Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Obowiązkowa pozycja dla fanów Pana Samochodzika, Indiany Jonesa i książek Clive’a Cusslera!
Po niebezpiecznych wydarzeniach na Saharze i wyrównaniu rachunków z Aidenem Pierce’em Robert Karcz w końcu może złapać oddech. Kiedy jego przyjaciółka Zuza prosi go o podwózkę w rodzinne strony, nie zastanawia się długo – to szansa, by uciec od węszących sensację dziennikarzy i od ciężkiej ciszy, wiszącej między nim a jego siostrą. Nie wie jeszcze, że przygoda podąży jego śladem…
W ciągu jednej nocy ktoś podpala kościół w Czeladzi i zamek w Będzinie. Czy to tylko brutalny akt wandalizmu? Czy może pożar ma związek z odkryciami z okresu drugiej wojny światowej, których dokonał pracownik muzeum, zapalony historyk? Karcz nie ma wyboru – skuszony tajemnicami i wizją skarbów, rusza na poszukiwania podpalacza. W kłębach dymu i zgliszczach znajdzie jednak nie tylko rozwiązanie zagadki, ale i rodzinne sekrety.
Uważaj, Robercie Karcz, płomień prawdy parzy…
W ramach SQN Originals po raz pierwszy ukaże się cała poprawiona, przepisana i rozbudowana o nowe wątki seria przygód Roberta Karcza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 364
Rok wydania: 2024
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla mojej córki Anaszki
KIEDYŚ
Każdy miał swój własny koniec świata.
Kiedy zobaczył niespełna siedemnastoletniego Roberta Karcza, który zmarznięty na kość i przemoczony do suchej nitki stał w strugach deszczu na podwórzu przed jego domem, w końcu zrozumiał sens tych słów.
Tak wyglądał koniec.
Oczywiście wiedział, co się stało, dlatego obecność dzieciaka wcale nie zaskoczyła go tak bardzo. To była nieuchronna konsekwencja tego, że czyjś świat się właśnie kończył. Czy spodziewał się wizyty? Byłby zaskoczony, gdyby do niej nie doszło. To, co jednak zmroziło mu krew w żyłach, to czająca się w mroku za chłopakiem drapieżna sylwetka samochodu.
Znał ten wóz aż za dobrze i wiedział, że nie powinno go tu być. Nie tutaj! Nie tej nocy! Już nigdy! Nie od czasu pogrzebu…
– Jezu, chłopcze! – sapnął Tadeusz Cieplak, wychodząc na ganek swojego domu, prosto w zimną, deszczową noc. Przez chwilę wytężał wzrok, a później ruszył w stronę chłopca. Jego stopy w wysłużonych kapciach zapadały się w grząskiej ziemi i błocie. – Robert! Leje jak z cebra! Co ty tu robisz, na Boga? Chodź do środka! – próbował przekrzyczeć ulewę.
Idąc, wyciągnął przed siebie rękę, jakby chciał go złapać. Jakby chciał chwycić rozedrgany, mroczny obraz przed sobą i wyciągnąć go na powierzchnię.
Dzieciak jednak nie zbliżył się. Drżał, stojąc w miejscu, a mokre włosy oblepiały mu twarz.
– Wszystko zabrali – wydyszał zdenerwowany, kiedy Cieplak zbliżył się na odległość trzech metrów. – Nic już nie ma…
Krwistoczerwony ford mustang Mach 1 z podłużnymi czarnymi pasami na karoserii zdawał się wlepiać w niego groźne oczy reflektorów.
„Cholerny samochód”, pomyślał Cieplak i poczuł, jak przechodzi go dreszcz.
– Zabrali? – zdziwił się, próbując osłaniać twarz przed deszczem. Zaczął podejrzewać, co ma na myśli chłopak, mimo to zapytał: – Co zabrali? Kto?
Cieplak wiedział, że młody ma temperament, zupełnie jak jego starsza siostra. Musiał zrobić wszystko, żeby go uspokoić, zanim tamten popełni kolejny błąd i w końcu napyta sobie biedy.
Prawdziwej biedy. I wtedy żaden pozorny koniec świata, nawet ten najbardziej dramatyczny, ten, który wyciska dech w piersiach, nie będzie już miał znaczenia. Bo nie będzie już odwrotu.
– Chłopcze… – westchnął. Podszedł do niego i delikatnie objął, jakby obawiał się, że Robert może go ugryźć, uderzyć albo po prostu wybuchnąć. Chłopak pozwolił się przytulić, jednak nie odwzajemnił uścisku.
Stali tak razem na deszczu przez dłuższą chwilę, a Cieplak z niedowierzaniem i strachem co chwilę zerkał nad ramieniem chłopaka na ukrytego w mroku mustanga z 1971 roku.
– Wasz ojciec nie żyje, Robert. Wasz majątek poszedł na licytację – zaczął spokojnym, miarowym głosem, próbując utrzymać dzieciaka w uścisku. Kiedy upewnił się, że młody go słucha i rejestruje jego słowa, kontynuował już bardziej stanowczo: – Przecież wiedziałeś o tym, Robert. Wiedziałeś, że tak musi być… Przed śmiercią ojciec was zabezpieczył. Jesteście bezpieczni, rozumiesz? Już jest po wszystkim! I ty, i Justyna możecie mieszkać ze mną…
– Ale…
– Wiedziałeś, że zabiorą to wszystko na licytację. Doskonale wiedziałeś.
Chłopak nagle cały zesztywniał. Karcz wyrwał się z uścisku i zatoczył do tyłu.
– Mój Boże, coś ty zrobił? Coś ty najlepszego zrobił? Powiedz mi! Ten cholerny samochód nie powinien tu być! – krzyknął Cieplak, na chwilę tracąc równowagę. Jedna ze stóp wyślizgnęła mu się z kapcia i wdepnął bosą stopą w błoto.
Robert stanął bez ruchu, jakby ktoś na chwilę odciął mu prąd, a krople deszczu spływające po jego policzkach wyglądały zupełnie jak łzy.
Bardzo wiele łez.
– Chłopcze, słyszysz mnie? – zaczął Cieplak podniesionym głosem. – Rozumiesz, co mówię? Dociera to do ciebie? Musisz oddać ten samochód… Oddamy go jutro razem. Mnie też brakuje twojego ojca, ale… ale nie możesz kraść. Chcesz trafić do pierdla? Chcesz skończyć w więzieniu?
Urwał, czując, że się zagalopował. Że zerwał tkaną w tych trudnych warunkach nić porozumienia.
Oczy Roberta Karcza znowu zapłonęły żywym ogniem.
– Chcę poznać prawdę! – ryknął.
Niewidoczny w ciemnościach pies wychylił się ze swojej budy i zaniepokojony szczeknął kilka razy, a później najwyraźniej stwierdził, że szkoda zachodu na mieszanie się w nie swoje sprawy.
– Jakiej prawdy chcesz?
– Jesteś z nimi w zmowie – stwierdził Karcz i zaczął wycofywać się w stronę samochodu. – Nie powinienem był tu przyjeżdżać…
Cieplak, stękając, z trudem wsunął brudną stopę w kapcia i postąpił kilka kroków w jego kierunku.
– Wejdźmy do środka, Robert! Błagam cię. Ciotka zrobi ci herbatę, pogadamy…
– Nie jesteśmy rodziną – stwierdził Karcz po bardzo długiej chwili. Cofnął się do auta, otworzył drzwi od strony kierowcy, a mała lampka oświetliła białe skórzane fotele. Na tylnej kanapie czaił się mrok. Cieplak dostrzegł go, zupełnie jakby w środku siedziała jakaś postać.
– Zatrzymaj się! Natychmiast! – krzyknął błagalnie Cieplak. Nie miał już argumentów ani czasu. Karcz rzucił tylko spojrzeniem na światła w oknach wielkiego domu, zapalające się za plecami jego wuja. Domownicy zaczęli się budzić. Kto tam jeszcze był? Kto był w środku?
– Nie możesz sobie po prostu odjechać tym samochodem! Nie tak załatwia się problemy, Robert. Nie tak! Nie w środku nocy. Pochowaliśmy twojego ojca tydzień temu… Zrób to dla niego, nie dla mnie. Zrób to dla swojej siostry. Uspokój się…
– Nawet nie odczytali testamentu – wyjaśnił Karcz. Nie patrzył na mężczyznę. Już prawie odjeżdżał skradzionym samochodem, który jeszcze tydzień wcześniej należał do jego ojca. – Wszystko zabierają, a ty… pozwalasz na to?
– Ale ty nie rozumiesz, Robert.
– Czego nie rozumiem?
Cieplak z rezygnacją rozłożył ręce. Stał na deszczu, czując taką bezsilność, że jedyne, na co miał ochotę, to wypić mocnego drinka.
– Chryste… – sapnął. – Nie wszystko w tamtym domu należało do was, rozumiesz? Niektóre z tych wozów… Te pieniądze… Urodziłeś się wczoraj? Nie wiesz, co robiliśmy z twoim ojcem?!
Nie chciał mówić więcej. To i tak nie miało sensu.
– Zabrali wszystko! – krzyknął chłopak oskarżycielsko po raz ostatni i zamknął drzwi auta. – Tego nie zabiorą… – dodał cicho, czując, jak krew buzuje mu w żyłach.
Silnik wystartował z hukiem, a reflektory zapłonęły, oślepiając Cieplaka. Mężczyzna wycofał się, zasłaniając twarz i przemoczony wrócił na ganek domu. W tym czasie samochód odjechał z rykiem przypominającym dźwięk wydawany przez rozwścieczone zwierzę.
– Rany, Tadzik, co tu się dzieje? – Gdzieś we wnętrzu domu rozbrzmiał głos kobiety, jakby przytłumiony grubą szybą. – Jesteś cały mokry! Co się stało? Czy to był Robert?
Cieplak odwrócił się do żony i spojrzał na nią zamglonym, zamyślonym wzrokiem.
– Tak. To Robert…
„Przepełniony gniewem młokos bez prawa jazdy, który właśnie ukradł samochód, sądząc, że miał do tego prawo”, dodał w myślach. Poczuł, jak ogarnia go smutek, zalewa od wewnątrz przejmującą falą.
– Módl się, żeby nie wjechał w jakieś drzewo – mruknął, wchodząc do domu. Ominął żonę, nie zerkając nawet w jej stronę. – Co za głupi dzieciak…
– Ale dokąd on jedzie? I gdzie jest jego siostra? Dlaczego nie wszedł? A on w ogóle potrafi prowadzić samochód? A jeśli…
Pytania były jak ostrza wbijające się w skórę.
– Kobieto! – huknął na nią, chcąc ją uciszyć. – Spójrz na mnie! Co widzisz?
Drobna kobieta nie pozwoliła sobie w kaszę dmuchać. Poprawiła koszulę nocną na piersi i wycelowała w niego palec.
– Widzę, że jesteś mokry, Tadzik.
Milczał przez chwilę, zupełnie zbity z tropu. Cały czas myślał o Robercie, o jego płonących gniewem oczach.
– No właśnie – mruknął. – A skoro jestem mokry, to co powinnaś zrobić?
Kobieta zmarszczyła brwi w reakcji na jego wyniosły ton. Nienawidziła, kiedy tak się do niej zwracał.
– Powinnam dać ci szmatę, żebyś powycierał podłogę. I zaraz dokładnie to zrobię!
– Nie – westchnął zrezygnowany, podparł się dłonią o framugę drzwi prowadzących do jadalni. – Chodziło mi o to, że powinnaś dać mi spokój, żebym mógł chwilę pomyśleć. Bo chyba miałem ważny powód, żeby wybiec na deszcz, nie?
Podeszła do niego i delikatnie dotknęła jego mokrych włosów, twarzy, a później złapała go za poły mokrego szlafroka.
– Dobra, dobra, już ja cię znam. – Pchnęła go lekko w kierunku łazienki. – Rozumiem, że… że z Robertem jest źle?
Cieplak milczał. Pozwolił się zaprowadzić do łazienki, jakby sam był dzieckiem w wieku młodego Karcza. Chłopak nigdy nie był wylewny, ale śmierć ewidentnie odcisnęła na nim swoje piętno. Najpierw matka, teraz ojciec.
Koniec.
Czy tak wali się domek z kart? Tak wygląda koniec świata?
– Dlaczego pozwoliłeś mu odjechać? – Usłyszał głos żony, który ponownie wyrwał go z zamyślenia. Dotarli już do łazienki, kobieta ściągała z niego szlafrok. – I gdzie Justyna? Gdzie jego siostra?
Tadeusz spojrzał na swoje skostniałe palce, wziął od żony szlafrok, nieudolnie go złożył i wrzucił do otwartej pralki Frani.
– Skarbie… – zaczął powoli, czując napływające do oczu łzy. Cały czas myślał o słowach Roberta. O tym, że tamten chce poznać prawdę. O tym, że chłopak oskarżył go o spisek. Głupi, niewdzięczny bachor…
– Daj mi telefon. Muszę pilnie zadzwonić – poprosił łamiącym się głosem.
– Teraz?
– Tak – dodał i głośno chrząknął, próbując trzymać nerwy na wodzy. – I proszę, daj mi też suchą piżamę.
***
Następnego dnia Cieplak, tym razem w idealnie wykrochmalonej koszuli, stał w chmurze papierosowego dymu, czekając na jakąkolwiek reakcję rozpartego w dyrektorskim fotelu pasibrzucha. Tamten ewidentnie napawał się sytuacją i czerpał z niej satysfakcję. Widząc Cieplaka, rozsiadł się wygodniej i zaciągnął mocnym papierosem.
Tadeusz mógł usiąść, ale po prostu nie chciał. Obiecał sobie, że spędzi w tym budynku, w tym konkretnym biurze, jak najmniej czasu. Siadanie mogło niepotrzebnie wydłużyć całą rozmowę, a on nie miał siły ani ochoty na grzecznościowe wymiany zdań. Nie z nim.
Nie z nimi.
Nie z takimi jak on.
– Tadziu, wszyscy gadają o tej pluskwie milenijnej – powiedział szczerze ubawiony pasibrzuch. – Może ona rzeczywiście… Tak jak mówią, nie? Pośle wszystkie banki, kartoteki i resztę w pizdu? To by było, nie? Wszystkie jawne i niejawne sprawy, jak bańka mydlana. Po prostu prysk, puf i nie ma! Myślałeś o tym potencjale? Można by zrobić powtórkę… Z sam wiesz czego.
Wskazał palcem masywny monitor stojący na biurku tuż przed nim. Plastik wokół monitora był brudnoszary i Cieplak zaczął się zastanawiać, czy to kolor fabryczny, czy raczej osad z odpalanych jeden za drugim papierosów. Tak czy inaczej jednego był pewien: komputer był zwyczajną prowizorką. Atrapą. Tacy ludzie jak pasibrzuch mieli od roboty innych ludzi, więc prawdopodobnie jedyną funkcją monitora było sprawianie, żeby pomieszczenie wyglądało nowocześniej. Choć jakby się nad tym zastanowić, to sam ten pomysł zakrawał już na żart.
– Kto by pomyślał, że tyle będzie zależeć od komputerów – kontynuował pasibrzuch sentencjonalnie. – A co dopiero, że my dożyjemy lat dwutysięcznych, nie? My! – wybuchnął śmiechem. – My, zawieszeni w przeszłości, my, dzieci lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych…
– Jak widać, nie wszyscy dożyli – zauważył chłodno Cieplak.
Pasibrzuch zamyślił się głęboko i wrzucił niedopałek do szklanki z niedopitą herbatą. Tadeusz wystraszył się, że za chwilę sięgnie po paczkę i odpali kolejnego papierosa. Na samą myśl o tym zrobiło mu się jeszcze bardziej niedobrze. Na szczęście ręka potężnego mężczyzny zawędrowała w inne miejsce – do szuflady, skąd wyjęła pozłacany, grawerowany długopis.
„Nie siadaj, niech to trwa jak najkrócej”, powtarzał sobie w myślach Cieplak.
– Taaa… – mruknął pasibrzuch, jakby nie wiedział, co powiedzieć, po czym rozkaszlał się głośno. To, co falowało teraz pod jego koszulą, spokojnie mogłoby pomieścić całą beczkę piwa. I pewnie mieściło.
– Stary Karcz ewakuował się tuż przed wielką zmianą w dacie – stwierdził, całkowicie zmieniając ton. Już nie brzmiał, jak ktoś, kto rozdaje karty, tylko jak ktoś, kto doskonale rozumie nieuchronność upływającego czasu. Jak ktoś, kto wiedział, że może być następny. – Karcz zawsze był staroświecki, nie? Szkoda tylko, że ten stary lis zostawił te dzieci… Jego żonka chorowała, a on… Cóż, nie wytrzymał presji.
Znowu zaczął kaszleć, ale tym razem zasłonił usta dłonią, w której ściskał długopis.
– Posłuchaj – zaczął Cieplak ostrożnie. – Czy da się coś z tym zrobić?
Pasibrzuch w końcu spiorunował go spojrzeniem.
– O co ci tak naprawdę chodzi z tym cholernym samochodem?
Cieplaka zamurowało.
– Karczu miał więcej wartościowych wozów niż ten stary mustang. W czym rzecz, Tadziu? Dlaczego akurat ten? Z testamentu wynika, że dzieciaki są zabezpieczone gotówką. Cała reszta wedle ustaleń miała iść pod młotek. Długi, prowizje, kredyty w bankach, wasze wewnętrzne sprawy, wasze biznesiki…
– Wiesz, jaki był Dominik – zaczął ostrożnie Tadeusz. – Snuł te swoje opowieści o dalekich krajach, przygodach… Obiecał synowi mustanga, sam byłem świadkiem. Zależy mi, żeby ten konkretny ford został w rodzinie. Po prostu. Zrób to dla mnie. Wyświadcz mi przysługę. Ostatnią! Straciliśmy Dominika tak nagle, że nie zdążył dopełnić wszystkich formalności. Bądź człowiekiem. Wiem, że tego by sobie życzył. Zawsze powtarzał, że Robert będzie…
– Dlaczego tak ci zależy? – powtórzył mężczyzna za biurkiem, przerywając mu. Jego spocona twarz przybrała nieprzyjemny wyraz.
Nawet gdyby Cieplak potrafił znaleźć szybką i dobrą odpowiedź, nie miałby szansy jej udzielić, bo pasibrzuch ponownie zaczął mówić, a z każdym słowem delikatnie stukał palcem w blat biurka.
– Nie byliście spokrewnieni. Robiliście tylko interesy. Sprowadzaliście te samochody z zagranicy, piliście wódeczkę, dzieciaki biegały wam pod stołem… Nie zrozum mnie źle, ja też lubiłem Justynkę i jej brata, ale nie jest mi ich szkoda. Takie życie, a czy im żyło się źle?
Cieplak skrzywił się tylko.
– Ależ, Tadziu, nie rób takiej miny – poprosił pasibrzuch i znowu rozparł się na swoim miejscu. – Dzieciaki dostaną kasę. Niektórzy nie mają nic… Kończą z niczym. To nie są małe dzieci, tylko praktycznie dorośli ludzie. Ja nic nie miałem, nic nigdy nie dostałem. Ty też w życiu miałeś ciężko, z tego, co wiem…
– No widzisz – przerwał mu Cieplak, zaciskając zęby i bardzo się pilnując, żeby nie przeskoczyć przez biurko i nie rzucić mu się do gardła. – Te dzieci są dla mnie jak prawdziwa rodzina. To powinno ci wystarczyć. Może nie łączy nas krew, ale jestem ich… wujkiem.
Pasibrzuch westchnął.
– Oj tam. Wiesz, co miałem na myśli…
– Stracili oboje rodziców, Dominik był moim przyjacielem – powiedział Cieplak ostro, a w myślach dodał: „ty tłuściochu”. Złapał za oparcie krzesła, na którym nie usiadł, i zacisnął na nim palce.
Pasibrzuch milczał przez chwilę.
– Czyli chcesz forda model Mach 1 dopisać do testamentu, dobrze zrozumiałem? – mruknął i rzucił na biurko zdobiony długopis, po czym w końcu wsadził kolejnego papierosa do ust. Miał taką minę, jakby nadal nie dowierzał w intencje Cieplaka, jakby węszył podstęp, nie umiejąc się pogodzić z tym, że ktokolwiek mógłby ot tak spełniać jakiekolwiek dobre uczynki. Osoby bez kręgosłupa moralnego chyba już tak po prostu mają.
– Tak. Tego chcę – potwierdził Cieplak.
– Tak, żeby nikt nic nie wiedział?
– Tak.
– Co to za wał, Tadziu? – dopytywał brzuchacz tym samym niepewnym tonem. – Przecież tę furę możesz kupić na licytacji i dać bachorom w prezencie.
Cieplak znowu się skrzywił.
– Widziałem się wczoraj z młodym Karczem. Przyjechał… To znaczy, pojawił się u mnie w nocy. Ten samochód ma być dla niego, a Justynie sam dorzucę jego równowartość w gotówce, żeby mieli po równo. Z własnej kieszeni. Tylko jest jeden warunek: oni mają nic o tym nie wiedzieć. Jestem to winien Dominikowi. To ma być ostatni prezent od niego dla jego dzieci, kapujesz? Nie ode mnie, od Dominika!
Mężczyzna odpalił papierosa, a gęsty dym ulatujący z kącików jego ust skojarzył się Cieplakowi ze złowieszczym dżinem ze starych bajek, który spełniał życzenia. Trzeba było tylko uważać na słowa i na to, czego sobie życzysz.
Brzuchacz zaciągnął się głęboko i wyprostował z trudem. Całe samozadowolenie zniknęło z jego twarzy, przesłoniętej przez gęsty dym.
Koniec zabawy. Koniec przedstawienia. Koniec sztucznej fasady. Właśnie teraz dobijają interesu.
– Ty masz wyrzuty sumienia – stwierdził ze smutkiem.
– Nie twoja sprawa.
– Czujesz się winny tego, co zaszło…
Tadeusz nie wytrzymał. Jego twarz wykrzywiła się w paskudnym grymasie.
– Zamknij się – zapłakał. – Po prostu wyświadcz mi tę ostatnią przysługę.
– Dobra, Tadziu, nie będę cię męczył. Sprawa załatwiona. Będzie, jak chcesz – powiedział szybko pasibrzuch. – Przygotuję papiery, pogadam z kim trzeba. Nikt nie będzie płakał nad jakimś fordem mustangiem.
– Od roku dwutysięcznego nic nas już nie łączy – dodał Cieplak, ocierając łzy. Wyciągnął z kieszeni spodni kopertę i rzucił ją na biurko tuż obok pozłacanego długopisu. – Jesteśmy kwita. Nigdy więcej przysług. Nigdy więcej… niczego.
Jego rozmówca spojrzał smutno na kopertę, a później na czubek dopalającego się w jego dłoni papierosa.
– Powiedz mi, Tadziu… Nie tęsknisz czasami za latami osiemdziesiątymi? Byliśmy piękni i młodzi, jak te Karczowe szczeniaki, mieliśmy całe życie przed sobą… Gdzie uciekły te lata? Wierzyliśmy, że komuna będzie trwać wiecznie… A teraz? Mamy dziewięćdziesiąty dziewiąty, Dominik kopnął w kalendarz, coraz trudniej coś załatwić… Kiedyś było prościej. Czasami naprawdę mam nadzieję, że ta pluskwa milenijna rzeczywiście istnieje i znowu dostaniemy szansę, żeby zacząć od nowa.
Cieplak nie odpowiedział, za to wycelował w niego palec.
– Nikt nie ma wiedzieć o mojej prośbie – powtórzył dobitnie.
– Do zobaczenia, Tadziu – powiedział pasibrzuch, ucinając rozmowę, po czym znów się rozkaszlał. Mężczyzna zobaczył czerwone plamy na dłoni, którą tamten zasłonił usta. – Porządny z ciebie chłop. Naprawdę. Jutro zadzwoni do ciebie moja sekretarka z papierami. A przy okazji…
Cieplak spojrzał na niego pytająco.
– Zapal znicz na grobie Karcza ode mnie. I pozdrów te dzieciaki od dawnego kolegi ojca.
– Sam zapal – rzucił przez ramię Tadeusz. – Mogłeś przyjść na pogrzeb.
Pasibrzuch tylko uśmiechnął się drapieżnie, ale nikt tego nie widział, bo Cieplak wyszedł już z dusznego biura. Kiedy wsiadł do windy, rozpiął guzik koszuli. Czuł, że śmierdzi. Że przesiąknął całym tym zapachem. Nagle zrobiło mu się gorąco i niedobrze. Prawdę mówiąc, czuł się obrzydliwie, mimo przeświadczenia, że zrobił dobry uczynek.
Najgorszy był jednak ten smród…
To nie były papierosy.
To była śmierć.
– Nigdy więcej – sapnął sam do siebie.
Kochał te dzieciaki, zarówno Justynę, jak i Roberta. Był dla nich wujkiem od kiedy robili w pampersy i tak samo jak oni przeżył tę stratę. Wiedział, że przewrotny los nie planuje, a przejmująco smutne rzeczy po prostu się dzieją wokół nas. Czasami świat się dla kogoś kończy i jeżeli ten ktoś ma wystarczająco dużo siły, będzie w stanie żyć dalej.
Kiedy winda zjechała na parter, wyszedł pospiesznie na wyłożony szarymi kaflami korytarz i poczuł się, jakby znowu trafił w sam środek lat osiemdziesiątych, o których z taką lubością mówił tłuścioch.
Musiał stąd wyjść. Musiał uciec!
Cały czas widział w wyobraźni gniew w oczach młodego Karcza. Widział go, stojącego na deszczu przed jego domem w Międzygórzu, jakby ta chwila nadal trwała, a czas nie drgnął nawet o sekundę.
Wiedział, że to bystre dzieciaki i że Justyna na pewno sobie poradzi. Odziedziczyła najlepsze cechy po swojej matce. Ale Robert? Z nim było trochę inaczej.
Tyle gniewu. Tyle buntu. Tyle ognia. Od zawsze byli uparci – i jedno, i drugie. I tłukli się, odkąd pamiętał, ale Robert był przy tym… No właśnie, jaki? Jaki dokładnie?
„Pomodlę się za ciebie, chłopaku – pomyślał. – Pomodlę się, żebyś wyszedł na ludzi i nigdy nie popełniał naszych błędów. Ani moich, ani swojego ojca. Pomodlę się, żebyś znalazł żonę, założył rodzinę i wiódł spokojne życie… Może jako nauczyciel jak twoja matka? Może mechanik i pasjonat motoryzacji, jak zawsze wyobrażałeś sobie własnego ojca?”.
Tyle tajemnic, a na każdym kroku czekały kolejne.
Cieplak wsiadł do zaparkowanego nieopodal samochodu. Zapiął pas, a później zajrzał na chwilę do portfela, w którym miał stare fotografie, zarówno swojej rodziny, jak i rodziny Karczów. Rodzice z dziećmi. Dwa komplety – dziś już niepełne.
Była rodzina i jej nie ma. Byli rodzice z dziećmi, zostały sieroty. Był świat i się skończył.
Jak w ogóle do tego doszło?
Popatrzył na Justynę i Roberta, którzy w tamtym czasie chodzili do podstawówki. Justyna była jak zawsze uśmiechnięta i śliczna, a Robert wycofany i tajemniczy. Ile to było lat temu? Dopiero co siedzieli wszyscy razem, zaśmiewali się do rozpuku, kiedy mała Justyna recytowała wiersze i mówiła, że zostanie aktorką. Mieli więcej pieniędzy, niż mogliby wydać. Nawet policja była w ich kieszeni. Ale to nie pomogło. Lata przeleciały jak piasek przez palce.
– To dla ciebie, Dominik – powiedział, przyglądając się utrwalonemu na zawsze wizerunkowi przyjaciela i pstrykając go palcem. – Żeby twoje dzieciaki wiedziały, że słowa zawsze się dotrzymuje… Nawet zza grobu. Oby wyrosły na porządnych ludzi – dodał, chowając portfel do kieszeni.
Po chwili znowu zobaczył młodego Karcza, stojącego w ulewie przy czerwono-czarnym mustangu, i przeszedł go dreszcz.
– A w szczególności ty, mały gnojku. W szczególności ty! Żebyś wyrósł na porządnego, normalnego faceta!
***
TERAZ
Gdzieś we Francji dorosły już Robert Karcz zjechał czerwono-czarnym fordem mustangiem na leśną drogę, przecinając kołami poranną mgłę unoszącą się nad glebą. Po kilku minutach jazdy pośród gęstych drzew gwałtownie zatrzymał samochód, wysiadł, wyciągnął z kieszeni skórzanej kurtki pęk kluczy, a z tylnego siedzenia zdjął kilkanaście metrów żelaznego łańcucha i reklamówkę pełną kłódek. Łańcuch był ciężki, ale to było nic w porównaniu z ciężarem zawartości bagażnika.
Zostawił wszystko pod drzewem, a później rozejrzał się uważnie dookoła.
Cisza i spokój.
Zerknął na zegarek – starą, podniszczoną Omegę Seamaster. Po kilku godzinach podróży z Anglii był ledwo żywy, ale miał nadzieję, że jego nowy znajomy czuje się znacznie gorzej. Przewiezienie go w bagażniku przez Eurotunel prowadzący pod kanałem La Manche było zbyt ryzykowne – wiedział, że może nie przejść kontroli bezpieczeństwa i trafić za kratki, dlatego wybrał przeprawę promem. W rezultacie przez całą podróż nawet na kilka minut nie wyszedł z samochodu.
– Czas to zakończyć – mruknął do siebie. Wiedział, że musi działać szybko. Spojrzał na łańcuch, na drzewo, pod którym leżało to całe żelastwo, a później na swój samochód, próbując uporządkować myśli.
„Wszystko mam”, stwierdził w końcu.
Wyciągnięcie nieprzytomnego dorosłego mężczyzny z bagażnika Macha 1 było trudne i przypominało przerzucanie osiemdziesięciokilogramowego worka z cementem, ale kiedy brytyjski najemnik, Aiden Pierce, bezwładnie runął na ziemię, pociągnięcie go po leśnej ściółce i posadzenie pod drzewem było już tylko formalnością.
Karcz przywiązał go do pnia długim łańcuchem, a później skrupulatnie zatrzasnął kłódki.
Pierce pojękiwał coś przez narkotyczny sen. Ponieważ wciąż miał na głowie worek, Karcz nie potrafił stwierdzić, w jakim jest stanie. Zauważył jedynie, że tamten prawdopodobnie niedługo się obudzi. Chciał go zdzielić, ale odpuścił.
Kiedy wszystko było gotowe, wsiadł do samochodu i przez uchylone drzwi nasłuchiwał dźwięków natury. W ciągu ostatnich tygodni całe jego życie wywróciło się do góry nogami, najgorsze jednak były ostatnie dni i powrót z Tunezji. Szum drzew okazał się w jego sytuacji niezwykle kojący.
Wiedział, że polowanie na brytyjskiego najemnika w samym sercu Londynu było ryzykowne, ale czuł, że przez najbliższe miesiące będzie jeszcze gorzej. Musiał to zrobić teraz albo odpuścić na przynajmniej rok. Tylko że istniało ryzyko, że po roku mógł go już nie znaleźć, a wtedy by sobie tego po prostu nie darował.
To przez Pierce’a o mało nie zginął na Saharze.
To Pierce porzucił go skutego łańcuchami na środku pustyni.
W pewnym sensie to, co robił, było wymierzeniem sprawiedliwości.
Być może nawet miał to być ostatni raz, skoro w końcu powiedział siostrze całą prawdę o tym, czym się zajmował.
„Trudno, jestem tylko człowiekiem. Tylko człowiekiem… Oto jestem”.
Z tą myślą zapadł w niespokojny sen.
Kiedy się ocknął po niespełna godzinie, usłyszał dobiegające spod worka niewyraźne angielskie przekleństwa. Jednym haustem dopił z papierowego kubka zimną, czarną kawę, po czym wysiadł z auta. Przeciągnął się i ruszył w stronę przywiązanego do drzewa mężczyzny. Szybkim ruchem ściągnął mu worek z głowy i rzucił go na ziemię tuż obok.
Aiden Pierce przez moment był całkowicie zdezorientowany. Pierwszą rzeczą, którą zauważył, był oplatający go ciasno łańcuch i niezliczone kłódki.
– Pamiętasz mnie? – zapytał go Karcz. Posługiwał się bardzo dobrym angielskim, ale daleko było mu do brytyjskiego akcentu.
Aiden zamrugał kilka razy, próbując odzyskać ostrość widzenia.
– Taaa – mruknął i skrzywił się w uśmiechu. Rzeczywiście go poznał. – Pamiętam cię.
– To dobrze.
Karcz przykucnął przed nim, dzięki czemu ich twarze znalazły się na dokładnie tym samym poziomie.
– Jesteś tym gościem z telewizji – stwierdził Aiden. – Polak z Tunezji… Jesteś dość popularny. Czemu zawdzięczam tę przyjemność?
Karcz uśmiechnął się cierpko.
– Zaatakowaliście hotel, w którym spędzałem wakacje z siostrą i przyjaciółką. Porwałeś mnie i wywiozłeś na pustynię.
Aiden pokręcił głową.
– Nie wiem, o czym mówisz, człowieku. Pomyliłeś mnie z kimś.
– Dokładnie wiem, kim jesteś – odparł zimno Karcz i znacząco zerknął na swojego forda. – Podejrzewałem, że samochód zwróci twoją uwagę tam pod pubem, ale nie sądziłem, że wszystko pójdzie tak łatwo.
Pierce poruszył się gwałtownie w łańcuchu, czując za plecami drzewo. Stęknął.
– Wygodnie ci? – zapytał Karcz.
– Widziałem cię w telewizji, w gazetach, w internecie. – Wyliczał Aiden. – Jesteś jakimś bohaterem od skradzionych zabytków, tak? Oszalałeś?
Karcz zrobił taką minę, jakby te słowa bardzo go poirytowały i delikatnie dotknął opuszkami palców swoich powiek.
– Robert… Jak ci tam… – kontynuował Aiden z udawaną swobodą, co było dość niepokojące zważywszy na to, że ostatnich kilka godzin spędził odurzony w bagażniku. – Popełniłeś największy błąd w swoim życiu, chłopie.
Pierce próbował odzyskać kontrolę w rozmowie. Kupić sobie czas. Pewnie założył, że skoro mówi to wszystko, to Karcz straci grunt pod nogami i poczuje strach. Zapomniał tylko, że gdyby Karcz chciał być anonimowy, założyłby maskę – tak jak wtedy, kiedy zapolował na niego pod jednym z londyńskich pubów.
Robert westchnął, wstał, podszedł do samochodu i wyciągnął z bagażnika pistolet na gwoździe oraz plik kartek, wyraźnie zbijając tym mężczyznę z tropu.
– Co ty, do diabła, robisz? – zaniepokoił się Aiden, kiedy Karcz kilka razy pociągnął za spust, wbijając gwoździe w drzewo tuż nad jego głową. – Co to jest?
– Twój list gończy – wyjaśnił uprzejmie Robert. – Przybijam go tutaj w kilku egzemplarzach na wypadek silnego wiatru. Spędzisz tu trochę czasu.
– Już po tobie… – warknął Aiden. – Znam twoją twarz, wiem, kim jesteś. Znajdę cię, człowieku!
Karcz tylko się uśmiechnął i pokazał mu uniesiony kciuk.
– Nie znajdziesz. A nawet jeśli… będę czekał.
Wrzucił pistolet z powrotem do bagażnika i wyciągnął z auta coś jeszcze.
– Kupiłem to na stacji z myślą o tobie – wyjaśnił, podchodząc znowu do Aidena i rzucając mu puszkę z olejem napędowym między nogi. – To na wypadek, gdyby chciało ci się pić. Odwodnienie jest bardzo niebezpieczne, szczególnie gdy ktoś zostawia cię gdzieś na pastwę losu. Znasz to uczucie?
Pierce spojrzał na puszkę z odrazą.
– Za kogo ty się uważasz? Cholernego Jamesa Bonda? Moi kumple na pewno zauważyli, że mnie nie ma. – Próbował brzmieć groźnie, ale w jego głosie zabrakło siły. – Nie wyjedziesz z Anglii żywy, gwarantuję ci to. Na pewno szukają już twojego wozu.
Karcz ponownie się uśmiechnął i pokazał mu uniesiony kciuk. Nieśpiesznie wrócił do samochodu, zamknął bagażnik, a później, posyłając Aidenowi ostatnie spojrzenie, rzucił tylko:
– Nie jesteśmy w Anglii, „człowieku”.
Pierce zamrugał kilka razy, a na jego twarzy odmalowało się przerażenie.
– Cooo?!
– Viva la France! – zawołał Karcz i odjechał z rykiem silnika, zostawiając Aidena Pierce’a w samym środku lasu, gdzieś w północnej Francji.
Choć wiedział, że dużo ryzykował, był przekonany, że musiał to zrobić.
Musiał wsadzić gościa za kratki.
Szczególnie wiedząc, że kiedy wróci do Polski, może być ciężko. Musiał się z tym zmierzyć.
„Dopadnięcie Pierce’a było spontaniczne i lekkomyślne, ale się udało. Teraz muszę to wszystko przeczekać – pomyślał. – Cokolwiek to będzie, cokolwiek czeka na mnie w Polsce, muszę to przetrwać”.
Kiedy wyjechał z lasu, zatrzymał się na poboczu asfaltowej drogi, złapał za komórkę i wybrał właściwy numer.
– Pierce jest na miejscu – rzucił, gdy połączył się z rozmówcą. – Możesz przekazać swoim znajomym z Interpolu, że czeka, zapakowany jak prezent.
***
Po kilku godzinach jazdy zatrzymał się w pięknie ulokowanym hotelu z widokiem na Alpy. Nic nie zjadł. Po szybkim prysznicu opuścił rolety w oknach, a później przyłożył głowę do poduszki. Tuż przed zaśnięciem przez jego umysł przemknęło jeszcze kilka chaotycznych myśli. Pomyślał o swojej siostrze. O tym, jak się czuje, czy wszystko u niej dobrze.
Kolejna myśl dotyczyła wujka Cieplaka. Musi do niego zadzwonić i powiedzieć mu, że samochód świetnie się sprawuje. Że się spisał. Musi podziękować wujkowi.
Poruszył się niespokojnie w łóżku.
Kiedy nadejdzie czas, odkuje się, a cała ta medialna afera przeminie i ludzie zapomną o Tunezji, o Robercie Karczu z telewizji… Wtedy odnajdzie Japończyka, pana Tonga, którego poznał na środku Sahary i dzięki któremu zobaczył na własne oczy miasto z gliny. A później jego też wsadzi do więzienia.
To był przecież dopiero początek długiej listy rzeczy do zrobienia.
Potrzebował tylko czasu…
Zasnął.
Śnił o pustyni. Śnił o dziennikarzach.
To nie był przyjemny sen.
Gdyby ktoś zapytał, jak to się stało, że Robert Karcz trafił do liczącego nieco ponad trzydzieści tysięcy mieszkańców miasta gdzieś na południu Polski, odpowiedziałby bez namysłu, że to wszystko z powodu jego jedynej przyjaciółki.
– Wyświadczam przysługę – mruknąłby pod nosem zapytany.
W chwili, w której Karcz wypowiadałby te słowa, ktoś bardziej spostrzegawczy mógłby jednak dostrzec na jego twarzy drobne drgnięcie. Drgnięcie oznaczałoby, że jego odpowiedź ma drugie dno, a gdyby ktoś znał go wystarczająco dobrze, domyśliłby się, że gdzieś tam jest jeszcze trzecie i czwarte dno, i cholera wie, co jeszcze!
Bo tak naprawdę nie chodziło o przysługę dla przyjaciółki.
Chodziło o pretekst. Oraz o to, że od miesięcy kompletnie nie miał co ze sobą zrobić. Po raz drugi w całym swoim życiu czuł się zawieszony w próżni. Zupełnie jakby czekał w bardzo długiej kolejce na spotkanie z kimś albo po coś, co miałoby wepchnąć jego życie na dawne tory. Gdziekolwiek by się nie pojawił, wszędzie czuł na sobie ciekawskie spojrzenia, które dosłownie go paraliżowały.
Brat Justyny Karcz, awanturnik i łowca skarbów.
Brat Justyny Karcz, polski bohater podczas ataku terrorystycznego na hotel w Tunezji.
Brat Justyny Karcz – czym tak naprawdę się zajmuje?
Wielka tajemnica Justyny Karcz – jej brat.
Zupełnie jakby ktoś wypchnął go z cienia wprost na słońce.
Nagle stał się widoczny dla wszystkich, a dziennikarze obsiedli go i zaczęli się pastwić. Jakby ktoś dosłownie płacił im za to, żeby go rozbebeszyć. Wiedzieli prawie wszystko – poza tym, że siedział przez rok w egipskim więzieniu za kradzież artefaktu z wykopalisk. Gdyby wiedzieli, na pewno już by to wykorzystali.
Brat znanej w Polsce ślicznotki z telewizji to poszukiwacz i „łowca skarbów”.
Kto by pomyślał, że wakacje w Tunezji zrujnują mu życie! Najpierw atak na hotel, podczas którego próbował ratować siostrę, później porzucenie na środku Sahary. Aż dziw bierze, że przez ostatnie lata tyle przeżył, a całe jego dotychczasowe życie legło w gruzach dopiero po pierwszych w życiu wakacjach all inclusive. To zakrawało na bardzo ponury żart!
Nadal pamiętał słowa siostry: „Będzie fajnie. Poznasz bliżej mojego chłopaka. To hotel z basenem”.
A kiedy wrócili do Polski, dziennikarze już na nich czekali z gotową historyjką.
Ktoś publicznie go spalił. Ktoś poinformował wszystkie media o wydarzeniach w hotelu, udostępnił zaginione nagrania z hotelowego monitoringu i dał cynk, którym samolotem wracają do kraju. Żeby było nośniej, okrzyknięto go kimś w rodzaju współczesnego Pana Samochodzika. Jakby tego było mało, oficjalnie przypisano mu zasługi za odnalezienie konwoju złota z Wrocławia, który zaginął pod koniec drugiej wojny światowej.
I wtedy dopiero się zaczęło.
– Kiedy planowała pani powiedzieć nam o swoim bracie?
FLESZ FLESZ FLESZ
– Czy waszemu życiu zagraża niebezpieczeństwo?
– Czy brała pani udział w akcjach brata?
CYK CYK CYK
– Dlaczego nigdy pani nie wspominała, że ma brata?!
– Czy pan kradnie? Czy pani kradnie? Czy to się kwalifikuje jako kradzież?
– Czy rozlicza się pan z fiskusem?
TRZASK TRZASK
– Czy uratował pan jakieś zabytki albo skarby poza złotem z Wrocławia?
– Czy to wszystko prawda, co mówią?
– Czy rodzeństwo Karcz znalazło kiedyś jakiś skarb?
– Czy Robert Karcz został aresztowany w Egipcie za okradanie wykopalisk?
Wszystkiemu zaprzeczali. Cały czas, nieustannie. Zaprzeczali albo pozostawiali pytania bez komentarza. Pamiętał minę Justyny, ale również jej głos. Ostry, podszyty bólem. Zupełnie jakby umierała.
– Ktoś sprzedał wam kłamstwa.
– Co to w ogóle za pytania?
– Jakie skarby?
– Mój brat nigdy nie siedział w więzieniu!
– Nie macie żadnych dowodów.
– Tak, mój brat uratował mi życie podczas ataku terrorystycznego w hotelu w Port el-Kantaoui… Tak, zasłonił mnie własnym ciałem… Widzieliście nagrania! Tylko tyle! Zrobił to, co uznał za stosowne!
– A pan co by zrobił? Przepraszam! A pan co by zrobił? Nie próbowałby pan ratować swojej rodziny?
– Byliśmy tam tylko na wakacjach.
– To były tylko wakacje!
– TYLKO WAKACJE!
Nagrania z hotelu obiegły świat, a Robert i jego siostra pojawili się w każdym polskim szmatławcu. Najgorsze było jednak to zaginione wrocławskie złoto. Wspomniały o tym BBC, CNN i cholerna Al Jazeera. Do sprawy odniosło się nawet Ministerstwo Ochrony Zabytków – potwierdzili udział Karcza w odnalezieniu zaginionego konwoju i to przypieczętowało sprawę.
Na czarnym rynku był oficjalnie spalony.
Kiedy przyjaciółka zapytała, czy pojedzie z nią do Czeladzi, po długiej chwili udawanego namysłu zapytał tylko, gdzie to jest. Dwa dni później wsiedli do samochodu. On w skórzanej kurtce pełnej kieszonek i zameczków, ona w wygodnym, sportowym dresie, jakby w każdej chwili była gotowa do tego, żeby zacząć biec.
– Jedziemy w stronę Katowic – wyjaśniła.
– To dobrze – stwierdził. – Mam coś do załatwienia w Krakowie.
– W Krakowie?
– Tak. Zamówiłem coś w antykwariacie i odbiorę to osobiście.
Nie uwierzyła mu. Sam by sobie nie uwierzył. Po prostu chciał chociaż udawać, że jego życie nie zostało sprowadzone do bycia szoferem.
– W antykwariacie?
– Tak. Antykwariat to takie miejsce, w którym… – zaczął żartobliwym tonem.
– Spoko – przerwała mu, zupełnie niezainteresowana dalszą rozmową na temat jakichś staroci.
I tyle.
Przez trzy godziny w trasie z Warszawy był tylko pożerający paliwo ford mustang Mach 1, na tylnym siedzeniu przypięty specjalnym pasem pies o imieniu Hassan, oraz ona – Zuza Nir. Wyglądająca na dwadzieścia kilka lat blondynka z włosami spiętymi w koński ogon, trajkocząca jak najęta przez całą drogę z Warszawy. Jej kwadratowy plecak, który trzymała pod nogami, pamiętał jeszcze czasy, kiedy aktywnie udzielała się w harcerstwie. Był to jej jedyny bagaż, a Robert bardzo ją za to szanował. Sam miał niewiele więcej rzeczy.
Niestety szybko okazało się, że jej głównymi tematami rozmowy podczas podróży było: „Dlaczego jeszcze nie zadzwoniłeś do siostry?” oraz „Powinieneś to zrobić! Powinieneś zadzwonić i z nią porozmawiać”, a także: „Nie mogę uwierzyć, że tak to schrzaniłeś”, „Nie rozumiem, dlaczego ze sobą nie rozmawiacie” i „Zadzwoń!”.
Od czasu do czasu dorzucała również:
– Ale ty jesteś głupi, Karcz!
Czyli było prawie tak jak zawsze – choć tym razem chyba naprawdę miała to na myśli.
Powód był prosty. Po wydarzeniach w Tunezji, w końcu powiedział siostrze prawdę o tym, czym się zajmuje, a później obiecał jej, że z tym skończy. Tylko że nie skończył, bo wyruszył do Londynu, by zapolować na najemnika, który po części spieprzył im życie, a później, ryzykując więzieniem, porwał go i wywiózł do Francji.
Brzmiało jak materiał na film przygodowy, ale Karcz nie czuł się bohaterem, tylko skończonym frajerem. Nie mógł odpuścić, a do tego nie wysypiał się i musiał odmawiać ludziom na ulicy wspólnych zdjęć. Kiedy pytali go o siostrę i o to, czy Justyna wróci do grania w ich ulubionym serialu, milczał.
Wszystkie wyrobione przez lata kontakty zostały zamrożone. Nikt nie chciał mieć z nim nic wspólnego, dopóki sprawy nie przycichną. Został persona non grata. Teraz nie potrafiłby sprzedać nawet kradzionego zegarka w lombardzie, a co dopiero jakiegoś obrazu, ryciny albo czarnorynkowego przedmiotu dużej wartości.
„Odstrzelili mnie – pomyślał. – Wystawili jak kaczkę”.
W rezultacie w ciągu pół roku tak się odizolował, że teraz w zasadzie rozmawiał już tylko z psem i z Zuzą Nir. Miał dużo czasu na rozmyślanie, jak w ogóle doszło do tego, że zaprzyjaźnił się z tą małolatą i że stała się tak ważną częścią jego życia.
– Nie jestem głupi – parsknął akurat w chwili, w której minęli tablicę z napisem „Czeladź”.
– No pewnie, że jesteś.
– Nie powinnaś być milsza dla kogoś, kto robi za twojego kierowcę? – zagadnął retorycznie, a później zerknął w kierunku siedzącego na tylnej kanapie psa, jakby szukał u niego wsparcia albo zrozumienia. Pożeracz mieszkań, niszczyciel mebli i zdzieracz tapet pozostawał ewidentnie niewzruszony.
„Czeladź wita! Przywitaj się z Czeladzią! Czeladzianie witają!”, zaczął odmieniać w myślach nazwę miasta i mieszkańców, jednocześnie zastanawiając się, czy w ogóle z czymkolwiek mu się kojarzy.
„Najstarsze miasto Zagłębia” – pierwsze skojarzenie.
„Jedno z najstarszych w powiecie będzińskim” – drugie skojarzenie.
Później nic.
– Cały czas prosto – przerwała jego rozważania Zuza, spoglądając na mapę w swoim telefonie.
– Dobrze, panno Daisy – zażartował.
Nie zrozumiała, co miał na myśli, a może puściła zaczepkę mimo uszu, bo nie skomentowała, tylko wróciła do poprzedniego, niewygodnego dla Roberta tematu:
– Ty naprawdę myślisz, że Justyna nie chciałaby z tobą porozmawiać, gdybyś się po prostu odezwał?
Westchnął ciężko i trzymając kierownicę jedną ręką, drugą zaczął sprawdzać kieszenie w poszukiwaniu gumy do żucia. Dlaczego dawanie ludziom w mordę i handlowanie skradzionymi dziełami sztuki wyglądało na prostsze niż ta niekończąca się rozmowa?
– Zrozum, to moja siostra przestała się do mnie odzywać – oznajmił w końcu spokojnym tonem. – Ona do mnie. Nie ja do niej.
– No rejczel!
– Co?
– Tak się teraz mówi, Karcz. To znaczy: „no raczej”. Po prostu siedź cicho i posłuchaj w końcu, co próbuję ci powiedzieć. Schrzaniłeś to, a teraz powinieneś odchrzanić. To właśnie robisz, od kiedy cię poznałam, ładujesz się w tarapaty, a później z nich wychodzisz. Dlaczego tym razem odpuściłeś?
Karcz spojrzał na małego diabełka stojącego na desce rozdzielczej. Postać z pomalowaną na czerwono twarzą – co kojarzyło się z kolorem karoserii samochodu – sprawiała wrażenie mocno ubawionej całą sytuacją. Figurka, prezent od pewnego rudego prawie piętnastolatka, była przerobionym bubleheadem Baracka Obamy. Mimo dużego nakładu pracy, jej twarz nie pozostawiała złudzeń: to był uśmiech polityka.
– Siedź cicho, Karcz, i słuchaj! Zuza teraz mówi – powiedziała przedrzeźniającym tonem figurka.
A może to była tylko jego wyobraźnia.
– Zuza, masz gumy, które kupiłem na stacji? – zapytał zakłopotany. – Nie mogę ich znaleźć…
– Patrz na drogę, ziom, dobra? – upomniała go i sięgnęła do jednej z wielu kieszeni jego starej skórzanej kurtki. Po chwili wyciągnęła z niej paczkę gum.
– Z naszej dwójki to ty nie masz prawa jazdy, więc… – zaczął Karcz, ale nie pozwoliła mu dokończyć, wciskając mu do ust rozpakowaną gumę.
– Masz.
– Nie musisz mnie przesadnie pouczać – stwierdził, przeżuwając. – Przynajmniej w tej materii. To delikatna sprawa.
– Materii? Bez kitu, czasami gadasz jak stary dziad.
– Zuza, błagam… – urwał.
„Nie osłabiaj mnie”, dokończył w myślach.
– Ja cię po prostu czasami naprawdę nie rozumiem – stwierdziła. – A co do mojego prawka… Obiecałeś, że jutro będziesz mnie uczył, więc pliiizzz, bądź dobrym wzorem do naśladowania i patrz na drogę.
– Wzorem? – wybuchnął śmiechem. – Jak się poznaliśmy w Legnicy, to przez chwilę udawałem nauczyciela historii w szkole. Ile wytrzymałem? Jeden semestr. Tyle było z normalnej pracy. I ten semestr nawet się nie zaczął, a zdążyli mnie pobić, utknąłem w jakichś podziemiach, potem była cała ta akcja z opuszczonym szpitalem, dałem się postrzelić, spalili mi auto i…
Urwał. W samochodzie zapadła niezręczna cisza.
Pies wychylił się ze swojego miejsca i spojrzał na Karcza, jakby nie mógł uwierzyć, co on w ogóle wygaduje.
– Chryste, kiedy ty ostatnio tyle mówiłeś? – zdziwiła się Zuza. – Zazwyczaj odpowiadasz zdawkowo albo nic nie mówisz… Rozgadałeś się od tej Tunezji.
Nie skomentował.
– Po prostu zadzwoń do siostry – poprosiła cicho, wpatrując się w jakiś bliżej nieokreślony punkt za oknem.
– Mamy ciche dni – odburknął w końcu. – Gdzie mam jechać?
– Chyba ciche miesiące… Skręć zaraz na skrzyżowaniu w prawo. Ja z nią gadam, więc wiem…
Teraz to ona urwała. Nie była do końca szczera. Tak naprawdę jej relacje z Justyną też osłabły. Bardzo ją to martwiło, dlatego naciskała na Karcza – chciała, żeby przełamał jakoś to milczenie i żeby wszystko było jak dawniej. Tylko czy po tym, co ich spotkało, mogło być jak dawniej?
– Nawet biedny Hassan uważa, że mam rację! Prawda, piesku? Prawda? – zwróciła się do czworonoga i wyciągnęła dłoń, żeby poczochrać go po kudłatej mordzie.
„Piesek. Pożeracz butów, sprzętu RTV/AGD, dewastator przestrzeni”, zaczął wyliczać Karcz w myślach.
– Ziom, twój pies wie, że cała ta akcja z Tunezją była mocno przypałowa, a jego tam nawet nie było, kumasz? Hassan to wie! – Próbowała obrócić wszystko w żart. Chciała rozładować napięcie. Tym razem bezskutecznie.
Karcz zacisnął dłonie mocniej na kierownicy.
– Zuza… Zaczynam żałować, że się zgodziłem.
– No ale powiedz, czy kumasz. – Nie dawała za wygraną. – Kumasz, że to jest oczywiste?
Robert skupił się przez chwilę na żuciu gumy. Pomyślał sobie, że jeżeli jeszcze raz usłyszy słowo „kumasz”, to zamieni się w żabę i wyskoczy przez okno w akcie łaskawego samobójstwa. Albo zatrzyma się na poboczu i wyrzuci Zuzę z auta. Jedno z dwóch.
– Posłuchaj mnie, Karcz – kontynuowała z uporem godnym lepszej sprawy. – Przyznałeś się Justynie do tego, że od lat kradniesz dzieła sztuki i że całe twoje życie to ciągłe przekręty i wały. Nie patrz tak na mnie! Justyna i tak nieźle to zniosła!
– Do niczego takiego się nie przyznałem – odparł, tym razem naprawdę tracąc cierpliwość. – Nie to było tematem tamtej rozmowy.
– Ale ty jesteś głupi, Karcz! Byłyśmy przy tym, ja i ta twoja była narzeczona, ta laska w krótkich włosach, za którą tak płaczesz.
Coś w jej tonie się zmieniło. Czy to mogła być zazdrość?
– Chodzi o to, że rozumiem cię lepiej, niż myślisz. Możesz sobie łapać złych gości i być „tym detektywem od zabytków”, a ja twoim lojalnym i inteligentnym pomocnikiem… Ja to naprawdę kumam, bo cię znam.
– „Detektywem”? – zakpił. W całej tej lawinie słów właśnie to wydało mu się najbardziej niestosowne.
– Weź mnie nie rozwalaj, Karcz! – Plasnęła otwartą dłonią w kolano. – Wiem, że działasz w dobrej sprawie. Zawsze czułam, że jesteś w porządku. Ale okłamywałeś siostrę od lat. Nawet jeżeli podczas naszej ostatniej podróży postanowiłeś się oczyścić i zagrać z nami w otwarte karty, i z nią, i ze mną… Cóż, dla mnie luz. Serio! Justyna się wkurzyła. Jasne. Obiecałeś jej, że przestaniesz, a później znowu i tak gdzieś zniknąłeś, więc…
Wydał z siebie ciche mruknięcie.
– Dotarło do niej, jakim dupkiem byłeś przez całe jej życie, no i ma żal. A teraz to ty powinieneś, sam wiesz, wykazać się dojrzałością!
Chrząknął znacząco.
– Przypomnij mi, ile masz lat? – warknął. Nigdy wcześniej nie odezwał się do niej takim tonem.
– Spadaj! – fuknęła. – Nie musisz być podstarzałym baranem, żeby wiedzieć takie rzeczy. Co się powinno, a czego nie powinno robić…
– Nie jestem podstarzały.
Zuza wyciągnęła z plecaka bidon z wodą, odkręciła nakrętkę i upiła łyk.
– Tylko tyle zapamiętałeś z tego, co powiedziałam? – zapytała rozczarowana. – Masz ile? Ze trzydzieści sześć lat? Jesteś starym boomerem, który…
Uniósł dłoń, próbując uciąć temat.
– To jest złożona sprawa – stwierdził ostro. – Tu nie chodzi tylko o mnie… Cała jej kariera zawodowa została wywrócona do góry nogami.
„I moja niestety też”, pomyślał rozżalony.
– Ja po prostu chcę jej dać czas – dokończył, usiłując zachować spokój. – Na nasz temat pisał każdy szmatławiec w tym kraju i nie tylko. Na jej temat. Ukrzyżowano mnie jej kosztem. Jeżeli Pyśka uważa, że potrzebuje czasu, i chce ode mnie odpocząć, to dostanie ten czas.
Zuza przyglądała mu się z niedowierzaniem, trzymając bidon na wysokości ust, jakby zapomniała, że miała wziąć kolejny łyk.
– A może właśnie teraz potrzebuje cię najbardziej? – zapytała, a słowa zabrzmiały poważniej, niż wskazywałby na to jej wiek i wygląd.
Słysząc to, odchylił gwałtownie głowę do tyłu i jęknął, omal nie krztusząc się gumą.
Zniesmaczona Zuza pokręciła kilka razy głową.
– Koniec tematu – zarządził. – Nie rozmawiajmy o tym więcej. Nie dzisiaj. Dziennikarze mało nas nie rozszarpali na lotnisku, pamiętasz? Ciebie też. Pamiętasz minę Justyny? Minęły miesiące, a ja nadal widzę wyraz jej twarzy, kiedy wszyscy zaczęli pytać…
– …o ciebie. Wiem! – podniosła głos, wbijając się w jego krótki moment zawahania. W tę krótką przerwę na złapanie myśli. – To niedobrze, straszny przypał, wiem, ale zrozum w końcu, że ludzie zaraz całkowicie o tym zapomną. Obiecuję ci! Mają lepsze rzeczy do roboty. Zanim się obejrzysz, znowu wszyscy będą pisać o Żugajkach i Lewandowskim.
– O kim?
– O fankach Julii Żugaj – wyjaśniła cierpliwie.
Karcz skrzywił się. Nie miał pojęcia, o kim dziewczyna mówi.
– Po prostu daj już spokój, Zuza – poprosił, bo naprawdę miał dość.
Pies, słysząc gorączkową dyskusję, warknął zniecierpliwiony i zaczął żuć pas bezpieczeństwa, planując się uwolnić.
– Hassan! – krzyknął Karcz, spoglądając w lusterko wsteczne. – Posłuchaj mnie, psie, bo nie będę powtarzać. Możesz żreć meble, ale od samochodu wara, jasne?! Ostatnie ostrzeżenie!
– Bądź dla niego milszy, co? Starego psa nie nauczysz nowych sztuczek…
– I właśnie to mnie martwi – mruknął Karcz pod nosem, jeszcze raz zerkając w lusterko, żeby sprawdzić, czy pies nagle nie postanowił poszarpać białej tapicerki.
– Nie mówię o Hassanie, tylko o tobie!
Karcz westchnął.
– Domyśliłem się… I schlebiasz mi.
– Dobrze wiesz, że jestem wobec ciebie wyrozumiała i że cię… – urwała, zaskoczona tym, dokąd zaprowadził ją jej własny słowotok.
– Mmm?
– Nic, nic… Chodzi mi o to, że, no wiesz… – wydukała, oblewając się rumieńcem.
– Dobrze się czujesz?
– Że mi na was zależy! – dokończyła, odrobinę zbyt gwałtownie. – Zależy mi na twojej siostrze, wiesz? I na tobie też, głupku. Chcę, żebyś do niej zadzwonił i obiecuję, że nie będę ci już wiercić dziury w brzuchu i wypytywać o te twoje sprawy. Myślisz, że przyjemnie gadać ciągle o tym samym? Jestem wyczerpana tą rozmową, kumasz?
Karcz gwałtownie zjechał na pobocze, zahamował i wyłączył silnik. Diabełek na kokpicie pokiwał głową z uznaniem, a pies zjeżył się i szczeknął kilka razy.
– Jezu, Karcz! Co to miało być? – wyrzuciła z siebie zaskoczona Zuza. Na spodniach miała wielką, mokrą plamę, a w zaciśniętej dłoni prawie pusty bidon z wodą. – Oblałam się przez ciebie!
Karcz wzruszył tylko ramionami.
– Jestem skończona! Będę musiała siedzieć w samochodzie, dopóki nie wyschnę – biadoliła dziewczyna, szukając w plecaku chusteczek. – Dżizasss! Wyglądam, jakbym się zsikała, Karcz! Specjalnie to zrobiłeś, nie? Co za typ!
– Nie wiem, gdzie mam jechać – odparł neutralnym tonem.
– Że co?
– Nie wiem, gdzie mam jechać – powtórzył. – Mogę nadal robić kółka po mieście, ale byłoby łatwiej, gdybyś spojrzała w swój smartfon i powiedziała mi, gdzie mam jechać.
***
Droga poprowadziła ich wzdłuż ogromnego pustego parku aż do skrzyżowania przy rzece. Na rozwidleniu Karcz wedle instrukcji skręcił w lewo i wjechał w uliczkę ciasno zabudowaną starymi, dwupiętrowymi kamienicami.
– Jeszcze kawałek – powiedziała Zuza. – Cały czas prosto.
Minął sklep, budynek szkoły, w końcu zaparkował kilkaset metrów dalej na wąskim chodniku niedaleko małego baru i zgasił silnik.
Oto byli u celu. Kamienica przy ulicy Władysława Reymonta 67.
„Nareszcie”, pomyślał Karcz z ulgą, mając wrażenie, że zaczyna boleć go całe ciało.
Robota wykonana. Przysługa wyświadczona. Teraz może zostanie na obiedzie, a później naprawdę pojedzie do Krakowa, odwiedzi antykwariat i pogada ze starym Albertem. Nie miał zamiaru zostawać w Czeladzi dłużej niż godzinę.
– Jesteśmy na miejscu, panno Daisy – oznajmił Karcz i spojrzał na budynek, po czym głośno i wyraźnie przeczytał napis z tabliczki na ścianie: – Poradnia psychiatryczna.
– Że co? – zdziwiła się Zuza i wychyliła przez okno. – Co to, kurna, jest?
– Cieszę się, że u babci wszystko gra – zażartował Karcz.
Zuza wzniosła teatralnie oczy do nieba.
– Ale ty jesteś…
– … głupi, tak, wiem – dokończył za nią.
– Dawno tu nie byłam – przyznała refleksyjnie. – Wstyd, nie?
„Wstyd to od miesięcy nie rozmawiać z siostrą”, przemknęło mu przez głowę, ale nie wyraził tego na głos, bo nie chciał znowu zaczynać jałowej dyskusji, a tym bardziej przyznawać dziewczynie racji.
– Dobrze, że park jest niedaleko – zauważył i wskazał za siebie. – Hassan na pewno będzie chciał pobiegać…
„…i zamordować kilka wiewiórek”, dodał w myślach.
– … więc powłóczę się z nim, a później ruszę dalej w trasę.
– Spoko – odparła Zuza, ale nie było w tym entuzjazmu. Brzmiała, jakby nie podobało jej się to, że Robert ma zamiar zaraz wyjechać. – Ulica równoległa to Polna, dalej jest Aleja Róż i Borowa, a stamtąd to już rzut kamieniem na Borzechę. To moje ulubione miejsce w Czeladzi. Zobaczysz, Karcz. Ta przestrzeń! Widać całe miasto… No, prawie całe. Najlepsze miejsce do zjeżdżania na sankach. Kiedyś tam tak wygrzmociłam, że myślałam, że złamałam sobie dupę…
Karcz mruknął, jakby naprawdę rozważał, czy można złamać sobie dupę.
– Idziemy do babci Nir? – zapytał.
Zuza parsknęła.
– Oszalałeś? Wyglądam, jakbym się zlała. Muszę poczekać, aż wyschnie.
Karcz nieczęsto widział Zuzę, która byłaby czymś zestresowana. To było do niej niepodobne.
– Od kiedy to przejmujesz się, co ludzie pomyślą?
– Oj tam, oj tam… – Dziewczyna poruszyła się niespokojnie na swoim miejscu i odpięła pas bezpieczeństwa. – Nie znasz babci Danusi. Kiedyś wszyscy ją nazywali babcią Pauliną, ale później się okazało, że ma na imię Danusia, a jak ją zapytałam, dlaczego w takim razie kazała mówić do siebie „babciu Paulino”, to odparła, że Paulina brzmiało ładniej. Kumasz? A najlepsze jest to, że później zmieniła zdanie i znowu stała się Danusią. No więc z babcią Danusią nie warto zaczynać, bo zrobi ci z mózgu pasztet.
Karcz dopiero po chwili zorientował się, że ma głupią minę.
– Co? Że co? – wydukał. – Kompletnie nie rozumiem tego, co mówisz.
„Widzę, że robienie innym pasztetu z mózgu to wasza rodzinna specjalność”, dopowiedział w myślach.
– Oj tam, Karcz. Nie skumasz tego, dopóki jej nie poznasz. Moja babcia jest jak słuchająca Radia Maryja superbohaterka. Jest bystra, silna… i słyszałam, że raz pokonała w zapasach knura. Po prostu nie chcę jej się pokazać w mokrych dresach, bo zrobi mi taką aferę, że… Człowieku, zagada mnie na śmierć!
Karcz zaśmiał się z niedowierzaniem.
– Ona ciebie? – zapytał, zupełnie szczerze zdziwiony, a po chwili upewnił się: – Jakiego knura pokonała? Co ty gadasz?
Ale Zuza była już myślami gdzieś indziej. Prawdopodobnie w miejscu, w którym miała suche ubranie i nie bała się własnej babci.
„Ostatnie godziny spędziłem zamknięty w samochodzie z gadającą nieustannie dziewczyną o temperamencie granatu odłamkowego, gorzej nie będzie”, pomyślał i wziął głęboki wdech. – Nie wiem jak ty, ale ja muszę rozprostować kości. Hassan, przejdziemy się na spacer, dopóki Zuza nie wyschnie, dobrze?
Pies szczeknął, jakby doskonale rozumiał jego intencje.
– Czy to moja wina, że tak bardzo to widać na jasnych dresach?! – Zuza zjeżyła się. – Bez kitu! Czasami nie ogarniasz prostych tematów!
Pokazał uniesiony kciuk, jakby chciał jej dać do zrozumienia, że to nie on siedzi zamknięty w samochodzie w mokrych gaciach, po czym odpiął pasy i wysiadł. Hassan wyskoczył zaraz za nim i merdając ogonem, zaczął obwąchiwać ściany starej kamienicy. Karcz przeciągnął się, postąpił kilka kroków w kierunku maski samochodu i dokładnie w tym momencie w Macha 1 coś uderzyło. Na początku tego nie zarejestrował, ale szybko dotarło do niego, na co patrzy. To był duży kubek śmietany, która rozbryznęła się na masce i trafiła również w niego. Stanął jak wryty. Miał śmietanę dosłownie wszędzie: we włosach, na twarzy, na ubraniu, nawet na butach.
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz był w takim szoku.
Zastygł w idiotycznej pozie, z rozdziawioną gębą, i nagle usłyszał świdrujący, niemiły głos:
– Nie wolno tu parkować, chamie jeden! Won mi stąd! Miejsca na chodniku nie ma!
Czując w ustach smak śmietany, splunął na chodnik. Spojrzał na swoją skórzaną kurtkę, upstrzoną białymi plamami, a potem powiódł zamglonym wzrokiem dookoła i odnalazł drobną sylwetkę stojącą po drugiej stronie wąskiej ulicy.
– Jak ludzie mają tędy chodzić? Co ty sobie wyobrażasz, chamie?! Do ciebie mówię!
Wskazywała go palcem. Groziła mu. To się działo naprawdę. Został sterroryzowany przez jakąś starą wariatkę!
Dokładnie w tym momencie Zuza wysiadła z samochodu, zostawiając szeroko otwarte drzwi. Najpierw spojrzała na upaćkanego śmietaną Karcza, potem na brudną maskę forda, a w końcu na starszą kobietę po drugiej stronie ulicy. Niewiele myśląc, uniosła ręce w górę w geście, który mógł oznaczać kapitulację, i krzyknęła:
– Babciu! Babciu, to ja, Zuza! To ja!
– Kochanie, to ty? – Kobieta z reklamówką pełną zakupów zbliżyła się do krawężnika, a jej głos od razu przybrał przyjemniejszy ton.
– Tak, babciu! – odparła Zuza głośno i wyraźnie, idąc w kierunku starszej pani w taki sposób, jakby obawiała się, że babcia jest uzbrojona i może ją zastrzelić.
– Zuziu, Zuzieńko… Kochanie! A co ty masz takie mokre spodnie? Posikałaś się?
– Nie, babciu, nie! To woda. Oblałam się niechcący…
– No kto to widział, tak się oblewać! – Głos kobiety na powrót świdrował, wdzierał się do głowy i paraliżował. – A co ty w ogóle masz na sobie? Co to za bluza?
Karcz, oddalony od nich o szerokość ulicy i samochodu, zaczął wycierać śmietanę z twarzy i ubrania. Nadal był w szoku po tym niespodziewanym powitaniu.
– A to twój kolega? – Starsza kobieta wskazała go palcem, jakby przed chwilą nie rzuciła w jego samochód opakowaniem śmietany. – No kto to widział, tak parkować? No powiedz sama, czy to poważne? Przecież wy jechaliście pod prąd!
– Babciu, to Robert Karcz. Opowiadałam ci o nim przez telefon, pamiętasz?
Kobieta zamyśliła się na chwilę.
– Ach tak, rzeczywiście. Czytałam w gazetach… Dzień dobry, panie Robercie – krzyknęła i zaczęła do niego machać na powitanie. – Niech się pan nie przejmuje! Śmietanę łatwo sprać, a samochód i tak pewnie trzeba było umyć.
Karcz odmachał niechętnie, z miną kwaśniejszą niż nabiał, który miał na sobie, ale nie zdążył nic powiedzieć. Dokładnie w tym momencie, w którym uniósł dłoń w geście ironicznego pozdrowienia, nadjeżdżający ulicą stary fiat uderzył z impetem w otwarte od strony pasażera drzwi mustanga i je wyrwał. Auto zatrzymało się gwałtownie na środku drogi, a drzwi Macha 1 po prostu wystrzeliły i zaczęły sunąć po asfalcie wzdłuż ulicy, aż poszły iskry.
Przez bardzo długą chwilę było słychać jedynie klakson fiata i dźwięk szorującej o asfalt blachy.
Karcz złapał się za głowę, spoglądając to na leżące kawałek dalej, odarte z lakieru drzwi od mustanga, to na starego fiata i jego krzyczącego coś bez ładu i składu kierowcę. Potem skierował wzrok na Zuzę i jej babcię, a na końcu na przerażonego i gotowego do walki psa.
Mina Hassana była bardzo wymowna.
„Nie wiem jak ty, Robert, ale ja bym stąd spadał. Natychmiast! – zdawał się mówić pies. – Wsiadaj i zjeżdżamy! Już! No już!”.
– O rany, co za ludzie! – krzyknęła w końcu starsza pani i mocnym, stanowczym krokiem ruszyła w kierunku fiata. – Czy ty jesteś zdrowy na umyśle?! O mało nie przejechałeś mojej wnuczki, chamie jeden!
„Oddychaj, tylko oddychaj! – uspokajał się w myślach Karcz. – To się nie dzieje naprawdę! Tylko oddychaj”.
Starsza kobieta miała rację. Ten idiota mógł potrącić Zuzę.
– Zuza, nic ci nie jest? – krzyknął w końcu Robert. Nerwowym gestem otarł brudną twarz rękawem kurtki.
Zuza stała bez ruchu z otwartymi ustami, jakby nie mogła zrozumieć, co się właśnie wydarzyło. Tuż za jej plecami przejechał rozpędzony samochód, który wyrwał drzwi z mustanga.
– Zuza?! Hej! Czy nic ci nie jest? – zawołał Karcz znowu, na tyle głośno, że sens jego słów w końcu przebił się przez ciasny, wytłumiony klosz jej myśli.
Ich spojrzenia się spotkały.
– Nie… Nic… Nic mi nie jest… – wyjąkała i chciała jeszcze coś dodać, ale zmieniła zdanie i rzuciła się na kierowcę fiata, który po drugim otrzymanym od jej babci ciosie w końcu wysiadł z auta i najwyraźniej postanowił oddać.
W ten oto sposób Robert Karcz przyjechał do Czeladzi i poznał babcię Nir.
Płomień prawdy (Robert Karcz #3)
Copyright © by Przemek Corso 2024
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024
Redakcja – Ewa Cat Mędrzecka
Korekta – Jagoda Kubiesza, Aneta Wieczorek
Opracowanie typograficzne i skład – Natalia Patorska
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Grafika na okładce – Midjourney
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I tej edycji, Kraków 2024
ISBN epub: 9788383307800
ISBN mobi: 9788383307794
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska, Natalia Nowak, Magdalena Ignaciuk-Rakowska, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commercei IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl