Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Spokojne, rodzinne wakacje w luksusowym kurorcie? To nie dla Roberta Karcza!
Złodziej zabytków i eks-nauczyciel powraca, by tym razem walczyć o przeżycie pod palącym słońcem Sahary. Porwany przez najemników trafia w samo serce pustyni – do obozu rozbitego przez członków nielegalnej ekspedycji badającej zaginione miasto. Czekają na niego nie tylko tajemnice do odkrycia i okazje, by wysadzić coś w powietrze, ale i ktoś, kogo Karcz nie spodziewał się ponownie zobaczyć…
Czy Justyna i Zuza będą w stanie mu pomóc? I kim tak naprawdę jest Michał, potencjalny przyszły szwagier, który od początku drażni Roberta? Odpowiedzi na te i inne pytania na razie kryje piach…
Pewne jest jedno – lubiany przez wielu czytelników awanturnik nie szybko zatęskni za nauczaniem historii – w końcu kłopoty to jego specjalność!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 345
Rok wydania: 2024
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Samochód wyglądał, jakby wyjechał prosto z piekła.
Karoseria starego forda mustanga Mach 1 była zniszczona, a wypalone zacieki nadawały mu groteskowego, odrobinę strasznego wyglądu. Wrażenie potęgował jeszcze fakt, że przy każdym ostrzejszym zakręcie, raz za razem wpadając w kontrolowany poślizg, dosłownie ryczał jak bestia.
Gdyby ktoś widział go wtedy na leśnej drodze, jak wyłania się z półmroku budzącego się dnia, musiałby się uszczypnąć, żeby przekonać się, że nie śni.
Kiedy mężczyzna dojechał w okolice Międzygórza, dochodził świt. Znad kierownicy samochodu widział tylko gęsty las, nad asfaltem unosiła się kilkucentymetrowa mgła. Był skupiony na drodze i celowo szarżował. Co kilka chwil naprzemiennie dociskał pedał gazu i hamulec, zupełnie jakby chciał sprawdzić, czy w zniszczonym pojeździe tli się jeszcze resztka życia, jakakolwiek iskra, czy po prostu rozpadnie się pod nim i wylądują na drzewie.
Mała figurka przedstawiająca uśmiechniętego diabełka, przyklejona do stopionej tapicerki, kiwała mocno głową, jakby zachęcała go do jeszcze większej lekkomyślności. Stała w tym samym miejscu co poprzednia, ta która nie przetrwała.
Tak! Tak! Szybciej!
A on słuchał, choć sam nie miał pewności, po co te szczeniackie popisówki. Dla kogo? Przed kim się popisywał?
Przed samym sobą?
A może po prostu się stęsknił?
O tej porze dnia prawdopodobieństwo spotkania kogoś na drodze było minimalne, a on przecież znał te drogi. Znał każdy zakręt, każdą górę, każdy wąwóz, każde cholerne drzewo.
Samochód gwałtownie zatrzymał przy krawędzi urwiska, a małe kamyczki zachrzęściły pod oponami. Silnik parował.
Wysiadł z mustanga i podpierając się o drzwi, rozejrzał się po zachwycającej, dzikiej pustce. Miał na sobie starą, krótką skórzaną kurtkę z setką małych zamków i zameczków, a na skroni chirurgiczny plaster.
Zatrzasnął drzwi i, wsuwając ręce głęboko do kieszeni spodni, by ukryć je przed przejmującym zimnem, postąpił kilka kroków w kierunku urwiska. Lekko dygotał, a z każdym jego oddechem z ust i nosa dobywała się para.
– Dawno mnie tu nie było – mruknął, spoglądając na górzysty, leśny pejzaż.
To naprawdę nie był sen.
W oddali widział małą stadninę koni i wyłaniające się spośród porannej mgły piękne, drewniane budynki i pensjonaty. Z jego perspektywy wyglądały jak małe alpejskie domki, tylko że nie w Alpach, a w Polsce, na Dolnym Śląsku.
Wziął głęboki, orzeźwiający wdech, który zadziałał na niego lepiej niż kawa. Później wsiadł do samochodu i ruszył dalej w drogę.
„Jestem na miejscu”, pomyślał, w końcu przyznając przed sobą, że nie może dalej udawać. Obiecał sobie, że nigdy tu nie wróci.
„Jestem w domu”.
***
Tadeusz Cieplak skończył w tym roku 68 lat, ale miał w sobie pewną młodzieńczą energię. W zależności od humoru mówił, że jest to zasługa górskiego powietrza albo aktywnego trybu życia, albo – kiedy okazja była wyjątkowa – że wszystko jest zasługą bimbru, który pędził w piwnicy. Każda z wersji brzmiała w jego ustach tak samo prawdopodobnie.
– Dawno cię nie było, ty stary draniu! – krzyknął w kierunku Roberta Karcza, kiedy ten zaparkował swojego mustanga na jego podjeździe.
Cieplak narzucił na siebie ulubiony płaszcz z podszewką i ostrożnie zszedł z ganku. Mroźne powietrze wdzierało się pod ubranie i przenikało aż do kości, dodając porannej scenerii nutkę surowości i nieustępliwości.
Wielki, piękny, trzypiętrowy dom miał w kilku miejscach tabliczki z napisem: „pokoje / rooms / Zimmer – 24/7”, ale puste podwórze nie wskazywało na obecność jakichkolwiek gości. Niedaleko przestronnego ganku znajdowała się buda dla psa. Zwierzaka nie było, ale przez daszek przerzucony był długi łańcuch.
– Dobrze wiesz, że nie lubię sobie odmrażać tyłka – dodał, jakby nigdy nic. Jakby nie widzieli się raptem od kilku godzin, a nie od kilku lat.
Tadeusz podszedł do samochodu i przyjrzał mu się uważnie, a w jego spojrzeniu dało się wyczuć coś w rodzaju rozczarowania.
– Jak zadzwoniłeś, myślałem, że nie będzie tak źle. Niestety, jest gorzej, niż podejrzewałem – stwierdził Cieplak, dotykając zniszczonej maski samochodu. – Taki piękny wóz… Mój Boże… To cud, że w ogóle jeździ, Robert. Zdajesz sobie z tego sprawę? Nie miałeś problemów z policją?
– Wybierałem boczne drogi – odparł Karcz poważnym tonem, po czym podszedł do samochodu od tyłu i wyciągnął z bagażnika swoją czarną sportową torbę.Cieplak milczał i, chuchając sobie w dłonie, przez chwilę nasłuchiwał. Dźwięki były stłumione, jakby przyroda sama wstrzymywała oddech, aby oddać hołd temu mroźnemu porankowi.
– Niesamowite, jak piździ – stwierdził Cieplak, starając się nie patrzeć na wóz, jakby jego widok sprawiał mu ból.
Karcz podszedł do niego i po bardzo długiej chwili delikatnie dotknął jego ramienia gestem, który mógł być powitaniem.
– Po tylu latach tylko tyle? – mruknął starszy mężczyzna kpiąco.
Karcz uśmiechnął się i padli sobie w ramiona. Mocno, po męsku.
Kiedy skończyli, Tadeusz wsadził do ust skręcanego papierosa.
– Palisz? – zwrócił się do Roberta.
– Nie, wujku, nie palę.
Starszy mężczyzna tylko uśmiechnął się kwaśno i wskazał kciukiem spaloną karoserię mustanga.
– Jak dla mnie wygląda, jakbyś jarał cały czas – zakpił. – Kiedy do mnie zadzwoniłeś, nie podejrzewałem, że… – urwał i pokręcił głową z niezadowoleniem. – Dopadłeś chociaż tych drani, co podpalili ci samochód?
Karcz zawahał się.
– Nie do końca – przyznał niechętnie. Stał w miejscu, przestępując z nogi na nogę i mocno zaciskając siną dłoń na rączce torby. – Jestem na ich tropie.
– To zacieki po benzynie? Kto robi takie rzeczy?
– Źli ludzie – odparł Karcz poważnie. – Będę potrzebował pomocy. Muszę ich znaleźć…
Cieplak zaciągnął się i wypuścił dym nosem.
– Czy to jest to, co myślę?
– Najemnicy. Czarny rynek. Sporo złota.
– Gdzieś ty był przez te ostatnie lata?
Karcz westchnął.
– Ostatnich kilka miesięcy w Legnicy. Tam wpadłem na tych drani i złoty konwój…
Cieplak palił w milczeniu.
– A wcześniej rok w więzieniu – dodał po chwili Karcz. – W Egipcie.
– A jeszcze wcześniej? – zagadnął starszy mężczyzna. – Ile minęło lat?
– Za dużo.
– Ten złoty konwój i ci, jak to określiłeś, źli ludzie… Nie zajmuję się tym. Próbowałeś u Alberta w Krakowie? Jesteście z jednego środowiska. Jak szukasz ich albo jakichś czarnorynkowych dziupli… Zwróć się do niego. Ja ci z pewnością nie pomogę.
Karcz znowu westchnął.
– Potrzebuję tylko pomocy przy wozie. Wszystko, co mogłem sam zrobić, to prowizorka… Zapłaciłem za wymianę szyb i zrobiłem wszystko, żeby tu dojechać – zaczął wyliczać. – Myśli wujek, że…
– Że co?
– Że damy radę?
Cieplak zaciągnął się głęboko skrętem, a później rzucił go pod nogi, zdeptał kapciem i spojrzał Karczowi głęboko w oczy.
– Wiesz, że cię kocham. Ciebie i twoją siostrę. Bądź ze mną szczery. Coś ci zagraża? – zapytał nagle.
– Nie bardziej niż zwykle, wujku.
– Tęskniliśmy za tobą – mruknął. – Ja i ciocia Nina.
– Ja też – odparł Karcz i poczuł, jak momentalnie, mimo pogody, robi mu się cieplej.
– Tylko się z tego wzruszenia nie zacznij mazać – prychnął Tadeusz i machnął w kierunku domu. – Za to, co zrobiłeś z samochodem swojego starego, powinienem zostawić cię na dworze… Poważnie! Powinienem ci założyć kaganiec i kazać spać w budzie. Nie śmiej się!
– Nie śmieję się… Twarz mi zesztywniała od zimna, to tylko tak wygląda…
– W kagańcu byś się tak nie szczerzył – rzucił starszy mężczyzna z lekkim uśmiechem, ale mimo to próbował brzmieć poważnie. – Idę do środka, Robert, otworzę ci warsztat. Objedź dom z drugiej strony. Mam nadzieję, że nie zapomniałeś, gdzie co jest… A! I dlaczego masz tę obrzydliwą rzecz na tapicerce?
– Co? – zdziwił się Karcz i zerknął na wóz.
– Tę figurkę! Tego diabła, czy co to jest! Chcesz, żeby twój stary przewrócił się w grobie?
– Dostałem to w prezencie od pewnego dzieciaka.
– Diabła? Od dzieciaka?
– Tak.
– I naprawdę musisz mieć to w środku?
– Wujku… To diabeł stróż.
Cieplak tylko warknął coś pod nosem.
– Weźmiesz moją torbę? – zapytał Karcz, ale wujek go zignorował i po prostu wszedł do domu. Po chwili jednak drzwi uchyliły się, a Karcz zobaczył w szczelinie jego twarz.
– No i co tak stoisz? Przeparkuj wóz! Zrobię się milszy, jak przestanę się wściekać.
– Dzięki.
– A torbę noś sobie sam.
***
Tadeusz Cieplak i jego żona Nina tak naprawdę nie byli spokrewnieni z rodziną Karczów. Tadeusz po prostu przyjaźnił się z Karczem seniorem przez wiele lat; wspólna pasja dotycząca motoryzacji czyniła ich czymś w rodzaju braci, a z całą pewnością wspólników.
Robert nie znał szczegółów, ale to dzięki Cieplakowi Mach 1 został sprowadzony do Niemiec w latach osiemdziesiątych, a później przeprowadzony przez polską granicę. Zresztą nie tylko on, masa innych samochodów również, choć te pozostałe nie wzbudzały w nim już żadnych emocji. Wszystkie pozwolenia, wizy, bilety – wujek Cieplak załatwi, tak mówili rodzice. Zresztą bardzo często, kiedy coś się chrzaniło, ojciec powtarzał: Cieplak się tym zajmie. I nie chodziło tylko o kwestie motoryzacyjne. W pewnym sensie weszło to nawet do ich domowego słownika i stało się pewnego rodzaju prawdą.
Robert pamiętał to doskonale.
Tak samo jak pamiętał lata spędzone w Międzygórzu.
Jak ojciec z matką kupili tu dom.
Cieplak z ojcem odrestaurowali wspólnie kilka samochodów i zorganizowali jeden z dwóch karczowych zlotów motoryzacyjnych.
A później w jednej chwili wszystko się skończyło.
Minęły lata, a Robert nie mógł przestać myśleć o tym, kiedy ostatni raz siedział przy masywnym, drewnianym stole. Wtedy pił czarną herbatę, a teraz, lata później, czarną kawę, ale tak samo jak wtedy, tak i tym razem powtarzał w myślach z nadzieją: Cieplak załatwi.
Historia zatoczyła koło.
W drugim końcu jadalni siedziało małżeństwo z dwuletnią córeczką i psem. Dziewczynka, zajmująca honorowe miejsce w foteliku dla dzieci, co chwilę zrzucała psu na podłogę zawartość swojego talerza.
– Widzę, co robisz, dziecko! – powiedział w końcu zniecierpliwiony ojciec, a dziewczynka zaczęła chichotać tak głośno, że po chwili wszyscy zaczęli się śmiać.
Karcz również – śmiech bywał zaraźliwy.
– Wynajęli pokój na trzy dni – powiedział Cieplak, siadając naprzeciwko Roberta i stawiając przed nim talerz z omletem. – Fajna rodzinka… Zaraz wyruszają na szlak.
Karcz kiwnął ze zrozumieniem głową.
– Dalej nosisz kurtkę swojego ojca – zauważył Tadeusz.
– Przyzwyczajenie.
– Nadajemy przedmiotom wartość. Nawet tym, które jej nie mają.
– Co ty opowiadasz… To świetna kurtka.
Cieplak spojrzał na czarny płyn w swoim kubku. Wyglądał, jakby coś go gryzło.
– Ty wiesz, że on w zasadzie nigdy jej nie nosił – oznajmił. – Twoja matka nigdy nie pozwalała mu w niej chodzić, więc czasami zarzucał ją na plecy, jak przesiadywał w garażu… Ale nic więcej… Kupiliśmy kiedyś kilka motorów, kilka kurtek… i… opowiadałem ci to kiedyś?
Karcz upił łyk kawy.
– Nie ma to znaczenia. Wiem, że nie nosił tej kurtki. Nie jestem głupi.
Cieplak cmoknął znacząco.
– Taaa… Brakuje mi drania. Jesteś do niego podobny. Mały książę ściemy – powiedział w końcu. – Jedz jajka. Są zdrowe.
– Nie książę, tylko król – poprawił go żartobliwie Karcz.
– Jasne. Umarł król, niech żyje król. Tylko że z waszej dwójki to ty trafiłeś do pierdla.
– Za granicą się nie liczy. Poza tym mam czyste papiery.
– Z pewnością.
Milczeli przez chwilę.
– Jak ciocia? Jest tutaj?
– Eee… Nina jest u siostry w Busku. Mam pomoc kuchenną na wszelki wypadek.
Karcz wsadził do ust kolejny kawałek omletu.
– O! A jak biznes?
Cieplak podrapał się po porośniętej siwą szczeciną twarzy.
– Srak – odparł po długiej chwili namysłu. – Pytasz jak, odpowiadam srak.
– Aż tak… źle?
– Amortyzuję koszty. Jak nie ma sezonu, to nic się tu nie dzieje. Gdybym dodatkowo nie wynajmował pokoi, najprawdopodobniej musielibyśmy jeść żwir z podjazdu. Więcej zarabiam na wypożyczaniu samochodów na wesela albo do centrów handlowych, ale to i tak są pojedyncze strzały…
– Jakich samochodów?
– Mam lincolna, jednego starego chevy i kabrioleta… Nówki, jak z taśmy produkcyjnej. Resztę sprzedałem.
– Nieźle – mruknął Karcz znad kubka.
– Wszystko jest na stronie internetowej. Sprawdzałeś kiedyś? Nie? Takie czasy. Ludzie dzwonią. Wynajmują. Ale obecnie jest gorszy czas…
– Przykro mi.
– Jedz, synku – mruknął Cieplak. – Masz na głowie jakieś nowe blizny? Wyglądasz, jakby cię napadli.
Karcz zrobił minę, jakby rozważał różne scenariusze tego, co się wydarzyło, a później postukał się palcem po skroni.
– Po wyjściu z pierdla w Egipcie i deportacji dostałem kilka razy po głowie.
– Czyli po staremu.
– W końcu poszedłem na rezonans. Lekarze mówią, że jeszcze kilka razy dostanę i…
– Cud, że się nie jąkasz – rzucił Cieplak i zastukał starymi, spracowanymi palcami o blat stołu. – Fascynuje mnie, że od kiedy byłeś szczeniakiem, ciągle idziesz przez życie z zaciśniętymi pięściami.
– Bez przesady. Częściej uciekam.
– Nie da się cały czas uciekać.
Milczeli przez chwilę.
– Jak tam twoja siostra? Ty przynajmniej dzwonisz, a ona jak poszła w świat… Ho, ho, ho!
– Nie macie kontaktu? – zdziwił się Robert.
– Zadzwoniła, jak zgarnęli cię w Egipcie, ale tak poza tym nic a nic. Ale oglądamy ją często w telewizji. Piękna i wyszczekana jak wasz stary, choć ten jej serial to nie dla mnie.
– To serial dla nikogo – stwierdził Karcz i wsadził do ust kolejny kawałek omletu. Dawno nic mu tak nie smakowało.
– Ciekawe jest to, że to zawsze ty miałeś opinię walecznego, ale to ona okazała się wojownikiem. Ty po prostu byłeś bardziej pogubiony, a ona… skupiona. Tak, bardzo skupiona. Cieszy nas jej sukces. Tłumaczymy sobie z Ninką, że fakt, że z nami nie rozmawia, to jej sposób na radzenie sobie z przeszłością. Z tym, co spotkało waszych rodziców, rozumiesz…
Karcz żuł w milczeniu i uciekł wzrokiem w kierunku małej dziewczynki prowadzącej ożywione dyskusje ze swoimi rodzicami.
– Tak – przyznał. – Tak uważam…
– Widujesz się z nią? Wszystko u niej dobrze?
Karcz chrząknął, jakby coś stanęło mu w gardle.
– Dobra, synek… Czego mi nie mówisz? – zapytał Cieplak, zniżając głos do szeptu, zupełnie jakby odczytał coś z jego twarzy. – W co wpieprzyłeś się tym razem? Tu nie chodzi tylko o samochód…
Karcz znów uciekł wzrokiem, a później wygodniej rozsiadł się na krześle, jakby próbował przybrać lepszą pozycję do tego, co ma za chwilę się wydarzyć.
– Ja i jej nowy chłopak nie przypadliśmy sobie do gustu – powiedział, również zniżając głos.
– Coś więcej?
– Powiedzmy, że… – Karcz zawahał się na ułamek sekundy. – Sytuacja jest patowa i nie wiem, jak sobie z nią poradzić. Ale pracuję nad tym i potrzebuję pomocy.
Cieplak trawił przez chwilę jego słowa i w końcu parsknął śmiechem.
– Z tego, co wiem, to przez ostatnie kilka miesięcy byłeś nauczycielem historii. To tak na serio czy kolejna ściema?
Karcz wzruszył ramionami.
– Byłem. Przelotnie.
– Czego uczyłeś te dzieciaki? Jak ukraść portfel? Obrobić sklepik szkolny?
Słysząc to, Robert o mały włos nie zakrztusił się kawą.
– Jezu, co ty wygadujesz! – obruszył się.
– No tak, przepraszam, sklepik dla ciebie to pestka. Ty wolisz muzea albo prywatnych kolekcjonerów dzieł sztuki. Byle tylko mieć dobry pretekst do działania.
– Miałem jeden epizod z muzeum jako dziecko i wiesz o tym – powiedział Karcz, wyraźnie zażenowany. – A co do pracy w szkole, jeżeli musisz wiedzieć, po prostu uczyłem historii. Justyna załatwiła mi pracę, bardzo jej zależało, żebym osiadł na miejscu, ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Popracowałem i zrezygnowałem.
– Nie chcę ci przypominać, że byłem w to zamieszany przez ciebie, po tym jak część waszego majątku poszła pod młotek – wtrącił się Cieplak profesorskim tonem. – Przygarnęliśmy was. Ciebie i siostrę. Ale ty zamiast przepracować wszystko, wolałeś nieustannie pakować się w kłopoty.
– Z całym szacunkiem, ale to ty mnie nauczyłeś…
– Ani słowa – warknął, przerywając mu gwałtownie. – Wiem, czego cię nauczyłem. Chciałem, żebyś się czymś zajął, a nie żebyś…
– O czym my w ogóle rozmawiamy? Byłem dzieciakiem.
– Tak. I to ja cię kryłem. To do mnie przychodziła policja. Przypomnij mi, ile ostatnich lat spędziłeś za granicą?
Karcz, zamiast odpowiedzieć, zakrył oczy dłonią.
– Nawet teraz jesteś po uszy w szambie – kontynuował Cieplak. – Dlatego mów… Co się dzieje i co to ma wspólnego z twoją siostrą?
– Chodzi o Justynę. Jej chłopak to zły człowiek.
Cieplak mlasnął z niesmakiem.
– Każdy chłopak twojej siostry to dla ciebie zły człowiek. To dorosła kobieta.
– Teraz jest inaczej.
– Poradzi sobie. Jest mądra.
– Ona nie zna…
– Czego nie zna? – zdziwił się Tadeusz.
– Prawdy. Ja wiem. On wie. Ona nie wie. Trafiła pomiędzy młot a kowadło. Wywieźli z Legnicy mnóstwo złota i cholera wie, czego jeszcze. Znaleźli dziuplę z kosztownościami z okresu II wojny światowej.
Sięgnął do swojej czarnej torby i rzucił na blat przed wujkiem podniszczoną teczkę.
– Muszę namierzyć ich magazyny. Muszę wiedzieć, gdzie to wywieźli i gdzie to przechowują. Obiecałem Justynie, że spotkam się z nią w Sopocie. A to oznacza, że mam mało czasu, żeby namierzyć towar.
Cieplak przerwał mu, unosząc wysoko dłoń, a później drugą położył na teczce.
– Czyś ty oszalał? – syknął.
– Co?
– Współpracujesz ze służbami?
Karcz odsunął talerz i kubek z kawą, po czym splótł przed sobą palce obu dłoni.
– Zwerbował mnie facet, Tomasz Kubek. Pracuje dla ministerstwa… Nie miałem wyjścia.
– Nie chcę tego słuchać! Kubek?! I niby wierzysz, że to jego prawdziwe nazwisko? Może od razu krzesło albo talerz? Użyłeś słowa na M, za chwilę zaczniesz mówić o politykach. Wybacz, ale to obrzydliwe. Wolę normalnych złodziei, już wolę tego twojego Alberta! Przynajmniej wiem, czego się po nim spodziewać!
– Jestem szczery – odparł Robert, ostrożnie dobierając słowa. – Gdybym nie poszedł na układ, zgniłbym w więzieniu. Chcesz szczerości? Dam ci całą, jaką mam, ale musisz ją przyjąć. Co z nią zrobisz, zależy już od ciebie. Muszę ich udupić.
Cieplak mierzył Karcza wzrokiem, jakby chciał go prześwietlić albo zabić, a później otworzył teczkę i zaczął wertować jej zawartość.
– No dobrze… A co z tym pętakiem, chłopakiem twojej siostry? Po której stronie barykady jest? Oho, Legia Cudzoziemska… Wielki drań… Armand Devraux… To on?
– Nie. To nie on. To jego wspólnik. Obecnie siedzi w Pradze. Kubek dał mi na niego namiary. Odwiedzę go, ale najpierw…
– Chcesz ich okraść?
Karcz milczał przez chwilę.
– Nie. Chcę spalić im dziuplę. Wystawić na ruszt służbom i policji. Chcę, żeby zrobiło im się gorąco – odpowiedział w końcu.
– A chłopak Justyny? Ona naprawdę nie wie, czym on się zajmuje?
– Nie ma pojęcia. Nielegalny handlarz, system jak w piramidzie. On jest na górze i ma kontakty, a pozostali pod wodzą Devraux dokonują ekstrakcji. Skutecznie.
– A ty wbiłeś mu się pod paznokieć i nie chcesz wyjść – stwierdził Tadeusz.
– Nie musisz szukać kłopotów… – zaczął Karcz, ale urwał w połowie zdania.
Cieplak przyglądał mu się z niedowierzaniem.
– A czy ty w końcu porozmawiałeś ze swoją siostrą i powiedziałeś jej, czym się zajmujesz? Bez owijania w bawełnę? Tak jak mi obiecałeś kilka lat temu?
Karcz bardzo powoli spojrzał w kierunku rodziny z małym dzieckiem. Kończyli śniadanie i zbierali się do wyjścia.
Cisza była wymowna.
– Muszę jej pilnować – oświadczył w końcu, jakby to wszystko wyjaśniało. – Opiekuję się Justyną i muszę ją chronić. Nic innego nie mogę zrobić. Czekam.
Cieplak przeklął siarczyście.
– Czyli nadal tylko ja wiem?
– Myślę, że Justyna się domyśla, ale nie, nie rozmawiałem z nią jeszcze.
Tadeusz zamknął teczkę i przeczesał palcami rzadkie, siwe włosy.
– Ty wiesz, że to właśnie fakt, że nigdy nikomu nic nie mówisz wpędza cię w kłopoty? Sam się w to wpakowałeś. Co stoi na przeszkodzie, żebyś z nią porozmawiał? Co stało na przeszkodzie, żeby powiedzieć jej wszystko już lata temu?
– Wujku, ona nie chce wiedzieć.
Starszy mężczyzna prychnął.
– Powiedziała ci, że nie chce wiedzieć?
– Wyczytałem to w jej spojrzeniu – odparł Karcz po bardzo długiej pauzie, ale w jego głosie brakowało przekonania. – Za każdym razem, kiedy próbowałem… To nie jest jej świat.
– Wy dzieci nie przestaniecie mnie zaskakiwać… Czy to nowy pętak Justyny jest odpowiedzialny za to, co się stało z machem?
– Pośrednio.
– Powiesz jej wszystko?
– Posłuchaj…
– Synek, to ty mnie posłuchaj. – Tadeusz podniósł głos. – Naważyłeś piwa i teraz musisz je wypić. Nie wszystkie rzeczy da się naprawić jak cholernego forda mustanga.
Karcz wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i podsunął go wujkowi.
– Justyna chce, żebyśmy polecieli razem na wakacje… Szuka czegoś na lipiec. To trzy miesiące, licząc od dzisiaj.
– Nieee, nie mówisz poważnie.
– Naprawdę.
– Czy ty jaja sobie robisz?
Karcz wskazał palcem na swój telefon.
– Niestety nie. Wspólne wakacje. Justyna zaprosiła też moją znajomą z Legnicy, Zuzę Nir. Pisałem ci o niej. Mam mało czasu, żeby się tym zająć. Jedyna szansa, żebyśmy nie wsiedli razem do samolotu, to zniszczenie gościa i zmuszenie, żeby odpuścił. Justyna szybko się pozbiera i wszystko wróci do normy.
– Cholerne rodzinne wakacje – zakpił Cieplak. – Nie wierzę. To absurd.
– Nie dojdzie do nich, jak ich rozpracuję. Musisz mi pomóc. Wystawię ich, zagotują się, zaczną popełniać błędy… I skonfrontuję się z nim, zmuszając, żeby zniknął z naszego życia.
– Niewiarygodne. Jak on się nazywa?
– Michał Karmelita.
– Karmelita? On coś czuje do niej? Do Justyny?
– Najwyraźniej.
Milczeli przez chwilę.
– I ma kupę szmalu?
– Tak.
– I ma masę znajomości?
– Tak.
– A ty dodatkowo jesteś umoczony we współpracę ze służbami?
Karcz skrzywił się.
– Co to ma do rzeczy?
– Muszę się napić – odparł Cieplak, nagle wstając od stołu chwiejnym krokiem i zabierając pusty talerz po omlecie. – Weź ten telefon.
– Też mi dolej – poprosił Karcz, sięgając po swój pusty kubek po kawie i stawiając go na krawędzi stołu.
– Synek, ja nie mówię o kawie – zaprotestował Tadeusz. – Ja mówię o bimbrze. Wstawaj! Idziesz ze mną! Napijemy się, posłuchamy dobrego country i jakoś znajdziemy rozwiązanie tej sytuacji.
Karcz zgarnął ze stolika teczkę, schował ją do czarnej torby i spojrzał na zegar wiszący na ścianie.
– Jest siódma rano.
Cieplak obejrzał się przez ramię.
– Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje… Ruchy, synek! Wybierzemy farbę do wozu i przedyskutujemy resztę twojego życia. I musisz zadzwonić do Alberta. Jeżeli dzieje się coś w tym czarnorynkowym bagnie, to on już w nim pływa i wygryza swoje dwadzieścia procent. A ja…
– Tak?
– Ja zadzwonię do swoich starych kumpli. I znajdziemy to twoje złoto. Zrobisz, co chcesz. Martwię się tylko, że jak ich wkurzysz, to dostaniesz kulkę.
– Ja? – zaśmiał się Karcz. – Coś ty…
– Naprawdę myślisz, że dasz im popalić i facet odpuści?
– Tak. W niewielu rzeczach jestem dobry, ale w tym tak – powiedział i wstał z miejsca. – Rodzinne wakacje z Karmelitą się nie odbędą.
Cieplak obrzucił przelotnym spojrzeniem brudne naczynia na stole, jakby próbował coś w nich dostrzec.
– Obyś miał rację.
Lot z Warszawy do Tunezji trwał ponad trzy godziny.
Gdyby ktoś miał później zapytać Roberta Karcza, jakim cudem wybrał się na rodzinne wakacje w towarzystwie swojej przyjaciółki, którą poznał w Legnicy, ukochanej siostry i jej chłopaka, który ewidentnie chciał go zabić, nie potrafiłby tego logicznie wyjaśnić.
Nie wiedział.
– Czy twój brat naprawdę ma zamiar lecieć do Tunezji w skórzanej kurtce?
Michał Karmelita od samego początku podróży nie posłał w stronę Karcza nawet jednego, przelotnego spojrzenia, ewidentnie traktując go jak powietrze. Zachowywał się, jakby z Karczem nie łączyła go żadna wspólna historia, choć co jakiś czas komentował jego obecność, zawsze na tyle głośno, żeby wszyscy słyszeli. Starał się być przy tym neutralny, ale nie szło mu zbyt dobrze.
Nie dziwota – Karcz jakiś miesiąc temu przywalił mu w twarz na balkonie hotelowego apartamentu w Sopocie.
Nikt poza nimi nie wiedział o konfrontacji, a dziewczyny, choć wyczuwały napięcie, żyły w błogiej nieświadomości.
– Michał pyta, czy masz zamiar spędzić wakacje w skórzanej kurtce – przekazała Zuza, ciągnąc za sobą oklejoną kolorowymi naklejkami walizkę podróżną.
Zabieranie ze sobą skórzanej kurtki nie miało najmniejszego sensu, ale Karcz mimo wszystko to zrobił. Czuł się w niej bezpiecznie, zupełnie jakby nosił na sobie ochronny pancerz. Ściągnął ją dopiero po wyjściu z samolotu, a po odprawie paszportowej na lotnisku w Monastyrze złożył ją i wsadził do walizki, którą miał ze sobą. Były w niej tylko najpotrzebniejsze rzeczy: sandały na zmianę, mały netbook, aparat fotograficzny i czytnik e-booków z wgranymi kilkunastoma książkami.
Jedna z książek nosiła tytuł Idiota za granicą. Dostał plik od nauczyciela geografii z legnickiego gimnazjum. W głębi duszy czuł, że tytuł mógł się okazać dla niego proroczy.
Justyna Karcz i Zuza Nir były wyraźnie zadowolone z rozwoju wydarzeń i nic nie robiły sobie z wyczuwalnego napięcia pomiędzy mężczyznami, cały czas trajkotały jak najęte. Karmelita, wyglądem przypominający amerykańskiego surfera, sprawiał wrażenie niewzruszonego wakacyjnym klimatem. W samolocie wychylił trzy drinki, a od wylądowania cały czas trzymał się blisko Justyny. Był miły i dość wyluzowany, choć zamyślony.
Na lotnisku w Warszawie przywitał się z Karczem bez zbędnego entuzjazmu, rzucił, że miło go widzieć, a później pozwalał sobie tylko na rzucane w eter złośliwości, podtrzymując wrażenie koleżeńskiego, samczego przekomarzania się ludzi, którzy nigdy nie zostaną przyjaciółmi.
Karcz podczas całego lotu zerkał w jego kierunku mniej więcej co kwadrans, próbując wyczytać w zachowaniu tamtego, jak bardzo zabolała go utrata kilkunastu milionów euro i – jak opisywały europejskie media – „rozbicie szajki handlarzy zabytkami i przechwycenie przez władze zaginionego złota z okresu II wojny światowej”.
Ten jednak nie wychodził z roli.
Robert przyglądał się, jak Karmelita się uśmiecha.
Przyglądał się, jak Justyna robi do niego maślane oczy.
Przyglądał się, jak trzymają się za ręce.
Nie ma co, tamten był świetnym aktorem. Opowieść o upadku ze schodów, którą zafundował towarzyszom podróży, była tak przekonująca, że gdyby to nie Robert dał mu w mordę, być może nawet on by w nią uwierzył.
Zuzę poznał ponad rok temu w Legnicy. Była kilkanaście lat młodsza od niego i w pewnym sensie od razu się zakumplowali. Można było nawet pokusić się o stwierdzenie, że nieźle się uzupełniali. Kilka razy nawet mu pomogła, jeżeli oczywiście za pomoc można uznać ciągłe wizyty w szpitalu albo wertowanie starych książek i dzienników. Ona często nazywała go w myślach panem detektywem, a on ją – irytującym dzieciakiem.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Szturchnęła go w bok.
– Słucham?
Zuza przewróciła oczami.
– Karcz, pytałam, czy byłeś w Tunezji.
Posłał ostatnie spojrzenie w kierunku Karmelity, który przeszedł z Justyną przez odprawę, a ich oczom już ukazały się billboardy zapewniające o „odkrywaniu Tunezji” i „najlepszej destynacji turystycznej na świecie”.
Odprawa paszportowa trwała wieczność i okazała się o wiele bardziej męcząca niż sam lot. Przez kilka chwil, stojąc w długiej kolejce z paszportem w jednej i walizką w drugiej ręce, czuł niepokój. A co, jeśli nie przepuszczą go przez odprawę? Co, jeżeli zda paszport, a celnicy dopatrzą się czegoś na ekranach komputera? Tylko czego?
Był w Tunezji trzy razy wcześniej, ale nigdy jako turysta.
Kiedy dotarł do okienka, powitał go po francusku czarnoskóry urzędnik. Patrzył na niego wielkimi, bystrymi oczami, jednocześnie olśniewając bielą zębów.
– Witamy w Tunezji!
I po wszystkim.
Wszystko było dobrze.
– Tak, byłem – odparł i wziął głęboki wdech.
– Co? – zapytała Zuza, dołączając do niego za stanowiskiem odprawy.
– Pytałaś, czy byłem w Tunezji. Byłem.
– I co?
„Nic”, pomyślał.
– Kraina Berberów i Kartagińczyków – odparł, jakby miało jej to wszystko wyjaśnić, i zaoferował, że będzie ciągnął również jej walizkę.
– Jakbym cię nie znała, pomyślałabym, że jesteś skończonym nudziarzem – żachnęła się. – Nie dziwię się, że nie masz dziewczyny.
Słysząc to, Justyna odwróciła się w ich kierunku.
– Ona ma rację, Robert – powiedziała, puszczając do niego oko.
– Myślę, że… – zaczął Karmelita, po raz pierwszy włączając się do wspólnej rozmowy, kiedy zaczęli przebijać się przez oczekujących na pasażerów wynajętych szoferów i pilotów wycieczek z tabliczkami, na których widniały nazwiska i nazwy biur podróży. – Robert to cicha woda. Ma więcej tajemnic, niż mogłoby się wydawać… Co nie, Robert?
Karcz nie skomentował. Czuł, jak Zuza szturcha go kilka razy, próbując najwyraźniej sprowokować jakąś reakcję, ale bezskutecznie.
Przemierzali hol główny nowoczesnego terminalu, żeby dostać się na parking, a wszędzie wokół byli ludzie, dosłownie wylewali się falami z licznych kawiarenek i sklepów.
„Najważniejsze są pozory – pomyślał Karcz. – Będziemy dobrze się bawić. Dziewczyny będą zadowolone”.
Śmiechy i wygłupy.
Wszyscy czują wakacyjny klimat.
Nie będzie tak źle.
Złapał się tej myśli i skupił na lawirowaniu z walizką przez tłum. Nawet się nie zorientował, kiedy dostał w twarz zapakowaną w folię hawajską koszulą. Upadła z cichym pacnięciem pod jego nogi.
– Co to jest? – zapytał zdezorientowany.
Justyna i Zuza jednocześnie wybuchnęły śmiechem.
– Nie przejmuj się – odparł Karmelita, uśmiechając się, choć nadal na niego nie patrzył. – Dostałem identyczną.
Na potwierdzenie swoich słów uniósł koszulę w folii nad głowę, tak aby Karcz mógł ją zobaczyć.
– Mam to nosić? – zdziwił się, na chwilę puszczając walizki i schylając się po pakunek.
– Jezu, Robert! To prezent! Udawaj chociaż, że się cieszysz! Musimy was rozruszać! – stwierdziła Justyna. – Będziecie wyglądali bosko!
A jednak miało być źle.
***
Kiedy w końcu wyszli przed lotnisko, a Karmelita zniknął w poszukiwaniu wynajętego busa, Justyna złapała brata za kark i brutalnie przyciągnęła go do siebie.
– Auuu!
– Robert, co się dzieje? – szepnęła.
– Co? – wydukał.
– Nie jestem głupia. Robert, co się dzieje?
– Pyśka… – zaczął, ale Justyna mocniej ścisnęła go za kark i przyciągnęła do siebie tak blisko, że wyglądali jak para zakochanych.
– To boli! – warknął lekko zniecierpliwiony.
– Wiem, co robię – odpowiedziała mu.
Zuza, wyraźnie zaciekawiona ich dziwnym zachowaniem, podeszła do nich, ale wystarczyło spojrzenie Justyny, żeby zrozumiała, że musi im dać chwilę, więc odwróciła się na pięcie i odeszła w przeciwnym kierunku.
– Ty i Michał… Dlaczego się nie lubicie? Co się między wami wydarzyło? Zachowujecie się jak obrażone dzieciaki.
– Pyśka… – zaczął niechętnie.
– Jeszcze cztery miesiące temu wszystko było w porządku, a teraz zachowujecie się jak dwa koguty… Co… się… stało?! – zapytała, cedząc przez zęby każde słowo.
– Justyna… Puść mnie natychmiast – warknął.
– Kocham cię, Robert, ale zaklinam cię… – syknęła. – Lubię tego faceta. Chcę, żebyśmy wspólnie miło spędzili czas. Zależy mi na tym! Uśmiechaj się, noś cholerną koszulę i bądź miły!
– Dobrze.
– I poświęć trochę czasu Zuzi – dodała, puszczając jego kark i posyłając znaczące spojrzenie w kierunku blondwłosej dwudziestokilkulatki. – Ona cię lubi… A ostatnio czuje się przez ciebie odtrącona.
– Że co? – zdziwił się i również spojrzał na swoją jedyną przyjaciółkę. Dziewczynę, która weszła w jego życie z butami i po roku stała się jego częścią.
– Zachowujesz się dziwnie! – wyjaśniła Justyna. – Rozmawianie z tobą to ciągłe słuchanie „tak, tak, tak, w porządku, OK”. Ja to zauważyłam i ona też to zauważyła. Jesteś jak ściana, a mnie się kończy groch, którym mogę rzucać… Nie lubię cię takim… Coś knujesz!
– Wcale nie – obruszył się.
– Wiem, że coś knujesz! Jesteś nieobecny. Wycisnę z ciebie, co się dzieje, albo z Michała. On też jest na ciebie cięty. Doprowadza mnie to do szału. Ale póki co, czy tego chcesz czy nie… spędzimy czas jak rodzina… jak paczka przyjaciół… i się do siebie zbliżymy.
Poklepała go po twarzy.
– I przypominam ci, że sam chciałeś lecieć na te wakacje…
„Chciałem, bo muszę się tobą opiekować”, pomyślał, ale nie odezwał się nawet słowem.
To był jego sposób na powiedzenie: kiedyś zrozumiesz.
Póki co jednak nie rozumiała.
Po chwili Karmelita wrócił w towarzystwie uśmiechniętego kierowcy. Ciemnoskóry mężczyzna miał na głowie czerwoną szasziję – tradycyjne męskie nakrycie głowy.
Karmelita rozmawiał z nim w płynnym francuskim.
– Kierunek Port el-Kantaoui, ponad sto kilometrów na północ – oznajmił swoim towarzyszom, bezproblemowo przechodząc na język polski.
– Wiemy – mruknął Karcz pod nosem.
Było gorąco. Aż strach pomyśleć, jak gorąco mogło być w pełnym słońcu.
– Wszystko w porządku? – szepnęła Zuza w kierunku Justyny.
Ta tylko kiwnęła głową.
– Tak. Musiałam w końcu, sama wiesz, pogadać z tym tumanem. – Wskazała Karcza.
Zuza zrobiła dziwną minę, próbując sobie wyobrazić przebieg rozmowy pomiędzy rodzeństwem, ale choć kontekst nie był jej znany, to nie trudno było sobie wyobrazić, jak Justyna opieprza Roberta, a on jak zawsze tylko kiwa głową.
– Jedziemy – rzucił Karmelita, przerywając im. – Dajcie facetowi walizki…
W tym samym momencie z głośników znajdujących się na pobliskim meczecie dało się usłyszeć nawoływanie, a kierowca – zupełnie ignorując człowieka o wyglądzie amerykańskiego surfera – zaczął się modlić. Dopiero po chwili, w całkowitym milczeniu, ciemnoskóry mężczyzna złapał za dwie walizki i ruszył w kierunku klimatyzowanego, prywatnego busa. Najwyraźniej nadal się modlił.
– Co to w ogóle znaczy? – zapytała cicho Zuza.
– Modlitwa jest lepsza niż sen, Zuziu – odpowiedział Karcz.
– Tak przy lotnisku? – zapytała jeszcze ciszej, najwyraźniej nie chcąc nikogo urazić, a zapewne najbardziej samego kierowcy.
– Wszędzie – odparł Karmelita, wtrącając się w ich rozmowę. – Pięć razy dziennie… Wszędzie.
– Witaj przygodo! – stwierdziła Zuza bez entuzjazmu.
***
Port el-Kantaoui w Tunezji był jednym, wielkim, nowoczesnym kompleksem rozrywkowo-wypoczynkowym, składającym się z licznych hoteli, które należały do kuwejckich szejków, a im dłużej Karcz o tym myślał, tym bardziej nie chciał tam być.
Cała ta pięciogwiazdkowa atmosfera obiektu, w którym się zameldowali (który, swoją drogą, wyglądał jak powiększony do gigantycznych rozmiarów pałac dla lalek), kompletnie na niego nie działała. Hotel był otoczony basenami, palmami i drzewami cytrusowymi. Kilkaset balkonów na wschodniej elewacji tworzyło kształt łuku, który prawdopodobnie w zamyśle architekta miał obejmować złoty piasek, turkusowe morze i cały horyzont. Widok z balkonów i tarasów na szeroką piaszczystą plażę oraz znajdującą się nieopodal przystań dla jachtów robił wrażenie i w sumie był lepszy niż zachodnia strona, skierowana na pola golfowe.
Ale to oczywiście nie było wszystko.
Port otoczony był charakterystycznymi, biało-niebieskimi domkami, zaprojektowanymi w stylu andaluzyjskim, jak tunezyjska wioska – ciasne uliczki i medyna, czyli stara arabska dzielnica z bazarami. Tylko że ta była nowa. Nieprawdziwa, bezduszna i zbudowana dla turystów, którzy mieli mieć poczucie odkrywania obcej kultury i żeby mieli gdzie wydać swoje euro i dolary.
„Jak państwo w państwie – pomyślał. – Pełne plastikowych pamiątek i obrzydliwie drogiego szmelcu”.
Przez dwa ostatnie dni zdążył nawet wymyślić hasło reklamujące cały ten lunapark: jeżeli Tunezja to jeden z najciekawszych krajów na świecie, to Port el-Kantaoui był jej dziurą w dupie.
W jego głowie raz po raz rozbrzmiewał głos radiowego spikera, którzy rzucał hasła w stylu: „Jeżeli nie interesują cię zabytki, jeżeli masz gdzieś historię, jeżeli kochasz splendor i cię na niego stać – tutaj poczujesz się jak wewnątrz Instagrama!”. Zuza, która od zameldowania chodziła z rozdziawioną buzią, najwyraźniej nie miała nic przeciwko.
– Fajna koszula. Wiesz, że nie jesteś na Hawajach?
Robert stał przy jednym z basenów, niedaleko beach baru serwującego pizzę. W idiotycznej koszuli, którą dostał w prezencie, i w ciemnych okularach obserwował wschodnią ścianę hotelu, na próżno próbując zlokalizować balkon swojego pokoju.
Odwrócił i zobaczył śliczną, opaloną na heban dziewczynę. Wyglądała na dwadzieścia parę lat i mogłaby być na billboardzie reklamującym wakacje w Porcie. Było tu takich więcej, ale żadna do tej pory nawet na niego nie spojrzała.
Milczał przez chwilę, gapiąc się we własne odbicie w szkłach jej wielkich okularów.
– Zorientowałam się, że jesteś Polakiem – powiedziała dziewczyna i zachichotała.
Karcz przyglądał się jej przez chwilę, jakby zastanawiał się, czy w ogóle mówi do niego.
– To prezent od mojej siostry – rzucił. – Jesteś Polką?
Dziewczyna wykonała dziwny gest, który chyba miał na celu autoprezentację.
– Jak widać – odparła.
„Nie widać”, pomyślał.
– Usłyszałam, jak klniesz pod nosem. Jestem dobrą obserwatorką – powiedziała zaczepnie i wycelowała w niego dwa palce, zupełnie jakby próbowała go zastrzelić z niewidzialnego rewolweru. – Bang! Bang!
„Naładowana broń mima”, przeszło Robertowi przez myśl.
– Widziałam cię tu już wcześniej…
– Jest tu jeszcze jeden facet ubrany podobnie… – mruknął pod nosem.
– Twój kolega?
Karcz zawahał się.
– Nie nazwałbym tego w ten sposób. Ma na imię Michał. Jest trochę opóźniony – powiedział po chwili, a widząc na jej przesłoniętej lustrzanymi szkłami twarzy brak zrozumienia, dodał: – Zabraliśmy go na wycieczkę, żeby poznał ludzi. Mają tu ładną strefę dla dzieci i zjeżdżalnie. Zawsze dostajemy na niego zniżkę i odliczamy go od podatku, więc się opłaca.
– Michał?
– Tak. Jako dziecko jedyne co potrafił zapamiętać, to nazwa cukierka, więc tak go zaczęliśmy nazywać. „Michałek, Michałek! Chodź tu!” – dodał z kamienną twarzą, jakby rzeczywiście mówił o ważnych dla siebie sprawach.
– Jesteś całkiem zabawny – stwierdziła dziewczyna bez cienia wesołości w głosie. – Moi znajomi to sztywniaki… Postawisz mi drinka?
Karcz posłał jej cierpki uśmiech.
– Pewnie, czemu nie – stwierdził niechętnie i bez pośpiechu wyciągnął z kieszeni kartę do swojego pokoju. W hotelowych barach i przy basenie za wszystko płaciło się kartą do pokoju. Wystarczyło zbliżyć ją do terminalu.
Podał jej kartę, a ona w absolutnym zdumieniu przyjęła ją.
– Dajesz mi kartę?
– Jasne. Czemu nie.
Słysząc to, klasnęła w dłonie jak dziecko na widok cukierka. Sprawiała wrażenie, jakby miała zaraz rzucić mu się na szyję z wdzięczności.
– Mogę też kupić coś moim dwóm koleżankom?
– Jasne. Nie krępuj się.
Dziewczyna pogładziła go po ramieniu.
– Miałam co do ciebie rację – przyznała.
– Czyżby?
– Jasne. Miły z ciebie gość. Polak.
– Raczej naiwny frajer, którego można naciągnąć – odparł i ignorując ją, znowu spojrzał na ścianę hotelu.
– Ej – warknęła wyraźnie obruszona. Jej postawa natychmiast uległa zmianie, jakby ktoś przełączył funkcję w pilocie. – Ej, typie! Za kogo ty mnie uważasz?!
Wzruszył ramionami.
– Wyluzuj, nie mam nic przeciwko.
Przyglądała mu się przez chwilę uważnie i znowu zaczepnie musnęła go po ramieniu.
– Ciekawa jestem, jak wyglądasz pod tą koszulą – mruknęła w jego kierunku.
„Beznadziejnie”, pomyślał.
– Masz ochotę na moktajl? – zapytała.
– Nie wiem, co to jest…
– To może sex on the beach? – zapytała kokieteryjnie i nie czekając na jego reakcję, ruszyła w kierunku zadaszonego baru, gdzie arabski przystojniak potrząsał shakerem przed tłumem rozchichotanych dziewcząt i starszych facetów, którzy pewnie za wszystko płacili. Odprowadził ją wzrokiem. Kręciła zmysłowo pupą, pewnie czując, że ją obserwuje.
– Witaj nudo! Tu można zakwitnąć! Kto to u licha był, Karcz?
To była Zuza. Miała na sobie jasny sportowy stanik i kolorowe szarawary, spodnie z obniżonym krokiem nazywane też spodniami Sindbada. Biorąc pod uwagę, że znajdowali się w Tunezji, można by docenić jej umiejętność adaptowania się do otoczenia, ale prawda była taka, że ubierała się podobnie nawet w Polsce. Taki miała styl. Zawsze wyróżniała się z tłumu, nawet teraz, nawet na wakacjach.
Ten kontrast do wszechobecnych dziewczyn w bikini był nawet zabawny. Oczywiście Zuza była naprawdę ładną dziewczyną, choć aż nadto praktyczną. Bardzo jasne blond włosy miała prawie zawsze spięte w ciasny kucyk.
– Karcz, czy ty gapisz się na moje szarawary? – zapytała nagle z pretensją.
Karcz podniósł spojrzenie z jej workowatych spodni. Ona w szarawarach i sportowym staniku, a on w hawajskiej koszuli i szortach. Obydwoje wyglądali jak skończone głupki.
– Fajne spodnie.
Zignorowała jego komplement. Nawet przez szkła jej ciemnych okularów dostrzegł, że mruży oczy i co chwilę spogląda w ślad za opaloną nieznajomą.
Czy to możliwe, że była zazdrosna?
– Co to za lachon? – zapytała nagle i zdecydowanie ostrzej, niż planowała. – Naganiasz sobie panienki? Myślałam, że masz gust…
Karcz zamiast odnieść się do pytania, pokazał jej tylko wysoko uniesiony kciuk.
– Jak mija dzień? – zapytał, zmieniając temat.
– Byłam na siłowni pobiegać na bieżni. Człooowieku, dałam sobie w kość. Dobrze, że mają klimę – jęknęła. – Nie chcę marudzić, ale mam nadzieję, że pojedziemy w końcu na jakąś wycieczkę, bo to miejsce trochę mnie przeraża…
Słysząc to, uśmiechnął się. Lubił to, że była szczera i nie przebierała w słowach.
– Co masz na myśli, mówiąc, że cię przeraża? Myślałem, że ci się podoba.
– Ale ty jesteś głupi, Karcz… Rozejrzyj się – znowu jęknęła. – Tu nie ma żadnych przygód. Widziałeś, ile jedzenia się marnuje?
– Widziałem. To normalne – stwierdził bez entuzjazmu.
Trawiła przez chwilę jego słowa.
– Brzmię, jakbym była niewdzięczna?
Karcz zamrugał.
– Nie… brzmisz jak Zuza Nir – odparł.
– Pytam poważnie – żachnęła się.
– Brzmisz normalnie – uspokoił ją. – Jak dziewczyna w szarawarach.
– Oj, odwal się, panie Hawajska Koszula – syknęła. – Co w ogóle jest między tobą a Michałem? Mam wrażenie, jakby coś mnie ominęło.
Skrzywił się i poprawił ciemne okulary.
– Zuza, to jest…
„Co mam jej powiedzieć?”, zastanowił się. Stali przy hotelowym basenie, w tle rozbrzmiewała muzyka i śmiech ludzi, którzy pracowali tylko po to, żeby wyjechać gdzieś na dwa tygodnie w roku. Czy to było odpowiednie miejsce i odpowiednia chwila na tego typu rozmowy? Nie bardzo.
– Dupek? Trochę – oznajmiła, zanim Karcz zdążył znaleźć właściwą odpowiedź. – Ale fajny. Ja go lubię.
– W tym właśnie problem. Nie znasz go – mruknął.
– A ty go znasz? Twoja siostra go kocha.
Znowu się skrzywił.
– Dzięki za przypomnienie, Zuza – odparł smutno. – Mogę ci ufać?
– Jasne.
– To nie jest dobry człowiek.
Zuza zamyśliła się i rzuciła okiem w kierunku beach baru, gdzie kręciła się hebanowa dziewczyna.
– Mam déjà vu – stwierdziła nagle i pstryknęła kilka razy palcami, jakby próbowała sobie coś przypomnieć.
– Déjà vu?
– Raczej skojarzenie. Był taki film… albo książka.
Karcz westchnął.
– Jaki znowu film?
– Serca twego chłód. Było w nim dwóch szwagrów, jeden był seryjnym mordercą, drugi chciał go dopaść. A siostra tego dobrego była znana…
Robert ściągnął okulary i potarł powieki.
– Świetnie, Zuza – przerwał jej. – Ale przypominam ci, że to nie jest film.
– Książka – poprawiła go.
– Jeden pies. Sprawa jest poważniejsza.
Zuza pomachała mu przed twarzą, zupełnie jakby straciła z nim kontakt.
– Halo, Karcz. Tu ziemia. Co może być gorszego niż szwagier-seryjny morderca?
„Seryjny kłamca, niebezpieczny, międzynarodowy przestępca, handlarz kradzionymi zabytkami”, zaczął wyliczać w myślach, ale nie skomentował jej pytania.
– Widziałaś moją siostrę? – zmienił temat.
– Taaa – mruknęła. – Jest z Michałem na polu golfowym. Podobno zaczynają się tam dzisiaj jakieś międzynarodowe mistrzostwa.
– Naprawdę?
– Powinni zmienić nazwę na mistrzostwa nudziarzy. Bez kitu, myślałam, że będziemy zwiedzać, że przejedziemy się na wielbłądach…
– Są tu wielbłądy – odparł.
– Dla dzieci. Mam wsiąść na wielbłąda i pojeździć w kółko razem z dziećmi?
– Jesteś dzieckiem.
– Wal się!
Milczeli przez chwilę.
– Tylko nie mów Justynie, że narzekam – poprosiła go poważnym tonem.
– Nie powiem jej. Możesz być spokojna…
„I tak wszyscy zauważyli”, dodał w myślach.
– Dzięki, Karcz.
– Nie ma problemu – rzucił.
– To powiesz mi w końcu, co to za dziewczyna? – powtórzyła pytanie po raz trzeci, ale tym razem grzeczniej. Najwyraźniej sytuacja, w której go zastała, naprawdę nie przypadła jej do gustu.
– Tamta? – Wskazał dziewczynę przy barze lekkim kiwnięciem głowy.
– Taaa…
Zagwizdał, zastanawiając się, czy powiedzieć jej prawdę. Że dziewczyna jest naciągaczką, że przyjechała tu z Polski z koleżankami na urlop i świetnie się bawi na cudzy koszt i że wystawił się jej i od półtora dnia czekał, aż złapie haczyk i w końcu do niego podejdzie.
Mógł jej to wszystko powiedzieć, ale to sprowokowałoby kolejne pytania, na które już nie chciał odpowiadać. Bo jak niby miałby jej wytłumaczyć, że chciał sprawdzić, w jaki sposób w takim hotelu jak ten weryfikuje się karty do pokoi hotelowych i czy można beztrosko korzystać z cudzych kart? Nie wspominając o tym, że cały czas szukał wzrokiem kamer i liczył balkony, próbując odnaleźć swój pokój oraz apartament Justyny i Michała.
– To tylko syrena – wyszeptał konspiracyjnie.
– Co? – zdziwiła się Zuza i natychmiast podeszła do niego, żeby lepiej słyszeć. – O czym ty gadasz, Karcz?
– Zaczepia facetów i wyłudza drinki. Nic groźnego.
Blondynka zaczęła się nerwowo rozglądać.
– I ty się dałeś naciągnąć? – zdziwiła się. – Myślałam, że masz gust!
Nie odpowiedział, bo kilka sekund później tuż obok nich pojawiła się hebanowa dziewczyna. W ręku trzymała drinka, a kartę do pokoju Karcza miała wsuniętą za majteczki.
– Cześć, to znowu ja – oznajmiła kokieteryjnie. Kiedy dostrzegła Zuzę, zmierzyła ją wzrokiem i uśmiechnęła się z wyrazem politowania.
– Wzięłam ci koktajl z rumem.
– Dziękuję – odparł i wziął od niej szklankę. Wskazał palcem na kartę. – To moja?
– Ach, tak – Udała zmieszanie. – Wyciągniesz?
– Nie wypada.
Hebanowa zachichotała i zwróciła się do Zuzy.
– Cześć, jestem Su.
– Su? To zdrobnienie od suk…
– To Zuza. Moja przyjaciółka – wtrącił się Robert.
– Jest od upośledzonego Michałka? – zażartowała, oddając Karczowi kartę, ale ten nie skomentował.
– Karcz – warknęła Zuza. – Kto to jest upośledzony Michałek?
Hebanowa dziewczyna nachyliła się do Roberta i szepnęła:
– Nie będę wam przeszkadzać, przystojniaku. Jak będziesz chciał pogadać, wiesz, gdzie mnie szukać…
– Tak?
– Pewnie. Wiem, jaki masz numer pokoju.
Karcz uśmiechnął się i spojrzał na swój fikuśny drink z palemką, który nie wyglądał, jakby zawierał rum.
– Zaraz rzygnę – rzuciła Zuza wystarczająco głośno, żeby usłyszał ją każdy w promieniu kilku metrów.
– Cholera! – przeklęła hebanowa dziewczyna, cofnęła się o krok i spiorunowała Zuzę wzrokiem. Zmiana nastroju i wyrazu jej twarzy była błyskawiczna jak uderzenie pioruna. – Przeszkadzam ci w czymś, blondyno? Nie widzisz, że rozmawiam?
Zuza przewróciła oczami.
Hebanową dziewczynę poirytowało to jeszcze bardziej.
– Spadam stąd – warknęła. – Dzięki za driny.
Karcz upił ze szklanki, skrzywił się i oddał drinka Zuzie. Ta, zaskoczona, nie wiedzieć czemu przyjęła go i rzuciła:
– Ale ja nie piję.
– To wylej – odpowiedział, ominął ją i zaczął odchodzić.
– Co to jest?! – Zuza zamrugała, jakby nie zrozumiała nawet jednego słowa, jakby komputer wewnątrz jej głowy przegrzał się na ułamek sekundy.
– To koktajl. Zaczekaj tu na mnie. Wrócę tu za kilka minut.
– Kto to jest upośledzony Michałek? Co ona bredziła?
Nie słuchał jej. Lekkim krokiem ruszył w kierunku hotelowego holu, dłonie ukrywając głęboko w kieszeniach spodenek.
Jeżeli jego eksperyment z kartą się nie uda, będzie musiał spróbować innego sposobu, czyli skakania po balkonach.
Ale z drugiej strony, dlaczego miałoby się nie udać?
Prawie zawsze się udaje.
***
Kiedy dotarł na recepcję, powitał go uśmiechem czarnoskóry mężczyzna w eleganckim uniformie z nazwą hotelu starannie wydzierganą na szerokim krawacie. Miał okulary i zadbany zarost na twarzy. Każda z osób zatrudnionych w hotelu wyglądała, jakby na co dzień pracowała w telewizji śniadaniowej. Wszyscy przesadnie entuzjastyczni, wszyscy sklejeni z tych samych wyuczonych uśmiechów, spojrzeń i gestów.
„Pyśka musi się czuć tutaj, jakby nadal była w pracy”, pomyślał z ironią.
– Przepraszam bardzo, ale razem z moją siostrą zgubiliśmy karty do swoich pokoi – powiedział Karcz po angielsku, opierając się nonszalancko o długi na kilka metrów marmurowy blat recepcji. Ciemne okulary złożył i wsunął do kieszonki swojej pstrokatej koszuli. Potarł powieki i zrobił zatroskaną minę.
Recepcjonista przywitał się i wyraźnie skupiony wystukał coś na klawiaturze.
– Pana nazwisko? – zapytał. Miał ładny, wyuczony akcent.
– Karcz – odparł. – K – A – R –C – Z… Robert. To nasze nazwisko.
– Pana siostry również?
– Tak. Oczywiście.
– Widzę państwa rezerwację. Zgubiliście państwo karty do swoich pokoi? – dopytywał recepcjonista.
– Tak. Ja mam pokój osobno, ona jest w apartamencie piętro nade mną. K – A – R – C – Z… Justyna, zupełnie jak Justin, ale z Y.
– Tak, widzę państwa w systemie. Pański pokój ma numer 710, a pana siostra ma apartament B2, tak? Ma pan przy sobie jakiś dokument tożsamości?
Karcz uśmiechnął się.
– Och…. chyba mam! – odparł, wyciągając z kieszeni spodenek wcześniej przygotowany kawałek plastiku. – Mam przy sobie polski dowód tożsamości… Paszport mam w pokoju, jeżeli to oczywiście pomoże.
Recepcjonista spojrzał na kawałek plastiku z orzełkiem i zdjęciem, a na jego twarzy pojawił się mikro grymas, który mógł oznaczać cokolwiek.
– Gdzie zgubiliście państwo karty?
Karcz podrapał się po głowie, udając, że się nad czymś zastanawia.
– Niestety nie wiem. Może na basenie? Moja siostra poszła teraz oglądać mistrzostwa golfa…
Recepcjonista po raz ostatni zerknął na ekran komputera i kiwnął głową. Transakcja za dwa pokoje i apartament była opłacona w dniu przyjazdu, kartą kredytową zarejestrowaną na nazwisko Karmelita. Musiał przeczytać tę informację.
– Proszę dać mi chwilę – odpowiedział i znowu posłał w kierunku Karcza profesjonalny uśmiech. – Pańska karta do pokoju 710… To ciekawe. Robił pan zakupy w barze przy basenie? Kilkanaście minut temu?
Karcz nabrał powietrza i zrobił minę skończonego idioty.
– Nie – odpowiedział z pełnym przekonaniem. – Nie ma takiej możliwości.
– Osiem drinków?
– Osiem? Na pewno nie!
– Jest pan pewien?
– Oczywiście. – Mina idioty ustąpiła miejsca udawanej irytacji. – Ile razy mam to powtórzyć?
Recepcjonista struchlał.
– Natychmiast zablokuję państwa karty. Bardzo przepraszam. Wydam panu duplikaty. Gdyby pan mógł podpisać pokwitowanie.
– Pewnie. A co z drinkami?
Mężczyzna nerwowo zerknął w kierunku swoich współpracowników.
– No cóż… Możemy sprawdzić zapisy z kamery, jeżeli pan sobie życzy, ale…
Karcz uderzył lekko dłonią w marmurowy blat.
– Pewnie, że chcę! – stwierdził. – Świetny pomysł!
***
Nieważne, co robisz, rób to z niezachwianą pewnością siebie.
Ta zasada działała.
Karcz został zaprowadzony do pomieszczenia za recepcją. Długi korytarz, rząd krzeseł i drzwi – każde opisane znaczkami. Biuro parkingu, biuro recepcji, kierownik i tak w nieskończoność. Przy każdych drzwiach elektroniczny zamek na kartę albo na kod.
Recepcjonista kazał zaczekać mu pod drzwiami ze znaczkiem oznaczającym monitoring. Po kilku chwilach drzwi otworzyły się, a pracownik hotelu zaprosił go do środka uprzejmym gestem.
Pokój był ogromny, we wnętrzu panował półmrok. W środku siedziały dwie osoby.
– Niech pan spojrzy na ten duży ekran – poprosił recepcjonista. – To bar…
Ujęcie znad głowy barmana pokazywało tłum kobiet i mężczyzn. Nic więcej.
– Ta kobieta zapłaciła za drinki, używając pana karty… Zna pan ją?
Hebanowa dziewczyna i jej koleżanki przy barze. Każda z drinkiem w fikuśnym kieliszku z parasolką. Nie żałowała sobie.
Szybko otaksował pozostałe ekrany. Nie było tego wiele.
Nie była to żadna zaawansowana technologia.
– Pierwszy raz ją widzę na oczy – zapewnił Karcz z pełnym przekonaniem.
Nic nie zobaczyli. Czyli dobrze oszacował jakość monitoringu w obiekcie.
Recepcjonista westchnął.
– Możemy sprawdzić resztę nagrań, ale kamery nie są wszędzie. Koszt drinków oczywiście nie zostanie doliczony do rachunku pokoju.
– Nie ma takiej potrzeby – przerwał mu Karcz. Próbował zachować spokój i brzmieć obojętnie.
Pracownicy monitoringu zerknęli w jego kierunku.
– Przepraszam? – W głosie recepcjonisty czaiło się zaskoczenie.
– Nie róbcie tego. Szkoda czasu – stwierdził Karcz i machnął ręką. – To wszystko moja wina. To ja miałem pilnować kart i to ja je zgubiłem. Sam zapłacę za swoją głupotę.
Mężczyzna uśmiechnął się.
– Na pocieszenie dodam, że na karcie pana siostry nie ma żadnych transakcji…
– Jasne. Świetnie. Bardzo się cieszę. Panowie, świetna robota. Przepraszam za kłopot – zwrócił się do pracowników ochrony tonem totalnego idioty.
Jeden pokręcił głową i uśmiechnął się z zażenowaniem, a drugi podziękował pod nosem, pewnie nawet nie wiedząc, za co dziękuje ani co się dzieje.
Karcz posłał ostatnie spojrzenie ekranowi, na którym w stopklatce została utrwalona hebanowa dziewczyna pochylona nad hotelowym terminalem.
Uśmiechała się, a w dłoni trzymała jego kartę.
„Na zdrowie”, pomyślał.
Kiedy wrócili na recepcję, mężczyzna usłużnie wydał mu duplikat karty do pokoju numer 710.
– A karta mojej siostry?
– Będzie musiała podejść po nią osobiście – poinformował go grzecznie. – Jej stara karta jest już zablokowana. Nową dostanie od ręki.
Karcz skrzywił się.
– Nie.
– Słucham?
– Nie robię kłopotów. Zapłaciłem za drinki. Nie chcę się tłumaczyć siostrze z własnej głupoty.
– Rozumiem, proszę pana – przyznał zakłopotany recepcjonista.
– Proszę mi pomóc – naciskał Karcz.
Mężczyzna przez chwilę wyraźne bił się z myślami, a później po prostu podsunął mu nową kartę do apartamentu B2, w którym nocowali Justyna i Michał.
– Jestem do pana dyspozycji – powiedział recepcjonista.
Karcz wziął kartę, skinął głową na pożegnanie i ruszył w kierunku wind.
Czuł kopa adrenaliny.
Mimo że był prawie pewien, że wybrał miejsce, w którym nie było kamery i że nie uda się go zidentyfikować, musiał jednak brać pod uwagę, że się po prostu pomylił. Że zobaczą, że jednak rozmawiał z dziewczyną przed zakupami i po zakupach. Że sam wręczył jej kartę. Liczył jednak na to, że po prostu to zignorują i uznają temat za zamknięty. Nawet gdyby zobaczyli, że z nią rozmawiał, najpewniej uznają, że jest po prostu kolejnym głupkiem, który dał się naciągnąć.
Tak czy inaczej mogło być różnie, a on musiał się śpieszyć.
Powiedział Zuzie, że wróci za ile minut?
Ostatni raz rozejrzał się po ogromnym i pięknym holu, a kiedy przyjechała winda, wszedł do niej i użył karty z oznaczeniem B2. Usłyszał cichy dźwięk skanera i drzwi zasunęły się, zamykając go na minutę w metalowej puszce.
***
Korytarz wyłożony miękkim dywanem przemierzał szybkimi, ale spokojnymi krokami. Jedną rękę trzymał nonszalancko w kieszeni szortów, a w drugiej ściskał kartę z numerem B2. Nic nie wskazywało na to, że w każdej chwili był gotów zerwać się do biegu. Wyglądał tak, jak planował – jak facet na wakacjach. Facet, który świetnie czuje się w swojej skórze, nawet jeżeli na pierwszy rzut oka nie powinno tak być.
Na ścianach wisiały monstrualne zdjęcia portu i jachtów. Na swój sposób były piękne, ale poświęcił im tylko kilka przelotnych spojrzeń.
Miał bardzo mało czasu.
Od adrenaliny szumiało mu w uszach.
Znał to uczucie aż za dobrze.
Zaczynał dochodzić do wniosku, że każda decyzja, którą podejmował w swoim życiu, zawsze – wcześniej czy później – doprowadzała go do sytuacji, w której jego serce zaczynało pompować adrenalinę. Zupełnie jakby podświadomie tego chciał, jakby się uzależnił.
Nauczył się przy tym zachowywać pozorny spokój, ale jego mózg, który wskakiwał na najwyższe możliwe obroty, co chwilę wyrzucał z siebie kolejne myśli z prędkością rozbłysków elektrycznych nad wzburzonym oceanem.
Był z jednej strony jak zając, gotowy w ułamku sekundy zerwać się do biegu, z drugiej jak nieludzka maszyna, próbująca wyliczyć rachunek prawdopodobieństwa.
Uda się czy się nie uda?
Uda? Nie uda?
Uda?
Ile razy miał lufę przyłożoną do głowy? Kilka razy za dużo, to pewne. Tym razem sprawa była jednak o wiele prostsza. Nie wymagała konfrontacji, jedynie szybkości i szczęścia. Chciał wejść do apartamentu B2 tylko po to, żeby odnaleźć dokumenty Karmelity i je skopiować.
Potrzebował jego paszportu albo dowodu osobistego.
Tyle na początek wystarczy.
Dwa dni wakacji w Tunezji poświęcił na znalezienie odpowiedniego momentu, żeby to zrobić. Chciał do końca tego roku mieć na niego porządnego haka, pęknięcie w zbroi, kolejny słaby punkt, który będzie mógł wykorzystać, żeby móc się go w końcu pozbyć. Ale to wymagało więcej informacji.
Michał Karmelita był zmyślony, ale jego dokumenty mogły pomóc zlokalizować ludzi, którzy razem z nim ożywili to kłamstwo.
Zwolnił kroku i spojrzał na kawałek plastiku, który trzymał w ręce.
Ogarnęły go wątpliwości.
Może wujek Cieplak miał rację?
Może powinien po prostu porozmawiać z siostrą, zamiast kombinować?
Tylko co by jej powiedział – że facet, z którym się związała, jest niebezpieczny? Że spalił mu samochód? Że jest międzynarodowym kryminalistą?
Powie siostrze, że znowu przez przypadek wpakował się w kłopoty? Że nie może z nim walczyć, choć próbował?
Powie jej, że wszystko, co robił w tajemnicy, robił po to, żeby ją chronić? Jak zawsze?
…i od zawsze?
„Nie – pomyślał. – Nie będę jej w to mieszał. Potrzebuję twardych dowodów i sam to załatwię. Wtedy porozmawiam z siostrą i powiem jej wszystko, i będę mówił tak długo, aż będzie w stanie unieść prawdę. Powiem jej, że archeologia była tylko kluczem do tego, co zawsze chciałem robić. Że czasami po prostu nie ma legalnego sposobu na to, żeby zrobić to, co jest słuszne. Że wcześniej czy później będę musiał zderzyć się z Michałem Karmelitą i że musi dojść do konfrontacji. Bo to jest to samo środowisko. Ci sami ludzie. Ten sam pozornie nieistniejący świat”.
Karcz był Don Kichotem, a Karmelita był ogromnym wiatrakiem. Pytanie brzmiało tylko: jak długie miał ramiona? Jak daleko sięgały i ile ziarna tak naprawdę potrafił zmielić?
Niech to szlag! Nigdy nie będzie odpowiedniego momentu, żeby jej to wszystko powiedzieć.
Skręcił w korytarz po prawej i nagle poczuł, że cały jego optymizm to tylko dym i lustra. Iluzja. Poczuł się, jakby ktoś chlusnął na niego wiadrem zimnej wody. Otrząsnął się i wszystkie przemyślenia, które towarzyszyły mu od recepcji, zniknęły.
A może jednak się nie uda?
Zobaczył dwóch mężczyzn. Jeden uderzał otwartą dłonią w drzwi prowadzące do jednego z apartamentów. Drugi wyglądał, jakby był gotowy wtargnąć do środka w chwili, w której drzwi uchyliłyby się chociaż odrobinę.
Coś było nie tak. Kim oni, u licha, byli?
Zauważyli go, szybko zamienili ze sobą kilka słów i uspokoili się. Najwyraźniej chcieli zachować pozory. Jeden był czarnoskóry, a jego twarz przypominała kolorem najczarniejszą, najgęstszą ropę. Kolor skóry drugiego, bardziej przysadzistego z nich, przypominał zgniłe zielone oliwki. Afrykańczyk i Arab. Jeden wielki, drugi mniejszy. Z odległości kilku metrów Karcz zauważył, że Arab nie ma ucha.
Na widok Roberta Arab błyskawicznie wsunął rękę pod poły marynarki, zupełnie jakby odruchowo chciał sięgnąć po broń.
Niech to szlag!
Karcz zakłopotany uniósł dłoń w geście pozdrowienia, a następnie spuścił wzrok i po prostu ruszył w ich kierunku. Krok za krokiem. Kiedy był wystarczająco blisko mężczyzn, żeby dosłownie poczuć ich zapach, podniósł na chwilę wzrok i spotkał świdrujące spojrzenie czarnoskórego. Trwało to ułamek sekundy, choć Karcz miał wrażenie, że wieczność.
Przekrwione oczy świdrowały go na wylot, a mowa jego ciała była jednoznaczna.
Odejdź! Nie gap się! Zniknij! Zjeżdżaj! Nie zadawaj pytań, białasie!
Karcz uśmiechnął się grzecznie.
Taki właśnie miał zamiar. Zniknąć.
Posłał ostatnie spojrzenie w kierunku drzwi, przy których stali mężczyźni, i momentalnie poczuł, jak zasycha mu w ustach.
Arab był o wiele bardziej okaleczony, niż Robertowi się na początku wydawało. Wyglądał, jakby ktoś kilka lat temu próbował go brutalnie torturować. Połowa jego twarzy była jedną, zabliźnioną raną, a na szyi miał wypalony symbol. Ktoś oznakował go tak samo, jak znakuje się bydło.
Karcz wzdrygnął się, ale nie na widok blizn.
B2 – apartament jego siostry i cholernego Michała Karmelity. To były te drzwi! Najwyraźniej nie on jeden próbował dostać się do środka.
Ominął ich.
Wsunął kartę dostępową do kieszeni szortów i próbował zachować spokój. Miał wrażenie, że lada moment usłyszy za plecami głos, że poczuje dotknięcie na ramieniu, ale nic takiego się nie stało.
Po kilku metrach dostrzegł drzwi schodów ewakuacyjnych.
Wsunął się w nie niepostrzeżenie i nadal trzymając pozory, ruszył korytarzem na dół. Kiedy dotarł z powrotem do recepcji, zobaczył w lustrzanym odbiciu, że całą twarz ma zlaną potem.
Faceci, których spotkał na górze na korytarzu, najwyraźniej nie chcieli odwiedzić Michała, żeby z nim poplotkować i napić się herbaty. Nie mieli dobrych zamiarów – prawdopodobnie byli najemnikami. Karcz zetknął się już z tym typem ludzi – oni nie negocjują i nie rozmawiają, tylko przekazują wiadomość albo przesyłkę. Tylko co tu do cholery robią?!
Czy Karmelita kręcił w Tunezji jakiś biznes?
Karcz otarł pot z czoła i mimowolnie zacisnął pięści.
„W trakcie cholernego urlopu?! Narażając moją siostrę?!”, pomyślał i przeklął pod nosem.
Znał symbol, który Arab miał wypalony na szyi. O mały włos sam lata temu nie dorobił się własnego.
Symbol ten oznaczał słowo, które w wolnym tłumaczeniu brzmiało: ZŁODZIEJ.
***
– Dziwnie się zachowujesz, Karcz – rzuciła Zuza z wyraźną pretensją, kiedy zobaczyła Roberta wracającego nad basen. Siedziała ze splecionymi nogami na jednym z leżaków przy wodzie, niedaleko miejsca, gdzie widzieli się po raz ostatni. – Wkurzasz mnie!
– Muszę się napić – mruknął, zabierając jej szklankę z finezyjną parasolką i z powrotem zakładając na nos ciemne okulary.
Upił łyk i zakrztusił się.
– Co to jest?! – zdziwił się.
– Bezalkoholowy moktajl cytrusowo-pietruszkowy. Jest całkiem niezły – wyjaśniła. – W sumie zdziwiłam się, że aż tak mi posmakował.
– Ohyda – odparł i oddał jej szklankę. Nie chciał już mieć nic wspólnego z moktajlami do końca urlopu i prawdopodobnie do końca życia.
Zuza najpierw nie chciała jej przyjąć, jakby nie mogła się zdecydować, czy boczy się na niego czy na drinka, ale w końcu niechętnie przejęła szkło.
– Gdzie byłeś przez ostatnie dwadzieścia minut? Jesteś czerwony, jakbyś brał udział w biegu na sto metrów.
– Musiałem załatwić pewną sprawę.
– Jaką sprawę?
– Gdzie dokładnie jest Justyna? – zapytał, ignorując pytania Zuzy.
Nie spodobało się jej to.
– Mówiłam ci już…
Karcz przyjrzał się jej uważnie, próbując przypomnieć sobie chwilę, w której wspomniała mu o Justynie i coś o golfie.
Dziewczyna westchnęła i ostentacyjnie podniosła się ze swojego miejsca.
– Wiesz co, Karcz… Ty nawet nie słuchasz tego, co mówię – stwierdziła z wyrzutem i szturchnęła go palcem w pierś.
– Zuza… Przepraszam. Możesz do niej zadzwonić?
– Do kogo?
– Do Justyny.
– Karcz. – Rozłożyła ręce w geście oznaczającym kapitulację. – Jestem na wakacjach. Nie mam przy sobie telefonu. Ty nigdy swojego nie nosisz. Poza tym nie jestem twoją sekretarką.
– Zuza, proszę cię… – jęknął, ale pomyślał, że przecież gdyby Zuza miała telefon, to co powiedziałby siostrze? Przecież nie prawdę.
– Spadaj. A gdybyś chciał wiedzieć, to ta twoja syrenka… Opalona dętka… Już jej tu nie ma. Ochrona ją przed chwilą wyprowadziła.
– Poważnie, Zuza? – zdziwił się.
– O taaak. Wierz mi, widziałam to z bliska. Przyszli po nią do baru i ją wyprowadzili, ale jej koleżaneczki dalej tam siedzą.
– Nie o to mi chodzi.
– A o co?
– O to jak ją nazwałaś… Opalona dętka?
– Taaa – mruknęła dziewczyna i spojrzała na niego nad szkłami okularów. – Dobra. Powiedz mi, co się dzieje. Widzę, że znowu coś jest na rzeczy.
Zamiast udzielić przyjaciółce jakiejkolwiek odpowiedzi, Robert rozłożył ręce w identycznym geście jak ona.
– Ale zabawne. Boki zrywać. Że niby nie możesz mi powiedzieć, tak?
Jej spięte w kucyk słomiane włosy zakołysały się jakby z dezaprobatą.
– Zuza…
– Chodzi o mnie? To przeze mnie zachowujesz się tak dziwnie?
– Zuza!
– Powiedz szczerze!
– Zuza… Wszystko jest w porządku.
Nic nie było w porządku. Jak prawie zawsze.
– Taaa, jasne! – podniosła głos. – Ziom, musimy być szczerzy ze sobą! Myślałam, że jesteśmy kumplami…
– Zuza, słowo honoru, wszystko ci dzisiaj wyjaśnię…
– Gdzie i o której godzinie, Karcz? – zapytała stanowczo, jakby od odpowiedzi miała zależeć cała ich dalsza znajomość.
Nie wiedział o tym, ale przygotowywała się do tej rozmowy przez ostatnie pół roku. Chciała, żeby brzmiało poważnie.
– Dzisiaj – obiecał, resztę pozostawiając zawieszoną w niedopowiedzeniu.
– Nie wciskaj mi kitu! Gdzie i o której? – naciskała Zuza.
– Dzisiaj – powtórzył, ale nie uwierzyła mu.
Sam by sobie nie uwierzył.
Serce pustyni (Robert Karcz #2)
Copyright © by Przemek Corso 2024
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024
Redakcja – Ewa Cat Mędrzecka
Korekta – Jagoda Kubiesza, Aneta Wieczorek
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Grafika na okładce – Midjourney
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I tej edycji, Kraków 2024
ISBN epub: 9788383304717
ISBN mobi: 9788383304700
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl