Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewnej jesiennej nocy 1680 roku ktoś dobija się do bram dworku Magdaleny de Scudéry, poważanej na dworze i chwalonej przez samego Króla Słońce poetki.
Następnego dnia starsza pani z przerażeniem odkrywa, że nocna wizyta miała związek z serią tajemniczych morderstw, które niedawno wstrząsnęły Paryżem. Ktoś, kto ciosem w serce zabija zakochanych szlachciców i kradnie im biżuterię, którą pragnęli obdarować swoje wybranki, zostawił dla niej wiadomość. Panna de Scudéry, mimo iż wcześniej zbagatelizowała niepokój Paryżan słowami: „Kochanek, który obawia się złodziei, nie jest godzien miłości”, włącza się w poszukiwanie zbrodniarza.
Sprawa nie jest jednak ani jednoznaczna, ani prosta. Kto jest naprawdę winny? Czy rzeczywiście w Paryżu grasuje szajka bezlitosnych złodziei, a może prawda jest jeszcze mroczniejsza? Intryga, szantaż, morderstwa, obsesja – wszystko to znajdziecie na kartach tej pełnej napięcia noweli kryminalnej, w której wydarzenia i postacie fikcyjne mieszają się z historycznymi.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
E. T. A. Hoffmann
Panna de Scudéry
tłum. Stanisław Sierosławski
Epoka: Romantyzm Rodzaj: Epika Gatunek: Opowiadanie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 98
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
tłum. Stanisław Sierosławski
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
W małym dworku przy ulicy Saint-Honoré mieszkała panna Magdalena de Scudéry, znana autorka zgrabnych utworów poetyckich, ulubienica Ludwika XIV i pani de Maintenon.
Pewnego dnia późno w nocy — było to w jesieni 1680 roku — zaczął ktoś silnie i gwałtownie kołatać do drzwi dworku, tak że cała sień rozbrzmiewała głośym echem. Baptysta, który w małym gospodarstwie panny de Scudéry piastował godność kucharza a zarazem służącego i odźwiernego, wyjechał za zezwoleniem pani na wieś, na ślub siostry, w domu więc czuwała tylko pokojówka, imieniem Martinière. Słyszała ona powtarzające się kołatanie i przypomniała sobie, że Baptysta wyjechał i że obie z panią zostały same, bez niczyjej opieki. Wszystkie zbrodnie, włamania, kradzieże i morderstwa, zdarzające się wówczas tak często w Paryżu, stanęły jej nagle żywo przed oczyma i była niemal pewna, że banda rabusiów, dowiedziawszy się o osamotnieniu domu, czeka przed bramą i zamierza napaść na znajdujące się wewnątrz kobiety. Dlatego też strwożona i drżąca nie opuszczała swego pokoiku, złorzecząc Baptyście i ślubowi jego siostry.
Tymczasem kołatanie nie ustawało, a chwilami zdawało się jej, że słyszy głos jakiś, wołający wśród łomotu:
— Otwórzcie, na miłość boską, otwórzcie przecie!
Wreszcie, coraz bardziej drżąc ze strachu, chwciła szybko lichtarz z płonącą świecą i wybiegła do sieni. Tutaj słyszała już wyraźnie głos pukającego:
— Otwórzcie, na miłość boską!
„Tak chyba nie przemawia żaden opryszek — pomyślała — któż wie, czy jakiś prześladowany człowiek nie szuka opieki u mojej pani, znanej z tylu dobrodziejstw. Ale ostrożność nie zawadzi nigdy”.
Otworzyła okno i zapytała, kto dobija się do bramy o tak późnej godzinie i budzi wszystkich ze snu. Mówiła to głosem głębokim, aby jak najbardziej był podobny do męskiego. W blaskach promieni księżyca, które właśnie przedarły się przez czarne chmury, spostrzegła wysoką postać, owiniętą w jasnoszary płaszcz, w dużym kapeluszu, naciśniętym głęboko oczy.
— Baptysto, Klaudiuszu, Piotrze — zawołała głośno, aby stojący na dole mógł usłyszeć — wstańcie no i zobaczcie, co to za nicpoń chce nam rozbić bramę!
Z dołu odpowiedział jej łagodny, jękliwy głos:
— Ach, panno Martinière, wiem przecie, że to ty jesteś, chociaż starasz się, pani, głos zmienić. Wiem także, że Baptysta pojechał na wieś i że jesteś w domu sama z panią. Ale otwórz spokojnie, nie bój się niczego! Muszę koniecznie pomówić z twoją panią, i to jeszcze w tej chwili!
— Cóż pan sobie myślisz? — odpowiedziała Martinière. — Chcesz pan mówić z moją panią w nocy, o tej godzinie? Czyż nie wiesz, że już dawno śpi, a ja za żadną cenę nie zbudzę jej z pierwszej słodkiej drzemki, której w tym wieku tak potrzebuje?
— Wiem, że twoja pani — mówił stojący na dole — dopiero przed chwilą odłożyła rękopis swego romansu Celia, nad którym teraz gorliwie pracuje, i zapewne pisze jeszcze ostatnie wiersze, aby je jutro odczytać markizie de Maintenon. Zaklinam cię, panno Martinière, miej litość nade mną i otwórz drzwi. Wiedz, że chodzi o to, aby nieszczęśliwego człowieka uratować od zguby, wiedz, że honor, wolność, a nawet życie jego zawisły od chwili, kiedy pomówię z twoją panią. Pomyśl tylko, że pani wieczyście pogniewałaby się na ciebie, gdyby się dowiedziała, że odpędziłaś nielitościwie od drzwi nieszczęśliwca, który przyszedł błagać ją o pomoc.
— Ale czemu chcesz pan z nią mówić o tak niezwykłej porze? Przyjdź jutro we właściwej godzinie! — odpowiedziała.
— Czy los, który spada, niszcząc jak piorun, troszczy się o czas i godzinę? Czy można odwłóczyć pomoc, gdy każda chwila jest droga? Otwórz drzwi! Nie obawiaj się biedaka, który opuszczony przez cały świat, prześladowany, przygnieciony niezmiernym nieszczęściem pragnie błagać twą panią o ratunek w grożącym niebezpieczeństwie!
Martinière usłyszała, że stojący na dole westchnął i zaszlochał mówiąc te słowa, przy tym głos jego łagodny i młodzieńczy poruszył głęboko jej serce. Nie namyślając się dłużej, przyniosła klucze.
Skoro tylko drzwi otworzyła, nieznajomy, owinięty szczelnie w płaszcz, wtargnął do wnętrza domu i idąc przodem przez sień, krzyczał dzikim głosem:
— Prowadź mnie do pani!
Przerażona Martinière podniosła w górę świecznik, a wtedy blask światła padł na trupiobladą, strasznie wykrzywioną twarz młodzieńca. Omal też nie upadła na ziemię ze strachu, gdy mężczyzna rozsunął płaszcz, a za pasem ukazała się błyszcząca rękojeść sztyletu.
Spojrzał na nią iskrzącymi oczyma i krzyknął jeszcze bardziej dziko:
— Prowadź mnie do pani, powiadam ci!
Martinière nie wątpiła już, że pani jej grozi wielkie niebezpieczeństwo. Miłość do ukochanej opiekunki, którą uwielbiała jak własną matkę, zapłonęła silniej w jej sercu i wznieciła w niej dziwną odwagę, jakiej sama nie spodziewała się po sobie. Zamknęła prędko drzwi swego pokoiku, stojące dotąd otworem, i zastąpiła drogę nieznajomemu.
— W istocie — rzekła pewnie i stanowczo — pańskie szalone zachowanie się tutaj źle się godzi z płaczliwymi słowami, jakich używałeś pan, stojąc przed domem, a którymi, w bardzo niewłaściwej chwili, jak mi się teraz zdaje, obudziłeś moją litość. Z moją panią nie powinieneś pan i nie będziesz mówić. Jeśli nic złego nie zamierzasz uczynić, nie powinieneś się obawiać światła dziennego, przyjdź więc jutro i przedstaw swą prośbę! Teraz wynoś się pan z domu!
Nieznajomy wydał głuche westchnienie, spojrzał błędnie strasznym wzrokiem na dziewczynę i położył rękę na sztylecie. Martinière w milczeniu Bogu poleciła swoją duszę, ale stała odważnie i patrzyła mu śmiało w oczy, przytrzymując silnie drzwi, przez które musiałby przejść, aby się dostać do jej pani.
— Puść mnie do pani, mówię ci! — krzyknął nieznajomy raz jeszcze.
— Rób pan, co ci się podoba — odparła Martinière — ja stąd nie ustąpię. Dokończ dzieła, które rozpocząłeś! I ciebie spotka haniebna śmierć na placu de la Grève, jak twoich nędznych kompanów!
— Ha! — krzyknął nieznajomy — masz słuszność, Martinière, wyglądam jak rabuś, uzbrojony jestem jak morderca, ale moich kompanów nie spotkała jeszcze kara, nie są ukarani!
Mówiąc to, spojrzał groźnie na śmiertelnie przerażoną dziewczynę i wyciągnął sztylet.
— Boże! — krzyknęła, wyczekując śmiertelnego ciosu.
W tej samej chwili rozległ się na ulicy szczęk oręża i tętent koni.
— Maréchaussée!... maréchaussée!... policja na pomoc! na pomoc! — krzyknęła Martinière.
— Straszna kobieto, pragniesz mojej zguby! Teraz wszystko stracone, wszystko stracone! Weź, weź to! Daj to swej pani dzisiaj, jutro, kiedy ci się podoba! — Mrucząc cicho te słowa, nieznajomy wyrwał świecznik z rąk dziewczyny, zgasił świecę i wcisnął jej w ręce małą szkatułkę.
— Na zbawienie duszy zaklinam cię, oddaj swej pani tę szkatułkę! — zawołał raz jeszcze i wybiegł z domu.
Martinière upadła na ziemię. Po chwili podniosła się z trudem, po omacku, w ciemności poszła do swego pokoju i wyczerpana, niezdolna z siebie głosu wydobyć, upadła na krzesło. Usłyszała teraz brzęk kluczy, które pozostawiła w bramie domu. Ktoś zamknął bramę; ciche, niepewne kroki zbliżały się do jej pokoju. Przykuta trwogą do miejsca, nie mając siły się poruszyć, oczekiwała najstraszniejszych rzeczy, toteż serce jej rozradowało się szczerze, skoro drzwi się rozwarły i przy blasku lampy od pierwszego wejrzenia poznała poczciwego Baptystę.
Był blady jak trup i przerażony.
— Na wszystkie świętości, mów, Martinière, co się tutaj działo! Ach ta trwoga, ta trwoga! Nie wiem, co mi się stało, ale wczoraj wieczorem coś pchało mnie tutaj z wesela z nieprzepartą siłą. Nareszcie przybywam na tę ulicę. Martinière, myślę, nie śpi twardo, usłyszy, gdy lekko zapukam do bramy, i otworzy. Wtem spotykam silny patrol, konnych, pieszych, zbrojnych od stóp do głów, którzy zatrzymują mnie i nie chcą wypuścić. Na szczęście był między nimi Desgrais, porucznik konnej policji. Zna mnie dobrze, więc kiedy mi podsunęli pod nos latarnię, mówi do mnie: „Ej, Baptysto, skądże wracasz tak późno? Powinieneś siedzieć w domu i pilnować. Tu nie jest bezpiecznie, jeszcze dziś w nocy czeka nas niezwykły połów.” Nie uwierzysz, Martinière, jakie wrażenie wywarły na mnie te słowa. A gdy wchodzę na próg, wypada z domu jakiś zakapturzony człowiek z błyszczącym sztyletem w ręce i pędzi przed siebie — dom otwarty, klucze w zamku — mów, co to wszystko znaczy!
Martinière, ochłonąwszy z trwogi, opowiedziała wszystko, co zaszło. Oboje zeszli do sieni i znaleźli na podłodze świecznik, porzucony tam przez nieznajomego podczas ucieczki.
— Nie ma wątpliwości — rzekł Baptysta — że on chciał obrabować albo zamordować naszą panią. Jak mi opowiadałaś, wiedział o tym, że jesteście same w domu, co więcej, wiedział, że pani nie śpi jeszcze, że pisze. Był to z pewnością jeden z najgorszych łotrów i opryszków, którzy wdzierają się do wnętrza domu i podstępnie badają pierwej wszystko, co im może ułatwić wykonanie ich szatańskich zamysłów. A tę małą szkatułkę najlepiej wrzucić do Sekwany, i to w najgłębszym miejscu. Któż może wiedzieć, czy jakiś przeklęty zbrodniarz nie czyha na życie naszej pani. Kto wie, czy pani, otworzywszy szkatułkę, nie padnie trupem, jak niedawno stary markiz de Tournay, gdy otworzył list, otrzymany od nieznajomego.
Po długiej naradzie postanowili wreszcie wierni służący opowiedzieć nazajutrz wszystko swej pani i wręczyć jej tajemniczą szkatułkę, aby ją z należytą ostrożnością otworzyć. Oboje rozważali dokładnie wszystkie szczegóły pojawienia się podejrzanego nieznajomego i nabrali przekonania, że wchodzi tu w grę jakaś szczególna tajemnica, której nie mogą rozstrzygać na własną odpowiedzialność, lecz muszą pozostawić swej pani do osądzenia.
Obawy Baptysty nie były bezpodstawne. Właśnie wówczas był Paryż widownią najstraszniejszych występków, właśnie wówczas szatańskie wymysły piekła dostarczały najłatwiejszych środków zbrodni.
Aptekarz niemiecki Glaser, najlepszy chemik owych czasów, oddawał się, jak to czyniło wtedy wielu przedstawicieli tej gałęzi wiedzy, badaniom alchemicznym. Celem ich było odkrycie kamienia filozoficznego. W badaniach tych dopomagał mu Włoch nazwiskiem Exili. Dla niego sztuka robienia złota była tylko pozorem. W zupełnie innym celu pragnął on wyuczyć się mieszania, gotowania i skraplania trujących pierwiastków, po których oczekiwał mocy uzdrawiania. Po pewnym czasie udało mu się przyrządzić jedną z tych trucizn bez woni i smaku, które, zabijając albo od razu, albo powoli, nie pozostawiają żadnych śladów w ciele człowieka i wprowadzają w błąd sztukę i wiedzę lekarską, tak że lekarze, nie przeczuwając otrucia, muszą przypisać śmierć naturalnym przyczynom. Aczkolwiek Exili zabierał się bardzo ostrożnie do dzieła, został oskarżony o sprzedawanie trucizn i przewieziony do Bastylii. W tej samej celi zamknięto wkrótce potem kapitana Godin de Sainte Croix, który przez długi czas pozostawał w bliższych stosunkach z markizą de Brinvilliers, co sprowadziło hańbę na cały ród i w końcu, ponieważ markiz nie reagował na występki swej małżonki, skłoniło jej ojca Dreux d’Aubraya, komendanta Paryża, chcącego rozdzielić występną parę, do wydania rozkazu uwięzienia kapitana. Namiętny, bez charakteru, udający pobożność, a skłonny od młodości do wszelakich występków, zazdrosny i mściwy, kapitan nie mógł niczego bardziej pragnąć niż zdobycia tajemnic współwięźnia, dawałyby mu one moc zgładzenia wszystkich wrogów. Toteż został najgorliwszym uczniem Exiliego i wkrótce dorównał mistrzowi, tak że wypuszczony z Bastylii mógł rozpocząć pracę na własną rękę.
Markiza de Brinvilliers była kobietą zwyrodniałą, Sainte Croix zrobił z niej potwora. Nakłonił ją najpierw do otrucia jej własnego ojca, u którego mieszkała, pielęgnując go z bezwstydną obłudą, potem obu braci, a wreszcie siostry. Ojca — przez zemstę, resztę rodziny — celem zyskania olbrzymiego spadku. Historia wielu trucicieli jest strasznym dowodem, że podobne zbrodnie stają się powoli nieprzepartą namiętnością. Bez żadnego celu, dla prostej przyjemności, tak jak chemik dla rozrywki wykonuje doświadczenia, mordują truciciele ludzi, których życie lub śmierć są im zupełnie obojętne. Nagła śmierć wielu ubogich w Hôtel-Dieu wzbudziła później podejrzenie, że chleb, który markiza de Brinvilliers rozdawała tam co tydzień żebrakom, aby uchodzić za wzór pobożności i dobroczynności, był zatruty. Pewne jest, że zatruwała pasztety z gołębi, którymi częstowała swych gości. Chevalier du Guet i kilka innych osób padło ofiarą tych szatańskich biesiad. Sainte Croix, jego pomocnik la Chaussée i markiza de Brinvilliers umieli przez długi czas swoje potworne występki osłaniać nieprzejrzaną tajemnicą, lecz jakaż najstraszniejsza zbrodnia może się ukryć, gdy wieczna potęga niebios już na ziemi postanowiła ukarać zbrodniarzy?
Trucizny przyrządzane przez kawalera Sainte Croix były tak straszne, że gdy proszek nie był szczelnie zamknięty (paryżanie nazywali go poudre de succession, proszek spadkowy), wystarczył jeden wdech, aby paść trupem na miejscu. Dlatego Sainte Croix używał przy swych pracach szklanej maski, zakrywającej całą twarz. Pewnego dnia, kiedy chciał wsypać do fiolki gotową truciznę, maska spadła mu z twarzy, a on runął nieżywy na ziemię, wciągnąwszy w płuca nieco drobniuteńkiego pyłku trucizny. Ponieważ umarł nie zostawiając potomków, sądy postanowiły opieczętować jego spuściznę. Przy tej sposobności znaleziono w zamkniętej skrzyni cały arsenał piekielnych trucizn, a także listy od pani de Brinvilliers, które w sposób niewątpliwy dowodziły jej winy. Markiza uciekła do klasztoru. Wysłano w pogoń Desgrais’go, urzędnika policji. W przebraniu duchownego zjawił się w klasztorze. Udało mu się zdobyć miłość tej przewrotnej kobiety i namówić ją na tajemną schadzkę w pewnym ogrodzie poza miastem. Zaledwie jednak tam przybyła, otoczyli ją siepacze Desgrais’go, a duchowny kochanek przedzierzgnął się nagle w urzędnika policji, który polecił markizie wsiąść do karety, stojącej w pogotowiu poza obrębem ogrodu. W otoczeniu siepaczy kareta odjechała w kierunku Paryża. La Chaussée już wcześniej został ścięty, markizę dosięgła podobna śmierć. Ciało jej po straceniu spalono, a proch rozsypano na wszystkie strony świata.
Paryżanie odetchnęli, gdy już zniknął ze świata potwór, który tajemną, morderczą broń bezkarnie kierował przeciwko przyjaciołom i wrogom. Wkrótce przekonano się jednak, że straszna sztuka kawalera de Sainte Croix nie znikła ze świata bezpotomnie. Jak niewidzialne, podstępne widmo, wślizgiwał się mord do najściślejszego koła, jakie tworzy przyjaźń, miłość, pokrewieństwo i powalał pewnie i szybko nieszczęśliwe ofiary. Kto dziś jeszcze chodził zdrów i szczęśliwy, padał nazajutrz bez życia, a sztuka lekarzy nie mogła go obronić przed śmiercią. Bogactwo, korzystne stanowisko, piękna, może zbyt młoda kobieta były wystarczającym powodem śmiertelnego prześladowania. Najstraszniejsza nieufność rozluźniła najświętsze węzły. Mąż drżał przed żoną, ojciec przed synem, siostra przed bratem. Potrawy i wina nie tknięte zostawały na stole biesiadnym, który przyjaciel zastawiał dla przyjaciela; tam gdzie dawniej gościła swoboda i wesołość, przerażone oczy szukały ukrytych morderców. Można było widzieć ojców rodzin, kupujących trwożnie środki żywności na odległych przedmieściach i gotujących je własnoręcznie w brudnych garkuchniach, bo we własnym domu obawiali się piekielnej zdrady. A przecież i największa, najtroskliwsza przezorność była czasem daremną.