Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Beata, Inez, Jadwiga, Magda, Natalia i Pola – polonistki. A obok nich ich partnerzy. Wszyscy, jak co roku, przyjeżdżają na zjazd koleżeński do domu Magdy i Marka. Spotkanie przyjaciół prowokuje do podsumowań dokonań życiowych i zwykłych spraw tworzących ich codzienność. Podsumowania te znajdują literacki komentarz w przywoływanych przez Marka w Zapiśniku dziełach największych światowych twórców. Życie tworzy literaturę, literatura życie.
Alfred Siatecki – pisarz i dziennikarz. Ma w swoim dorobku literackim powieści kryminalne, jak „Postrzelony”, oraz obyczajowe, między innymi „Jubel” (1987), „Zmowa pułkowników” (2000) czy „A jednak będzie noc poślubna” (2007), zbiory opowiadań oraz bio-bibliografie lubuskiego środowiska literackiego. Jest autorem słuchowisk, zajmuje się też krytyką literacką i historią literatury. Jego utwory przekładano na białoruski, łużycki, niemiecki i rumuński.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 285
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Oficynka & Alfred Siatecki, Gdańsk 2014
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana
ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana
w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2015
Opracowanie edytorskie książki: kaziki.pl
Opracowanie graficzne: Piotr Geisler
Projekt okładki: Anna M. Damasiewicz
Zdjęcia na okładce © Bartek Zyczynski | Shutterstock.com
© Scott Griessel | Depositphoto.com
ISBN 978-83-64307-65-2
www.oficynka.pl
email:[email protected]
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Nigdy się nas nie pyta, czego my naprawdę chcemy.
Nam się daje. I nam się odbiera.
Ot co, to cały sekret tego pieprzonego życia.
Maria Nurowska, Rosyjski kochanek
Beata — magister filologii polskiej. Nadal jest dyrektorką dużej szkoły, chociaż już może być na emeryturze nauczycielskiej. Do zajmowanego przez nią fotela przymierza się pyskata zastępczyni. Beata zapisała się do rządzącej partii, ponieważ marzy, aby zostać senatorką lub radną. Twierdzi, że jest katoliczką. Nieźle gotuje i znakomicie piecze. Mieszka w Legnicy. Żona Eugeniusza.
Inez — magister filologii polskiej. Przeklinająca nauczycielka na wcześniejszej emeryturze. Ma się za schorowaną. Koleżanki ze studiów podejrzewają ją o skłonności homoseksualne. Wokół niej kręci się owdowiały lekarz, którego ona uważa za zbyt starego. Religia nie ma znaczenia w jej życiu. Nie dba o swój wygląd. Mieszka w Gorzowie.
Jadwiga — magister filologii polskiej. Po rozwodzie z Polakiem wyszła za mąż za Niemca. Jest opiekunką w domu starców leśników. Wedle prawa niemieckiego dopiero za trzy lata przejdzie na emeryturę. Tak jak jej drugi mąż jest praktykującą ewangeliczką. Nie przykłada żadnej wagi do swego wyglądu. Mieszka w południowych Niemczech.
Magda — magister filologii polskiej. Jest kierowniczką sekcji w inspektoracie sanitarnym, gdzie dyrektorzy zmieniają się bardzo często, wtedy ona pełni ich obowiązki. Uważa się za katoliczkę, mimo to do kościoła chodzi dwa, trzy razy w roku. Od przyszłej wiosny może być na emeryturze. Ładna i zawsze elegancka. Mieszka w Zielonejgórze. Żona Marka.
Natalia — magister filologii polskiej. W żadnym miejscu długo nie pracowała. Ostatnio była referentką do spraw socjalnych w urzędzie miejskim. Dostała wręcz głodową emeryturę. Dwukrotnie owdowiała i znowu jest gotowa wyjść za mąż. Zapewnia, że jest wierzącą katoliczką, która każdy dzień zaczyna modlitwą. Nie potrafi ubrać się modnie. Mieszka we Wrocławiu.
Pola — skończyła filologię polską, doktor habilitowana nauk humanistycznych. Kieruje oddziałem kontroli środowiska i wykłada w szkole wyższej zawodowej. Już powinna być na emeryturze, lecz broni się przed tym krokiem. W zależności od sytuacji określa siebie jako osobę wierzącą i praktykującą. Bardzo przejmuje się swoim wyglądem. Mieszka w Wałbrzychu. Żona Nikosa.
Eugeniusz — z wykształcenia technolog żywności. Zawsze był dyrektorem i gorliwym członkiem partii lewicowej. Od jesieni jest posłem ugrupowania opozycyjnego wobec koalicji rządzącej. Uważa, że każdej niedzieli powinien być na mszy i koniecznie musi siedzieć w pierwszej ławce, aby ksiądz go widział. Do niedawna polował. Mieszka w Legnicy i Warszawie. Mąż Beaty.
Marek — przeciętny pisarz i dziennikarz. Gdy skończył sześćdziesiąt lat, natychmiast przeszedł na emeryturę, a zrobił to wyłącznie dlatego, aby w spokoju napisać powieść, która ma mu przynieść sukces. Ochrzczony, jednak religię traktuje bardziej jako tradycję niż wyznanie wiary. Egocentryk, uważający się za niedocenionego. Mieszka w Zielonejgórze i Jodłowie. Mąż Magdy.
Nikos — jako dziecko przyjechał na Dolny Śląsk z greckiej Macedonii. Mimo że z wykształcenia jest inżynierem rolnikiem, zawsze był urzędnikiem. Z powodu niepolskiego pochodzenia został zwolniony z pracy w administracji regionalnej. Był ochrzczony w cerkwi prawosławnej, ale uważa się za katolika. Od roku jest emerytem. Mieszka w Wałbrzychu. Mąż Poli.
Matka Magdy będzie miała sto lat
Magda zastanawia się, gdzie urządzi przyjęcie z okazji setnych urodzin matki. To wypadnie dopiero w lipcu przyszłego roku, ale Magda z tego powodu już budzi się w nocy i rozmyśla. Musi wybrać takie miejsce, gdzie będzie nie za drogo i niedaleko od centrum miasta. Z bukietami przyjdą panie z Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Wschodnich. Na pewno prezydent złoży życzenia mamie osobiście albo za pośrednictwem swego zastępcy. Jak po ogień wpadną dziennikarze i zechcą wiedzieć, co jubilatka jadła w młodości, co na stare lata, czy często chorowała. Będą bracia Magdy z bratowymi, ich synowie z żonami i wnukami. Przy głównym stole musi starczyć miejsca dla stu osób. Jeszcze nie uzgodniła z braćmi, który wygłosi przemowę. Powie, że powinien to zrobić najstarszy, ale od operacji krtani on nie mówi, więc wskaże na najmłodszego. Ten zacznie się oblizywać, cmokać, przewracać oczami. Dwaj średni skulą się albo będą wodzili wzrokiem po podłodze. Dobrze, ja to zrobię, zdecyduje Magda. Jestem kobietą. I doda, że skoro urodziła się jako piąte dziecko, osiem lat po najmłodszym, to nie była planowana.
— Ale ojciec ciebie najbardziej lubił — przypomni jej średni brat. Zawsze to powtarza podczas rodzinnych spotkań.
— I będziesz tak samo długo żyła jak matka — dorzuci najmłodszy, a jego żona przytaknie. — W naszej rodzinie kobiety są długowieczne. Taka prawidłowość.
Magda zacznie przemowę od stwierdzenia, że mimo kolosalnego postępu w medycynie niewielu ludzi dożywa stu lat. Jako kierowniczka sekcji nadzoru epidemicznego w inspektoracie sanitarnym wie nieco więcej na ten temat niż jej koleżanki. Mama nigdy nie chorowała poważnie. Na grypę owszem. W szpitalu była tylko wtedy, kiedy odwiedzała ojca. Ją i czterech starszych braci urodziła w domu. A może to nie sprawa postępu w medycynie, lecz genetyki i klimatu? Mama, jak babcia i prababcia, urodziła się koło Łucka na Wołyniu, gdzie zimy są naprawdę zimowe, a powietrze balsamiczne i czyste. Tam przyszli na świat czterej bracia. To znaczy mama urodziła sześciu chłopców, dwaj zmarli w dzieciństwie. Ja jestem powojenna. Mama ma wszystkie cechy swojej mamy, tak twierdził najstarszy brat, kiedy mógł mówić. Wprawdzie babcia nie dożyła setki, ale niewiele zabrakło. Zanim odeszła z tego świata, uporządkowała wszystkie swoje sprawy. Na cmentarzu przykościelnym wybrała miejsce na grób, u stolarza zamówiła trumnę, a księdza prosiła, aby nie wygłaszał długiej mowy na pogrzebie. Bez względu na pogodę zimą i latem każdy dzień rozpoczynała od obchodu podwórka i nakarmienia kota tak samo starego jak ona. Gdy w piątek rano nie wyszła przed dom, stryjek zajrzał do jej pokoju. Dziewięćdziesięciodziewięcioletnia babcia przysunęła stół do okna i na nim stała, opowiadał podczas stypy. „Co mama robi?”, zapytał. „Poprawiam firankę, bo źle się układa. Jak przyjdą sąsiedzi, w pokoju powinno być ładnie, żebyś się nie wstydził. Ja, synku, dziś umrę. Pamiętaj, aby przed włożeniem do trumny umyć mi ręce pachnącym mydłem”. „Mama przeżyje nas wszystkich”, powiedział stryjek i pomógł babci zejść ze stołu. Poszedł do swego zajęcia, ale coś nie dawało mu spokoju, więc wrócił do pokoju babci. Ona leżała na łóżku, w rękach złożonych na piersiach miała różaniec i książeczkę do nabożeństwa.
Nasza mama skończyła dziś sto lat, już przeżyła babcię. Identycznie jak babcia nigdy nie zawracała głowy swoim dzieciom własnymi sprawami. I ja taka chciałabym być.
Najmłodszy brat powtórzy:
— W naszej rodzinie kobiety są długowieczne. Taka prawidłowość. Ojciec nawet nie dożył sześćdziesiątki.
Bratowa dorzuci:
— Człowiek całe życie składa na emeryturę, a kiedy mógłby wygodnie żyć, nic z tego nie ma.
Marek uważa się za przeciętnego Polaka
Czy mężczyzna po przekroczeniu sześćdziesiątki już powinien odkładać pieniądze na pogrzeb czy jeszcze za wcześnie na żegnanie się ze światem? Gdzieś tak od pierwszych dni maja Marek budzi się bladym świtem, ale nie wstaje z łóżka, tylko rozmyśla. Gdy próbował policzyć swoje sukcesy, doszedł do wniosku, że nie osiągnął nawet dziesiątej części tego, co sobie zaplanował zaraz po studiach. Chciał być tym wybitnym pisarzem, którego książki znajdą się w spisach lektur nadobowiązkowych, a jeszcze lepiej obowiązkowych wszystkich szkół średnich w Europie. Szekspira czy Goethego nie miał odwagi wypchnąć z programów szkolnych, zresztą podobnie jak Sienkiewicza, Mickiewicza czy nawet Gombrowicza. Ale jego książki mogłyby zastąpić bestsellery Márqueza, którymi zachwycał się w młodości, a jeszcze lepiej powieści Grassa lub dramaty Mrożka. Tuż po czterdziestce zrozumiał, że nie uda mu się z lekturami, więc postanowił zostać wziętym dziennikarzem w którymś z centralnych czasopism, lecz żadna redakcja nie odpowiedziała na jego podanie z dołączonymi wycinkami i szkicami nowych artykułów. Został dziennikarzem od wszystkiego i niczego w niemałej gazecie regionalnej. Magda czasem mu dokuczała, że po śniadaniu pisze o pogodzie, w porze obiadu zna się na notowaniach walut i prognozach ekonomicznych, przy kolacji komentuje decyzje rządu, a zanim położy się do łóżka, zdąży zrecenzować przedstawienie w miejscowym teatrze.
Wie, że to banał, ale powtarza przy byle okazji: im człowiek jest starszy, tym szybciej biegną jego dni i ma coraz mniej czasu na zrobienie tego, co sobie zaplanował. Ktoś mu powiedział, że Zakład Ubezpieczeń Społecznych przyjął, iż statystyczny mężczyzna w Polsce umiera w wieku siedemdziesięciu dwóch lat. Marek uważa się za przeciętnego Polaka, więc zostało mu jeszcze dwanaście lat spierania się i kochania z Magdą, oczekiwania na prezenty urodzinowe i imieninowe, objadania się smakołykami ze stołu wigilijnego i wielkanocnego, a potem sięgania po nalewkę orzechową własnej roboty, narzekania na drożyznę, służbę zdrowia, młodzież, domokrążców, kierowców w ogóle, a kierowców miejskich autobusów szczególnie, pazernych księży i sklepikarzy, przykrych sąsiadów, szczekanie psów, powodzie, upały, austriackie gadanie polityków. Zanim zamknie oczy na zawsze, zdąży obejrzeć igrzyska olimpijskie w Soczi, Rio de Janeiro i jeszcze gdzieś. Przekona się, czy Polska znowu już w eliminacjach odpadnie z rywalizacji o piłkarskie mistrzostwo Europy. Co najmniej trzy razy będzie głosował na nowe składy sejmu, senatu i rady miejskiej. Żołnierze polscy wrócą z Afganistanu i pewnie znowu Amerykanie namówią rząd w Warszawie, aby posłał ich do któregoś państwa w Azji Południowej albo na Bliskim Wschodzie, bo światu grozi kolejna wojna z terrorystami. W 2013 roku kardynałowie wybrali następcę Benedykta XVI, który sześć lat wcześniej przekroczył niemiecką granicę przeciętnej długości życia. Marek, obudziwszy się wczoraj bladym świtem, spytał sam siebie, a potem żonę, czy gdyby był bawarskim Niemcem, też miałby prawo do dłuższego o cztery lata pobierania emerytury.
— Zaraz po studiach wyjechałeś do Stuttgartu na tamtejszy uniwersytet — odpowiedziała Magda sennie. — Mogłeś zostać w Niemczech.
Ojcu Marka zabrakło sześciu dni do osiemdziesiątych pierwszych urodzin. Dziadek na poczekaniu układał rymowanki, politykował, nawet ganił księży, a gdy skończył osiemdziesiąt siedem lat, chciał się żenić z wdową po sąsiedzku. Zdaniem Magdy Marek jest bardziej podobny do dziadka niż do ojca. Czy to oznacza, że będzie żył jeszcze niemal trzydzieści lat? Jeśli Magda ma rację, powinien zdążyć zrobić to, co sobie zaplanował zaraz po studiach, i zanim pożegna się ze światem, powie swoim synom i wnukom: Nigdy nie traćcie nadziei. Sukces przychodzi w najmniej spodziewanej chwili.
Marek przypomniał sobie, że Tomasz Mann napisał nieśmiertelnego Doktora Faustusa, mając siedemdziesiąt siedem lat. Już otworzył usta, aby o tym powiedzieć Magdzie, gdy uchyliły się drzwiczki tej klateczki w jego mózgu, za którymi tkwiła informacja, że rozgłos zyskał on za sześćsetstronicową powieść Buddenbrookowie, uhonorowaną Nagrodą Nobla, a tę opublikował w wieku dwudziestu sześciu lat. Sławny Niemiec zaczął ją pisać, mając dwadzieścia dwa lata. Dwadzieścia dwa lata! Skończywszy dwudziesty czwarty rok życia, Hłasko był autorem Pierwszego kroku w chmurach, Ósmego dnia tygodnia i Następnego do raju. Dwudziestosiedmioletni Gogol napisał Rewizora, a po sześciu latachMartwe dusze. Zaraz po swoich dwudziestych czwartych urodzinach Wojaczek cieszył się wierszami zebranymi w Sezonie i Innej Bajce. A dwudzieste szóste urodziny poety obchodzili nieliczni wrocławianie przy jego grobie na cmentarzu świętego Wawrzyńca.
— Nie ma reguły — dochodzi do wniosku Marek. — Ale wierzyć w sukces trzeba. Każda wiara jest tym, co trzyma człowieka na duchu.
Wiara. Religia również. Wiara jednak mocniej.
Często przypomina sobie Magdę, gdy po piątej albo może już dziesiątej randce wreszcie pozwoliła się przytulić i wtedy on chciał powiedzieć coś nadzwyczajnego, lecz nic takiego nie przychodziło mu do głowy. Wtedy Magda przejęła inicjatywę, mówiąc, że nie jest ważne, dokąd w życiu zajdzie, co osiągnie, ile będzie posiadał. Ważne, kogo będzie miał u swego boku. Od tamtego dnia Magda mu podpowiada i go gani. Marek jej słucha jak przedszkolak. Aż trudno w to uwierzyć.
W każdym samcu, nie wyłączając mężczyzny, jest coś takiego, co każe mu zostawić coś po sobie. Coś, co będzie zaświadczało, że nie tylko się urodził, ale i czegoś dokonał. Człowiek nie po to żyje, aby tylko żyć, ale dlatego, że jest potrzebny innym. Jeden tylko zbuduje dom, posadzi drzewo i spłodzi syna, a jeszcze lepiej wielu synów. Drugi będzie wyjątkowo solidnym urzędnikiem albo założy fabrykę elektronicznych zamków do drzwi najnowszej generacji i po wielu latach zarządzania przekaże ją synowi, aby on też ją rozwijał i przekazał swemu synowi pod warunkiem, że zachowa nazwę wymyśloną przez dziadka. Ernö Rubik wynalazł magiczną kostkę, Samuel Henshall — korkociąg, Felix Hoffmann — aspirynę, Lewis Waterman — pióro wieczne, Momofuku Ando — zupę błyskawiczną, Douglas Engelbart — mysz komputerową. Ryszard namalował ogromny pejzaż na ścianach domów przy placu Matejki, co zanotowali encyklopedyści aż w Nowym Jorku. Jeśli po latach farba się złuszczy, Ryszard pozostanie w historii sztuki jako autor pierwszego na świecie obrazu municypalnego.
Wczoraj Marek był na pogrzebie Tadeusza, z którym zaczynał pracę w redakcji, on jako dziennikarz, a Tadeusz przy biurku sekretarza. Gdy dwa lata temu Tadeusz odszedł na emeryturę, niemal wszyscy uznali go za najlepszego sekretarza w dziejach redakcji. Rok później nieliczni dziennikarze pamiętali, czym Tadeusz się zajmował, a ostatnio nawet ci nieliczni przestali do niego telefonować, aby się poradzić. Biurko, przy którym od rana do nocy siedział Tadeusz, jego następca zamienił na konsolę recepcyjną, na miejscu krzesła postawił fotel obrotowy, zestaw telefonów zastąpił jednym aparatem z galerią przycisków. Kazał zdjąć ze ściany pejzaż olejny, który zdobił pokój za poprzednika Tadeusza i pewnie jeszcze wcześniej. W pożółkłych zszywkach też nie pozostał żaden ślad po Tadeuszu, chociaż na to, co było w gazecie i jak ona wyglądała, decydujący wpływ miał sekretarz redakcji.
— Był skrupulatnym sekretarzem — powiedział nad grobem ten, który zastąpił Tadeusza dwa lata temu. Ani słowa o tym, że będzie go brakowało młodszym dziennikarzom, że świat jest niesprawiedliwy, bo krótko cieszył się emeryturą. Marek zastanawiał się, czy nowy sekretarz przypomni, że jeśli nawet Tadeusza dopadła grypa, to kierował sekretariatem redakcji z łóżka. Tego też nie powiedział.
Magda jest jeszcze atrakcyjna
Marek ukrywa przed żoną, dlaczego tak uparcie ją namawiał, aby dopiero pod koniec sierpnia, a nie w czerwcu, jak się zdarzyło zeszłego lata, czy aż w październiku, jak bywało dawniej, zwołała swoje koleżanki z polonistyki na coroczny zjazd. Magda podejrzewa, że Marek ma pomysł na nową powieść, lecz jeszcze czegoś bardzo ważnego mu brakuje i jeśli nie znajdzie tego do połowy sierpnia, to będzie szukał podczas zjazdu. Każdy pisarz, który marzy, aby o jego twórczości rozmawiali nie tylko krytycy na sympozjach uniwersyteckich, lecz przede wszystkim czytelnicy w księgarniach i bibliotekach, wie, że pomysłów do książek dostarcza szare życie.
— Jak sobie życzysz, mój panie, na dni dobre, złe i te nieliczne ciche — mówi Magda głosem udającym uległość i z kokieteryjnym błyskiem w oczach przysłoniętych szkłami kontaktowymi. — Każda twoja prośba, misiaczku, jest dla mnie tym, czym rozkaz dla żołnierza. A w ogóle to praca wyłącznie dla siebie nie ma sensu. Wszystko, czego się podejmuję, robię z myślą o naszych dzieciach, wnukach i tobie. Jak, tego jestem pewna, ty pracujesz ku mojej radości i dla mnie. Gdyby było inaczej, nasze drogi dawno by się rozeszły.
Magda i Marek nawet jako kochankowie w łóżku nigdy nie rozmawiają o swojej wzajemnej miłości. Mimo upływu blisko czterdziestu lat od poznania się na ostatnim roku studiów twierdzą, że miłości nie można wyrazić za pomocą słów. Gdy stanie się to konieczne, będzie oznaczało, że miłości już nie ma lub niebawem nie będzie.
Miłość nagle przychodzi i gdy jej źródełko nie wiadomo dlaczego wyschnie, nagle odchodzi. Rodzice Magdy i rodzice Marka kochali się po kres życia.
— Nam też to jest sądzone — twierdzi Magda.
Zawsze gdy Marek skończył pisać kolejną książkę, zamawiał dwa miejsca w luksusowym pensjonacie Pod Szczytem w Karpaczu, dopiero tam kładł przed żoną maszynopis albo, jak ostatnio, otwierał laptop i prosił, aby przeczytała to, co w tajemnicy przed nią napisał w pokoju, do którego ona nigdy nie zaglądała. Magda na gorąco wygłaszała swoje uwagi dotyczące składni, czasem podpowiadała rozwiązania fabularne i ożywiała dialogi, najczęściej jednak pytała o pierwowzory bohaterów. Obawiała się, że Marek i ją sportretuje, a wtedy nawet znajomi z pracy, którzy poza weekendową gazetą niczego nie czytają, sięgną po książkę i dowiedzą się, jaka Magda jest naprawdę.
Od dnia następnego po ślubie Magda lubiła atakować Marka z byle powodu wyłącznie dlatego, żeby ostatnie zdanie należało do niej, do czego on się przyzwyczaił, ale od połowy maja zachowuje się tak, jakby nie dostrzegała jego wad, ponieważ sama nie jest bez grzechu. Wprawdzie usprawiedliwia swój krok głuptactwem sprowokowanym przez jeden kieliszek wódki wypity ponad normę, ale zdaje sobie sprawę z tego, że po naradzie pracowników inspektoratu w hoteliku Royal w Sławie była nieuczciwa wobec męża, któremu dwukrotnie przysięgała wierność, bo przed księdzem i urzędnikiem stanu cywilnego, co może potwierdzić Pola i Beata oraz Gienek i Nikos, a także Natka, Ina i Jadźka. Zaraz jednak pociesza się tym, że jeszcze jest bardzo atrakcyjna, skoro zastępca prezesa centrali mrugnął do niej, a nie do którejś spośród tych kilkunastu młódek z cyckami na luzie i błyskotkami w gołych pępkach. Zresztą nie będzie się odzywała, jeśli Marek też spróbuje, jak jest z poetką w łóżku, tylko czy wtedy sprawdzi się jako mężczyzna z krwi i kości? O, kiedyś to on był niczym żołnierz na przepustce, Magda przypomina sobie długie niedzielne poranki i zadowolona znowu uśmiecha się pod nosem.
— Chyba to ostatni taki zjazd — zastanawia się Marek, a Magda myśli, że tym razem mąż ma rację, bo przecież gdy i ona zostanie emerytką, nie będzie ich stać na urządzanie dorocznego spotkania absolwentek zielonogórskiej polonistyki.
— Zamiast hulać przez cztery dni, możemy rozmawiać przy herbatce i krakersach z supermarketu. — Jednak Magda próbuje mieć ostatnie zdanie. — Ja w każdym razie bez wyraźnego powodu nie potrafię zerwać kontaktów z najlepszymi koleżankami. Za dużo nas łączy.
Marek lekceważąco przecina ręką powietrze, co robi tylko wówczas, gdy jest przekonany, że ma rację, ale nie chce powiedzieć tego głośno. Ileż swoich rówieśniczek Magda zapraszała do ich mieszkania na dziewiątym piętrze i twierdziła, że to dozgonne przyjaciółki, by po krótkim czasie o nich zapomnieć albo nie poznawać nie tylko na ulicy, ale i w filharmonii czy teatrze.
— Wina twojej produkcji wystarczy na przywitanie i pożegnanie. Zresztą wino domowe jest zdrowsze niż te kupne alpagi w fikuśnych butelkach. Posadzisz więcej mięty i melisy, to zamiast liptona czy earl greya możemy pić herbatkę ziołową, posłodzoną miodem z pasieki, którą założysz obok kuźni. W lesie nazbierasz jagód na pierogi. Podgrzybków do bigosu też. W jeziorze nałapiesz płotek. A jeśli nie ty, to Ryży złowi. Ryby słodkowodne są tańsze niż morskie i smaczniejsze. I…
— …będzie jeszcze przyjemniej niż ma być teraz.
— Skąd wiesz, że teraz nie będzie przyjemnie?
— Tak mi się powiedziało.
— Zanim otworzysz usta, najpierw pomyśl dwa razy, co zamierzasz powiedzieć — karci go Magda. — Znany i ceniony pisarz z ogromnym dorobkiem dziennikarskim, a nie umie zapanować nad językiem. Niekiedy zachowujesz się gorzej niż Ryży.
Marek znowu przecina ręką powietrze, czego obierająca papierówki na jabłecznik Magda nie widzi.
— A jak odniosą się do tej propozycji twoje koleżanki?
— Niby do czego, misiaczku?
— Do rezygnacji z dorocznych zjazdów absolwentek zielonogórskiej polonistyki — wyjaśnia spokojnie, chociaż aż się w nim gotuje. Magda nie umie przegrywać. — Potrafią zrezygnować z przechwalania się tym, co zdobyli ich mężowie i co one mają? Z opowiadania o zaradności dzieci i uroku wnuków? Ze zamiany samochodów na droższe i większe, z wycieczek do ciepłych krajów, z zabaw sylwestrowych w pałacach?
— Właśnie będziesz miał okazję je o to spytać. Być może zechcą odpowiedzieć na twoje pytania.
— Beata, Natalka, Jadźka… były kiedyś twoimi przyjaciółkami. Mogłaś powierzyć im swoje tajemnice i spodziewać się przyjaznej porady. Teraz są tylko koleżankami ze studiów, którym przybyło centymetrów na biodrach, opadły piersi, włosy posiwiały. W waszych dorocznych zjazdach jest więcej przyzwyczajenia i rytuału niż potrzeby rozmowy.
— Ode mnie żadna nie usłyszy, że pora zakończyć zjazdy. Broń Boże, abyś ty im to powiedział. Ja do twojego pisania się nie wtrącam, chociaż niekiedy powinnam.
Marek udaje, że uwagi żony przyjął obojętnie, ale zapisał w pamięci każde zdanie, które powiedziała. Wystarczy jedno słowo, żeby nawet po kilku tygodniach powtórzył całą scenę drobiazgowo, nie pomijając drgań jej głosu czy gestykulacji rąk. Człowiek z jego talentem do obserwacji ludzi powinien zostać agentem służb specjalnych albo psychoterapeutą w poradni dla wdów.
— Broń cię, Panie Boże, abyś to, co się zdarzy podczas zjazdu, wykorzystał w swoich powieściach — przestrzega Magda. W rzeczywistości pragnie zostać bohaterką nowej książki Marka. Jej koleżanki na pewno też nie będą miały nic przeciw temu. Każdy człowiek chce, aby jego czyny zostały zapisane i przekazane potomnym, a im mniej lat stąpania po ziemi mu pozostało, tym częściej o tym myśli. Są tacy, którzy zamiast cieszyć się wolnością na emeryturze, piszą swoją biografię, oczywiście pomijając to, co było wstydliwe w ich życiu.
— A może byście się wybrały na wspólną wycieczkę za granicę? Na przykład do Tunezji czy Turcji. Albo na Kubę. Drożej, ale i na dłużej. A jeszcze lepiej w lutym do Egiptu na pełne dwa tygodnie wystawiania do słońca tych już trochę obwisłych brzuchów i pomarszczonych czół.
— Czy mnie również masz na myśli?
— Nie śmiałbym.
— W Tunezji, Turcji, Egipcie, Grecji, Chorwacji każda z nas była. Niektóre nawet po dwa razy. Jeśli powinnyśmy wspólnie gdzieś pojechać, to jedynie do Ziemi Świętej.
— Coś w rodzaju peregrynacji w intencji zdrowia na stare lata i błagania Wszechmogącego o przebaczenie za popełnione grzechy?
Na co Magda odpowiada głosem opanowanym:
— Papież ma swego spowiednika, zatem i on, mimo iż jest Summus Pontifex, czyli Najwyższym Kapłanem, grzeszy myślą. A być może również mową i uczynkiem.
— Wyspowiadać się, odbębnić pokutę i znowu grzeszyć, jakie to proste. Potem znowu się wyspowiadać i znowu…
— Zdaniem Gogola „Człowiek jest słaby, a przeciwieństwa losu silne”.
— W ten sposób można usprawiedliwić złamanie każdego z dziesięciu przykazań.
— Tyle lat jesteśmy ze sobą, to i dobrze wiesz, że nie mam aż tak ciężkich grzechów, abym musiała je taszczyć do Ziemi Świętej — kończy rozmowę Magda i ucieka wzrokiem do miski z jabłkami.
To musi być najlepsza powieść
Marek jest pewny, że już w poniedziałek od rana, gdy Magda będzie prała i sprzątała po zjeździe, on zamknie się w swoim pokoju na poddaszu, podniesie pokrywę laptopa i zacznie pisać taką powieść, o jakiej opowiadał czytelnikom podczas spotkań autorskich. Dziennikarkom podczas audycji telewizyjnych czy radiowych, gdy go pytały, co ma teraz na warsztacie, tłumaczył zawile, że trudzi się nad książką o ludziach, którzy mimo indoktrynacji nie zmarnowali swego życia i chcieliby zdobytym doświadczeniem podzielić się z młodszymi. Gdy dopytywały się, kiedy powieść będzie gotowa, nigdy nie podał konkretnego terminu. Planować jest bardzo łatwo, trudniej z realizacją marzeń, a najtrudniej składać sprawozdanie z tego, co się zrobiło.
Od dawna zastanawiał się, czy już powinien pisać powieść rozliczeniową czy jeszcze poczekać. A jak długo czekać? To może zamiast spowiedzi w fabularnej formie utrwalić wspomnienia, w których każdy grzech przeszłości da się usprawiedliwić? Większość mężczyzn w wieku Marka pragnie takiej spowiedzi wyłącznie dlatego, żeby nikt nie powiedział o ich synach przekazujących rodowe nazwisko, że są dziećmi człowieka małego ducha. Wraz z zamążpójściem córek wszelkie opinie o ich ojcach, nawet te chwalebne, odchodzą w zapomnienie.
Bardzo rzadko od rana, za to prawie codziennie po południu Marek czyta książki, ale nie tak jak polonistki u kosmetyczki czy w poczekalni u dentysty, tylko z długopisem w palcach i notatnikiem pod ręką. Jeśli znajdzie unikatowe zdanie, perełkę w gąszczu refleksji, uczy się go na pamięć jak wiersza w podstawówce, i dla pewności zapisuje, żeby w swoich powieściach nie powtarzać myśli innych autorów. W ten sposób powstał zapiśnik cytatów. Czasem zagląda do niego i wtedy kolejny raz dochodzi do wniosku, że to, co jemu wydaje się unikatowe, nie jest sztuką, a jedynie umiejętnością formułowania wniosków na podstawie codziennych obserwacji i rozmyślań. Niektórzy uważają to za talent.
Napisać dobrą książkę jest trudniej, niż zbudować dom, a Marek marzył, aby jego książki przypominały osadę, w której każdy czytelnik czuje się tak samo dobrze jak w swoim mieszkaniu. Gdyby pisanie było łatwiejsze od stawiania domów, wszyscy, którzy potrafią utrzymać długopis w palcach lub okazyjnie kupili laptopy, pisaliby. Krytycy twierdzą, że jedną powieść opartą na własnych przeżyciach każdy potrafi spłodzić. Taka książka będzie ciekawa. Niewielu autorom udaje się obronić kolejną powieść przed napadem recenzentów. Najczęściej bywa tak, że to, co oklaskują czytelnicy, nie podoba się krytykom. Odwrotne zjawisko zdarza się rzadko.
Jest wiele kobiet i mężczyzn, którzy harują od świtu do zmroku bez nadziei na jakikolwiek sukces. Marek też należy do tej grupy, chociaż ciągle wierzy, że napisze taką powieść, o której będzie głośno. I recenzenci obwieszczą, że sukces można odnieść w każdym wieku. Podczas spotkania koleżanek Magdy musi mieć uszy i oczy otwarte szeroko, wtedy zbierze materiał do powieści mającej szansę uznania przez krytykę za dzieło wysokiego lotu. Dziwne, że o tym, co jest dobre w literaturze współczesnej, decyduje kilka osób. Ich gust się liczy, a nie gust tysięcy, a może i milionów czytelników. Prawda, zwyczajni czytelnicy, których przecież jest najwięcej, nie mają czasu na śledzenie nowości wydawniczych, więc podążają za modą, to znaczy biorą do ręki te książki, których istnienie uczciwi recenzenci przemilczają. Nieuczciwi, mamieni gotówką płynącą z kieszeni wydawców, wychwalają je, jakby to były arcydzieła równe Idiocie Dostojewskiego albo co najmniej Człowiekowi bez właściwości Musila.
W listopadzie pierwszy raz w życiu Marek poszedł do Muzeum Środkowego Nadodrza na wieczór wspomnień o tych zielonogórzanach, którzy w ostatnim roku zakończyli ziemski żywot. Nikt spośród opowiadających o zmarłych nie wspomniał, że byli oni również kierownikami lub dyrektorami, jakby te stanowiska nie miały żadnego znaczenia w życiu człowieka, a przecież zajmowały czas. Aktor tkwił w zapamiętanych rolach, architekt w domach, pisarz w książkach, sportowiec w rekordach i medalach, nauczyciel w sukcesach uczniów. Tamtego wieczoru Marek zrozumiał, że być porządnym urzędnikiem czy zarządcą, to jedynie służba, a ona w życiu człowieka twórczego i ambitnego oznacza stratę czasu. Sukces zaczyna się wtedy, kiedy człowiek, wygrzebawszy z ziemi pamiątki przeszłości, potrafi zainteresować nimi sąsiadów albo nie boi się wydawać opinii sprzecznych z akceptowanymi przez rządzących. Ile artykułów Marek napisał w ciągu czterdziestu lat, nigdy nie policzył, bo nikogo to nie interesuje. Czasem zastanawia się: ile spośród tych tekstów zachowało się w pamięci czytelników?
Bohaterkami jego nowej powieści będą koleżanki Magdy ze studiów. Postanowił, że nawet nie zmieni ich imion. Któż oprócz nich zauważy, że sporządził wnikliwy zapis obserwacji, spostrzeżeń i toczonych rozmów bez zahamowań? Powstanie najszczersza opowieść, niemal reportaż. Najtrudniej jest napisać książkę, którą czytelnicy uznają za uczciwą i będą czerpali z niej jak ze źródła mądrości.
Z ZAPIŚNIKA
O czym pisać. O tym samym, o czym dotąd. O sobie. Mało wymyśliłem fabuł. Było to niepotrzebne. Każdy człowiek jest wielką tajemnicą i wystarczy, żeby zgłębiał siebie i spisywał swoje doznania i stany, i jest to ciekawe.
Edward Stachura, Dziennik
Dwie autostopowiczki
Opodal drogi zaraz za parkingiem przy wyjeździe z miasta stoją dwie dziewczyny w krótkich spodniach i bluzkach nawet niesięgających pępków. Jedna nad głową trzyma tabliczkę z napisem „Sława”, druga macha wyciągniętą przed siebie ręką z tipsami w kształcie kocich pazurów, przyklejonymi do naturalnych paznokci. Samochody śmigają obok, jakby kierowcy nie widzieli niebrzydkich dziewczyn proszących o podwiezienie do Sławy. Może kierowcy jadą tylko do Nowej Soli albo biorą je za prostytutki, które często biwakują w pobliżu tego miejsca, ale przecież kurwy nie machają rękoma i nie piszą na tablicy, dokąd chcą jechać.
Marek przypomniał sobie, że kiedy był w wieku autostopowiczek, też latem stał przy wylotówce z miasta i machał ręką. Wtedy niewiele prywatnych aut osobowych jeździło po wyboistych drogach, służbowe wołgi przemykały dostojnie, wioząc urzędników i dygnitarzy partyjnych, którzy takich jak Marek uważali za obiboków. Zatrzymywały się jedynie lubliny, stary i ziły, lecz zanim kierowca pozwolił wędrowcowi wsiąść do kabiny, pytał, czy ma ważną książeczkę autostopu, i domagał się co najmniej dwu kuponów. Kto uzbierał dziesięć kuponów, mógł je wymienić na czajnik z gwizdkiem albo komplet szklanek z koszyczkami, większa liczba takich karteczek oznaczała premię w postaci radia na tranzystorach albo nawet zegarka, a rekordzista był pokazywany w telewizji niczym bohater.
— Jadę tylko do Jodłowa — informuje Marek. Dziewczyny nie wiedzą, gdzie to jest, więc robią pytające miny. — Stamtąd do Sławy niewiele ponad dziesięć kilometrów. — Uśmiechają się radośnie i wsiadają do fiata, wciągając ogromne plecaki. — Jodłowo albo Jodłów jest kolonią letniskową wylegującą się na brzegu Jeziora Tarnowskiego Małego. Większość jej sezonowych mieszkańców to średnio zamożni wrocławianie i zielonogórzanie. Tych naprawdę nadzianych forsą stać na utrzymanie domku nawet na hiszpańskiej Riwierze.
— Aha — bez zdziwienia odzywa się ta z trzema kolczykami w nosie i po jednym w ledwie zaznaczonych brwiach. Jasne włosy ma ścięte na pazia. Wygląda ładnie.
— W miejscowym sklepie można kupić nawet ryby morskie, mimo to mieszkańcy Jodłowa, przyzwyczajeni do robienia sprawunków w wielkomiejskich marketach, po niemal każdą rzecz jeżdżą do Sławy. Na pewno więc nie będziecie czekały długo, aż ktoś podrzuci was do centrum miasteczka.
— A pan?
— Jadę przygotować domek letniskowy na zjazd koleżeński. Od jutra pięć przyjaciółek mojej żony będzie odgrzewało swoją bujną młodość i niepokoiło się o szczęśliwą przyszłość. Ja zaś będę starał się te ich złote i czarne myśli zanotować w głowie, a potem przeniosę na laptop, by w końcu utrwalić na papierze w postaci książki. — Dziewczyny nie rozumieją, więc wyjaśnia, że ma zamiar napisać powieść, po którą będą się ustawiały kolejki czytelników w każdym wieku. — Dotąd spod mojego pióra wychodziły przeciętne kryminały i zbiory opowiadań z dreszczykiem. Za ostatnią powieść, na razie przetłumaczoną na niemiecki i czeski, dostałem ważną nagrodę literacką.
— Ojej, to z pana jest prawdziwy pisarz?!
Marek przytakuje zadowolony i w lusterku przygląda się dziewczynom. Teraz obie wydają mu się bardzo ładne, ta bez kolczyków w nosie wprost śliczna. Ponieważ żadna nie pyta, jak się nazywa, mówi:
— Jestem Edward Władysław Zofisyn. To pseudonim literacki oznaczający, że moją matką jest Zofia. Władysław mam po ojcu, a Edwardem zostałem podczas bierzmowania. Wielu pisarzy występuje pod zmienionym imieniem i nazwiskiem i tak przechodzi do literackiej historii świata. Na przykład Aleksander Głowacki podpisywał swoje książki jako Bolesław Prus. Zanim autor Polski Piastów został Pawłem Jasienicą, nazywał się Leon Lech Beynar. Stendhal to Marie-Henri Beyle, a Anna Seghers miała w dowodzie osobistym Netty Radványi. — Zastanawia się, czy nie przesadził z porównaniem się do tak znakomitych pisarzy, zwłaszcza że dziewczyny siedzą jak trusie. — W księgarniach nie jest łatwo natrafić na moje książki, ale w bibliotekach znajdą panie powieści i zbiory opowiadań mojego autorstwa. Domyślam się, że panie nie czytały niczego, co zostało opatrzone moim pseudonimem literackim — w głosie Marka słychać niezadowolenie. — Jestem przekonany, że w ramach podziękowania za podwiezienie sięgną panie po moje książki, do czego nieśmiało zachęcam.
— Zrobię to natychmiast po powrocie z wakacji — zapewnia ta z kolczykami w nosie i brwiach. Druga dziewczyna milczy, patrząc za szybę.
Ryżego ssie od rana
— Ja ci zaraz jaja oberwę! — złości się Marek, gdy dostrzega rudą głowę wystającą zza krzaka przy furtce. — W zeszłym tygodniu prosiłem, abyś do tego czwartku wykosił trawę. Prosiłem czy nie?
— Jo.
— Prosiłem też, abyś przystrzygł żywopłot?
— Jo.
— Kazałem ci wywieźć śmieci jak najdalej od domu, ale nie do lasu?
— Jo.
— A ty co zrobiłeś? Nic. I jeszcze cudze śmieci wywaliłeś przy samej drodze. Pewnie od tej dentystki. Ludzie gotowi pomyśleć, że to moje.
— Ni.
— Co „ni”? Jak z tobą nie można po ludzku, to poszukam kogoś innego do roboty. Chętnych nie brakuje — ogłasza Marek i zaraz szczypie się w policzek, bo za takie pieniądze, jakie on daje Ryżemu, żaden mieszkaniec Jodłowa nie zechce kosić trawy co tydzień, strzyc żywopłotu, wynosić śmieci i jeszcze pilnować domku, a jesienią rąbać drewno do kominka.
— Płacę ci co tydzień, żebyś miał na chleb?
— Jo.
— A ty…?
— Daj pan piontala, bo mie, kuruła, ssie od rana. — Ryży powoli wstaje, używając do tego obu rąk, nóg i pleców.
— Ubzdryngolisz się tym zagzajerem na kościach i sam będę musiał kosić. Teraz dam ci na cienkie piwo. Dopiero jak zrobisz to wokół domu, o co prosiłem przed tygodniem, dostaniesz na miksturę w kartoniku.
— I palić się chce, kuruła.
Marek wyjmuje z kieszeni kilka drobniaków, akurat powinno wystarczyć na puszkę najtańszego piwa i paczkę najmarniejszych papierosów bez filtra.
— Ile już masz lat?
— Niedugo czydzieścisiedym — odpowiada Ryży, załamując palce u obu rąk.
— Trzydzieści siedem?
— Jo.
— Chyba pięćdziesiąt siedem.
— Ni. Czydzieścisiedym na wigilie, kuruła.
Marek jest przekonany, że Ryży zbliża się do jego wieku. Może postarzają go fioletowe żyłki pod oczami i wąsy zrudziałe od dymu papierosowego. Nigdy z bliska mu się nie przyglądał, ale gdy teraz Ryży powiedział, że niedługo skończy trzydzieści siedem lat, Marek zrobił dwa kroki przed siebie i pyta:
— Zastanawiałeś się, z czego będziesz żył na emeryturze?
— Po co?
— Jak się ma dwadzieścia kilka lat, nie myśli się o starości. Potem mężczyzna się żeni, wychowuje dzieci i nawet się nie spostrzeże, kiedy został dziadkiem. To miłe być dziadkiem.
— Jo ni.
— Co ty „nie”?
— Jo ni mam baby, kuruła, to i ni mam dzieciu. Ha, ha.
— To jak sobie wyobrażasz swoją starość? Kto poda ci kubek wody w razie choroby?
Ryży nie odpowiada, nawet nie wzrusza ramionami obojętnie, czego Marek się spodziewał, strzyka śliną w krzaki i zgarbiony rusza posuwiście w stronę jeziora, skąd ścieżką między krzakami najbliżej do sklepu.
Spotkanie autorskie, którego nie było
Skwar, zamiast zelżeć nieco, wraz z popołudniem tężał. Jeszcze dwa lata temu druga połowa sierpnia była chłodniejsza, ale w zeszłym i w tym roku nie ma czym oddychać. Meteorolodzy przepowiadają, że tak będzie aż do końca pierwszej dekady września. Potem nagle północny wiatr przypędzi jesień.
Nie mam innego wyjścia, jak tylko przebrać się w ciuchy robocze, wyciągnąć kosiarkę z szopki i najpierw wykosić trawę przed domkiem, potem przystrzyc żywopłot wzdłuż drogi, krzywi się Marek, zły na Ryżego. Magda zawsze gotuje więcej zupy, żeby i dla tego ochlapusa starczyło, ja daję mu kilka złotych na jedzenie, chociaż wiem, że on nie kupi chleba, tylko ruchem głowy poprosi sklepowego, aby mu podał najtańszą nalewkę w kartoniku i plastikowy kubek. Ryży wróci dopiero przed wieczorem, mimo że ledwie będzie się trzymał na nogach. Dopiero wtedy zechce coś zrobić. A jeśli spotka przed sklepem takiego samego jak on, któremu ktoś podobny do Marka też da kilka złotych, to dziś na pewno nie wróci. Jutro, nie po południu, jak jest w zwyczaju, a z samego rana mogą przyjechać pierwsi goście. Inez lubi zaskakiwać, bo co to dla niej — o siódmej wsiądzie do tego swojego matiza, arcydzieła koreańskich inżynierów i polskich robotników, które miało być azjatycką kopią trabanta, jak się śmieje Gienek, i choćby zabłądziła w Sławie, to cztery godziny później naciśnie na klakson przed domkiem w Jodłowie. Dlatego Marek nie może czekać na Ryżego, zaraz musi zacząć koszenie, żeby jutro trawnik był puszysty jak turecki dywan, gdy przyjaciółki Magdy zdejmą buty. Zajmie mu to co najmniej dwie godziny i z godzinę strzyżenie żywopłotu.
Kosiarka stoi w szopce zaraz przy drzwiach, w pobliżu powinien leżeć przedłużacz, Marek zapala światło i długo się rozgląda, mimo to nigdzie nie widzi niczego w kolorze pomarańczowym. Zagląda do składziku na drewno i hydroforni, pod schody, za krzewy winorośli. Ryży sprzedał przedłużacz jak kiedyś siekierę, która miała mu służyć latami, domyśla się wzburzony.
— Czyżby pan czegoś szukał? — odzywa się nowy sąsiad, widząc, jak Marek zagląda we wszystkie zakamarki i mruczy pod nosem. — Potrzebny był mi przedłużacz. Spytałem Ryżego, a on pokazał na szopkę, to pożyczyłem sobie. Gniewa się pan z tego powodu?
Już ma wypalić ze złością, że poprzednik nowego sąsiada, zanim o cokolwiek poprosił, najpierw przychodził z piwem, gdy słyszy wołanie z drogi:
— Proszę pana, halo, gdzie tu mieszka jakiś pisarz?! — Za furtką stoi młoda kobieta w ciemnych okularach przesuniętych na czoło i berecie oznaczonym harcerską lilijką. — Pan sklepowy powiedział, że ten pisarz ma domek w Jodłowie niedaleko starej kuźni. Podobno zawsze przyjeżdża na weekend. Pan sklepowy nie jest pewny, czy dobrze widział. Z godzinę temu drogą koło sklepu jechał jakby samochód tego pisarza. Kolor lakieru ma być identyczny jak tego, co stoi przy wjeździe do garażu — pokazuje ręką na czerwonego fiata pandę.
— Lepiej nie mogła pani trafić — odpowiada sąsiad Marka, podchodząc do furtki.
— To pan? — harcerka uśmiecha się zadowolona i rusza w jego stronę.
— Mnie Pan Bóg nie obdarował talentem literackim. Jako celnik dodatkowo znam się na grzybach i rybach. Poszukiwanym pisarzem jest ten pan — wskazuje głową Marka.
Kobieta otworzyła usta i wpatruje się podejrzliwie w celnika.
— Niech mnie pan nie rozśmiesza! — woła i patrzy na Marka zdumiona.
— Przysięgam, że mówię prawdę.
— Znany pisarz jeździ fiatem pandą?
— A czym, wedle pani, powinien jeździć znany pisarz? — odzywa się Marek, odchrząkując.
— Bo ja wiem… Musi go być stać, jak mówią moi uczniowie, na beemkę, audicę, najnowszy model merca… Słowem, na coś z górnej półki. O, niedawno mieliśmy spotkanie z posłem, przyjechał do nas najnowszą skodówką koloru kanarkowego.
— A tapicerka?
— Prawdziwa skóra oczywiście. Barwa kasztanowa w rumiane ciapki.
— Co w barku?
— Do koloru, do wyboru. Ja się poczęstowałam kieliszkiem brandy.
Oparty o furtkę nowy sąsiad pali papierosa i śmieje się, jakby był na występie najlepszego kabaretu.
— Ja więc, zdaniem pani, nie wyglądam na pisarza — ni to pyta, ni twierdzi Marek, autentycznie zdumiony jej uwagą.
— Prawdziwy pisarz, proszę pana, powinien czymś szczególnym się wyróżniać.
— Na przykład… cierpieć z powodu kaca po nocnej balandze. A jeszcze lepiej mieć kaca i spuchnięty nos jako wyraźną oznakę wstydliwej choroby, którą go zaraziła zakochana w nim bibliotekarka.
— Na przykład mieć brodę i wąsy, nosić druciane okulary jak, daleko nie szukając, Fiodor Dostojewski czy Władysław Stanisław Reymont albo ze współczesnych Paweł Huelle.
— Muszę panią rozczarować. Jeden z ostatnich laureatów Nagrody Nobla, węgierski prozaik Imre Kertész nie zapuścił brody ani wąsów, na co dzień nie nosi okularów, w dodatku jest łysy. Identycznie jak hiszpański noblista w dziedzinie poezji Vicente Aleixandre czy angielski polityk i pisarz w jednej osobie Winston Churchill.
— Prawdziwy pisarz współczesny, godny zainteresowania, to taki twórca, którego lektury uczniowie przerabiają na lekcjach języka polskiego.
— Albo już jest nieboszczykiem jak Kapuściński — dodaje Marek, wyraźnie kpiąc, czego ona jednak tak nie odbiera. — A jeśli jeszcze żyje, to na pewno ma willę w Warszawie. — Harcerka kiwa głową na znak zgody. — To znaczy, proszę pani, że Różewicz nie jest prawdziwym pisarzem, bo mieszka we Wrocławiu. Szymborska też nie była wybitną poetką, bo mieszkała w Krakowie. Miłosz również nie był znakomitym autorem, bo zanim przeniósł się do Krakowa, wykładał na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Wprawdzie niejaki Mrożek Sławomir porzucił Kraków, ale nie dla Warszawy, lecz dla dużo mniejszej Nicei.
Harcerka robi zdziwioną minę, mimo to jeszcze nie kapituluje. Przypomina, że od kiedy w nowym dowodzie osobistym nie ma miejsca na wpisanie wykonywanego zawodu, każdy może się podawać za pisarza. Zresztą ona coś wie na ten temat, ponieważ od trzech lat jest nauczycielką języka polskiego w jednym z najlepszych prywatnych liceów, gdzie również prowadzi dwa kółka literackie: jedno dla uczniów, drugie dla ich rodziców. Dopiero gdy Marek prosi, żeby zaczekała, aż on przyniesie z domku kilka swoich ostatnich książek, robi się czerwona na twarzy i natychmiast zsuwa ciemne okulary z czoła na oczy.
— Sądzę, ba, jestem przekonana, że panu jako inżynierowi dusz również zależy na wychowaniu młodzieży w duchu patriotycznym. Dopóki żył nasz ukochany papież Jan Paweł II, młodzi ludzie mieli od kogo się uczyć. Dziś coraz trudniej być wychowawcą, ponieważ młodzieży brakuje powszechnie akceptowanych autorytetów moralnych. Dlatego — harcerka składa ręce jak do pacierza — przyszłam do pana z ogromną prośbą. Błagam na wszystkie świętości, niech mi pan nie odmawia.
— A o co chodzi?
— Przepraszam za to nieporozumienie na początku — robi naprawdę błagalną minę. — Tylko proszę się zgodzić.
— Nie mówię tak ani nie. Muszę wiedzieć, czego ode mnie pani oczekuje.
— Już wyjaśniam. Otóż na cyplu mamy obóz harcerski — uśmiecha się trochę zalotnie. — Dostaniemy refundację wydatków z funduszy europejskich pod jednym warunkiem: musimy zrealizować wszystkie punkty programu narzuconego przez Brukselę. Jednym z nich jest spotkanie z pisarzem. Zaprosiliśmy na nie znaną we Wrocławiu profesor prawa i autorkę książek w duchu chrześcijańskim, a ona, menda, dziś rano zadzwoniła, że z powodu nagłej choroby męża nie może przyjechać do Jodłowa. I co my teraz…?
Marek rozkłada ręce. Chce powiedzieć, że to nie jego sprawa. On do wieczora musi zrobić to, czego nie zrobił Ryży przez tydzień, czyli skosić trawę przed domem, przystrzyc żywopłot, wynieść makulaturę do pojemnika przy sklepie i kiedy to skończy, pewnie jeszcze o czymś pilnym sobie przypomni.
— Jeśli nie macie ze sobą żadnych książek, mogę wypożyczyć kilka moich ostatnich powieści.
— Wolałabym, żeby pan przyszedł osobiście — harcerka znowu się uśmiecha, ukazując naprawdę ładne zęby. — Myślę, ba! jestem przekonana, że pan też na tym skorzysta. Na obóz zabrałam naprawdę inteligentną młodzież.
— Dziś nie mam czasu. Jutro przyjadą tu koleżanki żony ze studiów z mężami. Od blisko czterdziestu lat każdego roku jedna z nich urządza zjazd. W tym roku kolej na moją żonę. Ponadto dziś nie jestem psychicznie nastawiony na spotkanie autorskie z młodzieżą. Proszę zobaczyć, ile pracy jeszcze czeka mnie na podwórku.
— Może jednak? Błagam…
— Przyjdę jutro — proponuje dla świętego spokoju. Jest mu trochę żal harcerki. — Albo najlepiej w sobotę po obiedzie. Już wiem, zjawię się razem z posłem opozycji, który przyjedzie do Jodłowa ze swoją żoną z Legnicy. Dodatkowo mogę poprosić o towarzystwo byłego wicewojewodę z Wałbrzycha.
Harcerka kręci głową.
— W sobotę po obiedzie rozjeżdżamy się do domów. Na jutrzejsze przedpołudnie zaplanowaliśmy zwiedzanie muzeum w Głogowie, po południu mamy dyskotekę. Program jest sztywny, na jakąkolwiek zmianę rada obozu nie pozwoli. Zresztą byłoby to niewychowawcze.
— W takim razie… — Marek znowu rozkłada ręce i już chce odejść, gdy harcerka mówi:
— Jeśli naprawdę dziś pan nie może przyjść, to… — Z kieszonki na piersi wyjmuje karteczkę z wydrukowanym jego pseudonimem literackim. — Proszę tu podpisać. Chodzi o formalność. Wszyscy tak robią. Przecież ja nikomu nie powiem, pan też nie będzie rozgłaszał, że nie odwalił tego spotkania.
Z ZAPIŚNIKA
Pisarz nigdy nie zapomina dnia, w którym po raz pierwszy przyjmuje pieniądze lub pochlebstwo w zamian za opowieść. Nigdy nie zapomina tego momentu, kiedy po raz pierwszy słodka trucizna próżności zaczyna krążyć mu w żyłach, wierząc, że jeśli zdoła ukryć swój brak talentu, sen o pisarstwie zapewni mu dach nad głową, ciepłą strawę pod wieczór i ziści się największe marzenie: ujrzy swoje nazwisko wydrukowane na nędznym skrawku papieru, który zapewne go przeżyje. Pisarz skazany jest na wieczne wspominanie tej chwili, bo właśnie wtedy został zgubiony na zawsze, a za jego duszę już wyznaczono cenę.
Carlos Ruiz Zafón, Gra Anioła
Piwo z sąsiadem na zgodę
Jeszcze tylko przystrzyc żywopłot wzdłuż drogi i goście mogą przyjeżdżać, cieszy się Marek, wpychając kosiarkę do szopki. Sądził, że koszenie zajmie mu co najmniej dwie godziny, tyle czasu potrzebował Ryży, aby trawa przed domkiem była miękka i równa jak dywan, a jemu wystarczyła niepełna godzina. To może i godzina na strzyżenie żywopłotu za dużo, tym bardziej że od połowy sierpnia krzewy rosną wolniej niż w maju i czerwcu. Owoce, które miały wydać na świat, już cierpliwie czekają, aż nabiorą rumieńców. W sprawie potomstwa podobieństwo między roślinami i ludźmi jest dostrzegalne gołym okiem, jeśli nie liczyć sposobu rozmnażania. Do takiego wniosku Marek doszedł dopiero w Jodłowie, gdy kupił domek pod klonami, wcześniej tylko widział kwitnące łany rzepaku lub czuł miodowy zapach lip, gdy jechał na wieś.
— Niemiłosierny tropik. Goręcej niż na Synaju — gdera Marek, zganiając ręką muchy ze spoconej głowy. Nagle nabiera ochoty na piwo prosto z chłodziarki, ale musiałby wybrać się do sklepu, a przecież nie pójdzie w przepoconym podkoszulku i sandałach, które pamiętają ludową Polskę. Uważa się za znanego pisarza i dziennikarza, toteż nie będzie przemykał obok domków profesorów, lekarzy, biznesmenów, chociaż większość z nich to fachowcy niegodni takich zaszczytów. Gdyby zaraz po przyjeździe włączył bojler elektryczny, już miałby się czym umyć, a tak podgrzanie wody na gazie, kąpiel i zmiana ciuchów zajmie mu z pół godziny. Dziesięć minut w jedną stronę, drugie tyle na powrót, pod warunkiem że nie zatrzyma go żaden profesor, lekarz czy biznesmen. W zeszłym tygodniu też chciał przemknąć niezauważenie, a ledwie zatrzasnął furtkę, właściciel hurtowni wędlin już warował na drodze i zapraszał go na degustację szynki drobiowej po chłopsku. Chciał porozmawiać z najlepszym redaktorem na bardzo ważny temat, który musi poruszyć gazeta, bo to sprawa interesująca szerokie kręgi społeczeństwa. Zamiast się ucieszyć, bo jedzenie za darmo, a pewnie i picie, Marek powiedział, że przeszedłszy na wcześniejszą emeryturę, skończył z zawodem dziennikarza. Hurtownik, zrobiwszy kwaśną minę, odszedł na swoje podwórko, ale zaraz przy nim pojawił się profesor od wiatraków w towarzystwie swojej asystentki.
— Przepraszam pana — słyszy za sobą znany głos. Odwraca się i widzi nowego sąsiada, jak wyciąga do niego prawą rękę z puszką piwa. — To w ramach podziękowania za wypożyczenie przedłużacza. Gdyby nie pańska pomoc, musiałbym jechać do sklepu w Sławie. Szkoda mi było czasu. I paliwa.
— Przecież ja niczego panu nie pożyczałem.
— Nie mogłem się doczekać, to sam się obsłużyłem.
— Postąpił pan, sąsiedzie, wedle zasady: co twoje, to i moje.
— A co moje, tego nie ruszaj — śmieje się sąsiad. — Ja nie z tych. Dlatego przyniosłem browarek na zgodę. W każdych okolicznościach możesz pan liczyć na rewanż z mojej strony.
— W przyszłości wolałbym…
— Z zawodu jestem celnikiem na przejściu w Olszynie to i najlepiej wiem, że z dobrymi sąsiadami trzeba żyć w zgodzie, bo mogą być gorsi.
Jadźka przyjechała pierwsza
Na jednym piwie się nie skończyło. Po czwartej puszce celnik nie miał wątpliwości, że Marek jest nie tylko wymarzonym sąsiadem, lecz i najlepszym pisarzem współczesnym, którego książki niebawem pojawią się w każdej księgarni na świecie.
— W gimnazjach… Co ja gadam? Już w podstawówkach dzieci będą się o panu uczyły. A jak sąsiad wykorzysta to, co ja wiem o kanałach przemytniczych, tłumaczenia na niemiecki, angielski, francuski, nawet syberyjski murowane. Nagroda Nobla pewniejsza niż wygrana w totolotka. Temat niesamowity i na czasie. Nic, tylko nagrać na dyktafon i dać żonie do przepisania. Fabuła nadaje się na serial filmowy. Mnie w ramach wdzięczności postawi sąsiad skrzynkę piwa.
Marek jeszcze nie przytakuje, na razie otworzył usta, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o propozycji celnika, gdy ciszę przerywa klakson samochodu. Obaj natychmiast odwracają głowy w stronę płotu, za którym hamuje okurzony passat. Chyba nie harcerka po mnie na kolejne spotkanie, chce powiedzieć Marek, co w oczach sąsiada byłoby potwierdzeniem tego, jak jest popularny.
— Co, ja znowu pierwsza? — słyszy znajomy głos. Wcale się nie dziwi. Odkąd Jadźka mieszka w Niemczech, zawsze przyjeżdża pierwsza. Ostatnim razem wyprzedziła Inez o tydzień.
— Jesteś pierwsza — potwierdza Marek śpiewnie, wychodząc za furtkę i rozciągając ręce na powitanie. Jadźka przywiera do niego tak mocno, że czuje sutki jej ciężkich piersi uwolnionych ze stanika. Robi mu się głupio, bo ona rozsiewa zapach perfumerii, a on w brudnym, przepoconym podkoszulku. — Ledwie zdążyłem skosić trawę, nowy sąsiad przyszedł się zaprezentować i przyniósł zimne piwo. — Chce jej przedstawić celnika, ale nie ma go w zasięgu wzroku.
— Nie przejmuj się. Ja przyzwyczajona. Jak mój Gottliebuś chce sobie poruchać, to zanim do mnie do łóżka przyjdzie, najpierw pędzi na piwo do knajpy. Jemu na trzeźwo już nie staje. — Marek spuszcza oczy zmieszany. — Mnie zapach piwa nie przeszkadza, byle facet był jak facet i swojej roboty nie spaprał.
— Każdy powinien…
— Pewnie nie zdajesz sobie sprawy z tego, jaki Pan niesprawiedliwy jest. Jednemu tycią kuśkę daje, a drugiemu bombowca. Mojemu Gottliebusiowi niewiele do normy brakuje. Magda mówiła, że ty jeszcze, jak trzeba, wszystko masz na miejscu i po godzinie odpoczynku znowu możesz — uśmiecha się do niego z podziwem, odchrząkując dwa razy. — Na starość ciało wysycha i się kurczy. Spośród blisko setki moich leśnych dziadków może co dziesiąty jeszcze ma się czym pochwalić.
Jadźka, a od ponad dwudziestu lat Hedwig, przyjeżdża na zjazdy koleżeńskie aż z południowych Niemiec, mieszka na uboczu bawarskiej wsi, skąd pół godziny do Norymbergi i dziesięć minut do pałacu zamienionego na dom starców leśników. Zanim przefarbowała się na Niemkę, szła do łóżka z każdym nauczycielem, a najczęściej z wuefistą, który po roku małżeństwa rzucił ją dla brzydkiej jak siedem grzechów głównych szkolnej dentystki. Po tym doszła do wniosku, że protestanci są porządniejsi od katolików, bo rzadziej zdradzają swoje żony, więc ona powtórnie wyjdzie za mąż, ale tym razem za ewangelika. Ponieważ żaden kawaler czy rozwiedziony protestant nie zwracał na nią uwagi, chociaż każdej niedzieli siadała w drugiej ławce przed ołtarzem kościoła ewangelicko-augsburskiego, wysłała ogłoszenie matrymonialne do niemieckiej gazety dla luteran. Po niecałym tygodniu dostała ponad setkę listów, w każdym tkwiło kolorowe zdjęcie przystojnego mężczyzny i zapewnienie, że jako żonie będzie lepiej Jadźce na ziemi niż innym duszyczkom w niebie. Najpierw spodobał się jej właściciel fabryki kosmetyków spod Berlina, potem zamieniła go na profesora uniwersytetu w Dreźnie, by po kolejnych godzinach analizowania fotografii i charakteru pisma wpatrywać się w niebieskie oczy pastora z Magdeburga.
— Który do mnie najbardziej pasuje? — spytała Magdę, rozkładając przed nią podobizny kandydatów.
— Jaką masz pewność, że profesor to profesor i nigdy nie był na usługach Stasi albo jakiejś KGB? A pastor, jesteś przekonana, że nie donosił do bezpieki? Czyżby ten od kosmetyków żył na bezludnej wyspie i miał kryształowe sumienie? W takim razie jak się dorobił? Jeśli koniecznie chcesz wyjść za Niemca, to nigdy za wschodniaczka.
— Też wolałabym wybierać między facetami z Zachodu, ale co zrobię, jak zgłosił się tylko jeden. Jakiś Gottlieb, od roku wdowiec, ledwie sięga mi do ramion. Jakby tego było mało, rudzik.
— I może piegowaty na tym, co ma poniżej pasa?
— Tego jeszcze nie wiem.
— Dużo starszy od ciebie?
— Niedawno wyprawiał czterdziestkę.
— Akurat. Czym się zajmuje?
— O swoim fachu nie wspomina. Nie pisze też, ile zarabia. I o dzieciach ani słowa.
— Ma samochód?
— Tam każdy ma samochód, bo w zachodnich Niemczech auto nie oznacza luksusu.
— Racja. U nas facet może nie mieć jaj, byle miał auto — stwierdziła Magda. — Mieszka w bloku?
— Ma domek na bardzo spokojnej wsi, skąd bliziutko do wielkiego miasta na en. W tej wsi jest kościół z cmentarzem, szkoła, boisko, restauracja i minimarket.
— I ty jeszcze się zastanawiasz? Bierz zachodniaka.
— Kiedy on rudy. Na zdjęciu aż złocisty.
— Skończył czterdziestkę, więc niedługo wyłysieje albo posiwieje, to i nie będzie śladu po rudziźnie. Jak już bardzo będziesz się go wstydziła, każesz mu przefarbować włosy.
Dzień po dyskretnym ślubie i cichym weselu w bocznej salce kasyna wojskowego Jadźka wyjechała do Niemiec. Z pół roku ani nie narzekała, ani nie chwaliła się, jak jej dobrze u boku Gottlieba. W ogóle się nie odzywała, chociaż przed wyjazdem nawet Marka zapewniła, że dostanie widokówkę z każdego hotelu, w którym będzie spała z mężem podczas podróży poślubnej. Tuż przed wakacjami wszystkie jej koleżanki ze studiów otrzymały paczuszki pełne słodyczy, niektóre czekoladki wyglądały na przeterminowane, ale ponieważ nie zalatywały stęchlizną, codziennie wieczorem Magda chrupała po jednej i codziennie rano narzekała, że nie może wcisnąć się w sukienkę, którą miała na sobie dopiero kilka razy.
Na inauguracyjny zjazd absolwentek zielonogórskiej polonistyki Jadźka nie przyjechała, na drugie spotkanie wpadła jak po ogień, na trzecim też nie zachowywała się jak żona majętnego junkra, czego oczekiwała przede wszystkim Inez. Dopiero na czwartym zjeździe przyznała się, że Gottlieb, owszem, ma wysoką pozycję, lecz nie w nadleśnictwie ani w urzędzie gminy, na co liczyła przed weselem, tylko jako starszy cechu kominiarzy. A z podróży poślubnej nie wysyłała widokówek, bo zamiast gzić się w hotelach i trwonić pieniądze na głupstwa, malowała ściany pokoi ich domu, lakierowała podłogi, myła okna i czekała na mężusia z obiadkiem.
— Czyli nie musisz zapierdalać na etacie jak każda z nas — stwierdziła bardziej z zazdrością niż z niedowierzaniem Inez.
— Co to, to nie. Mam tydzień pracy, tydzień wolnego.
— Oczywiście jako translatorka w biurze tłumaczy — powiedziała Beata.
— Jako dyplomowana opiekunka medyczna.
Beata i Inez zrobiły pytające oczy, Natalia zmierzyła koleżankę podejrzliwie, Pola znowu miała skwaszoną minę, a Magda wcisnęła głowę w ramiona, czekając, kiedy Jadźka przypomni, że to ona wskazała jej kandydata na męża.
— Jakby ja studia skończyła w Lublinie czy Krakowie, musiałaby dyplom magisterski nostryfikować. Uniwersytet Zielonogórski tak samo jak Gdański oni uważają za swój. Po roku pracy z podopiecznymi na kurs do Nürnberg mnie wysłali. Po dwóch latach zdała ja egzamin państwowy i dostała świadectwo dyplomowanej opiekunki medycznej. Coś jak magister pielęgniarstwa.
— I…? — Beata aż wygięła plecy w kabłąk z ciekawości.
— I zramolałymi starcami leśnikami się opiekuję. Oni pod siebie robią, myć się nie chcą, są głusi, zaślinieni i najczęściej wtedy się obnażają, kiedy ja do ich pokoi wchodzę.
— Fe! — krzyknęła Pola ze wstrętem. — Nie dla mnie takie zajęcie.
— Inaczej ty by mówiła, gdyby wiedziała, ile za to płacą — zgasiła ją Jadźka.
Ryży prosi o pożyczkę
— Ta, co przyjechała passatem z Niemiec, to dobra znajoma? — chce wiedzieć celnik, gdy o zmroku Marek zaczął strzyc żywopłot. Teraz sąsiad wygląda na takiego, który nie zaśnie, póki nie dowie się wszystkiego ze szczegółami.
— Jadwiga albo Hedwig, jak wołają na nią w Niemczech, jest koleżanką mojej żony ze studiów. Oprócz niej Magda ma jeszcze cztery serdecznie koleżanki. Razem studiowały polonistykę na uniwersytecie w Zielonejgórze. Wspólnie wynajmowały mieszkanie na Jędrzychowie. Prace magisterskie napisały u tego samego profesora Pasternika. Tylko z mężczyznami różnie im wyszło. Inez jest jeszcze panną, może nawet dziewicą, a Natalia dwukrotną wdową, oglądającą się za facetami. Każdego roku, od blisko czterdziestu lat, spotykają się to u jednej, to u drugiej, to u trzeciej i czwartej, piątej, szóstej podczas tak zwanego zjazdu koleżeńskiego. Jedzą, piją, śmieją się, wspominają studenckie lata, ale najwięcej się chwalą. Na przykład Beata starszym synem, który studiował biologię molekularną w Heidelbergu czy Würzburgu, teraz jest doktorem na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii. Jego żona też obroniła doktorat, a ich bliźniaki już w zeszłym roku mówiły do babci po angielsku, mimo że jeszcze nie skończyły czterech lat. Która ma męża, wyłączając Jadźkę, zawsze przyjeżdża w jego towarzystwie. Jak się starzeją koleżanki mojej żony, zobaczy pan jutro — kończy Marek rozmowę. Zapaliwszy wszystkie lampy na podwórzu, dalej strzyże żywopłot.
— Ja cię nie mogę — kręci głową sąsiad.
Marek czuje się oszukany przez Ryżego. Liczył na jego pomoc i znowu się przeliczył. Gdyby tydzień wcześniej albo tydzień później Ryży go zawiódł, jakoś by to zniósł, ale nie teraz, kiedy pierwszy gość już w domu, a on ma jeszcze tyle roboty na podwórku. Jako pisarz z doświadczeniem dziennikarza powinienem umieć przewidywać zamiary wszystkich ludzi, a ja dałem się oszukać prostemu człowiekowi. Zamiast podpatrywać, jak inni prozaicy rozwiązują problemy swoich bohaterów, muszę zacząć chodzić na wykłady z psychologii, postanawia akurat wtedy, gdy za jego plecami zatrzymuje się Ryży.
— Czy ty chociaż masz dowód osobisty?
— Jo.
— Jest w nim jakieś nazwisko?
— Jo.
— A imię?
— Jo.
— Jakie?
— Ryzy.
— Nic więcej?
— Jo.
Marek chce mu wyjaśnić, że każdy człowiek ma imię i nazwisko, niektórzy nawet dwa imiona, a lekarki czy plastyczki po wyjściu za mąż każą księdzu do nazwiska panieńskiego dopisać nazwisko męża, gdy Ryży prosi go o pieniądze.
— Na chlyp — dodaje i wyciąga rękę pewny, że coś dostanie.
— Jeszcze nie odpracowałeś tego, co ci dałem przed południem.
— Jutro.
— A przy czym odpracujesz, jak trawę sam wykosiłem, strzyżenie żywopłotu zaraz skończę?
— Cusik najdzie sie duruboty, kuruła. Uło, paprukicza bedzie wykibnuć.
— Do lasu?
— Jo.
— Zamiast pieniędzy dostaniesz coś do jedzenia. Na przykład pól chleba i pęto kiełbasy. Nie kaszanki, tylko prawdziwej kiełbasy wiejskiej, po którą rano chodziłem na bazar.
— Pieniudze.
— Wrócisz do sklepu i kupisz jeszcze jeden kartonik nalewki. Który to dziś będzie?
— Czeci… To…? Dasz pan czymam udezyć wkimono?
Kiedyś Ryży powiedział, że jest mu wstyd z powodu pijaństwa, ale jeszcze większy byłby wstyd, gdyby on, przez profesorów, lekarzy, miejscowych hurtowników uważany za pijaka, nie pił. W myślach Marek przyznał mu rację.
Jadźce bardzo chce się pić
Jadźka zajęła łóżko w pokoju dwuosobowym na poddaszu z panoramą lasu za oknem. Mogła wybrać pokój jednoosobowy, z którego widać wioskę namiotów na cyplu obmywanym przez wody jeziora, ale ona woli spać obok Inez, żeby mieć z kim rozmawiać przed zaśnięciem, a i również, o czym żadna nigdy nie napomknęła, do kogo się przytulić. W jedynce więc rozgości się Natalia i znowu będzie zrzędziła, że nawet pośród koleżanek jest sama.
— Powietrze u was takie rześkie, że aż w głowie się kręci. Nie to, co u moich leśnych dziadków — odzywa się Jadźka do Marka słuchającego wiadomości telewizyjnych. W czwartek nic ważnego się nie wydarzyło, mimo to Marek zawsze sprawdza, czy czegoś nie przegapił.
— Dlatego kupiłem ten domek i z dala od przemądrzałych facetów spędzam każdą wolną chwilę.
— I pewnie całymi dniami oczu od ekranu laptopa nie odrywasz, tylko te swoje książki piszesz.
— Jest wiele prawdy w tym, co powiedziałaś.
— A Magda nie buntuje się przeciw takiemu życiu na dwa domy? Przecież nie po to za mąż wyszła, coby być sama w łóżku.
— Magda ma swój przyjazny świat, ja swój. Przynajmniej raz w tygodniu, najczęściej w sobotę i niedzielę, wybrani mieszkańcy naszych światów, czyli Magda i ja, spotykają się piętro wyżej i spędzają ze sobą nie minuty, jak to bywa u małżonków w trzydzieści kilka lat po ślubie, lecz godziny, kilka razy w roku bywa, że i nawet noce — mówi szeptem i pokazuje palcem na sufit, nad którym jest ich sypialnia.
Jadźka najpierw