewien dzień. Był to dzień, z którym nadeszło moje lato. Słońce już w nocy zaczęło świecić i osuszyło do rana mokrą ziemię, po ostatnim deszczu powietrze było łagodne i czyste.

Po południu stawiłem się na pomoście. Morze było całkiem spokojne, od wyspy dochodziły nas śmiechy i rozmowy mężczyzn i dziewczyn, zatrudnionych przy rybach. Radosne popołudnie.

Ba, czyż to nie było naprawdę wesołe popołudnie? Mieliśmy z sobą kosze z przekąskami i winem. Liczne towarzystwo rozdzieliło się na dwie łodzie, młode panienki były w jasnych sukienkach. Czułem się tak wesół, że nuciłem.

W łodzi siedząc, zastanawiałem się nad tym, skąd nagle wzięło się tyle młodzieży. Były córki wójta i lekarza obwodowego, kilka guwernantek, panie z plebanii, których nigdy przedtem nie widziałem; nieznane, a mimo to tak przyjacielskie, jak gdybyśmy się znali już od dawna. Popełniłem oczywiście kilka niewłaściwości. Odwykłem po prostu od obcowania z ludźmi i mówiąc do młodych pań, mówiłem im często „ty”, ale nie brano mi tego za złe. Raz nawet powiedziałem „kochana”, czy też „moja kochana”, ale i to mi darowano, zachowując się w ogólności tak, jak gdyby tego nie dosłyszano.

Pan Mack miał, jak zwykle, swój miękki gors z diamentową spinką. Zdawał się być w doskonałym humorze i wołał do siedzących w drugiej łodzi:

— Uważajcie, wariaci, na kosze z butelkami! Doktorze, pana czynię odpowiedzialnym za butelki!

— Dobrze — odkrzyknął doktor. I już właściwie dwa te pokrzyki brzmiały mi w uszach hucznie i wesoło.

Edwarda była w tej samej sukience co wczoraj, jak gdyby nie miała innej, lub innej wziąć nie chciała. I trzewiki miała te same. Miałem wrażenie, że ręce jej niezupełnie są czyste, na głowie za to miała kapelusz całkiem nowy z piórami. Przyniosła z sobą farbowany żakiecik, by na nim siedzieć.

Na życzenie pana Macka wypaliłem z mej fuzji podczas lądowania, strzeliłem raz i drugi, po czym wykrzyknięto kilka razy: hurra! hurra! Powędrowaliśmy na wyspę, na skalne wzgórza. Ludzie, zajęci przy suszeniu ryb witali nas wszystkich, a pan Mack wdał się w gawędę ze swymi robotnikami. Znaleźliśmy margerytki i jaskry, które powkładaliśmy w butonierki; niektórzy z nas znaleźli dzwonki.

Niezliczone ptactwo morskie gęgało i krzyczało w powietrzu i na wybrzeżu.

Na polance, otoczonej kilku skarłowaciałymi sosnami o białej korze, rozłożyliśmy się obozem. Rozpakowano kosze, a pan Mack odkorkował butelki. Jasne suknie, oczy błękitne, brzęk szkła, morze, białe żaglowce. Także śpiewaliśmy nieco.

I zapłonęły lica.

W godzinę później myśl moja jest pełna radości. Nawet drobnostki oddziałują na mnie; nad czyimś kapeluszem powiewa welonik, rozplatają się czyjeś włosy, dwoje oczu przymrużają się w śmiechu, i to wywołuje we mnie poruszenie. Ten dzień, och, ten dzień!

— Panie poruczniku, słyszałam, że pan ma chałupkę malusią, ogromnie zabawną?

— Owszem, gniazdko. Boże, jakże mi ono przyrosło do serca! Może mnie pani łaskawa kiedy odwiedzi; moja chatka jest jedyna, drugiej takiej nie ma na świecie. A tuż za chatą rozciąga się wielki las.

Inna podchodzi i zapytuje uprzejmie:

— Pan po raz pierwszy tu na Północy?

— Tak, moje panie — odpowiedziałem. — Ale znam już wszystko. Nocami staję sam na sam z górami, ziemią i słońcem. Zresztą nie chcę wysilać się na jakąś tam górnolotność. Ale to lato, jakie wy tu macie!… Wystrzela w ciągu jednej nocy, kiedy wszyscy śpią, a rankiem już jest. Spoglądałem oknem i widziałem je na własne oczy. Mam dwa maleńkie okienka.

Zbliża się trzecia. Czaruje głosem i swymi małymi rączkami. Jakież one wszystkie czarujące! Trzecia mówi:

— Zamienimy z sobą kwiaty? To przynosi szczęście.

— Owszem — odpowiadam i wyciągam rękę — zamieńmy kwiaty, i dziękuję pani. Jaka pani piękna, pani ma głos wręcz olśniewający, cały czas pani słuchałem.

Ona jednak cofa swe błękitne dzwonki i rzuca krótko a węzłowato:

— Co panu się zdaje? Nie do pana mówiłam.

A więc nie do mnie mówiła! Bolało mnie, iż się pomyliłem; zatęskniłem znowu za swoją chatą, gdzie jeno wiatr do mnie przemawia.

— Przepraszam panią — rzekłem — i proszę o przebaczenie.

Inne panie spoglądają na siebie i oddalają się, aby nie upokarzać mnie swoją obecnością.

Lecz w tejże chwili ktoś zbliżał się do nas szybkim krokiem, wszyscy spojrzeli, była to Edwarda. Podchodzi wprost do mnie, mówi coś, rzuca mi się na pierś, obejmuje szyję i usta moje zasypuje pocałunkami. Całuje i mówi coś, całuje i mówi, ale ja nic rozumiem, co mówi. Nie rozumiałem w ogóle, co się stało, serce mi bić przestało, widziałem tylko płonące jej oczy. A kiedy puściła, drobna jej pierś falowała gwałtownie. I stała tak ze swą śniadą twarzą i śniadą szyją, wysoka i smukła, z roziskrzonymi oczyma i nie dbając całkiem o otoczenie; oczy wszystkich spoczywały na niej. Po raz drugi zachwyciły mnie jej brwi ciemne, wysokim łukiem rysujące się na czole.

Ależ, na Boga, to stworzenie całowało mnie wobec wszystkich!

— Panno Edwardo, co to ma znaczyć? — spytałem i słyszę tętno krwi mojej, słyszę jej łomot w głębi gardła, tamujący moją mowę.

— Nic — odparła. — Ja tak chciałam. To nic nie znaczy.

Zdejmuję czapkę i machinalnie odgarniam włosy, stojąc jak wryty. „To nic nie znaczy?” — pomyślałem.

Wtem od drugiej strony wyspy rozlega się głos pana Macka; mówi coś, czego my nie rozumiemy, mnie jednak radością napełnia myśl, że pan Mack nie widział niczego, o niczym nie wie. Jak to dobrze, że teraz właśnie znajdował się na drugim końcu wyspy! To mi ulżyło. Łączę się z towarzystwem i mówię z uśmiechem, udając całkiem obojętnego:

— Bardzo państwa przepraszam za me niewłaściwe zachowanie się przed chwilą, sam jestem z tego powodu w rozpaczy. Skorzystałem z chwili, kiedy panna Edwarda chciała zamienić ze mną kwiatek, by jej dokuczyć; proszę więc wszystkich o przebaczenie. Wczujcie się państwo w moje położenie: żyję jak odludek, odwykłem od towarzystwa kobiecego, na dobitek piłem dziś wino, od czego również odwykłem. Bądźcie więc dla mnie wyrozumiali.

Śmiałem się i udawałem obojętność w celu zbagatelizowania całego zajścia i przejścia nad nim do porządku dziennego, w głębi duszy jednak byłem poważny. Słowa moje nie wywarły też na Edwardzie najmniejszego wrażenia. Wcale się z tym nie kryła, nie próbowała nawet zatrzeć wrażenia swej obcesowości. Przeciwnie, usiadła obok mnie i wpatrywała się we mnie bez przerwy. Raz po raz odezwała się do mnie. A kiedyśmy się później bawili we „wdówkę”, czyli łapankę, powiedziała głośno:

— Ja chcę porucznika Glahna. Za innym gonić nie warto.

— Do diabła, niechże pani milczy! — szepnąłem, tupnąwszy nogą.

Na twarzy jej przemknęło zdziwienie, z żalu skrzywiła nos i uśmiechnęła się stropiona. Uczułem głębokie wzruszenie, nie mogłem się oprzeć temu wyrazowi zalęknienia w jej oku i w całej tej wiotkiej postaci, począłem ją miłować i długą, wąską rękę objąłem ręką swoją.

— Później! — rzekłem. — Na ten raz dosyć. Możemy się przecie jutro spotkać.

XI

W nocy słyszałem, jak Ezop podniósł się ze swego legowiska i warczał, słyszałem to przez sen. Ale ponieważ śniłem właśnie o polowaniu, przeto warkot ten należał poniekąd do mego snu, i dlatego się nie zbudziłem. Kiedy zaś około drugiej nad ranem wyszedłem z chaty, spostrzegłem na trawie ślady dwóch stóp ludzkich; ktoś tu był, wpierw podszedł do jednego okna, a potem do drugiego. Ślady ginęły na drodze wiodącej niżej.

Szła naprzeciw mnie z twarzą płonącą i rozpromienioną.

— Czekał pan? — spytała. — Bałam się, by pan nie czekał.

Nie czekałem, zjawiła się na drodze przede mną.

— Dobrze dziś pani spała? — spytałem. Nie wiedziałem, o czym mówić.

— Nie, wcale nie, czuwałam — odparła. I opowiadała, jak to w nocy nie spała, tylko na krześle siedziała z zamkniętymi oczyma. Przez chwilę też bawiła poza domem.

— Ktoś chodził tej nocy koło mojej chaty — rzekłem. — Dostrzegłem rano ślady na trawie.

Pąsowieje, tu na środku drogi chwyta mnie za rękę i milczy. Patrzę na nią i pytam:

— Czy to może pani była?

— Tak — odpowiada i przytula się do mnie. — To ja byłam. Ale chyba pana nie obudziłam, szłam możliwie najciszej. Tak, to ja byłam. Jeszcze raz byłam blisko pana. Ja pana kocham.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki