Pinokio - Carlo Collodi - ebook + audiobook

Pinokio ebook

Carlo Collodi

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trudno wyobrazić sobie dziecięcą biblioteczkę bez klasyki światowej literatury dla najmłodszych, czyli „Pinokia” autorstwa Carlo Collodiego. Historia drewnianego pajacyka, marzącego, aby zostać zwykłym chłopcem, do dziś podbija serca kolejnych pokoleń. Książka „Pinokio” przedstawia niezwykłą historię kukiełki, która pod wpływem dramatycznych wydarzeń przechodzi wewnętrzną przemianę, stając się z biegiem czasu pogodnym, prawdomównym i grzecznym dzieckiem. O jej fenomenie mogą świadczyć niezliczone ekranizacje. Spośród nich szczególną popularność zdobyła pochodząca z 1940 roku animacja wytwórni Disneya. Poniższa wersja „Pinokia” należy do popularnej serii „Klasyka dla młodzieży” wydawnictwa Olesiejuk. Znajdziesz w niej najsłynniejsze bajki, opowiadania i powieści dla dzieci, w tym „Małego Księcia” Antoine de Saint-Exupery’ego, „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza czy „Anię z Zielonego Wzgórza” Lucy Maud Montgomery.

Carlo Collodi

Urodzony w 1826 roku włoski pisarz i dziennikarz oraz uczestnik wojen o niepodległość swojego kraju. Największą uznanie czytelników przyniosły mu utwory dla dzieci, w tym „Pinokio” i „Małpiszonek Pipi”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 164

Oceny
4,2 (72 oceny)
39
15
10
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jangk
(edytowany)

Z braku laku…

Nie faja, straszna
00
dywersa

Dobrze spędzony czas

Nawet fajna i trochę 18+ bo ciągle mówili o smierci
00

Popularność




Roz­dział 1

Jak to było, kiedy pewien sto­larz, maj­ster Cze­re­śnia, zna­lazł kawa­łek drewna, który śmiał się i pła­kał jak dziecko.

Pew­nego razu…

– Żył sobie król! – wykrzykną od razu moi mali czy­tel­nicy.

A toście się pomy­lili, bo wcale nie król. Pew­nego razu był sobie kawa­łek drewna.

Nie było to żadne wspa­niałe drewno, ot zwy­kłe polano, jakie zimą wsuwa się do pieca albo układa na kominku, jak się chce mieć cie­pło w domu.

Nie wiem, jak to się stało, że pew­nego pięk­nego dnia ten kawa­łek drewna zna­lazł się w warsz­ta­cie sta­rego sto­la­rza, który nazy­wał się maj­ster Anto­nio, ale wszy­scy mówili o nim: maj­ster Cze­re­śnia, bo miał koniec nosa błysz­czący i czer­wony jak doj­rzała cze­re­śnia.

Maj­ster Cze­re­śnia szcze­rze się ucie­szył na widok tego kawałka drewna i zacie­ra­jąc ręce z rado­ści, zamru­czał sobie pod nosem:

– W sam raz mi się napa­to­czył. Wła­śnie się roz­glą­da­łem, z czego by tu zro­bić nóżkę do stołka.

Nie zwle­ka­jąc, chwy­cił ostry topo­rek, by ocio­sać polano z kory i odpo­wied­nio je ostru­gać. Już się zamach­nął, ale zamarł z ramie­niem w powie­trzu, bo usły­szał cichutki gło­sik, który ode­zwał się pro­sząco:

– Nie bij mnie za mocno!

Wyobraź­cie sobie tylko, jak musiał się zdu­mieć poczciwy maj­ster Cze­re­śnia!

Poto­czył błęd­nym wzro­kiem po izbie, by spraw­dzić, skąd by się mógł doby­wać ten gło­sik, ale nie widział nikogo. Zaj­rzał pod ławę – nikogo! Zaj­rzał do szafy, która stała zawsze zamknięta – nikogo! Zaj­rzał do kosza z wió­rami i tro­ci­nami – nikogo! Otwo­rzył drzwi na dwór, żeby zer­k­nąć na ulicę – nikogo! Skąd więc ten głos?

– Już wiem! – powie­dział więc sam do sie­bie ze śmie­chem, dra­piąc się w czu­prynę. – Musia­łem się prze­sły­szeć. Coś tam mi się uro­iło. Trzeba się zabrać do roboty.

I znów, wziąw­szy topo­rek do ręki, ude­rzył nim w drewno.

– Oj, boli! – wykrzyk­nął żało­śnie ten sam gło­sik.

Maj­ster Cze­re­śnia sta­nął jak wryty. Oczy mu wyszły na wierzch z prze­ra­że­nia, otwo­rzył usta, a język wywa­lił na brodę jak masz­ka­ron przy fon­tan­nie.

Kiedy już mógł wydu­sić z sie­bie słowo, trzę­sąc się ze stra­chu, wybeł­ko­tał:

– Skądże wyszedł ten gło­sik, który powie­dział: „Oj, boli”?… Prze­cież tu nie ma żywej duszy. Czyżby ten kawa­łek drewna umiał pła­kać i żalić się jak dziecko? To nie do wiary! Prze­cież to zwy­kłe polano do zapa­le­nia w kominku albo pod kuch­nią, by ugo­to­wać sobie gar­nek fasoli… A więc? Czy ktoś jest tam w środku? Ale jeśli ktoś tam się ukrył, to tym gorzej dla niego! Już ja mu się dobiorę do skóry!

I tak jak powie­dział, schwy­cił obu­rącz ten nie­szczę­sny kawał drewna i zaczął nim nie­mi­ło­sier­nie tłuc o ściany izby.

Potem nasłu­chi­wał, czy teraz się ode­zwie tam­ten żalący się gło­sik. Cze­kał dwie minuty – i nic. Pięć minut – i nic. Dzie­sięć minut – i nic.

– Już wiem – powie­dział więc, sta­ra­jąc się roze­śmiać i mierz­wiąc sobie czu­prynę. – Coś mi się zdaje, że ten gło­sik, co powie­dział „Oj, boli”, to było tylko moje przy­wi­dze­nie. Bierzmy się do roboty.

Strach go jed­nak oble­ciał, więc zaczął pod­śpie­wy­wać dla doda­nia sobie ani­mu­szu.

Po chwili, odło­żyw­szy na bok topo­rek, wziął do ręki strug, by wygła­dzić drewno i nadać mu odpo­wiedni kształt. Ale kiedy tak obra­biał je tu i tam, znów usły­szał ten sam gło­sik, który mówił przez śmiech:

– Prze­stań! Mam łaskotki!

Tym razem nie­szczę­sny maj­ster Cze­re­śnia padł jak rażony gro­mem. Kiedy po chwili otwo­rzył oczy, stwier­dził, że sie­dzi na pod­ło­dze.

Aż się zmie­nił na twa­rzy, a czu­bek jego nosa, nie­mal zawsze czer­wony, posi­niał mu z prze­ra­że­nia.

Roz­dział 2

Maj­ster Cze­re­śnia daje ten kawa­łek drewna swo­jemu przy­ja­cie­lowi Gepet­towi; chce on z niego zro­bić cudow­nego paja­cyka, który by umiał tań­czyć, strze­lać do tar­czy i wywi­jać kozły w powie­trzu.

W tej chwili ktoś zapu­kał do drzwi.

– Pro­szę wejść – powie­dział sto­larz, nie mając sił, by pod­nieść się na nogi.

Do warsz­tatu wszedł dziar­ski sta­ru­szek. Nazy­wał się Gepetto, ale dzie­ciaki z sąsiedz­twa, chcąc zro­bił mu na złość, wołały za nim Mama­łyga, bo nosił żółtą perukę, która ogrom­nie przy­po­mi­nała swoją barwą kaszę kuku­ry­dzianą.

Gepetto był krewki. Biada temu, kto śmiał go nazwać Mama­łygą! Pie­nił się ze zło­ści, rwał do bitki i nie można go było powstrzy­mać.

– Witaj­cie, maj­strze Anto­nio! – powie­dział. – A cóż tam robi­cie na pod­ło­dze?

– Uczę mrówki tabliczki mno­że­nia.

– No to życzę powo­dze­nia!

– Co was do mnie spro­wa­dza, kumie Gepetto?

– Ano jakoś same nogi mnie tu przy­nio­sły. Przy­sze­dłem tu do was, maj­strze Anto­nio, by was o coś popro­sić.

– Jestem do waszych usług – powie­dział sto­larz, pod­no­sząc się z pod­łogi.

– Wpadł mi dziś rano do głowy pewien pomysł.

– Cały obra­cam się w słuch.

– Pomy­śla­łem sobie, żeby tak zro­bić pięk­nego paja­cyka z drewna. Ale to ma być paja­cyk cał­kiem nie­zwy­kły, który by umiał tań­czyć, strze­lać do tar­czy i wywi­jać kozły w powie­trzu. Mógł­bym z takim paja­cykiem pójść w świat i zaro­bić na kawa­łek chleba i szkla­neczkę wina. No i co wy na to?

– Brawo, Mama­łyga! – krzyk­nął ten sam gło­sik, który nie wia­domo, skąd się wydo­był.

Usły­szaw­szy, że ktoś nazywa go Mama­łygą, kum Gepetto poczer­wie­niał zaraz jak turecki pieprz i powie­dział z wście­kło­ścią do sto­la­rza:

– Czemu mnie obra­ża­cie?

– Kto was obraża?

– Nazwa­li­ście mnie Mama­łygą!

– To nie ja!

– A kto? Może ja? Mówię wam, że to wy!

– Nie!

– Tak!

– Nie!

– Tak!

I tak się wza­jem roz­ją­trza­jąc, od słów prze­szli do czy­nów i zaczęli się tar­gać po czu­bach, dra­pać, kopać i gryźć.

Po skoń­czo­nej walce w rękach maj­stra Anto­nia zna­la­zła się żółta peruka Gepetta, a Gepetto spo­strzegł, że trzyma w zębach szpa­ko­watą perukę sto­la­rza.

– Oddaj mi moją perukę! – powie­dział maj­ster Anto­nio.

– A ty mi oddaj moją i zawrzyjmy pokój.

I obaj starsi pano­wie, wymie­niw­szy się peru­kami, uści­snęli sobie ręce i zaprzy­się­gli, że już do końca życia zostaną dobrymi przy­ja­ciółmi.

– A więc, kumie Gepetto – powie­dział sto­larz na znak zawar­cia pokoju – cze­go­ście ode mnie chcieli?

– Chciał­bym dostać od was kawa­łek drewna, żebym mógł sobie zro­bić paja­cyka. Może­cie mi dać?

Maj­ster Anto­nio, szcze­rze ura­do­wany, się­gnął natych­miast pod ławkę po ten kawa­łek drewna, który mu napę­dził tyle stra­chu, i już miał go wrę­czyć przy­ja­cie­lowi, kiedy nagle klo­cek się zatrząsł, wymknął mu się z ręki i zaczął z całych sił młó­cić po nogach nie­szczę­snego Gepetta.

– Ach tak! Pięk­nie zała­twia­cie nasze sprawy, maj­strze Anto­nio! Oku­la­łem przez was!

– Przy­się­gam, że to nie ja!

– A więc to ja?

– To wina tego kawałka drewna!

– Wiem, co to jest drewno! To wy tłu­kli­ście mnie po nogach!

– Nie tłu­kłem!

– Kłam­czuch!

– Nie obra­żaj­cie mnie, Gepetto, bo nazwę was Mama­łygą!

– Osioł!

– Mama­łyga!

– Wstrętny mał­pi­szon!

– Mama­łyga!

Gepet­towi, kiedy usły­szał, że po raz trzeci nazwano go Mama­łygą, aż pociem­niało w oczach z wście­kło­ści i rzu­cił się na sto­la­rza. Obaj zaczęli się zdrowo okła­dać.

Po skoń­czo­nej walce maj­ster Anto­nio miał na nosie o dwa zadra­pa­nia wię­cej, a jego prze­ciw­nik przy swo­jej kami­zeli o dwa guziki mniej. Uznaw­szy, że w ten spo­sób wyrów­nali swoje rachunki, uści­snęli sobie ręce i zaprzy­się­gli zostać do końca życia dobrymi przy­ja­ciółmi.

Gepetto zabrał ze sobą ten wojow­ni­czy kawa­łek drewna i podzię­ko­waw­szy maj­strowi Anto­nio, kule­jąc, wró­cił do domu.

Roz­dział 3

Gepetto, wró­ciw­szy do domu, natych­miast się zabiera do zro­bie­nia paja­cyka i daje mu imię Pino­kio. Pierw­sze psoty paja­cyka.

Dom Gepetta była to izdebka w sute­re­nie, gdzie docie­rało jedy­nie skąpe świa­tło z okienka pod scho­dami. Urzą­dze­nie tej izdebki było nad wyraz skromne: nędzne krze­sło, marne łóżko i znisz­czony sto­lik. Na ścia­nie w głębi wid­niał komi­nek z roz­pa­lo­nym ogniem, ale ogień był nama­lo­wany, a nad ogniem wyma­lo­wany był gar­nek, w któ­rym coś się wesoło goto­wało i wydzie­lało kłęby także nama­lo­wa­nej pary, która wyglą­dała zupeł­nie jak praw­dziwa.

Gepetto, led­wie wszedł do domu, natych­miast chwy­cił narzę­dzia i zabrał się do roboty nad paja­cy­kiem.

– Jak go nazwać? – pytał sam sie­bie. – Już wiem, nazwę go Pino­kio. To imię przy­nie­sie mi szczę­ście. Zna­łem kie­dyś rodzinę Pino­kiów, tatę Pino­kia, mamę Pino­kię i dzie­ciar­nię Pino­kią­tek, i wszyst­kim dobrze się wio­dło. Naj­le­piej temu, który został żebra­kiem.

Kiedy już wyna­lazł imię dla swo­jego paja­cyka, robota poszła mu gładko; szybko zro­bił mu włosy, potem czoło, potem oczy.

Wyobraź­cie sobie jego zdu­mie­nie, kiedy zauwa­żył, że te oczka się poru­szają i wpa­trują w niego!

Widząc to utkwione w nim spoj­rze­nie, Gepetto poczuł się jakoś nie­swojo i spy­tał z obu­rze­niem:

– Oczki z drewna, czemu tak na mnie patrzy­cie?

Nikt nie odpo­wie­dział.

A więc skoń­czyw­szy oczy, zro­bił paja­cy­kowi nosek, ale nosek, led­wie go wyko­nał, zaczął rosnąć i rósł, rósł, rósł i po chwili z noska zro­bił się olbrzymi nochal.

Biedny Gepetto na próżno pró­bo­wał go przy­ci­nać i skrę­cać, im bar­dziej się sta­rał, tym bez­czelny nochal bar­dziej się jesz­cze wydłu­żał.

Dał mu więc spo­kój i zabrał się do ust.

Nie zdą­żył jesz­cze ich wykoń­czyć, kiedy usta zaczęły się śmiać i go wykpi­wać.

– Prze­stań się śmiać! – roz­ka­zał Gepetto.

Ale prze­ma­wiał jak do ściany.

– Powta­rzam, prze­stań się śmiać! – krzyk­nął groź­nie.

Wtedy usta prze­stały się śmiać, ale się otwo­rzyły i wywa­lił się z nich język.

Gepetto, żeby nie mar­no­wać tego, co już zro­bił, udał, że niczego nie zauważa, i pra­co­wał dalej.

Po ustach zro­bił mu pod­bró­dek, potem szyję, potem barki, tułów, ramiona i dło­nie.

Led­wie ukoń­czył dło­nie, poczuł, że ktoś mu zrywa z głowy perukę. Rozej­rzał się i cóż zoba­czył? Zoba­czył swoją perukę w rękach paja­cyka.

– Pino­kio! Oddaj mi natych­miast perukę!

A Pino­kio, zamiast oddać mu perukę, wło­żył ją sobie na głowę i pra­wie cały się w niej scho­wał.

Na widok tych bez­czel­nych żar­tów Gepetto posmut­niał jak ni­gdy w życiu i zwra­ca­jąc się do Pino­kia, powie­dział:

– Ach, ty wisu­sie! Jesz­cze cię nie skoń­czy­łem, a już zaczy­nasz oka­zy­wać brak sza­cunku dla two­jego ojca! Bar­dzo brzydko, moje dziecko, bar­dzo brzydko.

I otarł łzę.

Trzeba było mu jesz­cze doro­bić nogi i stopy.

Kiedy Gepetto skoń­czył stopy, obe­rwał kop­niaka w nos.

„Dobrze mi tak – pomy­ślał sobie. – Trzeba było wcze­śniej to sobie prze­my­śleć. Teraz już za późno!”

Wziął paja­cyka pod pachy i posta­wił na pod­ło­dze, żeby nauczyć go cho­dzić.

Pino­kio miał zdrę­twiałe nogi i nie potra­fił nimi poru­szać, więc Gepetto pro­wa­dził go za rękę i uczył, jak sta­wiać krok za kro­kiem.

Kiedy tylko minęło odrę­twie­nie, paja­cyk zaczął sam cho­dzić i bie­gać po izbie, aż wresz­cie wymknął się z domu, wysko­czył na ulicę i wziął nogi za pas.

Nie­szczę­sny Gepetto rzu­cił się za nim, ale nie mógł go dogo­nić, bo urwis umy­kał przed nim w pod­sko­kach jak zając, a bijąc swymi drew­nia­nymi nogami o bruk ulicy, robił tyle hałasu co dwa­dzie­ścia par chłop­skich cho­da­ków.

– Łapać go! Łapać go! – krzy­czał Gepetto, ale prze­chod­nie na widok drew­nia­nego paja­cyka, który biegł jak koń wyści­gowy, zatrzy­my­wali się w osłu­pie­niu, by go sobie obej­rzeć, i śmiali się, śmiali, śmiali, wprost pokła­dali się ze śmie­chu.

Szczę­ściem zna­lazł się wresz­cie poli­cjant, który usły­szał ten cały har­mi­der, i sądząc, że cho­dzi o ter­mi­na­tora, który uciekł od swego maj­stra, usta­wił się odważ­nie w roz­kroku na ulicy, z moc­nym posta­no­wie­niem, by go zatrzy­mać i zapo­biec w ten spo­sób znacz­niej­szym stra­tom.

Ale Pino­kio, który z daleka dostrzegł poli­cjanta, zagra­dza­ją­cego mu drogę, wykom­bi­no­wał, że z zasko­cze­nia prze­mknie się mu mię­dzy nogami.

Jed­nak mu się to nie udało. Poli­cjant, nie rusza­jąc się z miej­sca, chwy­cił go spryt­nie za nos (a był to nos tak długi, jakby został stwo­rzony wła­śnie po to, by poli­cjant miał za co uchwy­cić) i oddał paja­cyka w ręce Gepetta, który, chcąc dać mu nauczkę, już miał go wytar­gać za uszy. Ale wyobraź­cie sobie, jak się poczuł, kiedy po nie się­gnął, ale ich nie zna­lazł. Spy­ta­cie dla­czego? A dla­tego że w zapale pracy zapo­mniał zro­bić mu uszy.

Chwy­cił go więc za kark i cią­gnąc za sobą, powie­dział, groź­nie potrzą­sa­jąc głową:

– Marsz do domu! A tam już się z tobą poli­czę!

Na te słowa Pino­kio rzu­cił się na zie­mię i zaparł się, że dalej nie pój­dzie. Natych­miast zebrał się wokół nich tłum cie­kaw­skich, by wtrą­cić swoje trzy gro­sze.

Każdy miał coś do powie­dze­nia.

– Biedny paja­cyk – mówili jedni – ma rację, że nie chce wra­cać do domu. Kto wie, co z nim zrobi ten rap­tus Gepetto?

A inni doda­wali zło­śli­wie:

– Ten Gepetto tylko udaje takiego szla­chet­nego. To praw­dziwy tyran wobec dzieci! Jak się zostawi w jego rękach tego bied­nego paja­cyka, gotów go roz­szar­pać na kawałki!

No i w końcu tyle naga­dano i tyle zdzia­łano, że poli­cjant, który wolno puścił Pino­kia, zabrał do wię­zie­nia tego bie­daka Gepetta. Ten, któ­rego nawet nie dopusz­czono do słowa we wła­snej obro­nie, beczał jak cielę, a zbli­ża­jąc się do wię­zien­nego gma­chu, mam­ro­tał ze szlo­chem:

– A to mały nik­czem­nik! I pomy­śleć tylko, że tak się natru­dzi­łem, żeby dobrze wyko­nać tego paja­cyka! Ale dobrze mi tak. Trzeba było wcze­śniej pomy­śleć!

Co się póź­niej wyda­rzyło, jest nie­mal nie do wiary i opo­wiem wam o tym w następ­nych roz­dzia­łach.

Roz­dział 4

Spo­tka­nie Pino­kia z mówią­cym świersz­czem, które uka­zuje, że nie­grzeczne dzieci nie lubią, kiedy je stro­fuje ktoś od nich mądrzej­szy.

A oto, co wam dalej opo­wiem, moje dzieci:

A więc pod­czas gdy bied­nego nie­win­nego Gepetta pro­wa­dzono do wię­zie­nia, ten łobu­ziak Pino­kio, uwol­niony przez poli­cjanta, co sił w nogach popę­dził na prze­łaj przez pola, by jak naj­szyb­ciej zna­leźć się w domu. A w pośpie­chu prze­ska­ki­wał wyso­kie wały, naje­żone kol­cami żywo­płoty i rowy pełne wody jak kozio­łek albo zając umy­ka­jący przed myśli­wymi.

Kiedy zna­lazł się przed domem, odna­lazł ukryte pod scho­dami drzwi. Popchnął je, wszedł do środka, zamknął je za sobą i usiadł na pod­ło­dze z wes­tchnie­niem ulgi i zado­wo­le­nia.

Ale to zado­wo­le­nie nie trwało długo, bo usły­szał, że ktoś się do niego odzywa:

– Kri-kri-kri!

– Kto tu do mnie woła? – zapy­tał zanie­po­ko­jony.

– To ja!

Pino­kio się rozej­rzał i zoba­czył wiel­kiego świersz­cza, który wspi­nał się po ścia­nie.

– Powiedz mi, świersz­czu, coś ty za jeden!

– Jestem mówią­cym świersz­czem i miesz­kam w tej izbie już od ponad stu lat.

– Teraz jed­nak ta izba jest moja – powie­dział paja­cyk – i mówię ci po dobremu: wynoś mi się stąd natych­miast!

– Nie ruszę się stąd – odpo­wie­dział świerszcz – póki ci nie oznaj­mię wiel­kiej prawdy.

– No to mów, byle szybko!

– Biada dzie­ciom, które się sprze­ci­wiają swoim rodzi­com i dla zachcianki porzu­cają dom rodzinny! Ni­gdy i ni­gdzie nie będzie im dobrze na świe­cie i prę­dzej czy póź­niej gorzko tego poża­łują!

– Gadaj sobie zdrów, mój świersz­czu, a ja wiem, że jutro raniutko dam stąd nogę, a to dla­tego, że jeśli tu zostanę, spo­tka mnie taki sam los jak innych chłop­ców. Poślą mnie do szkoły i zmu­szą mnie siłą albo po dobremu, żebym się uczył. A ja, wyznam ci w zaufa­niu, nie mam naj­mniej­szej ochoty się uczyć. Wolę gonić motyle, wdra­py­wać się na drzewa i wybie­rać pisklęta z gniazd.

– Biedny głup­ta­sie! Chyba nie wiesz, że w ten spo­sób wyro­śniesz na skoń­czo­nego osła, na ludz­kie pośmie­wi­sko!

– Prze­stań już kra­kać, prze­brzy­dłe świersz­czy­dło! – krzyk­nął Pino­kio.

Ale świerszcz, który był cier­pliwy i odzna­czał się filo­zo­ficz­nym uspo­so­bie­niem, zamiast się obra­zić na imper­ty­nenta, cią­gnął dalej tym samym tonem:

– No a jeżeli nie chcesz cho­dzić do szkoły, to dla­czego się nie nauczysz przy­naj­mniej jakie­goś rze­mio­sła, żebyś mógł uczci­wie zaro­bić na kawa­łek chleba?

– Czy chcesz, żebym ci powie­dział, co o tym myślę? – odrzekł Pino­kio, który już miał dosyć pouczeń świersz­cza. – Pośród wszyst­kich rze­miosł świata jest tylko jedno, które mi naprawdę odpo­wiada.

– Cóż to za rze­mio­sło?

– Jeść, pić, spać, bawić się i wałę­sać przez całe życie.

– Trzeba ci jed­nak wie­dzieć – odparł świerszcz z wła­ści­wym sobie spo­ko­jem – że ci, któ­rzy upra­wiają takie rze­mio­sło, koń­czą zazwy­czaj w przy­tułku albo w wię­zie­niu.

– Dość tych prze­po­wiedni! Uwa­żaj, bo jak się wścieknę, będzie z tobą kru­cho!

– Biedny Pino­kio! Żal mi cie­bie!…

– Dla­czego ci mnie żal?

– Bo jesteś paja­cem, a co gor­sza, masz głowę z drewna!

Na te słowa roz­wście­czony Pino­kio pod­sko­czył, wycią­gnął spod ławki drew­niany mło­tek i cisnął nim w mówią­cego świersz­cza.

Może nawet i nie chciał go zabić, ale tra­fił go pro­sto w głowę.

Biedny świerszcz, wyda­jąc ostat­nie tchnie­nie, wyćwier­kał jesz­cze swoje „kri-kri-kri” i zastygł mar­twy na ścia­nie.

Roz­dział 5

Wygłod­niały Pino­kio znaj­duje jajko i przy­rzą­dza sobie jajecz­nicę, ale jajecz­nica ucieka mu w naj­lep­sze przez okno.

Już zapa­dła noc, a Pino­kio przy­po­mniał sobie, że jesz­cze nic nie jadł. Poczuł, że mu kiszki mar­sza grają, co bar­dzo przy­po­mi­nało dobry ape­tyt.

Ale ape­tyt u chłop­ców szybko rośnie, po paru minu­tach zmie­nia się w głód, a głód z chwili na chwilę staje się wil­czym gło­dem, wil­czy zaś głód gło­dem nie do zaspo­ko­je­nia.

Biedny Pino­kio pod­biegł do pie­cyka, na któ­rym coś się w garnku goto­wało, i już wycią­gnął rękę, by pod­nieść pokrywkę i spraw­dzić, co też tam jest w środku, ale prze­ko­nał się, że gar­nek był tylko malun­kiem na ścia­nie. Jego nos, i tak już dosta­tecz­nie długi, wycią­gnął się jesz­cze o cztery cale.

Zaczął więc się krę­cić po izbie, szpe­ra­jąc po wszyst­kich schow­kach, by zna­leźć coś do jedze­nia, kawa­łek chleba, choćby nawet suchego, może kawa­łe­czek skórki od chleba, choćby kosteczkę zosta­wioną dla psa, może odro­binę zeschłej, sple­śnia­łej mama­łygi, choć rybią ość, pestki po cze­re­śniach, sło­wem cokol­wiek, co dałoby się poło­żyć na ząb. Ale nie zna­lazł nic, ni kru­szyny, po pro­stu nic.

A tym­cza­sem głód rósł i rósł, a biedny Pino­kio mógł sobie ulżyć tylko zie­wa­niem, więc zie­wał sobie raz po raz od ucha do ucha. A jak już się ponazie­wał, splu­nął i poczuł jakąś wielką dziurę w miej­scu żołądka.

Zroz­pa­czony, mówił więc sobie z pła­czem:

– Mówiący świerszcz miał rację. Źle zro­bi­łem, sprze­ci­wia­jąc się tacie i ucie­ka­jąc z domu. Gdyby mój tato był tutaj, nie dałby mi umrzeć z zie­wa­nia! Och, jakże ciężką cho­robą jest głód!

Aż oto nagle zauwa­żył w kącie na kupie śmieci coś kuli­stego i bia­łego, co cał­kiem przy­po­mi­nało kurze jajko. W mgnie­niu oka przy­sko­czył i chwy­cił je do ręki. Było to istot­nie jajko.

Radość paja­cyka była wręcz nie­opi­sana. Może­cie chyba sobie to wyobra­zić. Nie wie­rząc wła­snym oczom, bojąc się, że to sen, prze­ta­czał jajko z ręki do ręki, gła­dził je i cało­wał, mówiąc do sie­bie:

– Jak je sobie teraz przy­rzą­dzić? Może zro­bić jajecz­nicę?… Nie, lepiej zro­bię jajko w koszulce!… A może smacz­niej­sze by było jajko sadzone?… Nie, naj­le­piej będzie, jak przy­rzą­dzę sobie jajecz­nicę!… Och, jak mi na nią pły­nie ślinka!…

Roz­wa­ża­jąc te moż­li­wo­ści, posta­wił ron­de­lek na żarzą­cych się węglach, zamiast oliwy lub masła nalał do niego tro­chę wody, a kiedy już zaczęła się goto­wać, trrach… roz­bił sko­rupkę i już miał wylać jej zawar­tość do ron­delka…

Aż tu zamiast żółtka i białka wydo­było się z niej żwawe i miłe kur­czątko, które, skła­da­jąc Pino­kiowi piękny dyg, powie­działo:

– Setne dzięki, panie Pino­kio, że oszczę­dził mi pan trudu roz­bi­ja­nia sko­rupki. Do widze­nia! Wszyst­kiego dobrego i ukłony dla domow­ni­ków!

To powie­dziaw­szy, roz­pro­sto­wało skrzy­dełka, wyfru­nęło przez okno, i tyle go widzieli!

Biedny paja­cyk sta­nął jak wryty z wytrzesz­czo­nymi oczami, otwar­tymi ustami i ze sko­rupką jajka w ręku. Ochło­nąw­szy z pierw­szego wra­że­nia, zaczął pła­kać, wrzesz­czeć i tupać nogami z roz­pa­czy, a szlo­cha­jąc, mówił:

– A jed­nak ten świerszcz miał rację! Gdy­bym nie uciekł z domu i gdyby mój tato tu był, nie przy­szłoby mi teraz umie­rać z głodu! O jakże ciężką cho­robą jest głód!

A że wciąż mu z głodu bur­czało w brzu­chu i już nie wie­dział, jak to bur­cze­nie uci­szyć, posta­no­wił wyjść z domu i przejść się po sąsiedz­twie w nadziei, że znaj­dzie się może ktoś lito­ściwy, kto mu da choć kawa­łek chleba.

Roz­dział 6

Pino­kio wsuwa nogi pod pie­cyk i zasy­pia, a kiedy się budzi, oka­zuje się, że nogi mu się zwę­gliły.

A noc była praw­dzi­wie pie­kielna. Okrop­nie grzmiało, niebo jakby pło­nęło od bla­sku bły­ska­wic, zimny, pory­wi­sty wiatr, wście­kle świsz­cząc, pod­no­sił tumany kurzu, a od jego podmu­chów gięły się, skrzy­piąc i trzesz­cząc, wszyst­kie drzewa w oko­licy.

Pino­kio bar­dzo się bał grzmo­tów i bły­ska­wic, ale głód był sil­niej­szy od stra­chu, więc pod­szedł do drzwi, otwo­rzył je i puścił się pędem z języ­kiem na bro­dzie, jak pies na polo­wa­niu.

Ale wszę­dzie było pusto i ciemno. Skle­piki zamknięte, drzwi domów zamknięte, okna zamknięte i żywej duszy na ulicy. Mia­steczko wyglą­dało jak wymarłe.

Pino­kio, zroz­pa­czony i wygłod­niały, dopadł dzwonka w jed­nym z domów i zaczął prze­cią­gle dzwo­nić, mówiąc do sie­bie:

– Ktoś prze­cie się w końcu pokaże!

I rze­czy­wi­ście poka­zał się jakiś stary czło­wiek w noc­nym czepku na gło­wie i wykrzyk­nął ze zło­ścią:

– Czego tu chcesz o tej porze?

– Żeby pan był tak dobry i dał mi kawa­łek chleba.

– Pocze­kaj tam, zaraz wrócę – odpo­wie­dział sta­ruch, prze­ko­nany, że ma do czy­nie­nia z jed­nym z tych łobu­zia­ków, co to lubią się zaba­wiać dzwo­nie­niem po nocy do cudzego domu, by nękać uczci­wych ludzi, któ­rzy spo­koj­nie sobie śpią.

Po chwili otwo­rzyło się okno na pię­trze i ten sam sta­ruch krzyk­nął do Pino­kia:

– Podejdź tu bli­żej i włóż kape­lusz!

Pino­kio, który jesz­cze nie miał kape­lu­sza, zbli­żył się i nagle poczuł, że stary chlu­snął na niego ogromną michą zim­nej wody, która go prze­mo­czyła tak doszczęt­nie, jakby był dawno nie­pod­le­waną doniczką z pelar­go­nią.

Kiedy wró­cił do domu, prze­mo­kły do suchej nitki i na ostat­nich nogach z głodu i zmę­cze­nia, nie miał już sił, by ustać, usiadł więc na stołku i wsu­nął prze­mar­z­nięte i prze­mo­czone nogi pod żarzący się pie­cyk.

I tak zasnął, a kiedy spał, jego nogi, które były prze­cież zro­bione z drewna, zapa­liły się i powoli, powo­lutku zwę­gliły się na popiół.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki