Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trudno wyobrazić sobie dziecięcą biblioteczkę bez klasyki światowej literatury dla najmłodszych, czyli „Pinokia” autorstwa Carlo Collodiego. Historia drewnianego pajacyka, marzącego, aby zostać zwykłym chłopcem, do dziś podbija serca kolejnych pokoleń. Książka „Pinokio” przedstawia niezwykłą historię kukiełki, która pod wpływem dramatycznych wydarzeń przechodzi wewnętrzną przemianę, stając się z biegiem czasu pogodnym, prawdomównym i grzecznym dzieckiem. O jej fenomenie mogą świadczyć niezliczone ekranizacje. Spośród nich szczególną popularność zdobyła pochodząca z 1940 roku animacja wytwórni Disneya. Poniższa wersja „Pinokia” należy do popularnej serii „Klasyka dla młodzieży” wydawnictwa Olesiejuk. Znajdziesz w niej najsłynniejsze bajki, opowiadania i powieści dla dzieci, w tym „Małego Księcia” Antoine de Saint-Exupery’ego, „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza czy „Anię z Zielonego Wzgórza” Lucy Maud Montgomery.
Carlo Collodi
Urodzony w 1826 roku włoski pisarz i dziennikarz oraz uczestnik wojen o niepodległość swojego kraju. Największą uznanie czytelników przyniosły mu utwory dla dzieci, w tym „Pinokio” i „Małpiszonek Pipi”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 164
Jak to było, kiedy pewien stolarz, majster Czereśnia, znalazł kawałek drewna, który śmiał się i płakał jak dziecko.
Pewnego razu…
– Żył sobie król! – wykrzykną od razu moi mali czytelnicy.
A toście się pomylili, bo wcale nie król. Pewnego razu był sobie kawałek drewna.
Nie było to żadne wspaniałe drewno, ot zwykłe polano, jakie zimą wsuwa się do pieca albo układa na kominku, jak się chce mieć ciepło w domu.
Nie wiem, jak to się stało, że pewnego pięknego dnia ten kawałek drewna znalazł się w warsztacie starego stolarza, który nazywał się majster Antonio, ale wszyscy mówili o nim: majster Czereśnia, bo miał koniec nosa błyszczący i czerwony jak dojrzała czereśnia.
Majster Czereśnia szczerze się ucieszył na widok tego kawałka drewna i zacierając ręce z radości, zamruczał sobie pod nosem:
– W sam raz mi się napatoczył. Właśnie się rozglądałem, z czego by tu zrobić nóżkę do stołka.
Nie zwlekając, chwycił ostry toporek, by ociosać polano z kory i odpowiednio je ostrugać. Już się zamachnął, ale zamarł z ramieniem w powietrzu, bo usłyszał cichutki głosik, który odezwał się prosząco:
– Nie bij mnie za mocno!
Wyobraźcie sobie tylko, jak musiał się zdumieć poczciwy majster Czereśnia!
Potoczył błędnym wzrokiem po izbie, by sprawdzić, skąd by się mógł dobywać ten głosik, ale nie widział nikogo. Zajrzał pod ławę – nikogo! Zajrzał do szafy, która stała zawsze zamknięta – nikogo! Zajrzał do kosza z wiórami i trocinami – nikogo! Otworzył drzwi na dwór, żeby zerknąć na ulicę – nikogo! Skąd więc ten głos?
– Już wiem! – powiedział więc sam do siebie ze śmiechem, drapiąc się w czuprynę. – Musiałem się przesłyszeć. Coś tam mi się uroiło. Trzeba się zabrać do roboty.
I znów, wziąwszy toporek do ręki, uderzył nim w drewno.
– Oj, boli! – wykrzyknął żałośnie ten sam głosik.
Majster Czereśnia stanął jak wryty. Oczy mu wyszły na wierzch z przerażenia, otworzył usta, a język wywalił na brodę jak maszkaron przy fontannie.
Kiedy już mógł wydusić z siebie słowo, trzęsąc się ze strachu, wybełkotał:
– Skądże wyszedł ten głosik, który powiedział: „Oj, boli”?… Przecież tu nie ma żywej duszy. Czyżby ten kawałek drewna umiał płakać i żalić się jak dziecko? To nie do wiary! Przecież to zwykłe polano do zapalenia w kominku albo pod kuchnią, by ugotować sobie garnek fasoli… A więc? Czy ktoś jest tam w środku? Ale jeśli ktoś tam się ukrył, to tym gorzej dla niego! Już ja mu się dobiorę do skóry!
I tak jak powiedział, schwycił oburącz ten nieszczęsny kawał drewna i zaczął nim niemiłosiernie tłuc o ściany izby.
Potem nasłuchiwał, czy teraz się odezwie tamten żalący się głosik. Czekał dwie minuty – i nic. Pięć minut – i nic. Dziesięć minut – i nic.
– Już wiem – powiedział więc, starając się roześmiać i mierzwiąc sobie czuprynę. – Coś mi się zdaje, że ten głosik, co powiedział „Oj, boli”, to było tylko moje przywidzenie. Bierzmy się do roboty.
Strach go jednak obleciał, więc zaczął podśpiewywać dla dodania sobie animuszu.
Po chwili, odłożywszy na bok toporek, wziął do ręki strug, by wygładzić drewno i nadać mu odpowiedni kształt. Ale kiedy tak obrabiał je tu i tam, znów usłyszał ten sam głosik, który mówił przez śmiech:
– Przestań! Mam łaskotki!
Tym razem nieszczęsny majster Czereśnia padł jak rażony gromem. Kiedy po chwili otworzył oczy, stwierdził, że siedzi na podłodze.
Aż się zmienił na twarzy, a czubek jego nosa, niemal zawsze czerwony, posiniał mu z przerażenia.
Majster Czereśnia daje ten kawałek drewna swojemu przyjacielowi Gepettowi; chce on z niego zrobić cudownego pajacyka, który by umiał tańczyć, strzelać do tarczy i wywijać kozły w powietrzu.
W tej chwili ktoś zapukał do drzwi.
– Proszę wejść – powiedział stolarz, nie mając sił, by podnieść się na nogi.
Do warsztatu wszedł dziarski staruszek. Nazywał się Gepetto, ale dzieciaki z sąsiedztwa, chcąc zrobił mu na złość, wołały za nim Mamałyga, bo nosił żółtą perukę, która ogromnie przypominała swoją barwą kaszę kukurydzianą.
Gepetto był krewki. Biada temu, kto śmiał go nazwać Mamałygą! Pienił się ze złości, rwał do bitki i nie można go było powstrzymać.
– Witajcie, majstrze Antonio! – powiedział. – A cóż tam robicie na podłodze?
– Uczę mrówki tabliczki mnożenia.
– No to życzę powodzenia!
– Co was do mnie sprowadza, kumie Gepetto?
– Ano jakoś same nogi mnie tu przyniosły. Przyszedłem tu do was, majstrze Antonio, by was o coś poprosić.
– Jestem do waszych usług – powiedział stolarz, podnosząc się z podłogi.
– Wpadł mi dziś rano do głowy pewien pomysł.
– Cały obracam się w słuch.
– Pomyślałem sobie, żeby tak zrobić pięknego pajacyka z drewna. Ale to ma być pajacyk całkiem niezwykły, który by umiał tańczyć, strzelać do tarczy i wywijać kozły w powietrzu. Mógłbym z takim pajacykiem pójść w świat i zarobić na kawałek chleba i szklaneczkę wina. No i co wy na to?
– Brawo, Mamałyga! – krzyknął ten sam głosik, który nie wiadomo, skąd się wydobył.
Usłyszawszy, że ktoś nazywa go Mamałygą, kum Gepetto poczerwieniał zaraz jak turecki pieprz i powiedział z wściekłością do stolarza:
– Czemu mnie obrażacie?
– Kto was obraża?
– Nazwaliście mnie Mamałygą!
– To nie ja!
– A kto? Może ja? Mówię wam, że to wy!
– Nie!
– Tak!
– Nie!
– Tak!
I tak się wzajem rozjątrzając, od słów przeszli do czynów i zaczęli się targać po czubach, drapać, kopać i gryźć.
Po skończonej walce w rękach majstra Antonia znalazła się żółta peruka Gepetta, a Gepetto spostrzegł, że trzyma w zębach szpakowatą perukę stolarza.
– Oddaj mi moją perukę! – powiedział majster Antonio.
– A ty mi oddaj moją i zawrzyjmy pokój.
I obaj starsi panowie, wymieniwszy się perukami, uścisnęli sobie ręce i zaprzysięgli, że już do końca życia zostaną dobrymi przyjaciółmi.
– A więc, kumie Gepetto – powiedział stolarz na znak zawarcia pokoju – czegoście ode mnie chcieli?
– Chciałbym dostać od was kawałek drewna, żebym mógł sobie zrobić pajacyka. Możecie mi dać?
Majster Antonio, szczerze uradowany, sięgnął natychmiast pod ławkę po ten kawałek drewna, który mu napędził tyle strachu, i już miał go wręczyć przyjacielowi, kiedy nagle klocek się zatrząsł, wymknął mu się z ręki i zaczął z całych sił młócić po nogach nieszczęsnego Gepetta.
– Ach tak! Pięknie załatwiacie nasze sprawy, majstrze Antonio! Okulałem przez was!
– Przysięgam, że to nie ja!
– A więc to ja?
– To wina tego kawałka drewna!
– Wiem, co to jest drewno! To wy tłukliście mnie po nogach!
– Nie tłukłem!
– Kłamczuch!
– Nie obrażajcie mnie, Gepetto, bo nazwę was Mamałygą!
– Osioł!
– Mamałyga!
– Wstrętny małpiszon!
– Mamałyga!
Gepettowi, kiedy usłyszał, że po raz trzeci nazwano go Mamałygą, aż pociemniało w oczach z wściekłości i rzucił się na stolarza. Obaj zaczęli się zdrowo okładać.
Po skończonej walce majster Antonio miał na nosie o dwa zadrapania więcej, a jego przeciwnik przy swojej kamizeli o dwa guziki mniej. Uznawszy, że w ten sposób wyrównali swoje rachunki, uścisnęli sobie ręce i zaprzysięgli zostać do końca życia dobrymi przyjaciółmi.
Gepetto zabrał ze sobą ten wojowniczy kawałek drewna i podziękowawszy majstrowi Antonio, kulejąc, wrócił do domu.
Gepetto, wróciwszy do domu, natychmiast się zabiera do zrobienia pajacyka i daje mu imię Pinokio. Pierwsze psoty pajacyka.
Dom Gepetta była to izdebka w suterenie, gdzie docierało jedynie skąpe światło z okienka pod schodami. Urządzenie tej izdebki było nad wyraz skromne: nędzne krzesło, marne łóżko i zniszczony stolik. Na ścianie w głębi widniał kominek z rozpalonym ogniem, ale ogień był namalowany, a nad ogniem wymalowany był garnek, w którym coś się wesoło gotowało i wydzielało kłęby także namalowanej pary, która wyglądała zupełnie jak prawdziwa.
Gepetto, ledwie wszedł do domu, natychmiast chwycił narzędzia i zabrał się do roboty nad pajacykiem.
– Jak go nazwać? – pytał sam siebie. – Już wiem, nazwę go Pinokio. To imię przyniesie mi szczęście. Znałem kiedyś rodzinę Pinokiów, tatę Pinokia, mamę Pinokię i dzieciarnię Pinokiątek, i wszystkim dobrze się wiodło. Najlepiej temu, który został żebrakiem.
Kiedy już wynalazł imię dla swojego pajacyka, robota poszła mu gładko; szybko zrobił mu włosy, potem czoło, potem oczy.
Wyobraźcie sobie jego zdumienie, kiedy zauważył, że te oczka się poruszają i wpatrują w niego!
Widząc to utkwione w nim spojrzenie, Gepetto poczuł się jakoś nieswojo i spytał z oburzeniem:
– Oczki z drewna, czemu tak na mnie patrzycie?
Nikt nie odpowiedział.
A więc skończywszy oczy, zrobił pajacykowi nosek, ale nosek, ledwie go wykonał, zaczął rosnąć i rósł, rósł, rósł i po chwili z noska zrobił się olbrzymi nochal.
Biedny Gepetto na próżno próbował go przycinać i skręcać, im bardziej się starał, tym bezczelny nochal bardziej się jeszcze wydłużał.
Dał mu więc spokój i zabrał się do ust.
Nie zdążył jeszcze ich wykończyć, kiedy usta zaczęły się śmiać i go wykpiwać.
– Przestań się śmiać! – rozkazał Gepetto.
Ale przemawiał jak do ściany.
– Powtarzam, przestań się śmiać! – krzyknął groźnie.
Wtedy usta przestały się śmiać, ale się otworzyły i wywalił się z nich język.
Gepetto, żeby nie marnować tego, co już zrobił, udał, że niczego nie zauważa, i pracował dalej.
Po ustach zrobił mu podbródek, potem szyję, potem barki, tułów, ramiona i dłonie.
Ledwie ukończył dłonie, poczuł, że ktoś mu zrywa z głowy perukę. Rozejrzał się i cóż zobaczył? Zobaczył swoją perukę w rękach pajacyka.
– Pinokio! Oddaj mi natychmiast perukę!
A Pinokio, zamiast oddać mu perukę, włożył ją sobie na głowę i prawie cały się w niej schował.
Na widok tych bezczelnych żartów Gepetto posmutniał jak nigdy w życiu i zwracając się do Pinokia, powiedział:
– Ach, ty wisusie! Jeszcze cię nie skończyłem, a już zaczynasz okazywać brak szacunku dla twojego ojca! Bardzo brzydko, moje dziecko, bardzo brzydko.
I otarł łzę.
Trzeba było mu jeszcze dorobić nogi i stopy.
Kiedy Gepetto skończył stopy, oberwał kopniaka w nos.
„Dobrze mi tak – pomyślał sobie. – Trzeba było wcześniej to sobie przemyśleć. Teraz już za późno!”
Wziął pajacyka pod pachy i postawił na podłodze, żeby nauczyć go chodzić.
Pinokio miał zdrętwiałe nogi i nie potrafił nimi poruszać, więc Gepetto prowadził go za rękę i uczył, jak stawiać krok za krokiem.
Kiedy tylko minęło odrętwienie, pajacyk zaczął sam chodzić i biegać po izbie, aż wreszcie wymknął się z domu, wyskoczył na ulicę i wziął nogi za pas.
Nieszczęsny Gepetto rzucił się za nim, ale nie mógł go dogonić, bo urwis umykał przed nim w podskokach jak zając, a bijąc swymi drewnianymi nogami o bruk ulicy, robił tyle hałasu co dwadzieścia par chłopskich chodaków.
– Łapać go! Łapać go! – krzyczał Gepetto, ale przechodnie na widok drewnianego pajacyka, który biegł jak koń wyścigowy, zatrzymywali się w osłupieniu, by go sobie obejrzeć, i śmiali się, śmiali, śmiali, wprost pokładali się ze śmiechu.
Szczęściem znalazł się wreszcie policjant, który usłyszał ten cały harmider, i sądząc, że chodzi o terminatora, który uciekł od swego majstra, ustawił się odważnie w rozkroku na ulicy, z mocnym postanowieniem, by go zatrzymać i zapobiec w ten sposób znaczniejszym stratom.
Ale Pinokio, który z daleka dostrzegł policjanta, zagradzającego mu drogę, wykombinował, że z zaskoczenia przemknie się mu między nogami.
Jednak mu się to nie udało. Policjant, nie ruszając się z miejsca, chwycił go sprytnie za nos (a był to nos tak długi, jakby został stworzony właśnie po to, by policjant miał za co uchwycić) i oddał pajacyka w ręce Gepetta, który, chcąc dać mu nauczkę, już miał go wytargać za uszy. Ale wyobraźcie sobie, jak się poczuł, kiedy po nie sięgnął, ale ich nie znalazł. Spytacie dlaczego? A dlatego że w zapale pracy zapomniał zrobić mu uszy.
Chwycił go więc za kark i ciągnąc za sobą, powiedział, groźnie potrząsając głową:
– Marsz do domu! A tam już się z tobą policzę!
Na te słowa Pinokio rzucił się na ziemię i zaparł się, że dalej nie pójdzie. Natychmiast zebrał się wokół nich tłum ciekawskich, by wtrącić swoje trzy grosze.
Każdy miał coś do powiedzenia.
– Biedny pajacyk – mówili jedni – ma rację, że nie chce wracać do domu. Kto wie, co z nim zrobi ten raptus Gepetto?
A inni dodawali złośliwie:
– Ten Gepetto tylko udaje takiego szlachetnego. To prawdziwy tyran wobec dzieci! Jak się zostawi w jego rękach tego biednego pajacyka, gotów go rozszarpać na kawałki!
No i w końcu tyle nagadano i tyle zdziałano, że policjant, który wolno puścił Pinokia, zabrał do więzienia tego biedaka Gepetta. Ten, którego nawet nie dopuszczono do słowa we własnej obronie, beczał jak cielę, a zbliżając się do więziennego gmachu, mamrotał ze szlochem:
– A to mały nikczemnik! I pomyśleć tylko, że tak się natrudziłem, żeby dobrze wykonać tego pajacyka! Ale dobrze mi tak. Trzeba było wcześniej pomyśleć!
Co się później wydarzyło, jest niemal nie do wiary i opowiem wam o tym w następnych rozdziałach.
Spotkanie Pinokia z mówiącym świerszczem, które ukazuje, że niegrzeczne dzieci nie lubią, kiedy je strofuje ktoś od nich mądrzejszy.
A oto, co wam dalej opowiem, moje dzieci:
A więc podczas gdy biednego niewinnego Gepetta prowadzono do więzienia, ten łobuziak Pinokio, uwolniony przez policjanta, co sił w nogach popędził na przełaj przez pola, by jak najszybciej znaleźć się w domu. A w pośpiechu przeskakiwał wysokie wały, najeżone kolcami żywopłoty i rowy pełne wody jak koziołek albo zając umykający przed myśliwymi.
Kiedy znalazł się przed domem, odnalazł ukryte pod schodami drzwi. Popchnął je, wszedł do środka, zamknął je za sobą i usiadł na podłodze z westchnieniem ulgi i zadowolenia.
Ale to zadowolenie nie trwało długo, bo usłyszał, że ktoś się do niego odzywa:
– Kri-kri-kri!
– Kto tu do mnie woła? – zapytał zaniepokojony.
– To ja!
Pinokio się rozejrzał i zobaczył wielkiego świerszcza, który wspinał się po ścianie.
– Powiedz mi, świerszczu, coś ty za jeden!
– Jestem mówiącym świerszczem i mieszkam w tej izbie już od ponad stu lat.
– Teraz jednak ta izba jest moja – powiedział pajacyk – i mówię ci po dobremu: wynoś mi się stąd natychmiast!
– Nie ruszę się stąd – odpowiedział świerszcz – póki ci nie oznajmię wielkiej prawdy.
– No to mów, byle szybko!
– Biada dzieciom, które się sprzeciwiają swoim rodzicom i dla zachcianki porzucają dom rodzinny! Nigdy i nigdzie nie będzie im dobrze na świecie i prędzej czy później gorzko tego pożałują!
– Gadaj sobie zdrów, mój świerszczu, a ja wiem, że jutro raniutko dam stąd nogę, a to dlatego, że jeśli tu zostanę, spotka mnie taki sam los jak innych chłopców. Poślą mnie do szkoły i zmuszą mnie siłą albo po dobremu, żebym się uczył. A ja, wyznam ci w zaufaniu, nie mam najmniejszej ochoty się uczyć. Wolę gonić motyle, wdrapywać się na drzewa i wybierać pisklęta z gniazd.
– Biedny głuptasie! Chyba nie wiesz, że w ten sposób wyrośniesz na skończonego osła, na ludzkie pośmiewisko!
– Przestań już krakać, przebrzydłe świerszczydło! – krzyknął Pinokio.
Ale świerszcz, który był cierpliwy i odznaczał się filozoficznym usposobieniem, zamiast się obrazić na impertynenta, ciągnął dalej tym samym tonem:
– No a jeżeli nie chcesz chodzić do szkoły, to dlaczego się nie nauczysz przynajmniej jakiegoś rzemiosła, żebyś mógł uczciwie zarobić na kawałek chleba?
– Czy chcesz, żebym ci powiedział, co o tym myślę? – odrzekł Pinokio, który już miał dosyć pouczeń świerszcza. – Pośród wszystkich rzemiosł świata jest tylko jedno, które mi naprawdę odpowiada.
– Cóż to za rzemiosło?
– Jeść, pić, spać, bawić się i wałęsać przez całe życie.
– Trzeba ci jednak wiedzieć – odparł świerszcz z właściwym sobie spokojem – że ci, którzy uprawiają takie rzemiosło, kończą zazwyczaj w przytułku albo w więzieniu.
– Dość tych przepowiedni! Uważaj, bo jak się wścieknę, będzie z tobą krucho!
– Biedny Pinokio! Żal mi ciebie!…
– Dlaczego ci mnie żal?
– Bo jesteś pajacem, a co gorsza, masz głowę z drewna!
Na te słowa rozwścieczony Pinokio podskoczył, wyciągnął spod ławki drewniany młotek i cisnął nim w mówiącego świerszcza.
Może nawet i nie chciał go zabić, ale trafił go prosto w głowę.
Biedny świerszcz, wydając ostatnie tchnienie, wyćwierkał jeszcze swoje „kri-kri-kri” i zastygł martwy na ścianie.
Wygłodniały Pinokio znajduje jajko i przyrządza sobie jajecznicę, ale jajecznica ucieka mu w najlepsze przez okno.
Już zapadła noc, a Pinokio przypomniał sobie, że jeszcze nic nie jadł. Poczuł, że mu kiszki marsza grają, co bardzo przypominało dobry apetyt.
Ale apetyt u chłopców szybko rośnie, po paru minutach zmienia się w głód, a głód z chwili na chwilę staje się wilczym głodem, wilczy zaś głód głodem nie do zaspokojenia.
Biedny Pinokio podbiegł do piecyka, na którym coś się w garnku gotowało, i już wyciągnął rękę, by podnieść pokrywkę i sprawdzić, co też tam jest w środku, ale przekonał się, że garnek był tylko malunkiem na ścianie. Jego nos, i tak już dostatecznie długi, wyciągnął się jeszcze o cztery cale.
Zaczął więc się kręcić po izbie, szperając po wszystkich schowkach, by znaleźć coś do jedzenia, kawałek chleba, choćby nawet suchego, może kawałeczek skórki od chleba, choćby kosteczkę zostawioną dla psa, może odrobinę zeschłej, spleśniałej mamałygi, choć rybią ość, pestki po czereśniach, słowem cokolwiek, co dałoby się położyć na ząb. Ale nie znalazł nic, ni kruszyny, po prostu nic.
A tymczasem głód rósł i rósł, a biedny Pinokio mógł sobie ulżyć tylko ziewaniem, więc ziewał sobie raz po raz od ucha do ucha. A jak już się ponaziewał, splunął i poczuł jakąś wielką dziurę w miejscu żołądka.
Zrozpaczony, mówił więc sobie z płaczem:
– Mówiący świerszcz miał rację. Źle zrobiłem, sprzeciwiając się tacie i uciekając z domu. Gdyby mój tato był tutaj, nie dałby mi umrzeć z ziewania! Och, jakże ciężką chorobą jest głód!
Aż oto nagle zauważył w kącie na kupie śmieci coś kulistego i białego, co całkiem przypominało kurze jajko. W mgnieniu oka przyskoczył i chwycił je do ręki. Było to istotnie jajko.
Radość pajacyka była wręcz nieopisana. Możecie chyba sobie to wyobrazić. Nie wierząc własnym oczom, bojąc się, że to sen, przetaczał jajko z ręki do ręki, gładził je i całował, mówiąc do siebie:
– Jak je sobie teraz przyrządzić? Może zrobić jajecznicę?… Nie, lepiej zrobię jajko w koszulce!… A może smaczniejsze by było jajko sadzone?… Nie, najlepiej będzie, jak przyrządzę sobie jajecznicę!… Och, jak mi na nią płynie ślinka!…
Rozważając te możliwości, postawił rondelek na żarzących się węglach, zamiast oliwy lub masła nalał do niego trochę wody, a kiedy już zaczęła się gotować, trrach… rozbił skorupkę i już miał wylać jej zawartość do rondelka…
Aż tu zamiast żółtka i białka wydobyło się z niej żwawe i miłe kurczątko, które, składając Pinokiowi piękny dyg, powiedziało:
– Setne dzięki, panie Pinokio, że oszczędził mi pan trudu rozbijania skorupki. Do widzenia! Wszystkiego dobrego i ukłony dla domowników!
To powiedziawszy, rozprostowało skrzydełka, wyfrunęło przez okno, i tyle go widzieli!
Biedny pajacyk stanął jak wryty z wytrzeszczonymi oczami, otwartymi ustami i ze skorupką jajka w ręku. Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, zaczął płakać, wrzeszczeć i tupać nogami z rozpaczy, a szlochając, mówił:
– A jednak ten świerszcz miał rację! Gdybym nie uciekł z domu i gdyby mój tato tu był, nie przyszłoby mi teraz umierać z głodu! O jakże ciężką chorobą jest głód!
A że wciąż mu z głodu burczało w brzuchu i już nie wiedział, jak to burczenie uciszyć, postanowił wyjść z domu i przejść się po sąsiedztwie w nadziei, że znajdzie się może ktoś litościwy, kto mu da choć kawałek chleba.
Pinokio wsuwa nogi pod piecyk i zasypia, a kiedy się budzi, okazuje się, że nogi mu się zwęgliły.
A noc była prawdziwie piekielna. Okropnie grzmiało, niebo jakby płonęło od blasku błyskawic, zimny, porywisty wiatr, wściekle świszcząc, podnosił tumany kurzu, a od jego podmuchów gięły się, skrzypiąc i trzeszcząc, wszystkie drzewa w okolicy.
Pinokio bardzo się bał grzmotów i błyskawic, ale głód był silniejszy od strachu, więc podszedł do drzwi, otworzył je i puścił się pędem z językiem na brodzie, jak pies na polowaniu.
Ale wszędzie było pusto i ciemno. Sklepiki zamknięte, drzwi domów zamknięte, okna zamknięte i żywej duszy na ulicy. Miasteczko wyglądało jak wymarłe.
Pinokio, zrozpaczony i wygłodniały, dopadł dzwonka w jednym z domów i zaczął przeciągle dzwonić, mówiąc do siebie:
– Ktoś przecie się w końcu pokaże!
I rzeczywiście pokazał się jakiś stary człowiek w nocnym czepku na głowie i wykrzyknął ze złością:
– Czego tu chcesz o tej porze?
– Żeby pan był tak dobry i dał mi kawałek chleba.
– Poczekaj tam, zaraz wrócę – odpowiedział staruch, przekonany, że ma do czynienia z jednym z tych łobuziaków, co to lubią się zabawiać dzwonieniem po nocy do cudzego domu, by nękać uczciwych ludzi, którzy spokojnie sobie śpią.
Po chwili otworzyło się okno na piętrze i ten sam staruch krzyknął do Pinokia:
– Podejdź tu bliżej i włóż kapelusz!
Pinokio, który jeszcze nie miał kapelusza, zbliżył się i nagle poczuł, że stary chlusnął na niego ogromną michą zimnej wody, która go przemoczyła tak doszczętnie, jakby był dawno niepodlewaną doniczką z pelargonią.
Kiedy wrócił do domu, przemokły do suchej nitki i na ostatnich nogach z głodu i zmęczenia, nie miał już sił, by ustać, usiadł więc na stołku i wsunął przemarznięte i przemoczone nogi pod żarzący się piecyk.
I tak zasnął, a kiedy spał, jego nogi, które były przecież zrobione z drewna, zapaliły się i powoli, powolutku zwęgliły się na popiół.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki