Pięćdziesiąt świeczek - Earl Derr Biggers - ebook + audiobook

Pięćdziesiąt świeczek audiobook

Earl Derr Biggers

4,0

Audiobook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Pięćdziesiąt świeczek” Earla Derr Biggersa, twórcy kultowego Charliego Chana, to opowieść, która z każdą stroną staje się coraz bardziej intrygująca i pełna nieprzewidywalnych zwrotów akcji.

Kiedy bogaty biznesmen Henry Drew zostaje zamordowany na Hawajach, podejrzanych jest wielu. Czy to sprawka jego bratanka, który chciał odziedziczyć jego fortunę? Czy to zemsta byłej żony, która nie mogła pogodzić się z rozwodem? A może skutek tajemniczej przeszłości? W tej opowieści nic nie jest pewne, a prawda ukrywa się w cieniu każdej z pięćdziesięciu świeczek.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 56 min

Lektor: Wojciech Masiak
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




I

Gdyby ktoś był bardzo ciekawy, to znalazłby w sprawozdaniach sądu okręgowego w Honolulu za rok 1898 pewne ślady stanowiące punkt wyjścia dla niniejszego opowiadania.

Zaczęło się to pośród nagich ścian sali sądowej w Honolulu, a po przeszło dwudziestu latach znalazło finał aż w San Francisco, pewnej mglistej i pełnej grozy nocy, w dzielnicy zamieszkanej przez miejscowych bogaczy.

Wiele miesięcy upłynęło od owej pamiętnej nocy, gdy zupełnie przypadkiem znalazłem się w stolicy Hawajów. Tam, z zakurzonych półek archiwum miejskiego, ściągnięto dla mnie dużą księgę oprawioną w jaskrawożółtą skórę. W tym grubym i odpowiednio ciężkim tomie znalazłem akta noszące napis „Sprawa Changa See” i za ich pomocą rozwiązałem niepokojącą mnie zagadkę.

Niemal przysłowiowy jest ów chiński sposób niedawania nigdy bezpośrednich odpowiedzi. Co innego myślą, a co innego mówią. Słynni są też ze swych zagadek. To, co znalazłem w aktach, nasuwało przypuszczenie, że nasze tak zwane postępowanie sądowe wzorowało się na tym właśnie systemie, doprowadzając go do skończonej doskonałości. Leżący przede mną protokół z posiedzenia sądowego robił wrażenie łamigłówki, która miała odstraszyć ciekawych od wertowania akt sądowych. Jakieś znaki, cyfry, poszczególne litery, powoływane ni stąd, ni zowąd nazwiska, odnośniki, słowem: chińszczyzna.

A jednak z wtrąconych tu i tam pojedynczych zdań zdołałem sobie odtworzyć obraz przewodu sądowego, w którym pewien wątły, szczupły, trzydziestoletni Chińczyk występował jako obwiniony i zarazem proszący.

Przeciwnikiem był potężny naród amerykański stojący na straży swych praw, z którymi walczył sam jeden biedny Chińczyk, w obronie swego życia, swego ciała i krwi.

Powiedzenie „sam jeden” jest nieścisłe. Jasne bowiem, że miał też swego pełnomocnika. Żółta księga zawierała niezbity tego dowód. W protokole bowiem zaznaczono wyraźnie: „Za wnoszącego prośbę – Harry Childs”.

Poczciwy Harry Childs. Nie był to już wówczas ten sam bystry prawnik o niespożytej energii, który wiele lat temu wylądował na tamtejszym wybrzeżu. Upał, trunki i nadużywanie rozkoszy krajów podzwrotnikowych poczyniły nieodwracalne spustoszenie w jego mózgu. Nie będzie więc obrazą dla jego zawodu, gdy powiem, że pomoc Childsa, jako pełnomocnika Changa See, była iluzoryczna.

W niniejszym wypadku Chang See odwoływał się do władz Stanów Zjednoczonych z prośbą o zmianę decyzji inspektora emigracyjnego w Honolulu, który zastosował względem niego karę aresztu. Zarazem chodziło mu też o nowy wyciąg z księgi metrykalnej.

Już około dwu miesięcy bawił Chang See w hawajskiej stolicy, dokąd przybył z Chin. Zanim wyjechał z kraju, przyjaciele mieszkający w Honolulu nadesłali mu metrykę. Wynikało z niej, że przed trzydziestu laty, w grudniu, Chang See ujrzał światło dzienne w domu swych rodziców, leżącym na wybrzeżu Waikiki, opodal oberży „Królowa Emma”. W czwartym roku życia rodzice Changa See opuścili Waikiki i wywędrowali wraz z synkiem do Chin, do swej rodzinnej miejscowości, zwanej Sun Chin. Gdyby można było wierzyć temu zaświadczeniu, to Changa See należało uważać za obywatela Stanów Zjednoczonych i bez względu na kłopotliwe postanowienia ustawy imigracyjnej miałby on prawo przebywać stale w granicach terytorialnych USA.

Jednakże urzędnik, sprawujący funkcję inspektora w tym porcie, nabył w ciągu lat swego urzędowania wiele rozmaitych doświadczeń. Przyznał więc wprawdzie, że dokumenty Chińczyka są w porządku, nie stanowiły jednak w jego mniemaniu wystarczającego dowodu tożsamości.

Słowem, kwestionował on identyczność owego dorosłego, bystro patrzącego Chińczyka z małym Changiem See, który kiedyś bawił się na wybrzeżu Waikiki.

Na skutek takiego postawienia sprawy Chang See poprosił o sprowadzenie świadków, którzy mieli stwierdzić jego tożsamość. Powołał ich ogółem dwunastu. Niektórzy z nich byli znajomymi jego rodziców, inni zaś jego rówieśnikami. Przed inspektorem przewinęła się grupa złożona z wielu starszych ludzi, przybranych w charakterystyczne ubiory chińskie, oraz kilku młodzieńców znanych w miejscowych lokalach rozrywkowych. Ci ostatni byli kolegami Changa See i spędzili z nim wiele lat w Sun Chin.

Początkowo zeznania świadków były dla Changa korzystne. Później jednak, pod wpływem przenikliwego wzroku inspektora, świadkowie zaczęli się mieszać i dawać sprzeczne odpowiedzi. Nawet ów jegomość, który wystarał się dla Changa See o wyciąg z księgi metrykalnej, zaczął bałamucić, przekręcił wreszcie imię ojca Changa See. Ostatecznie świadkowie najzupełniej zawiedli; opuścili go w nieszczęściu dawni przyjaciele.

Nie był to przypadek. Na ich stanowisko wpłynęła pewna okoliczność, której nie mogli przeoczyć.

Tak, istniała pewna okoliczność, a mianowicie ta, że w tym czasie olbrzymim państwem chińskim rządziła z Pekinu drobna, starsza dama, znana jako Cesarzowa Wdowa. A młody Chang See w ostatnich czasach był wielce czynny w dziedzinie, która nie cieszyła się sympatią władczyni. Należał on bowiem do grupy fanatycznych reformatorów, którym omalże nie udało się pozyskać dla swych idei młodego cesarza. I zapewne by to nastąpiło, gdyby cesarzowa jednym tupnięciem wysokiego obcasika nie zniweczyła tych planów. Pewnego październikowego dnia zamknęła ona syna jako więźnia we własnym pałacu i obwieściła swą prośbę, by każdy, kto zamierza zmienić obecny porządek rzeczy, zechciał się wpierw łaskawie pofatygować i pomówić z nią osobiście. A gdyby ów ktoś odważył się zjawić...

Nie było jednak wielu takich, którzy skorzystali z tego zaproszenia. Większość wolała szukać ocalenia w ucieczce, a między tymi ostatnimi znalazł się i Chang See. O tym właśnie pamiętali wezwani świadkowie. Wiedzieli, że ta drobna staruszka tkwi w Pekinie jak pająk pośród rozpiętych sieci i z upragnieniem czeka na powrót Changa See. Wiedzieli dobrze, że ta pełna łaskawości władczyni na wypadek powrotu Changa See ma w pogotowiu koszyk, w którym z łatwością zmieści się jego głowa. Kierowani obawą o siebie samych i o swych bliskich w ojczyźnie, stracili nagle pamięć, nie umieli podać dokładnych dat ani też imion. I tak usiłowania Changa See rozbiły się o skałę obojętności świadków.

Trudno więc się dziwić, że w tych warunkach inspektor nie mógł nabrać przekonania o tożsamości emigranta. W toku sprawy Chang See odwołał się do Waszyngtonu.

Tam, z zadziwiającym pośpiechem, udzielono odpowiedzi. Nie zmieniła ona jednak postanowienia inspektora emigracyjnego.

Teraz pozostawało tylko jedno jeszcze wyjście, a mianowicie uzyskanie za pośrednictwem sądu nowej metryki urodzenia. Złożył więc Chang See odpowiedni wniosek w sądzie okręgowym i pewnego dnia w grudniu 1898 r. (wedle wszelkiego prawdopodobieństwa był to właśnie dzień urodzin Changa See) oczekiwał on rozstrzygnięcia sędziego.

Przebieg całego przewodu wynika z akt, a uzupełniłem go na podstawie wspomnień pewnego tubylca, który przypadkowo był naocznym świadkiem.

Jako przewodniczący zasiadał w tym dniu sędzia H. Smith, ogromny mężczyzna o jasnoblond włosach i o zimnym spojrzeniu bladoniebieskich oczu. Był to człowiek o zgryźliwym usposobieniu, jakie często cechuje białych przebywających w krajach podzwrotnikowych. Gdy tak siedział, leniwie przerzucając akta, zauważył ku swemu niezadowoleniu, że są dość obszerne. Zbliżało się południe i owładnęła nim senność. Myśli jego uderzyło nagle wspomnienie własnego tarasu, leżącego nad skalistym wybrzeżem Waikiki, o który rozbijały się szumiące fale morza. Tam czekał na niego wygodny leżak i świeżo nadesłane z kraju gazety. Tam zręczny służący, Chińczyk, jeden z tych, do którego nie stosowało się prawo o emigracji – krzątał się, przygotowując butelki i szklanki z lodem.

H. Smith popił łyk wody ze szklanki, którą miał pod ręką – nie ma najmniejszej wątpliwości, że to była tylko woda – po czym zaczął głośno czytać. Przede wszystkim stwierdził, że zna dobrze treść wniosku, który, jak dodał, rzucając karcące spojrzenie w kierunku Harry’ego Childsa, jest niepotrzebnie długi i zawiły. O ile zrozumiał, wnioskodawca stara się o uzyskanie prawa pobytu, i to na tej zasadzie, że jest on Changiem See, urodzonym z rodziców narodowości chińskiej, przed trzydziestu laty, w Waikiki, w domu znajdującym się opodal oberży „Królowa Emma”. W takim razie byłby on obywatelem amerykańskim, do którego nie można stosować praw o imigracji; przeciwnie, miałby on wszelką swobodę ruchu w granicach USA. Ale pozostaje pytanie, czy wnioskodawca jest istotnie Changiem See i tu nasuwa się moc wątpliwości. Pomijając okoliczność, że proszący w ciągu trzydziestu lat nie zatroszczył się o swoją metrykę, pomijając fakt, że człowiek, który postarał się o odpis aktu urodzenia, później świadcząc nie był nawet pewien imienia ojca Changa See – sędzia gotów jest oprzeć się na zeznaniach innych świadków wnioskodawcy.

Szczegółowo zreferował treść tych zeznań i w końcu jego przemówienia zostały z nich tylko bezwartościowe strzępki. Tu nagle przypomniał sobie pewien proces, w którym rozstrzygał. Pamiętał go dobrze. Była to sprawa Wang Chitunga, 3.U.S. sądu okręgowego, Honolulu, 601-610. Przypomniały mu się też i inne podobne wypadki. A tymczasem jego głos huczał i brzmiał monotonnie, jak buczenie złośliwego trzmiela.

Podczas tego pisarz sądowy bawił się bezmyślnie łańcuszkiem zegarka i rzucał gromiące spojrzenia na Changa See. Tyle czasu tracić dla jakiegoś Chińczyka!

W miarę jak H. Smith zbliżał się do końca, do wygłoszenia decyzji, jego głos stawał się bardziej ożywiony. No, jednak nie trwało to tak długo, jak początkowo przypuszczał. Podsumowując wszystko, co można było o sprawie powiedzieć, i powołując się na komentarze, stwierdził w końcu, że przychyla się do rozstrzygnięcia inspektora, że podziela wątpliwości jego oraz władz w Waszyngtonie. Z uprzejmym uśmiechem dodał wreszcie, że postanawia zatrzymać podsądnego w więzieniu urzędu emigracyjnego, aż do chwili jego deportacji do Chin.

Podsądny był człowiekiem gruntownie wykształconym i władał kilkoma językami, nie potrzebował więc uciekać się do pomocy tłumacza, by zrozumieć treść słów H. Smitha. Wysłuchał ich jednak z niewzruszonym spokojem i nawet jego powieki nie drgnęły przy ogłaszaniu decyzji sądu. Już to samo stanowiło dowód, że podsądny jest istotnie Changiem See. Rozumiał on dobrze, że spotyka go niesprawiedliwość i krzywda, nikt jednak w jego rysach nie mógł dojrzeć rozpaczy, która targała mu serce.

W przeciwieństwie do swego klienta Harry Childs był pozbawiony owej azjatyckiej umiejętności całkowitego panowania nad sobą. Porwała go złość i z wściekłością zerwał się z krzesła. Popełnił najwyższy nietakt, na jaki może sobie pozwolić prawnik.

– Zachowując cały szacunek dla powagi tego sądu – zawołał – muszę zwrócić uwagę pana przewodniczącego, że swym wyrokiem skazał tego człowieka na śmierć! Ze względu na jego działalność polityczną została w Chinach naznaczona cena na jego głowę i wyrok ten obowiązuje do dziś. Pragnę dodać... pragnę jeszcze dodać... – powtórzył, gdyż spojrzenie sędziego wytrącało go z równowagi. – Pragnę powtórzyć i podkreślić, że pan przewodniczący skazał tego człowieka na śmierć.

Harry Childs nie cieszył się nigdy specjalnymi względami w tym sądzie i gdyby spojrzenia mogły zabijać, to prawdopodobnie w tej chwili wyprzedziłby on swego klienta na drodze do wieczności. Na pozór jednak sędzia zachował zupełny spokój.

– Okoliczności podniesione przez pełnomocnika podsądnego – mówił z sarkazmem sędzia – nie stoją w żadnym związku przyczynowym z jego wnioskiem ani też nie zostały wymienione w piśmie. Poza tym muszę stwierdzić, że sprawa tak postawiona nie podlegałaby kompetencji tego sądu. Ogłaszam zamknięcie rozprawy.

W oczach Changa See, który stał nieopodal fotelu sędziego, pojawił się wyraz takiej pogardy, że ów wszechmocny prawnik poczułby się mocno dotknięty, gdyby ją dojrzał. Ale H. Smith był już w drodze do swego domu w Waikiki.

Chińczyk zaś czekał cierpliwie na urzędnika emigracyjnego, który w chwilę później wiódł go do baraków dla obcokrajowców. Od ław sądowych dzieliła je krótka i wąska ścieżka, a jednak była ona początkiem długiej drogi, która miała prowadzić Changa See do Chin i do bardzo bolesnej śmierci. Mimo tej świadomości wstąpił on na nią z wysoko podniesioną głową, pewnym i równym krokiem.

Czy spełniły się losy Changa See w sposób, na jaki wskazywała decyzja sądu? Czy wpadł w pajęcze sieci ścigającej go w swym gniewie cesarzowej wdowy? Zdarzenie to, jak wspomniałem, rozegrało się dwadzieścia lat temu i dalsze rozdziały mej opowieści pozornie nie będą miały związku z niniejszym wstępem. Zanim jednak dojdziemy do końca, poznamy poszczególne wyrazy składające się na całość naszej chińskiej zagadki i dowiemy się, dokąd doprowadziła ścieżka wiodąca z sali sądu w Honolulu.