Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zima 1993. Tego samego dnia, w niejasnych okolicznościach, ginie nastoletnie rodzeństwo. Oba zgony policja kwalifikuje jako tragiczne, niezależne od siebie wypadki.
Wielkanoc 2013. Po siedmiu latach pracy w Instytucie Psychologii Śledczej w Huddersfield na Wybrzeże powraca Sasza Załuska. Do profilerki zgłasza się Paweł „Buli” Bławicki, właściciel klubu muzycznego w Sopocie. Podejrzewa, że jego wspólnik - były piosenkarz i autor przeboju Dziewczyna z północy - chce go zabić. Załuska ma mu dostarczyć na to dowody. Profilerka niechętnie angażuje się w sprawę. Kiedy jednak dochodzi do strzelaniny, Załuska zmuszona jest podjąć wyzwanie. Szybko okazuje się, że zabójstwo w klubie łączy się ze zdarzeniami z 1993 roku, a zamordowany wiedział, kto jest winien śmierci rodzeństwa. Jednym z kluczy do rozwiązania zagadki może okazać się piosenka sprzed lat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 727
KATARZYNA BONDA
POCHŁANIACZ
CZTERY ŻYWIOŁY SASZY ZAŁUSKIEJ
Tetralogia kryminalna
tom I
Pochłaniacz
POWIETRZE
wkrótce
tom II
Okularnik
ZIEMIA
tom III
Lampiony
OGIEŃ
tom IV
Czerwony pająk
WODA
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redakcja: Irma Iwaszko
Redakcja techniczna: Karolina Bendykowska
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Dorota Jakubowska
© by Katarzyna Bonda
All rights reserved
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2014
Fotografie na okładce:
© Joanna Jankowska/Arcangel Images
© Fer Gregory/Shutterstock
Ta książka jest fikcją literacką. Ewentualne podobieństwo postaci, zdarzeń, okoliczności nie jest zamierzone i może być jedynie przypadkowe. SEIF nie istnieje. Natomiast niektóre elementy intrygi pochodzą z akt prawdziwych spraw kryminalnych. Poza tym historia opisana w powieści zasadniczo nie odbiega od realiów.
ISBN 978-83-7758-735-5
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Warszawa 2014
Wydanie I
Według Empedoklesa zasadę bytu tworzą cztery korzenie wszechrzeczy, nazywane też żywiołami, elementami lub pierwiastkami: powietrze, ziemia, ogień i woda. Elementy te są wieczne, bo „to, co jest”, nie powstaje, nie przemija i jest niezmienne. Z drugiej strony zmienność istnieje, bo nie ma powstawania czegokolwiek, co jest śmiertelne, ani nie jest końcem niszcząca śmierć. Jest tylko mieszanie się i wymiana tego, co pomieszane.
Większość rzeczy nie zdarza się – lecz ta się zdarzy
P. Larkin, Alba, przeł. J. Dehnel
Ludzie bowiem mogą zamykać oczy na wielkość, na grozę, na piękno i mogą zamykać uszy na melodie albo bałamutne słowa. Ale nie mogą uciec przed zapachem. Zapach bowiem jest bratem oddechu.
P. Süskind, Pachnidło
– Sasza? – Głos należał do mężczyzny. Władczy, chropowaty. Kobieta przeszukiwała w myślach twarze, które korespondowałyby z tą barwą. Nic nie przychodziło jej do głowy. Intruz zdecydował się pomóc jej kolejnym pytaniem. – Sasza Załuska? Sama to wymyśliłaś?
Przed oczami przeleciała jej sekwencja zdarzeń, w których brał udział ten oficer.
– To moje własne.
– Szkoda. Taka porządna dziewczyna.
Słyszała, jak zaciąga się papierosem.
– Od dawna nie pracuję – oświadczyła kategorycznie. – Ani dla ciebie, ani dla nikogo.
– Ale szykujesz się na posadkę w polskim banku. – Zaśmiał się. – Wracasz na wiosnę. Wiem wszystko.
– Jasne. Tyle że niezupełnie wszystko.
Powinna była odłożyć słuchawkę, ale ją podpuścił. Podjęła grę, jak zwykle. Oboje to wiedzieli.
– Przeszkadza ci? – skapitulowała pierwsza. – Uczciwie zarabiam na życie i nic ci do tego.
– Uuu! Bojowo! I chcesz powiedzieć, że z pensji starczy ci na mieszkanie koło Grandu? Czynsz kosztuje tam pewnie ze dwa tysie? Skąd weźmiesz na to kasę?
– Nie twój interes. – Poczuła, jak włoski na karku stają jej dęba. Wiedział o jej planach, choć nikomu poza rodziną o nich jeszcze nie mówiła. Musieli wpuścić jej szpiega do komputera. – Zresztą nie wysilaj się. Skoro dzwonisz pod ten numer, wiesz, gdzie mieszkam i gdzie będę mieszkała. Brałam to pod uwagę. Moja odpowiedź brzmi: nie.
– A utrzymanie córeczki? – Miał widać ochotę się z nią podrażnić. – Niezła wolta. Nasza Calineczka mamuśką. Kto by się spodziewał? Tatusiem jest ten profesorek? A jeśli chodzi o bank, to nie wiem, czy cię przyjmą. Zależy, czy będziesz współpracowała.
Sasza z trudem się opanowała. Nie chciała przeklinać.
– Czego chcesz?
– Mamy wakat.
– Mówiłam. Nie wchodzę.
– Rozwijamy się. Stawki większe. A robota czysta i nie w biurze obsługi klienta… – Nagle stał się poważny. – Kolega prosił, żeby polecić mu kogoś z doświadczeniem i dobrą znajomością „inglisza”. Pomyślałem o tobie.
– Kolega? – Nabrała powietrza. W myślach policzyła do dziesięciu. Teraz napiłaby się wódki. Natychmiast przegoniła tę pokusę. – Nasz kolega czy twój?
– Będzie pani zadowolona.
Sasza położyła telefon na stole, podeszła pod drzwi do pokoju córki. Były uchylone. Karolina leżała przykryta kołdrą aż po szyję, z zabawnie rozrzuconymi rękami. Oddychała głęboko przez lekko rozchylone usta. Teraz nawet głośna muzyka nie zdołałaby jej obudzić. Sasza zamknęła drzwi, wzięła paczkę papierosów i otworzyła okno. Paląc, bacznie przyjrzała się opustoszałej ulicy. Tylko kot sąsiadów przemknął przez uchyloną furtkę do ogródka. Zasunęła roletę. Wróciła i wdmuchała resztkę dymu do słuchawki. Mężczyzna po drugiej stronie milczał, ale była pewna, że uśmiecha się z satysfakcją.
– Dostaniesz opiekę. Nie tak jak ostatnio – zapewnił. Chyba szczerze.
Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. Kiedy Sasza ponownie się odezwała, głos miała ostry, bez cienia wątpliwości.
– Powiedz koledze, że dziękuję za wyróżnienie, ale nie jestem zainteresowana.
– Jesteś pewna? – nie dowierzał. – Wiesz, co to znaczy?
Milczała dłuższą chwilę. Wreszcie odpowiedziała zdecydowanie:
– I nie dzwoń do mnie więcej.
Już miała odłożyć słuchawkę, kiedy mężczyzna odezwał się łagodnym tonem:
– Wiesz, że teraz jestem w kryminalnym? Tak się porobiło.
– Sam się raczej nie zgłosiłeś. Zdegradowali cię? – Nie była w stanie ukryć satysfakcji. – Gdzie?
– Gdzieś tam – odparł wymijająco. – Ale jeszcze dwa lata i wieszam mundur na haku.
– Już tak mówiłeś. Nie pamiętam kiedy. Kiedyś.
– Masz, jak zwykle, rację, Milenko.
– Nigdy nie było żadnej Mileny.
– Calineczka już u kreta, ale i tak się cieszę, że wracasz. Niektórzy tęsknią. Sam łezkę uroniłem. I wygrałem zakład.
– Na ile mnie wyceniłeś? Flaszka łyskacza czy coś więcej? – Przełknęła ślinę. Za chwilę powinna coś szybko zjeść. Głód, złość, przepracowanie. Tego musiała unikać.
– Postawiłem całą kratę. Czystej – podkreślił.
– Nigdy nie doceniałeś kobiet w firmie – stwierdziła, choć schlebił jej. – Idę spać. Ten telefon nie będzie już działał.
– Ojczyzna żałuje, cesarzowo.
– Tym gorzej dla ojczyzny, bo ja nie.
Kiedy para zaczynała opadać, stopniowo wyłaniały się uda i pośladki akrobatek.
Czasem też udawało się dostrzec pączkujące piersi. Ale jeśli przyszło się za późno, zasłona skroplonej wody uniemożliwiała dokładny podgląd. Zresztą na gzymsie nie dało się stać zbyt długo. Nogi szybko drętwiały, a nie było się czego chwycić. Dlatego zawsze chodzili we dwóch.
Dziś, wyjątkowo, wzięli też trzeciego. Igła nie miał prawa patrzeć. Stał na czatach i cieszył się, że pozwolili mu za sobą łazić. Był od nich o rok młodszy.
Najsmaczniejszy był moment snajperski. Twarze dziewczyn wychodzących z treningu łączyło się z resztą ciała. Ciągnęli zapałki, który z nich pierwszy będzie snajperem. Wybierali sobie po jednej z dziewcząt i potem przez pół nocy wspólnie o tym milczeli. Marcin zwykle brał gitarę. Grał słabo, właściwie tylko kilka kawałków: Rape me, In Bloom czy Smells Like Teen Spirit Nirvany albo którąś z ballad My Dying Bride. Odkładał instrument dosyć szybko i nucił coś swojego, ni to wiersz, ni to piosenkę. Kwas z wizerunkiem Asterixa albo trochę trawy pomagały mu w twórczości.
Dziś przyszli w idealnym czasie. Zanim akrobatki pojawiły się w drzwiach, już słyszeli ich chichot. Marcinowi zaschło w gardle, podniecenie mieszało się ze strachem, że któraś dostrzeże jego twarz w oknie osłoniętym jedynie dziurawą siatką. Szybę stłukli z Przemkiem przed miesiącem. Jak dotąd nikt tego nie zauważył. Nawet dozorczyni, która tydzień temu przegoniła ich z boiska szkolnego za palenie papierosów, dotkliwie obijając miotłą. Cudem zdołali przeskoczyć za płot, a mogło się skończyć dużo gorzej. Na dywaniku dyrektora Conradinum[1], do którego obaj chodzili, lub w lokalnym komisariacie. Z dumą obnosili rozdarcia od szpikulców bramy na kurtkach, jak rany zdobyte w walce.
Dziewczyny weszły rozdyskutowane, wypełniając pomieszczenie łoskotem rozbrykanego stada. Zarumienione, czoła błyszczały im od wyczerpującego treningu. Śmiały się, przekrzykiwały, wciąż podniecone udanymi akrobacjami. Większość rozbierała się już w progu, ciasne trykoty lądowały na ławkach albo mokrej podłodze pod prysznicami. Leniwie uwalniały włosy z gumek. Po dwie, trzy wchodziły do kabin, namydlały się nawzajem. Pokazywały pączkujące biusty albo chwytały za pośladki dla zgrywy.
Tylko jedna z nich, jeszcze dziecko, stała w drzwiach wciąż ubrana. Nosiła najdłuższe legginsy z grupy. Rękami oplotła brzuch, gotowa do ucieczki. Włosy miała związane, tylko kilka kosmyków wymknęło się spod gumki i przykleiło do policzka. Tej Marcin jeszcze chyba tu nie widział.
Każdy z nich miał swoje faworyty. Marcinowi podobały się niedorozwinięte – kpił Przemek, który wolał mięsne blondyny, choćby i z tłuszczykiem na bokach, ale koniecznie musiały już nosić stanik. Marcin wielkodupych nie lubił. Szukał nitek o sarnim spojrzeniu. Mała taka właśnie była. Wielkie oczy, drobna twarz, wysokie kości policzkowe, nieproporcjonalnie pełne usta. Była dziś jego strzałem.
– Złazisz? – Przemek pacnął kumpla solidnie w nogę, aż ten zakołysał się na gzymsie.
– Debil – bezgłośnie poruszył wargami Marcin.
– Co jest, Staroń? Moja kolej! – Przemek przestał go asekurować. Marcin znów się zachwiał, z ociąganiem złożył się do skoku. Jeszcze raz zerknął na małą szatynkę, łapczywie kradł migawki. Kąpała się z zamkniętymi oczami, wyraźnie izolując od reszty. Nie miała już na sobie kostiumu, ale nie była naga. Zostawiła białe majtki „jednodniówki”, które teraz były mokre i przylepiły się do pośladków. Doskonale chuda, z wklęsłym brzuchem i widocznymi żebrami. Zdawało się, że złamie się wpół, kiedy sięgała po mydło. Biodra miała jednak szerokie. Kości miednicy sterczały nad linią majtek niczym rogi bawołu. Podobała mu się. Choć Przemek już go nie trzymał, a wręcz szarpał i ściągał do dołu, Marcin nie był w stanie się ruszyć.
Nagle kąpiąca się dziewczyna spojrzała w jego stronę. Dostrzegła go. Odruchowo zakryła się ramionami, schowała krok dalej w kabinie. Bezskutecznie. Wciąż ją widział i był pewien, że zapamięta ten widok na zawsze. Łuk ramienia. Kościste stopy o nieprawdopodobnie długich palcach. Cienka pęcina z brudnym plastrem na kostce. Patrzyła na niego z obawą, aż nagle tanecznym ruchem wysunęła się do przodu. Wydatne usta rozchyliły się, przymknęła powieki. Namydloną gąbką wodziła po ciele.
Przemek nie pozwolił mu dłużej patrzeć. Podciął go pod kolanami tak mocno, że Marcin z trudem wylądował. Wpadł wprost w czarną breję, brudząc nowe wranglery, które przysłał mu wujek Czesiek z Hamburga. Nie myślał teraz o nich, tylko o tym, żeby kumpel nie dostrzegł jego wzwodu.
Przemek wspiął się na gzyms, popatrzył chwilę i natychmiast zeskoczył.
– Rura! – Ruszył w długą. – Po chwili odwrócił się i widząc, że Marcin wciąż stoi w miejscu, syknął: – Ruchy, Stary.
– A Igła?
– Niech se radzi.
Przemek biegł z pochyloną głową. Dopiero kiedy byli za płotem, na samym końcu ulicy Liczmańskiego, bezpieczni, choć z trudem łapali oddech, Marcin spytał:
– Stało się coś?
Przeczący ruch głową.
– Widziały cię?
– Nie pójdziemy tam więcej. – Przemek drżącą ręką wyciągnął zgniecione papierosy. – Dlaczego mi nie powiedziałeś?
Marcin pokrył zdenerwowanie nerwowym śmiechem.
– Idziemy po pudło, szarpniemy druty. Mam coś dobrego na wieczór. – Po przyjacielsku uderzył kumpla w ramię. – Ty jak sobie chcesz, ale ja wrócę. Tam jest mój megastrzał. Cycuszki jak agrest, ciemne włosy. W moim typie laleczka. Zakochałem się normalnie. Chyba.
– To jest moja siorka, debilu. – Przemek chwycił Marcina i niemal podniósł. Był wyższy i lepiej zbudowany, ale to nie w nim bujały się najlepsze laski. Wzdychały do Staronia, blondyna o nieobecnym spojrzeniu, wszędzie wlokącego ze sobą gitarę. Nie musiał na niej grać.
– Ma dopiero szesnaście lat. Jeśli cię tam zobaczę, Staruchu, nie żyjesz. I w ogóle nie zbliżaj się do niej, bo…
Nie dokończył. Marcin wskazał mu palcem ścianę sali gimnastycznej. Na gzymsie, w ich tajnym miejscu, stał Igła i w najlepsze podglądał akrobatki.
– Co za przeszczep – wściekł się Przemek. – Miał stać na czatach!
Spojrzeli po sobie, znów przeskoczyli płot i ruszyli wprost do kantorka dozorczyni. Kobieta zaraz chwyciła miotłę, ale kiedy pokazali jej Igłę przylepionego do okna sali gimnastycznej, ochoczo się nim zajęła. Siedzieli rozparci na starych deskach, bezskutecznie czekając na przedstawienie. Igła nie zdążyła jednak dobiec do płotu. Dozorczyni była widać szybsza. Musiała odstawić Igłę do dyrektora. Nie chcieli wiedzieć, w co go wpakowali.
– No to kocioł. – Marcin wyjął bibułkę, zwinął skręta. Podał Przemkowi, ale ten odmówił. – Jak sobie stryjenka winszuje. – Marcin zaciągnął się porządnie.
– I tak byśmy już tam nie poszli – stwierdził Przemek. Kończył strugać drewnianą atrapę walthera. Zdaniem Marcina kawałek drewna od dawna przypominał pistolet. Przemek jednak z uporem maniaka dopracowywał szczegóły. Były tam już jakieś numerki i model pistoletu.
– Jak ma na imię? – Marcin z trudem udawał obojętność.
Przemek na chwilę oderwał się od roboty. Wydawał się otępiały.
– Kto?
– Chyba nie twoja matka.
Przemek wymierzył do niego z atrapy i zmrużył oczy.
– Od mojej matki wara!
Marcin podniósł ręce w udawanym geście poddania. Potem powoli opuścił jedną i wskazał zabawkę.
– Mój ojciec ma w warsztacie wszystkie farby świata. Strzelę ci go pistoletem do blach samochodowych. Będziesz mógł straszyć gliny.
Przemek pomyślał chwilę. Wreszcie podniósł się i odparł od niechcenia:
– Monika. Obiecałem ojcu, że będę jej pilnować. Wszyscy się do niej ślinią.
– Pomogę ci – przyrzekł Marcin. – Nie pozwolimy skrzywdzić takiego anioła.
– Debil. – Przemek rzucił drewienko Marcinowi, który złapał je w locie.
– Czarny czy chrom?
Ruszyli na plażę w Brzeźnie. Wiało.
Pierwszy śnieg zaczął padać, kiedy Marcin docierał do domu. Zdjął rękawiczkę, wystawił rękę grzbietem do dołu. Płatki momentalnie rozpuściły się w zagłębieniu dłoni. Było kilka stopni poniżej zera. Choćby padało całą noc, śnieg nie utrzyma się do świąt.
Ulica Zbyszka z Bogdańca spała. Tylko w kilku pojedynczych oknach odbijał się niebieski blask telewizorów. Na większości balustrad i furtek mieszkańcy Wrzeszcza zawiesili już pulsujące lampki – ostatni hit z Zachodu. Niektórzy poubierali drzewka przed domem. Pewnie widzieli to w Dynastii. Ale atmosfery świątecznej się nie czuło. Bruk pokrywała mokra breja, a dzień w dzień niebo wisiało nad głowami niczym skrzydła czarnego ptaszyska. Gwiazd nie było sensu wypatrywać. Marcin miał ich zresztą pod dostatkiem przez ostatnie kilka godzin na plaży.
Ominął hałdę węgla, którego sąsiad jak zwykle nie zdążył zaszuflować do piwnicy, i zatrzymał się przed wejściem do posesji numer siedemnaście. Był to jedyny dom przy Zbyszka z Bogdańca, nad którym za dnia nie wisiał czarny dym. Okoliczni mieszkańcy wciąż ogrzewali swoje mieszkania piecami kaflowymi. Staroniowie jako jedni z pierwszych wykupili komunalny budynek, po czym zburzyli drewnianą szopę do fundamentów, a na jej miejsce postawili murowaną hacjendę z werandą. Piece w ich domu służyły wyłącznie jako element ozdobny. Marcin z bratem nazywali je „sejfami”. Chowali tam cenne dla siebie drobiazgi. Ojciec Marcina wyłożył dziedziniec nowoczesną kostką, podjazd do garażu wylał cementem, by zaś nie kłuć sąsiadów w oczy dobrobytem, wokół posesji zasadził gotowy żywopłot, sprowadzony dzięki uprzejmości stryja z Niemiec.
Marcin rozgarnął teraz iglaki i przez szparę dostrzegł światło w warsztacie ojca. Spiął się, momentalnie otrzeźwiał. Otrzepał kurtkę, poprawił gitarę na ramieniu. Narkotyki przestawały już działać. Nikt nie zauważy, że coś brał. Był wściekle głodny. Nacisnął klamkę jak najciszej i szedł na palcach, starając się nie robić hałasu. Miał nadzieję, że matka śpi. Jej bał się bardziej. Zawsze kiedy ją mijał, przyglądała się jego źrenicom. Wiedziała, ale nigdy o tym nie rozmawiali. Ściągnął puchówkę, by nie szeleściła, kiedy będzie przechodził obok sypialni rodziców. Natychmiast poczuł wilgotny chłód zimy i z duszą na ramieniu ruszył w kierunku oświetlonego neonem warsztatu „Sławomir Staroń – automechanika”.
– Trzynaście tysięcy czterysta baksów – usłyszał zza drzwi zwielokrotniony rechot. – Nie, kurwa, koło czternastu. Liczyć nie umiesz? Bursztyn dobra rzecz, ale nie na prolongacie. Waldemar, może i dobry z ciebie woźnica, ale z matematyką słabo.
Odetchnął z ulgą. U ojca byli goście. Może klienci na to audi, które stało na kanale od tygodnia. Albo na czarną beemkę szóstkę. Paliła jak smok. Marcin raz się nią przejechał. Dwieście osiemdziesiąt cztery konie mechaniczne, niespełna siedem sekund do setki – bajka. Ojciec nie sprowadzał tych aut. Przywozili mu je różni ludzie, czasem dzwonili do furtki w środku nocy. Ojciec pracował wtedy do rana, a kiedy Marcin wstawał na śniadanie, samochodu już nie było. Wszystko jedno, kto dziś odwiedził ojca. Z pewnością nie wolno im przeszkadzać. Był bezpieczny.
Wszedł do przedsionka, ściągnął buty i skierował się ku schodom na poddaszu, gdzie z bratem mieli swój pokój. Gitara zsunęła mu się z ramienia. Złapał ją w ostatniej chwili, słychać było tylko pojedyncze stuknięcie o struny.
– Marysia? – Z kuchni dobiegł go niski, przyjemny głos, a potem plaśnięcie drzwi lodówki. – Wiem, że nie odpowiesz, ale te nóżki są doskonałe. Nie mogłem się powstrzymać.
Głos był coraz bliżej. Marcin wbiegał właśnie po kręconych schodach. Nie zdążył się schować na piętrze. Rzucił kurtkę na ziemię, spojrzał w dół. Drobny, łysiejący mężczyzna w drucianych okularach wjechał do korytarza na wózku inwalidzkim.
– Wojtuś? – Rozpromienił się.
Chłopak ziewnął, odłożył gitarę i udał, że właśnie schodzi do kuchni.
– Marcin, ten drugi. Dobry wieczór, wujku – przywitał się jak grzeczny chłopiec. – Przysnąłem. Głodny jestem jak wilk.
– Zuchu, niewiele zostało. Twoja matka robi najlepszą galaretę na świecie.
– Mama śpi?
Inwalida wzruszył ramionami.
– Przestań już z tym wujkiem. Jurek wystarczy, albo po prostu Słoń. – Wyciągnął rękę. Marcin był zmuszony podejść do wózka. Poczuł żelazny uścisk. – Kawał chłopa z ciebie wyrósł. Jak nie Staroń.
– No. – Marcin otworzył lodówkę. Systematycznie wyciągał na stół kolejne pojemniki, po czym łapczywie zabrał się do jedzenia. Dopiero kiedy zaspokoił pierwszy głód, zauważył, że urwał mu się guzik z kotwicą od szkolnego munduru. Przeklął w myślach nocną wyprawę na plażę. Matka mu tego nie daruje. Będzie musiał podmienić marynarkę bratu. Ściągnął ją, razem z koszulą i krawatem, rozprostował na oparciu krzesła. Pod spodem miał T-shirt z wizerunkiem Cobaina, narzucił na wierzch wiszącą na krześle flanelową koszulę w kratę. Półdługie jasne włosy spadły mu na twarz. Słoń obserwował siostrzeńca rozpromieniony, a potem kazał sobie też nałożyć dodatkową porcję.
– Głodzą cię tutaj, widzę. – Zachichotał, zabawnie wysuwając język. – Dobry apetyt oznaką zdrowia. Lubisz, widzę, życie, chłopcze.
Jedli w milczeniu. W kuchni panował półmrok. Świeciło się tylko światełko od pochłaniacza zapachów nad kuchenką.
– Jak oni was rozróżniają? – Wuj bacznie przyjrzał się Marcinowi.
– Normalnie. – Chłopak wzruszył ramionami, po czym wskazał zimne nóżki. – Wojtek by tego nie zjadł. Mięso go brzydzi. Poza tym ja się czasem odzywam. To ułatwia sprawę.
– Za trzy dni macie osiemnastkę. Który starszy? – spytał Słoń.
Marcin wskazał siebie.
– Minuta trzydzieści. Ale prywatka będzie po Nowym Roku. Mama najpierw chce pójść do szkoły.
– Będzie bicie?
Marcin zaskoczony pokręcił głową. Nikt go nigdy nie uderzył.
– Tylko z chemii jestem zagrożony. Matmę już poprawiłem. Wojto napisał za mnie sprawdzian. On dla relaksu rozwiązuje zadania różniczkowe.
Słoń zachichotał.
– Ale mamie wujek nie powie, że braciak pomógł? – zaniepokoił się Marcin.
– Coś ty! – zapewnił Słoń i zadumał się. – Chemia dobra rzecz. Podciągnij się, zatrudnię cię w firmie. Otwieramy nową linię produkcyjną. Jest nisza na rynku.
Chłopak przytaknął wyłącznie z grzeczności. Akurat chemii nie uważał za potrzebną do życia.
– A dziewczyna jakaś jest?
Marcin czuł, że się rumieni.
– Jasne, że jest. – Słoń przekrzywił głowę. – Pewnie ładna, co?
– Jeszcze jak.
– Nigdy nie daj dziewczynie sobą rządzić. Będzie cię szanowała.
– W sumie to nie jest jakiś długi związek. – Zawahał się. – Dopiero się poznaliśmy.
– Dziewczyny nigdy nie poznasz do końca. Nawet nie próbuj.
– Tak, wujku. Znaczy, Jurek.
Słoń zmarkotniał.
– Dobrze, że cię wreszcie spotkałem. Matka ukrywa was przede mną. Wpadnij do mnie, weź brata, pogadamy o przyszłości. Nie wiem, ile pożyję. Konowały nie dają mi szans. Marysia i wy to moja jedyna rodzina. Pozostałe siostry dzieci nie mają, szkoda rozstawać się w złości. Kto wie, czy następnym razem nie spotkamy się po drugiej stronie.
Słoń nacisnął przycisk na oparciu wózka. Podjechał do lodówki, wyjął flaszkę octu, powąchał.
– Niech wujek tak nie mówi – wykrztusił Marcin. Nie bardzo wiedział, jak się zachować.
Słoń bogato podlał octu na galaretę. Kroił wielkie kawały i wkładał mięso do ust.
– Będziesz w moim wieku, zrozumiesz. Czas nie jest z gumy. Każdy, wcześniej czy później, będzie wąchał kwiatki od spodu. – Zachichotał. – To co, wpadniesz?
Marcin skinął głową bez przekonania. Obaj znali sytuację. Matka zabroniła bliźniakom kontaktować się z wujem. Nie przyjdą, ale może kiedyś. Kto wie?
Słoń odłożył sztućce.
– Zawieziesz mnie do warsztatu? Twój stary nie pomyślał o trasie dla niepełnosprawnych. Schody, progi, wąskie drzwi.
– Teraz?
Marcin poderwał się gotów do pomocy. Zaspokoił już głód, zaczynała go morzyć senność. Odstawi wuja do ojca i szybko wsunie się pod kołdrę. Rano miał poprawkowy sprawdzian z maszyn i urządzeń elektrycznych. Liczył, że dogada się z bratem na zamianę. Wojtek tydzień temu zdał ten przedmiot na piątkę, jak zwykle był wykuty na blachę. Zgodzi się, zażąda tylko większej gotówki. Nic nie robił za darmo. Miłość braterska miała swoje stawki, a kasa wędrowała do puszki ukrytej w piecu za jego łóżkiem. Niestety, odkąd w czerwcu Marcin „pożyczył” sobie parę tysięcy, brat zapisywał numery banknotów w notatniku. Wojtek odzyskał dług co do złotówki, ale naliczył lichwiarskie odsetki i zapowiedział, że po Nowym Roku stawki wzrosną.
– Inflacja – mruknął, jak zwykle z twarzą pokerzysty.
Marcin nie wiedział, na co brat kisi te pieniądze. Ciężko było z niego cokolwiek wyciągnąć. Z całą pewnością jednak na coś konstruktywnego. Kolejny zegarek do kolekcji albo może skuter. Wojto nie pił, nie palił, był wkurzająco uporządkowany i rodzice oraz nauczyciele zawsze stawiali go Marcinowi za wzór. Można go było nie lubić, ale działał niezawodnie. Marcin wiedział, że sprawdzian będzie napisany, a Wojtek nie puści pary z ust, choćby go przypalali. Chyba żeby Marcin nie miał z czego zapłacić. Kredyt u Wojtka był możliwy, ale nie należał do najtańszych. Fakt, że są rodziną, niewiele zmieniał. Teraz akurat Marcin był spłukany, z niecierpliwością wyczekiwał Gwiazdki. Od kilku lat „Mikołaj” poza prezentami przynosił bliźniakom koperty z gotówką. Ich ojciec – Sławomir Staroń – pochodził z ubogiej rodziny i chciał, by synowie od dziecka uczyli się gospodarować pieniędzmi. Wojtek chyba wyssał tę zdolność z mlekiem matki. Osobowościowo był wierną kopią ojca. Rzetelny, precyzyjny nudziarz. Marcina pieniądze się nie trzymały, ale umiał je organizować.
– Czaruś – kpił z niego ojciec. I dodawał nie bez zadowolenia: – Ale zawsze znajdzie się jakaś dziewczyna, która wyplącze cię z tarapatów.
– Albo w nie wpakuje – dopowiadała matka.
Marcin był jej faworytem, choć dla porządku zawsze zapewniała, że obydwóch synów kocha jednakowo. Sławomir Staroń był oschły dla bliźniaków i starał się ich trzymać krótko. Marcinowi częściej jednak wytykał, że jest maminsynkiem. Kiedyś chłopak się przeciw temu buntował, z czasem nauczył się czerpać korzyści. Choćby teraz – unikał dilera, bo ostatni towar wziął na kreskę, a termin zapłaty minął w ubiegłym tygodniu. Wiedział, że pojutrze matka da mu parę złotych na korepetycje. Z nauczycielem nie widział się już pół roku, pieniądze inwestował w dragi i piguły. Ale nie uważał się za ćpuna. Lubił jedynie odmienny stan świadomości. Wymyślał wtedy całkiem niezłe kawałki, choć nie chciało mu się ich zapisywać. Nie byłoby z tym wszystkim większego kłopotu, gdyby Waldemar jakiś czas temu nie podjechał pod Conradinum i nie pomylił Wojtka z Marcinem. Wprawdzie po okazaniu legitymacji uwierzył, że jest ich dwóch, ale zapłatę odzyskał. Tym sposobem Marcin musiał pilnie oddać dług bratu, a odsetki rosły z każdym dniem. Co śmieszniejsze, Wojtek przy okazji wywiedział się od Waldemara, ile, gdzie i jak można na dilerce zarobić. Nie zaciągnął się na służbę do młodej gwardii tylko dlatego, że zysk nie był tak duży jak przy podrabianiu czeków.
– Ryzyko większe, a robota na dworze i z ludźmi – wyjaśnił Marcinowi tym swoim monotonnym tonem, poprawiając nasłuch policyjny w CB-radiu. I zaraz stracił zainteresowanie bratem, bo trafił na kłótnię funkcjonariuszy. Skrupulatnie zapisał sobie w notesie ich ksywy. Chyba tylko Marcin rozumiał, jak bardzo Wojtek by cierpiał zmuszony do pracy w biurze obsługi klienta. Uprzejmość nie była jego główną cechą. Nie potrafił konwersować. Momentami zdawał się antypatyczny. Chodził swoimi drogami, do nikogo się nie łasił. Nie potrzebował przyjaciół, choć miał swoją stałą „świtę”. To dzięki niemu Marcin poznał Igłę. Wojtek wykorzystywał młodszego od nich ucznia zawodówki okrętowej jako posłańca do przenoszenia czeków z podrobionymi podpisami. Płacił mu bilonem. Sam nie lubił ryzykować. Igła pochodził chyba z lichej rodziny, Marcin widywał go, jak włóczy się wieczorami po mieście. Czasem, dla towarzystwa, odpalał mu działkę. Wiedział też, że Igła wielbi go jako swojego mistrza w kwestii muzycznej. Atencja Igły ani interesy brata niewiele Marcina interesowały. Choć oczywiście zazdrościł Wojtkowi rozlicznych talentów i wkurzało go setnie, kiedy ojciec jak mantrę powtarzał, że z Wojtka rośnie biznesmen na schwał.
– A ty skończysz w noclegowni – wskazywał Marcina. – Chyba że brat się zlituje i ciebie zatrudni.
Dlatego mało kto widywał bliźniaków razem. Byli podobni jak ludzkie klony i mylono ich bardzo często. Obaj sprytnie to wykorzystywali. Jednoczyli się tylko w kościele. Czaruś Marcin odwracał uwagę, a Wojtek Czapka Niewidka podbierał drobniaki z tacy. Podział zysków był sprawiedliwy: fifty-fifty, choć Wojtek zwykle zabierał całość, bo Marcin miał u niego długi.
Słoń, widząc posłuszeństwo siostrzeńca, rozsiadł się na wózku, aż zaskrzypiało oparcie. Podniósł jedną całkiem bezwładną nogę i ułożył ją na krześle jak kawałek drewna. Z drugą nie poszło tak łatwo. Marcin musiał mu pomóc.
– A daj jeszcze tej jarzynowej – wydał polecenie wuj. – Smaki dzieciństwa.
Kiedy Marcin znów sięgał do lodówki, inwalida wyjął zza pazuchy skórzaną saszetkę. Była wytarta na rogach, z zepsutym zamkiem i wypełniona po brzegi pieniędzmi. Marcin zastygł z sałatką w ręku. Słoń poślinił palce, wyłuskał banknot. Potem dołożył jeszcze cztery. Przesunął w kierunku chłopaka pięćset dolarów. Marcin poczuł, jak fala gorąca zalewa mu przełyk.
– Co wujek?
– Odpal coś bratu, najlepiej połowę. – Słoń się uśmiechnął. Zdawało się, że jego usta sięgają od jednego ucha do drugiego. Nie było osoby, której ten brzydal nie byłby w stanie uwieść. – Bierz. To na osiemnastkę. Tylko nie wydaj na narkotyki. Tego jednego Słoń nie rozumie. Staremu ani mru-mru. Ani Marysi, bo każe zwrócić. A ja nie przyjmę. – Pokiwał palcem.
Wyjechali z mieszkania, zostawiwszy w kuchni wielki bałagan. Marcin obiecał sobie, że posprząta po powrocie. Chociaż tyle mógł zrobić dla matki. Był pewien, że nie spała. Czekała, aż goście sobie pójdą, strategicznie nie wychodziła z sypialni. Od lat nie rozmawiała z bratem. Twierdziła, że robi ciemne interesy, a ich rodzinny zakład jubilerski to tylko przykrywka. Zmarnował piękną tradycję. Gdyby potrafiła oprawiać bursztyn, przejęłaby interes. Niestety, w jej rodzinie kobiet nie kształcono. Miały dobrze wyjść za mąż, rodzić dzieci i pielęgnować ognisko domowe. Tak właśnie postąpiły wszystkie siostry Popławskie, z nią włącznie. Jedna z nich mieszka teraz w Niemczech. To od niej, jeszcze za komuny, dostawali paczki z odzieżą, żywnością i chemią gospodarczą.
Swego czasu Maria zabiegała o kontakty ze Słoniem, liczyła, że się zmieni, wróci na prostą, ale dziś straciła już nadzieję. Zwłaszcza że z tego nawracania korzyść miał jedynie Słoń. Zwerbował jej męża na swojego służącego, bo tak rolę mechanika w gangu nazywała Maria. Kiedy dowiedziała się, że Sławomir jeździ z ludźmi Słonia kraść ropę z terenu budowanej rafinerii albo w lasach nielegalnie wydobywać bursztyn, zrobiła mężowi karczemną awanturę, zagroziła rozwodem. Wreszcie kazała wyrzucić trzymetrową aluminiową rurę do zapuszczania igłofiltrów, której ludzie Słonia, przez lokalną policję zwani mafią bursztynową, używali do podmywania gruntu i nielegalnego wydobywania bursztynu w okolicy Portu Północnego. Nie przekonały jej argumenty męża, który słowo w słowo powtarzał mądrości Jerzego, że cenny minerał należy do wszystkich, a nie tylko do państwa, ludzie ze Stogów zaś umieją go jedynie skutecznie wydobywać.
Marcin był pewien, że wiedziała, czym dziś trudnił się jej mąż w gangu Słonia. Z jakiegoś powodu przymykała na to oko. Oboje udawali. Tak było najwygodniej. Może nie miała wyjścia i dała mężowi ciche przyzwolenie? Lubiła komfort. I chyba też rywalizowała z młodszą siostrą z Hamburga. Chciała mieć zachodnie auto i nowy odtwarzacz wideo. A odkąd Słoń był ich głównym zleceniodawcą, źle ze Sławomirem nie miała. Nie dalej jak tydzień temu zamówiła u kuśnierza nowe futro ze srebrnych lisów. Tylko trzecia, najstarsza siostra żyła skromnie w matemblewskich lasach. Jej mąż był nadleśniczym, głęboko religijnym. Nie brał nawet łapówek od kłusowników.
Wtedy jednak Marcin prawie wcale nie myślał o praworządności ani o tym, co grozi rodzinie w razie wpadki. Chciał dobrze się bawić, grać na gitarze i mieć dziewczynę. Wuj mu imponował. Słyszeli o nim od dziecka. Zły, podstępny, nieuchwytny – mówiono na mieście. Dla nich był dobrodusznym, budzącym współczucie brzydalem z odstającymi uszami Plastusia. Stąd zresztą jego przezwisko. I choć każdy w Trójmieście wiedział, czym naprawdę trudni się jubiler ze Stogów, nikt mu nigdy niczego nie udowodnił. Wpadali jego ludzie, ręce Słonia zawsze były czyste. Przynajmniej tak to wyglądało z boku.
– Tylko bez pukania. Chcę sprawdzić czujność mojej brygady – zastrzegł wuj. Po czym zmienił głos, jakby mówił do dziecka. – Niespodziewanka!
Marcin z impetem otworzył drzwi garażu. Trzej mężczyźni w głębi pomieszczenia zerwali się z krzeseł. Jeden z nich – łysy, w dresie, z „goldem”[2] na szyi, chwycił się za kieszeń.
– Buli, frajerze! – zarechotał Słoń. – To tylko dzieciak.
Paweł Bławicki dał znak niskiemu grubasowi w tureckim swetrze, który pośpiesznie zgarniał drobne przedmioty do sportowej torby.
– Job twoju mat’ – rzucił soczystą wiązanką Rosjanin, kiedy z kieszeni wypadł mu pistolet. – Razworacziwajeties w marsze.
Mężczyźni zaczęli się przekrzykiwać. Marcin już ich nie słyszał. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w pomarańczowe lamborghini na niemieckich blachach. Przód auta był wgnieciony. Prawy reflektor zwisał na przewodach. Zamiast przedniej szyby folia na przylepce. Marcinowi uszkodzenia nie przeszkadzały. Już na pierwszy rzut oka widać było, że to wyjątkowe cacko. Do tej pory ojciec tylko raz dostał taki wóz do roboty, ale wtedy nie pozwolił mu poprowadzić, nawet za miastem. Tym razem Marcin obiecał sobie, że zrobi wszystko, by usiąść za kierownicą tej rakiety.
Dopiero kiedy ochłonął z wrażenia, zerknął na oświetlony małą lampką stół tokarski, wokół którego zebrali się goście. Leżały tam nieociosane bryły bursztynu – jedna wielka jak pół bochenka – a obok płachty niepociętych dolarów i rubli. Ojciec poderwał się, próbując zasłonić widok. Twarz mu poczerwieniała, na czole pulsowała żyła.
– Marcin, do domu!
Słoń podniósł rękę.
– Zostaje, jeśli chce. Jest dorosły.
Marcin pierwszy raz widział ojca tak wściekłego.
– Za trzy dni. Wtedy sam będzie decydował.
Ojciec i Słoń mierzyli się wzrokiem. W końcu inwalida opuścił głowę. Podjechał do szafki na narzędzia, przed którą stała w połowie opróżniona skrzynka wódki. Klepnął denko jednej z butelek, odkręcił i nalał do szklanek. Nie były pierwszej czystości, ale nikomu to nie przeszkadzało. Każdy dostał swoją działkę poza ojcem Marcina i krępym brunetem w jasnej marynarce. Jego twarz nie zdradzała śladów rozumu, choć wypielęgnowany był jak włoski model. Był kilka lat starszy od Marcina, ale niższy o głowę.
– Waldemar, na coś przydać się musisz – rzucił Słoń.
Laluś z łatwością przełknął obelgę.
– Szef wie, że lekarz mi zabronił – odparł, wzbudzając ogólną wesołość. Patrzył teraz na Marcina z podniesionym kącikiem ust. Regularnie sprzedawał młodemu Staroniowi marihuanę i kwasy, czasem coś mocniejszego. Teraz jednak nie dał po sobie poznać, że się znają. Lubił mieć na człowieka haka.
– Jeździć lubię i to jedyne, co umiem – dodał Waldemar. – Tę rzecz robię lepiej niż ktokolwiek, sir.
– Gówno prawda, synek. Dupy lepiej rwiesz. Coraz młodsze się do ciebie kleją. Moja krew. – Słoń wzniósł toast i wypił zawartość duszkiem. Skrzywił się lekko, a potem obejrzał naklejkę. – Toż to spirit royal chrzczony wodą. Rusow, co ty mi przywlokłeś?
– Wodka łuczsze chleba, gryzt’ nie trieba[3] – zarechotał Rosjanin. Podstawił pustą szklankę, domagając się kolejnej działki. Pozostali zrobili to samo. Słoń, zanim nalał wódki Marcinowi, skierował pytające spojrzenie w stronę jego ojca.
– Połowę – zdecydował Sławomir.
– Myślisz, że to jeszcze dzieciak? Na Stogach nie mieszkałeś – żachnął się wuj. – Jan Paweł Drugi z Wrzeszcza się znalazł. Pewnie byłeś na wszystkich rekolekcjach.
Publiczność zareagowała prawidłowo. Rechot zagłuszył odpowiedź ojca Marcina.
– Nie bluźnij. Tylko o to cię proszę, Jurek, i żebyś mi w to syna nie wciągał. A sprawy Boga i moje zostawmy na inne spotkanie. Wierzę, że i ty się nawrócisz, ale namawiać cię nie będę. A tego kielicha niech wypije, jeśli chce.
Słoń zwrócił się do Marcina.
– Chcesz?
– Całego – potwierdził Marcin.
Ojciec spojrzał na niego z ukosa. Zebrani mężczyźni gwizdnęli z aprobatą.
– Całego za trzy dni. Dziś jesteś jeszcze siusiak. – Sławomir odlał połowę na podłogę.
– Nie twoja wódka, łatwo marnujesz – skomentował Słoń, ale był zadowolony. Jak zwykle rozpętał burzę, sam będąc bezpieczny.
Marcin popisowo wypił jednym haustem. Paliła w gardło, ale nie dał po sobie poznać.
– Za lubow – mruknął Rusow. – Trietij wsiegda za lubow.
– Jakby Pan Jezus przechodził przez przełyk, co? – Buli się zaśmiał.
– Udał ci się syn – Słoń zwrócił się do szwagra. – Daleko zajdzie.
– Oby nie tak daleko jak twoi – odciął się Sławomir. Wyrwał z rąk syna szklankę i z łoskotem odstawił na stół.
Ciszę, która zapadła, można było kroić. Nikt nie śmiał się odezwać, czekali na reakcję szefa. Ten długo siedział zamyślony. Nie odparował ciętą ripostą, jak to miał w zwyczaju. Trzy lata temu żona i dwaj synowie Popławskiego zginęli w płomieniach. Auto eksplodowało po uruchomieniu stacyjki. Mówiono, że to nieudany zamach, choć śladów ładunku wybuchowego nie ujawniono. Oficjalnie stwierdzono wadę instalacji gazowej. Od tamtej pory Słoń jeździł na wózku. Był sparaliżowany od pasa w dół, ataki padaczki pourazowej były coraz częstsze. Tylko dlatego nie poszedł siedzieć za udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Lekarz wystawił mu zaświadczenie. Nie mógł przebywać w zakładzie karnym ani uczestniczyć w rozprawach. Kilka miesięcy później prokuratura umorzyła sprawę z braku dowodów. Wtedy też Słoń najął młodego kierowcę Waldemara, który zawsze odpalał silnik przy otwartych drzwiach auta. Popławski czekał w bezpiecznej odległości. Żartował, że nie po to płaci swojemu psu, żeby kończyć w drobnych kawałkach.
Teraz Słoń obdarzył ojca Marcina długim spojrzeniem spod przymkniętych powiek. Uśmiechnął się kpiąco, jakby opowiadał anegdotę.
– Następnym razem, szwagier, za taki żarcik wezmę cię do lasu na przeszkolenie. Szczekliwy kundel się z ciebie zrobił.
Staroń nie zamierzał się jednak kajać.
– Prawda w oczy kole – rzucił. Po czym wszedł do kanału i zaczął dłubać w pomarańczowym aucie.
Słoń zacisnął usta ze złości.
– Przyjdzie czas na przycięcie ogona – mruknął pod nosem. – Masz szczęście, że jesteśmy rodziną.
Kompani zamilkli. Sytuacja zaczynała się zaogniać.
– A znacie to? – odezwał się ostrożnie Buli. Była to ewidentna próba odwrócenia uwagi od konfliktu ze Staroniem. – Pyta jeden gość drugiego: Co to się stało, że stara puściła cię do baru?
– Niet – odparł Rosjanin. – Jeszczo niet.
– Dałem jej do wanny pianę, to mnie nie zatrzymywała. Odmładzającą? Nie, montażową.
Rozległ się gromki rechot Słonia, a po chwili jak na zawołanie dołączyli do niego pozostali ze świty. Wszyscy zebrani byli wdzięczni Bulemu. Tylko Rosjanin miał krzywą minę.
– Nie poniał – burknął.
– Zaraz ci przetłumaczę, Witia. – Buli klepnął go krzepko w plecy, aż mężczyzna pochylił się do przodu. – Dawaj te dolary. Tniemy, liczymy i lulu. Jeść się chce.
– Dobrze prawisz. My tu gadu-gadu, a robota czeka – zakończył temat Słoń.
Wszyscy wrócili do swoich zajęć. Z kanału rozlegało się już ostre wibrowanie. Staroń mimo niezadowolenia pracował jak zwykle bez zarzutu.
Marcin podziękował za wódkę, wstał do wyjścia. Wuj zatrzymał go gestem. Wskazał miejsce obok siebie. Chłopak przystawił wolne krzesło. Patrzyli, jak Buli, Waldemar i dwóch szczurków, których Marcin widział pierwszy raz w życiu, sprawdzali banknoty w ultrafiolecie.
– Mucha nie siada, Witia. – Buli cmoknął z uznaniem. – Sam bym się nie poznał.
– Nic się nie martw. – Słoń puścił oko do Marcina. – Twoje są prawdziwe.
Przed nimi stało pomarańczowe lamborghini.
– Klasa – odezwał się Marcin. – Jaki przebieg?
– Przekręcimy, żeby był jak trzeba – odparł Słoń. – Masz już wóz?
Chłopak pokręcił głową.
– A chciałbyś mieć?
Na twarzy Marcina błąkał się uśmiech.
– Może taki? Dupeczki byś woził. Pojechał gdzieś w długą. – Perspektywa była kusząca. Wuj zaraz ją zburzył. – Ojciec ci kupi, jak będziesz starym zgredem, po trzydziestce. – Zaśmiał się okrutnie. – Wtedy nasz Waldemar nie będzie już żył. Rozpierdoli się na jakimś drzewie, przy trzystu na godzinę.
– Albo spadnę w przepaść – dodał bez uśmiechu kierowca. Marcin odwrócił się zaskoczony. Choć mężczyzna stał w bezpiecznej odległości, słyszał każde ich słowo. Porozumieli się wzrokiem. – Lepiej szybko spłonąć, niż tlić się powoli, co?
Marcin zerknął na swój T-shirt z wizerunkiem Kurta. Odruchowo naciągnął połę koszuli. Goguś kpił, ale Marcin nie odważył się odciąć. Zrobi to następnym razem, kiedy będą sami, zdecydował.
– To jego auto – Słoń wskazał Waldemara. – Jakby cię ojciec kochał, też sprawiłby ci taką furmankę. Ale masz wujka Słonia i dlatego Waldemar ci je pożyczy. Dopiero za tydzień. Bo tyle potrwa naprawa. Choć twój staruszek jest safanduła, to najlepiej w mieście klepie blachy. Trzeba je jeszcze upaństwowić, żeby smrodu nie było.
Marcin nie zdążył zaprotestować. Słoń polecił Waldemarowi oddać kluczyki i dowód rejestracyjny.
– W piątek zabierzesz swoją panienkę na rundkę po Gdańsku. Jeśli chodzi o prawko, dam znać, komu trzeba. Tylko pamiętaj, nie wyjeżdżaj za miasto. Zrozumiano?
Gdyby wzrok mógł zabijać, Marcin już by nie żył pod obstrzałem błękitnych tęczówek Waldemara.
– Fajny surdut – Marcin wskazał marynarkę kierowcy. Liczył, że go udobrucha, ale efekt był wprost przeciwny.
– Tylko go zarysuj – syknął Waldemar i odszedł na bok zapalić.
Słoń obserwował z lubością pojedynek młodzieńców.
– Będą z ciebie ludzie, Staroń. Jaki apetyt, takie życie. A ty lubisz jeść.
Potem zawołał łysego mięśniaka w łańcuchu i szepnął mu coś do ucha. Buli nawet nie spojrzał. Skinął tylko głową, że przyjął rozkaz do wiadomości.
– Zostawcie młodego, jutro szkoła. – Sławomir wychylił się z kanału. – Dość się zabawiliście.
– Co się tak wkurwiasz, Staroń? – Inwalida zaśmiał się, a potem zwrócił się do Marcina: – Możesz iść spać, synek. Jakby smerfy się czepiały, dzwonisz nie do taty, tylko do tego gościa. – Wskazał palcem Bulego. – Pan Bławicki wyciągnie cię z każdej opresji, bo to mój człowiek, a ty jesteś krew Popławskich. Tylko pamiętaj, masz jeden dzień. Potem raj się kończy. I zatęsknisz za nim, a wtedy sam znajdziesz wujka Słonia.
– W co go wrabiacie? – Ojciec Marcina wyrósł znad pleców inwalidy.
– Idź, synek – powtórzył bardzo spokojnie wuj. – Już po dobranocce.
Wychodząc, chłopak słyszał jeszcze ostrą kłótnię wuja z ojcem, ale ją zignorował. Uznał, że to najszczęśliwszy dzień jego życia. Był zbyt młody, by rozumieć, że właśnie podpisał cyrograf. Wielkie szczęście zawsze słono kosztuje. Tylko kłopoty są za darmo.
Przyśnił mu się afrykański słoń leżący na dzikiej plaży w Stogach. Żarły go robaki, mewy krążyły nad truchłem. Plażowicze nie zwracali na niego uwagi. Rozkładali obok leżaki, parasole przeciwsłoneczne, pływali na dmuchanych materacach. Lodziarz postawił na nim skrzynkę z towarem. Nie zauważył, kiedy do środka zaczęły włazić larwy muchówek, bo grupa dzieci otoczyła go z monetami w rękach. Sprzedał prawie wszystkie lody, po czym ruszył dalej. Dopiero wtedy Marcin dostrzegł chudą szatynkę z łaźni. Stała po pas w morzu i brnęła coraz głębiej. Po chwili woda sięgała jej już po szyję. Rzucił się w kierunku dziewczyny. Fale były zbyt duże. Krzyczał, nie słyszała. Zniknęła pod wodą. Na plaży nie było też słonia. Lodziarz nawoływał do zakupu bambino, a na piasku smażyli się amatorzy kanikuły.
Obudził się zlany potem. Wstał, ubrał się pośpiesznie. Zaspał, jak zwykle. Łóżko brata było perfekcyjnie pościelone. Mundur Marcina wisiał na wieszaku przy lustrze, czysta koszula była uprasowana w kant na rękawach. Matka musiała w nocy przynieść z dołu jego ciuchy. Tylko guzika brakowało. Marcin wiedział, że Wojtek będzie go krył przed nauczycielami. O śnie szybko zapomniał. Myślał tylko o tym, że wkrótce będzie jego wielki dzień. Poderwie Monikę na pomarańczową torpedę. No i w kieszeni miał pięćset dolarów. Wymieni je w kantorze, odda dług Waldemarowi. Każdy ćpun wiedział, że laluś Słonia ma najlepszy towar w mieście. Może poza jego szefem, nieświadomym chyba, jak dorabia sobie jego kierowca. To wydało się Marcinowi najbardziej zabawne.
Zanim poszedł do szkoły, pomalował drewienko. Sam wybrał czerń, chrom był zbyt szpanerski. Odłożył atrapę do suszenia. Do złudzenia przypominała teraz broń najsłynniejszego agenta. Nie mógł się doczekać, aż Przemek go zobaczy. Zaraz jednak zawrócił i schował mokry jeszcze pistolet w piecu za łóżkiem Wojtka. Jeśli ojciec by go znalazł, pomyślałby, że Marcin potajemnie dołączył do grupy Słonia. U wzorowego braciaka nie przyjdzie mu do głowy szukać.
Monika Mazurkiewicz układała książki w torbie od najmniejszej do największej. Obok piórnik, drugie śniadanie, dziewczęce drobiazgi. Geograf kończył notatki w dzienniku. Zerknął znad okularów na szesnastolatkę. Kiedy się pochyliła, krótka spódnica uniosła się wysoko. Nauczyciel odwrócił głowę.
– Do widzenia, panie profesorze. – Skierowała się do wyjścia.
Poza nią w sali nie było już nikogo. Prawie zawsze wychodziła ostatnia. Przypatrywał się jej w trakcie kartkówek. Zawsze długo myślała, zanim napisała choć słowo. Śliniła ołówek, zagryzała wargi, odgarniała kosmyki włosów spadające na twarz. Znał dobrze jej charakter pisma. Od razu rozpoznawał okrągłe litery, jej wymyślne „a”, „g” zawinięte w spiralę. Wydawała się dużo dojrzalsza, niż wskazywałby wiek. Intrygowała go. Nie wiedział dlaczego. Nigdy się nie śpieszyła, nie wyrywała do odpowiedzi. Siadała w ostatniej ławce, całe lekcje wpatrzona w okno. Początkowo sądził, że nie uważa, ale kiedy ją pytał, była przygotowana. Odpowiadała flegmatycznie, zwykle prawidłowo, choć nie była wybitna. Niektóre nauczycielki błędnie zaliczały ją do tych tępych, ale geograf wiedział, że po prostu trudno do niej dotrzeć. Żyła jakby za szybą, w swoim świecie. Głupia jednak nie była. W przeciwieństwie do jej licznego rodzeństwa, zwłaszcza braci.
– Mogę cię prosić? – zawrócił ją z korytarza.
Oddychała szybko. Zdenerwowała się. Patrzyła na niego wyczekująco.
– Chciałbym… – Zastanawiał się, co jej powiedzieć. Nie przemyślał tego, poszedł za impulsem. Widział zarys drobnych piersi pod bluzką. – Chodzi o Arka. Nie idzie mu najlepiej. Może byś mu pomogła. Jest was sześcioro, zgadza się?
– Siedmioro – poprawiła. – Najstarszy, Przemek, jest w technikum okrętowym.
– A tak, pamiętam. Uczyłem go w podstawówce. – Przypomniał sobie mięśniaka z kurzym móżdżkiem. Zdziwił się, że Przemek dostał się do tak prestiżowej szkoły. Tylko z litości go przepuścił. Teraz podobny los czekał kolejnego brata Moniki. – Przeczytaj z Arkiem zadanie domowe, odpytaj z lekcji. Pomóż mamie. Na pewno ma dużo obowiązków.
– Spróbuję – obiecała. Znów zdawała się znużona.
– Zwracam ci tylko uwagę. Jeśli Arek się nie poprawi, będzie miał kłopot z promocją do następnej klasy. Mówię tobie, choć powinienem wezwać rodziców. Rozumiem, że nie mają raczej na korepetycje. A jeśli byłby jakiś kłopot, jakikolwiek – odchrząknął – zawsze możesz zwrócić się do mnie.
Czuł, jak czerwienieją mu koniuszki uszu. Poprawił okulary. Dziewczyna najwyraźniej nie zrozumiała sugestii. Patrzyła na niego skołowana.
– Mogę już iść?
Odeszła zgarbiona. Geograf spoglądał za nią, aż zniknęła w drzwiach. Potem wstał, obrzucił spojrzeniem dziedziniec. Przewidywał, że za kilka minut znajdzie się na dole. To była jej ostatnia lekcja.
Naprzeciwko szkoły zauważył sportowe auto. Było pomarańczowe, z daleka śmierdziało gangiem. Kiedy przy furtce pojawiła się Monika, kierowca wysiadł z wozu i podszedł do niej. Nauczyciel zdjął okulary, zmrużył oczy. Rozpoznał chłopaka. Uczył go kilka lat temu. To był jeden z bliźniaków Staronia, mechanika samochodowego. Monika bez słowa wyminęła wysokiego blondyna, ale kiedy złapał ją za ramię, była zmuszona się zatrzymać. Pod naciskiem jej wzroku zabrał dłoń. Geograf zaintrygowany patrzył na tych dwoje i zastanawiał się, co ich łączy. Nie wyglądali na parę. Rozmawiali krótką chwilę, potem chłopak otworzył drzwi auta, nastolatka wsiadła. Rozległ się huk potężnego silnika i zaraz auto znikło mu z oczu. Poczuł ukłucie zazdrości. Nie wiedział, czy chodzi o dziewczynę, czy może o samochód. Też kiedyś był młody, miał marzenia. Ale nie miał ojca, który przebija numery na zlecenie mafii. Możliwości były dwie: chłopak dołączy do gangu albo ojciec zadba o jego wykształcenie i odetnie go od przestępczego półświatka. Tak czy owak, start miał zapewniony. Geografa po wielu latach nauki stać było co najwyżej na bilet SKM dla całej rodziny. A żeby ją utrzymać, wysłać dzieci na studia, musiał płacić sąsiadowi za podwózkę do Kaliningradu i szmuglować bursztyn dla Słonia. Na korepetycjach w tym mieście nie dawało się wystarczająco dorobić.
Monika splotła ręce wokół brzucha, dłoń zacisnęła na znoszonej szydełkowej torbie z książkami. Kościste kolana trzymała złączone. Pomiędzy udami utworzyła się szpara w kształcie półksiężyca. Marcin zastanawiał się, jak zacząć rozmowę, ale na razie popisywał się umiejętnościami kierowcy. Naciskał kolejne guziki na pulpicie, kręcił gałką radia, wreszcie zupełnie przypadkowo włączył ogrzewanie siedzenia pasażera. Zdziwiła się, kiedy poczuła ciepło pod pośladkami, ale powstrzymała się od komentarza. Jechali jakiś czas w milczeniu.
– Dokąd mnie wieziesz? – odezwała się pierwsza.
– Niespodzianka – odparł.
– Nie lubię niespodzianek.
– Tak właśnie wyglądasz.
– Masz już prawo jazdy?
Zaśmiał się, pokrywając zdenerwowanie.
– Zawsze jesteś taka?
– Jaka?
– No nie wiem. Kolczasta.
Spojrzała na niego z ukosa. Spłoszyła go.
– Wóz jest mojego wuja. Pożyczony, nie kradziony – zapewnił.
Skręcił z głównej trasy. Jechali teraz wąskim asfaltem wzdłuż torów tramwajowych, właśnie mijali ósemkę. Z drugiej strony ciągnęła się ściana lasu.
– Wiem, na jaką plażę mnie wieziesz – oświadczyła. – Na Stogi. To nasza plaża.
– Wasza?
– Tam poznali się moi rodzice. Przemek ci pewnie pokazał. Ale romantycznej historii nie dopowiedział? – Pierwszy raz widział jej szczery uśmiech. – Ojciec wynurzył się z wody, a mama się w nim zakochała. Z tej miłości jest nas siedmioro. Ja, Przemek, Arek i cztery siostry.
– My naszym dzieciom będziemy mówili to samo, choć właściwie było odwrotnie. Ty się wynurzyłaś, a ja… – Uśmiechnął się lekko zawstydzony. – Widziałaś mnie wtedy, prawda? Tydzień temu. W łaźni.
Speszona wyglądała uroczo.
– Ja nie chcę mieć dzieci.
– To tak jak ja – zapewnił. Posiadanie dzieci było bardziej abstrakcyjne niż możliwość śmierci.
– Wiem, czego ty chcesz. – Spojrzała na niego. Czuł, że się rumieni. – I nie przychodź więcej pod moją szkołę.
– Nie przychodziłem. – Zacisnął zęby ze złości. To, że Wojtek będzie miał dziś w nocy kocówę, było więcej niż pewne. Nie mógł sobie tylko przypomnieć, kiedy brat dowiedział się o dziewczynie. Przemek na pewno nie puścił pary z ust.
– Muszę już wracać – powiedziała twardo.
Dodał gazu. Silnik wszedł na wyższe obroty.
– Zatrzymaj się! – Nie podniosła głosu, ale była w jej słowach taka siła, że natychmiast wykonał polecenie. Z trudem wyhamował. Musiał gwałtownie skręcić w leśną dróżkę. Silnik zdechł. Stali na skraju lasu.
– Zostało tylko kilka minut drogi – próbował przekonywać, ale się poddał.
Miała rację. Chciał ją przelecieć. To była pierwsza myśl, z jaką się dziś obudził. Teraz jednak wszystko się zmieniło. Była tu, czuł, że ją lubi. Imponowała mu jej bierna siła i spokój. Chciał, żeby została jego dziewczyną. Żeby była już zawsze. Wiedział jednak, że nie może jej tego powiedzieć. Głupio wyszło. Zobaczył ją kilka dni temu, dziś prosi o chodzenie. Wydusił tylko:
– Nie zrobię ci krzywdy.
Monika prychnęła, a potem długo patrzyła przed siebie. Miała idealnie symetryczną twarz lalki. Obserwował jej rozchylone usta i długie rzęsy bez śladu tuszu. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik pracował miarowo, ten rytm dodawał Marcinowi odwagi. Zaczął zawracać, kiedy z naprzeciwka wychyliła się ciężarówka. Kierowca zatrąbił, pędził z dużą prędkością. Marcin zdołał wycofać auto w ostatniej chwili. Przez moment był naprawdę przerażony. Pierwszy raz pomyślał, co by było, gdyby mieli wypadek. Monika poczuła chyba to samo, bo zmiękła, patrzyła na niego inaczej.
– Nie boję się – odezwała się łagodniej. – Nikogo i niczego się nie boję.
Siedzieli w milczeniu. Dałby teraz wszystko za działkę trawy, ale nie miał odwagi skręcać przy niej jointa.
– Odwieziesz mnie czy mam iść na stopa? – zaatakowała, ale nie wysiadła.
– Zaraz ruszamy – obiecał. – Daj mi minutę.
Dziewczyna odwróciła głowę do okna. Skuliła się bardziej w sobie.
– Już minęła – oświadczyła po chwili, wciąż obserwując las, a potem pokręciła głową i szczerze się roześmiała. – Jesteś dziwny.
Marcin sam nie wiedział, dlaczego to wtedy zrobił. Gdyby odjechali, nic by się nie stało. Wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Nie tylko on, ale też wiele osób miałoby inne życie. Wtedy jednak myślał tylko o tym, że nie wolno mu zmarnować okazji. Słoń miał rację. Lubił życie i miał apetyt. Siedział teraz w ekstrawozie, jak supergość, było ciepło, a Monikę miał na wyciągnięcie ręki. Najpierw dotknął jej serdecznego palca. I choć pozostała chłodna, nawet nie spojrzała, dotknął kolejnego, wreszcie ujął jej rękę. Dłoń miała drobną, palce długie.
– Mojemu ojcu nie podoba się, że Przemek się z tobą koleguje – powiedziała cicho, ale nie wyswobodziła się z uścisku.
Marcin zmarszczył czoło, czekał na ciąg dalszy.
– Mówi, że jesteś narkomanem i synem przestępcy. Nie wiedziałeś?
Przekrzywiła głowę, jakby sprawdzała, czy da się sprowokować. W odpowiedzi Marcin ją pocałował. Zdawało mu się, że jest niewinna i nigdy wcześniej tego nie robiła. Spodobało mu się, że będzie dla niej pierwszy. Delikatnie dotknął językiem jej wciąż zaciśniętych warg, ale poza tym nie zrobił nic więcej. Przez chwilę jeszcze miała przymknięte powieki. Podniósł rękę, chciał dotknąć policzka, ale odsunęła się na bezpieczną odległość.
– Rodzice będą mnie szukali. – Dopiero teraz wyjęła dłoń z jego dłoni.
– Nie jestem ćpunem ani nawet przestępcą – zapewnił. – Postaram się, by twój ojciec zmienił zdanie, i dopiero wtedy się umówimy. Teraz odwiozę cię do domu. Spotkasz się jeszcze ze mną?
– Tata mi nie pozwoli. – Pokręciła głową. – Powiedział, że jak będę miała osiemnaście lat, to pogadamy o randkach z chłopakami.
– Poczekam – przyrzekł uroczyście. – Jeśli nie będę miał ciebie, nie chcę nigdy żadnej dziewczyny.
– Głupi! – Roześmiała się.
W radiu grali Jedwab Róż Europy.
– Uwielbiam tę piosenkę – szepnęła Monika.
– Od teraz zawsze będzie mi się kojarzyła z tobą – odparł rozanielony.
Przerwało im gwałtowne pukanie w szybę. Za oknem stał policjant w mundurze. Marcin pośpiesznie otworzył okno. Obejrzał się zdziwiony. Nie słyszał podjeżdżającego radiowozu.
– Starszy sierżant Robert Duchnowski, posterunek policji Gdańsk dwadzieścia dwa – przedstawił się, salutując. – Prawo jazdy i dokumenty wozu proszę.
Marcin wyjął ze skrytki saszetkę w ceratowym etui.
– A prawo jazdy?
– Właściwie… – zaczął, lecz w głowie miał pustkę. Czuł na plecach oskarżycielskie spojrzenie Moniki. Był wściekły na policjanta. Wybrał do kontroli najgorszy z możliwych momentów. Nonszalancko podał mundurowemu legitymację Conradinum. – Wujek pożyczył mi to auto – powiedział hardo.
– Wujek? – W kąciku ust służbisty plątało się szyderstwo. Zerknął w dowód rejestracyjny. – Auto należy do niejakiego Arnolda Meisnera z Berna. Czy to jest twój wujek?
– Mój wujek, Jerzy Popławski, powiedział, żebym powołał się na pana kolegę, pana Bławickiego lub po prostu Bulego – brnął Marcin, ale już kiedy to mówił, czuł, że robi z siebie idiotę.
Mundurowy patrzył na niego coraz podejrzliwiej. Marcina ze zdenerwowania zaczęła piec skóra pod kolanami. Nie sprawdził dokumentów. Czy on oszalał?
– Twoją legitymację też poproszę – policjant zwrócił się do Moniki. Dziewczyna obciągnęła krótką spódniczkę i wyjęła dokument z piórnika.
– Mama wie, że tu jesteś?
Wahała się, wreszcie pokręciła głową.
– Nigdzie się nie ruszaj. A ty chodź ze mną – powiedział do Marcina.
Chłopak wysiadł. Ucieszył się, że Monika nie będzie świadkiem jego upokorzenia.
W radiowozie siedział drugi mundurowy, wyraźnie znudzony. Był ważniejszy. Na pagonie miał gwiazdkę, a nie podoficerskie krokiewki. Na widok Marcina lekko się ożywił.
– Dowodzik już jest? – Zaśmiał się.
Marcin zaprzeczył.
– Ale jestem pełnoletni.
– To jest mały kłopot, chłopcze. Zaraz sprawdzimy wóz, czy nie jest poszukiwany. Jeśli tak, nie wyjdziesz z paki przed trzydziestką. Pensjonaty dla nielatów już ciebie nie dotyczą.
Marcin czuł, jak po plecach spływa mu kropla potu. W wyobraźni widział rozwścieczonego ojca i płaczącą matkę. Znów dołoży rodzicom kłopotów. Dlaczego Wojtkowi nie zdarzają się takie rzeczy? Oczy zaszkliły mu się niebezpiecznie, z trudem się hamował.
– Wuj mówił, że mogę jeździć dziś tym autem. Miał wszystko załatwić. Jechałem z koleżanką na plażę. Jerzy Popławski. To właśnie jest mój wujek – powtórzył, ale nie dokończył, po twarzy płynęły mu już łzy. Był na siebie wściekły, poryczał się jak baba.
Policjanci i tym razem nie zareagowali na nazwisko Słonia. Przez radiostację podali numer rejestracyjny samochodu, w milczeniu spisywali dane z dokumentów w swoich notesach. Marcinowi zdawało się, że trwa to zbyt długo.
– Może mógłby pan skontaktować się z podkomisarzem Bławickim? – Marcin wciąż chlipał, starając się nie robić hałasu, ale go ignorowali. Teraz siedzieli bez ruchu, wsłuchując się w komunikaty podawane między trzaskami w radiu. Duchnowski wyjął papierosa, wyższy rangą dał znak, by zapalił na zewnątrz.
– Śmierdzi tu jak w kiblu. – Gwałtownie zamachał notesem.
Duchnowski karnie wysiadł.
– Jesteś już pełnoletni, więc odpowiadasz jak dorosły – odezwał się ten znudzony, kiedy zostali sami. – Pójdziesz na dołek, założymy ci sprawę. Będziemy musieli wezwać rodziców tej małej, a do tego czasu odstawić ją do Izby Dziecka. Jeśli ją tknąłeś, będziesz miał sprawę o molestowanie. Słabo to widzę.
– Nic jej nie zrobiłem – wyszeptał Marcin.
– Wystarczająco widziałem! – krzyknął zza okna Duchnowski.
– Daj spokój, Duchu, zwykłe macanki. Sam byłeś kiedyś młody, a nogi ma niezłe ta sarenka. – Ten drugi, wyższy rangą, stanął w obronie Marcina.
Chłopak spojrzał na niego z nadzieją. Duchnowski nie skomentował. Spalił papierosa do samego filtra, otworzył drzwi od strony Marcina. Miał ochotę się wykazać.
– Wysiadka – rzucił. – Skoro wózek jest Słonia, może trafimy na niespodzianki.
Chłopak spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc.
– Jazda, jazda. Nie strugaj idioty. – Popchnął go brutalnie. Marcin omal się nie przewrócił.
Monika siedziała na swoim miejscu. Odprowadzała ich przerażonym spojrzeniem, kiedy ją mijali. Marcin nie wiedział, jak otworzyć bagażnik, policjant musiał mu pomóc. Chłopak odetchnął z ulgą, kiedy okazało się, że kufer jest pusty. Duchnowski bez pośpiechu, precyzyjnie jak zegarmistrz oglądał kolejno trójkąt, gaśnicę. Otworzył apteczkę, sprawdził jej zawartość. Kazał podnieść wykładzinę, wyjąć koło zapasowe. Marcinowi przyszło do głowy, że gra na zwłokę. Ale nie wiedział, jak zaproponować łapówkę. Nagle w zagłębieniu na koło Duchnowski coś znalazł.
– Otwórz. – Wręczył Marcinowi zmiętą kopertę.
Nastolatek wykonał polecenie. Wewnątrz była torebka z białym proszkiem. Policjant rzucił chłopaka na maskę, założył mu kajdanki i odprowadził do radiowozu.
– Wzywamy chłopaków, substancje niedozwolone. Trzeba jeszcze odstawić tę małą – rzucił do znudzonego kolegi. A do Marcina: – Ale się porobiło, co, Staroń? Tata będzie ci wysyłał paczki na Kurkową[4]. Całe życie przed tobą, a ty pakujesz się w gówno dla Słonia.
Kiedy policjanci wypełniali dokumenty, czekając na drugi patrol, który miał odholować wóz, do lasu od strony plaży wjechało czarne bmw. Wysiadło z niego dwóch umięśnionych mężczyzn w obcisłych skórach i czarnych jednakowych czapkach wywijanych jak kominiarki. Kierowca został za kółkiem, silnik wozu pracował miarowo. Nie można go było rozpoznać, szyby były przyciemnione. W jednym z idących Marcin rozpoznał Bulego. Odetchnął z ulgą. Był uratowany. Bławicki podszedł do patrolujących, pokazał odznakę policyjną.
– Podkomisarz Paweł Bławicki, sekcja operacyjno-rozpoznawcza Gdańsk-Śródmieście. Zabieramy młodego. Jest nasz. Podobnie jak wózek – oświadczył i nie czekając na odpowiedź, podszedł do drzwi radiowozu. Szarpnął gwałtownie, wyciągnął Marcina za ramię z auta. W tym momencie na drodze stanął mu Duchnowski.
– Jak to, jest wasz? Lewe auto, substancje niedozwolone, chłopak bez prawa jazdy i dokumentów wozu. A jeszcze uprowadzenie nieletniej. O napaści seksualnej nie wspomnę.
Buli słysząc to wszystko, zaśmiał się w głos. Drugi tajniak, jego mniejszy klon, z cieńszym łańcuchem na szyi, splunął z pogardą na ziemię. W tej samej chwili przez radiostację usłyszeli, że wóz nie znajduje się na liście poszukiwanych. Dokumenty są w trakcie rejestracji. Prawowitym właścicielem jest Jacek Waldemar, mieszkaniec Wrzeszcza, ulica Hallera trzydzieści trzy lokal dwa.
– Słyszałeś, Duchu? Wóz jest czysty. – Buli podparł się pod boki. – Rozkuj dzieciaka.
Duchnowski aż zagotował się ze złości.
– Na jednym gównie się nie ślizgaliśmy. Jak na razie jestem dla ciebie pan Duchnowski.
– Rozkuj go, Duchu – upierał się Buli. – I lepiej zamknij ryło, bo pogarszasz sprawę. Chcesz przeniesienie na magazyniera?
Duchnowski nie przejął się groźbą.
– Wsiadaj – nakazał Marcinowi i zatrzasnął za nim drzwi. Po czym zwrócił się do Bulego: – U siebie możesz rządzić, a tu jest mój teren. Wypierdalaj.
– Ty, ten krawężnik ci rozkazuje – zaśmiał się klon. Buli nadął się, pod nosem pojawiła mu się kropelka potu.
– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz, Duchu. To dzieciak Słonia.
– Idź stąd, powiedziałem. – Duchnowski zmrużył oczy. – Niech będzie i od samego Pana Boga. Ciesz się, że nie nagrywam tej rozmowy.
– Nie ma cię już w firmie – zagroził Bławicki, po czym odwrócił się do klona, który wykonał gest, jakby sięgał do kabury. – Majami, bierzemy go!
Z radiowozu wysiadł drugi, do tej pory znudzony policjant. Przeprosił służalczo Bulego i jego kompana.
– Sprawa będzie załatwiona. Ja dowodzę tym patrolem. – Odchrząknął i kontynuował: – Panowie, zrozumcie nas. Stoimy tu przez dzieciaka od dwóch godzin, daliśmy cynę do centrali. Musimy mieć podkładkę, że choć byliśmy na kurwach.
Zaśmiał się teatralnie.
– Ile? – rzucił Buli.
Mundurowy wzruszył ramionami. Odszedł na bok, ciągnąc za sobą Duchnowskiego. Słyszeli, jak namawia kolegę, by się nie narażał i odpuścił chłopakowi.
– Nie będzie żadnego pouczenia, Konrad. Złożę raport naczelnikowi – upierał się Duchnowski.
– Zrobisz, co zechcesz – odparł bardzo spokojnie szef patrolu. – Ale ryzykujesz swoją dupą, to raz. A dwa: zażalenie trochę im zajmie. Jak chcesz udawać gieroja, to sam, beze mnie. Chcesz na ciecia iść, idź, jeśli cię przyjmą. Chłopaka wypuszczam w tym momencie. Chyba że trochę oleju kołacze się jeszcze w tym pustaku? Proponuję dwa miliony na głowę[5]. Dobrze będzie?
– Spierdalaj. – Duchnowski odwrócił się plecami do kompana. Wiadomo było jednak, że decyzja zapadła.
Rozbawiony Buli odpalił papierosa, oparł się o maskę radiowozu, zapisał w notesie jego numer boczny. Po czym dał znak kierowcy w bmw. Wysiadł Waldemar. Mimo lichej pogody miał dziś na sobie niebieski garnitur w tenisowy prążek i krótki kaszmirowy płaszcz. Ruszył do swojego auta, przyjrzał się siedzącej wewnątrz dziewczynie. Monika spojrzała na niego zaskoczona i odsunęła się na bezpieczną odległość.
– Ciao, księżniczko. – Zajął miejsce za kierownicą. Potem odwrócił głowę i posłał Staroniowi szyderczy uśmieszek. W tej chwili Marcin zrozumiał wszystko. To wystawka. Nieważne, dokąd by pojechał, i tak by go przydybali. Policjanci mieli znaleźć podrzucone narkotyki, a Marcin miał wplątać się w kłopoty. To, że wyjechał za miasto, tylko pogorszyło sprawę. Wyraźnie jednak chcieli go z tego wymanewrować. Może wkopali go bez pozwolenia Słonia? Był pewien, że wuj nie da zrobić mu krzywdy. W jego żyłach płynęła krew Popławskich, jego krew. Zasada jest prosta: teraz mu pomogą i stanie się ich dozgonnym dłużnikiem. Potem będą nim pomiatać jak psem. Będzie tańczył, jak mu zagrają. Poszperał w kieszeniach. Wciąż miał dolary od wuja. Zdecydował się w jednej chwili. Wysiadł z wozu, podszedł do kłócących się mundurowych. Bez słowa podał wyższemu rangą zwitek pieniędzy. Przez chwilę zaskoczenie odebrało im mowę. Nawet Buli z kompanem nie odważyli się odezwać.
– Więcej nie mam – powiedział Marcin już bez śladu strachu. – Starczy?
Szef patrolu chwycił gotówkę, schował do kieszeni bez liczenia. Podszedł do Bulego, oddał dokumenty.
– Możecie zabrać wózek. Życzymy udanego dnia, podkomisarzu Bławicki. – Zasalutował. Rozkuł Marcina. Wcisnął mu w rękę legitymację jego i dziewczyny. Kartkę z notatką podarł, wsadził do kieszeni.
– Dobra decyzja, aspirancie. – Buli poczęstował go papierosem. Policjant wziął jednego, ale nie zapalił. Kiedy jednak klon podał mu ogień, popisowo zaciągnął się kilka razy, a potem tylko trzymał niedopałek w ręku.
– Jak właściwie macie na nazwisko? – mruknął Bławicki z półuśmiechem, doskonale się bawił. – Nie dosłyszałem.
– Konrad Waligóra.
– Będę was obserwował, aspirancie Waligóra. Nikt nie chce spędzać życia na patrolach interwencyjnych. Jeszcze się spotkamy.
Zagarnął ramieniem Marcina i kiedy mijali pomarańczowe lamborghini, zacisnął mu dłoń na ramieniu tak mocno, że chłopak nie mógł się odwrócić w tamtą stronę. Zatrzymali się dopiero przy czarnym bmw.
– Gdyby nie ja, kopałbyś sobie płytki grób, Staroń. Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, ile mi zawdzięczasz?
Marcin nie odpowiedział. Wpatrywał się w mundurowych. Ten, który wziął łapówkę, wsiadał już do radiowozu. Duchnowski wciąż stał na baczność i przyglądał się odchodzącym jak rewolwerowiec, dla którego ta sytuacja to jedynie wypowiedzenie wojny. Pierwszy przegrany pojedynek, ale nie koniec rozgrywki. Marcin czuł, że z tym facetem będą jeszcze kłopoty. On nie zapomina upokorzeń.
Teraz jednak bardziej bolało go coś innego. Oddał swoją dziewczynę bandycie i nie mógł nic zrobić, by ją ochronić. Widział, jak pomarańczowe lamborghini buksuje w błocie, odjeżdża. Monika patrzyła na niego przestraszona. Do tej chwili liczyła pewnie, że Marcin to jakoś wyjaśni, uratuje ją, ale nadzieja umarła. Buli wpakował go na tylne siedzenie, pochylając mu głowę jak przestępcy. Obok siedział Wojtek. Miał na uszach słuchawki do walkmana, przełączał przenośną radiostację na kanał policyjny. Za chwilę usłyszeli meldunek o powrocie do bazy radiowozu ze Stogów.
– Niech Wójcik skoczy po pół bochenka chleba – usłyszeli zniekształcony przez głośnik głos Waligóry. – Jeść się chce.
Buli zaśmiał się.
– Uczciwie zarobili, niech balują. Coś czuję, że na pół litra się nie skończy. Masz, Staroń, gest, jeden papierek starczyłby na tych lumpów. – Wskazał bliźniaka. – Podziękuj braciszkowi. Gdyby nie on, coś zostałoby w papierach i ciężko byłoby cię z tego wygarnąć. Przyjechałem w ostatniej chwili.
Wojtek podniósł rękę na znak, że nie trzeba, sam rozliczy się z Marcinem.
– Niemowa, jak Bozię kocham – prychnął Buli. – Odkąd wsiadł, powiedział może trzy słowa.
Wojtek rozpromienił się, jakby usłyszał komplement.
– A co z nią? – wykrztusił Marcin.
– Waldemar zajmie się twoją cizią – odparł Buli. – Włos jej z głowy nie spadnie. Tak w każdym razie myślimy. Grunt, że wózek cały i odzyskał właściciela.
Ruszyli. Marcin patrzył na oddalający się sportowy wóz. Nie wyglądało, żeby zawracał do szosy. Wkrótce zamienił się w pomarańczową plamę na tle zieleni.
– Dziękuj Bogu, że dziewczyna mu się spodobała. To go trochę udobrucha. Miał zamiar zrobić ci z dupy jesień średniowiecza. Masz, frajerze, fart. W czepku urodzony. – Odwrócił się i rzucił Marcinowi na kolana torebkę z białym proszkiem. Tę samą, którą mu podrzucili. – Luks feta, dopiero wrzucamy na rynek. Słoniu zapłacze się z radości, jak mu powiem, jaki jesteś chojrak. Pominę oczywiście niektóre szczegóły – wskazał narkotyk w folijce.
Wojtek chwycił ją pierwszy i zaraz schował do wewnętrznej kieszeni kurtki.
– Będzie kasa, będzie towar – burknął.
Buli zerknął na braci i ciężko westchnął.
– Jak chce, to da głos. Kuźwa, tak dużo problemów, a tak mało amunicji. Czy ja opiekunka do dziecka jestem? – A potem stracił zainteresowanie chłopakami i zwrócił się do klona: – Ty, Majami, byłem wczoraj w prokuraturze i przy okazji rzuciłem okiem na wał przeciwpowodziowy w porcie. Tam się ujawnił stary kanał niefigurujący w żadnych mapach. Zapadła się ziemia i woda z Motławy poszła w ten kanał, ponoć wyszła na grzbiecie wału w Cieplewie, wiesz, gdzie są ogródki działkowe. Ziemia się oberwała i pół ogródka poszło w pizdu. Przyleciała kobitka, jakeśmy to zabezpieczali, i pyta, czy dużo ziemi zabrało. I któryś z naszych odpowiedział: „Będzie pani połowę podatku gruntowego płaciła”.
Majami wybuchnął gwałtownym śmiechem. Kiedy policjanci dobrze się bawili, Wojtek pochylił się do brata.
– Jesteś mi winien dwieście pięćdziesiąt baksów. Wujo połowę dał mnie, a ty jak zwykle źle zainwestowałeś. Plus odsetki, brachu.