Powrót do Cape Harbor. Miłość mimo wszystko - Heidi McLaughlin - ebook + audiobook

Powrót do Cape Harbor. Miłość mimo wszystko ebook

Heidi McLaughlin

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czasem najtrudniej znaleźć najprostsze rozwiązanie

Powieść autorki bestsellerów „New York Timesa” o pokonaniu wielkiej straty, wybaczaniu i poszukiwaniu szczęścia.

Brooklyn Hewett nie postawiła stopy w Cape Harbor od piętnastu lat – od czasu, gdy wypadek zabrał miłość jej życia, Austina Woodsa.Całkowicie skupiła się na wychowywaniu córki. Ale kiedy pojawia się możliwość odnowienia starego zajazdu Driftwood Inn, Brooklyn czuje, że musi wrócić do domu i zacząć wszystko od nowa.

Wie, że nie będzie łatwo. Najlepszy przyjaciel Austina, Bowie Holmes, nadal mieszka w Cape Harbor. Brooklyn wciąż nie potrafi o nim zapomnieć od nocy, którą spędzili razem – tej samej, gdy oboje stracili Austina. Rozdzieleni przez tragedię i poczucie winy, spotykają się znów, by wspólnie pracować przy projekcie Driftwood. I kiedy odbudowują zajazd, odkrywają, że odbudowują również coś innego.

Brooklyn pragnie odnaleźć drogę do szczęścia, ale by tak się stało, musi najpierw pogodzić się z przeszłością. Nie zapomni, ale może wybaczyć Austinowi, Bowiemu i sobie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 422

Oceny
4,0 (31 ocen)
12
10
7
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MiriHa

Nie polecam

Audiobook z muzyką, co za porażka. Książka może ciekawa, niestety z powodu muzyki nie do przesłuchania.
00
isuchocka

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Monika309

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
patgob

Całkiem niezła

zniechęcił mnie bardzo dokładny opis wszystkiego. mało dialogu. książka może później się rozkręca lecz na początku jest słabo.
00
bozenasup

Dobrze spędzony czas

Dobra obyczajówka, przy której można się zrelaksować. Nie jest to historia ani przesłodzona, ani zbyt dramatyczna, co bardzo mi się podobało. Bohaterowie ciekawi; tacy, z którymi możemy się utożsamić. No i ten nadmorski klimat! Warto!
00

Popularność




Prolog

Pro­log

Każ­dego ranka, zanim nasta­nie świt, męż­czyźni i kobiety idą po sze­ro­kich deskach doków przy­go­to­wać łodzie na nad­cho­dzący dzień. Dźwięki z przy­stani odbi­jają się sze­ro­kim echem w całym por­cie – szu­ra­nie cięż­kich butów, szum zwi­ja­nych lin i chlu­pot wody, gdy sil­niki, war­cząc, wra­cają do życia. Rybacy wypeł­niają łodzie przy­nętą, przy­go­to­wują maszyny do lodu, który utrzyma połów w chło­dzie, i uzu­peł­niają zapasy jedze­nia dla tych, któ­rzy wypły­wają na dłu­żej niż jeden dzień. Za kilka dni łodzie znowu przy­biją do brzegu. Męż­czyźni wyła­dują to, co udało się zło­wić, uzu­peł­nią zapasy i zadzwo­nią do bli­skich, by posłu­chać, co u nich. W tym cza­sie ich rodziny będą ze stra­chem spo­glą­dać w niebo, wypa­tru­jąc oznak nie­spo­dzie­wa­nego sztormu. Będą tak pełni nie­po­koju do chwili, aż zadzwoni tele­fon. Wtedy wysłu­chają opo­wie­ści o wła­śnie skoń­czo­nym poło­wie, odczu­wa­jąc radość nawet z krót­kiej roz­mowy. Lecz gdy tylko się roz­łą­czą, powróci strach, który będzie im towa­rzy­szył aż do kolej­nego połą­cze­nia.

Dla nie­któ­rych był to spo­sób zarob­ko­wa­nia. Podą­żali drogą wyzna­czoną przez poprzed­nie poko­le­nia lub pra­co­wali z człon­kami rodzin. Dla innych był to spo­sób na spę­dze­nia lata – zjeż­dżali tu z Kanady lub z dale­kiego połu­dnia, z Kali­for­nii. Nie­kiedy przy­jeż­dżali ze Wschod­niego Wybrzeża, by zaro­bić. Ich akcent zdra­dzał pocho­dze­nie i powo­do­wał, że bole­śnie odsta­wali od reszty tej zży­tej spo­łecz­no­ści.

Pod gra­na­to­wym nie­bem kuter Austin Woods pły­nął przez kanał, mija­jąc Dri­ftwood Inn. Jego załoga stała na ster­bur­cie i machała. Robili to za każ­dym razem, kiedy łódź wypły­wała w morze i kiedy wra­cała z połowu. Odda­wali w ten spo­sób hołd czło­wie­kowi, któ­rego imię nosiła. Nikt nie zwra­cał uwagi na to, czy ktoś odpo­wia­dał na ich gest; wie­dzieli, że ona stoi samot­nie w swoim pokoju z wido­kiem na kanał lub w sali balo­wej zajazdu. Jak zawsze od pięt­na­stu lat.

Trzy­pię­trowy zajazd wyglą­dał jak rezy­den­cja wprost z okładki maga­zynu o luk­su­so­wych posia­dło­ściach. Ota­cza­jąca go fosa oddzie­lała Cape Har­bor od naj­bliż­szego mia­steczka. Na jego stromy dach i prze­szklone ściany patrzyło się z zachwy­tem. Daw­niej miej­scowi uwa­żali Dri­ftwood Inn za bramę mia­sta. Do dziś wielu tury­stów pra­gnęło się tutaj zatrzy­mać, by podzi­wiać przez ogromne, się­ga­jące od sufitu do pod­łogi szyby pur­pu­rowo-różowy zachód słońca; chcieli poczuć cie­pło pro­mieni prze­ni­ka­jące przez szklaną taflę i kon­tem­plo­wać maje­sta­tyczny widok góry Mount Baker. Nie było innego hotelu, który pozwa­lałby na obser­wa­cję tak wspa­nia­łych wido­ków. Były próby, ale nikt nie był w sta­nie odtwo­rzyć tego, co sta­no­wiło istotę zajazdu. Jego zamknię­cie sta­no­wiło szok dla lokal­nej spo­łecz­no­ści.

Carly Woods stała w oknie utrzy­ma­nego w kolo­rach bieli i tur­kusu pokoju swo­jej wnuczki. W rękach trzy­mała kubek her­baty. Dzięki temu mogła czymś zająć dło­nie, kiedy łodzie rybac­kie mijały zajazd. Wie­działa, że chłopcy nie mieli złych zamia­rów, ale skry­wany przez cały rok ból znowu wkra­dał się do serca. Cho­ciaż patrze­nie na nich i na to, jak machają w kie­runku zajazdu, wywo­ły­wało smu­tek, ni­gdy nie opu­ściła ani jed­nego poranka, ani wie­czoru. Zawsze pil­no­wała roz­kładu poło­wów Austin Woods. Nawet jeśli nikt z jej rodziny nie wypły­wał, nie prze­sta­wała się mar­twić o tych, któ­rzy byli na oce­anie. Spo­glą­da­jąc na wscho­dzące słońce, zasta­na­wiała się, co im przy­nie­sie dzień. Czy czeka ich burza? Żywioł już ude­rzył we Wschod­nie Wybrzeże i było zale­d­wie kwe­stią czasu, kiedy matka natura zwróci swoją uwagę na Zachod­nie Wybrzeże. W jej wieku serce mogłoby nie udźwi­gnąć więk­szej dawki zmar­twień.

Kiedy łódź znik­nęła jej z oczu, oparła dłoń o szybę i lekko pochy­liła głowę. Odmó­wiła na głos modli­twę rybaka; słowa, któ­rych nauczył ją dzia­dek i które odma­wiała razem z matką – sto­jąc przed tym oknem – kiedy męż­czyźni z jej rodziny wypły­wali w morze. Carly przy­rze­kła sobie, że nie wyj­dzie za rybaka, i dotrzy­mała tej obiet­nicy do dnia, kiedy ujrzała Skipa Woodsa w innym świe­tle. Wycho­wy­wali się razem i spę­dzali czas z rówie­śni­kami, aż pew­nego dnia wszystko się zmie­niło. Ich przy­jaźń nagle prze­ro­dziła się w miłość i mał­żeń­stwo, a potem uro­dził się im syn i stali się rodziną.

Cie­pły napój z mio­dem w kubku przy­no­sił ulgę. Zro­biła wszystko, żeby zdu­sić kaszel, który poła­sko­tał ją w gar­dle. Jego napad, który mógłby osła­bić jej nogi na tyle, że upad­nie, był ostat­nią rze­czą, jakiej potrze­bo­wała. Usia­dła na brzegu łóżka, poło­żyła dło­nie na kola­nach, zamknęła oczy i sku­piła się na odde­chu. Tej tech­niki nauczył ją lekarz w Seat­tle, do któ­rego poszła z kasz­lem spa­stycz­nym. Nie chciała, żeby jej przy­ja­ciółka i gospo­sia czuła się w obo­wiązku przyj­ścia jej z pomocą, kiedy wie­działa, jak kon­tro­lo­wać oddech; przy­naj­mniej na razie. Medy­ta­cja nie zawsze przy­no­siła ulgę – było to tylko tym­cza­sowe reme­dium – ale na razie wyda­wało się, że potrzeba kaszlu osła­bła.

Rozej­rzała się po pokoju i uśmiech­nęła się. W rogu pomiesz­cze­nia stał nale­żący do jej wnuczki stary domek dla lalek, który pew­nego lata wspól­nie prze­ro­biły na biblio­teczkę. Kilka dni zajęło im szli­fo­wa­nie i lakie­ro­wa­nie, aż uznały efekty pracy za dosko­nałe. Podob­nie było z komodą. Razem nadały jej piękny odcień błę­kitu i ude­ko­ro­wały okrą­głe uchwyty musz­lami. Uwa­żała, że ta pla­żowa sty­li­za­cja jest dziwna, bio­rąc pod uwagę, gdzie miesz­kały, ale wnuczka tego chciała, zaś Carly była szczę­śliwa, że może speł­nić te zachcianki.

Ręką pogła­dziła koł­drę z syrenką; miała włosy w kolo­rze blond i fio­le­towy ogon, a wokół niej roz­cho­dziły się fale w róż­nych odcie­niach błę­kitu. Została wyko­nana na spe­cjalne zamó­wie­nie wnuczki, która w wieku pię­ciu lat przy­się­gła, że zosta­nie syrenką i będzie miesz­kać bli­sko domu babci, żeby mogły się codzienne widy­wać. Ta obiet­nica ucie­szyła ją bar­dzo. Naj­więk­szym szczę­ściem dla niej byłoby widy­wać córkę swego syna codzien­nie, nie­za­leż­nie od tego, czy byłaby syreną, czy nie.

W głębi kory­ta­rza usły­szała krzą­ta­nie się naj­lep­szej przy­ja­ciółki, opie­kunki i miesz­ka­ją­cej na stałe gosposi. Wcho­dziła i wycho­dziła z innych poko­jów, nucąc gło­śno, żeby Carly mogła ją sły­szeć. Melo­dia była dla niej nowa, ale nie była zdzi­wiona, że zaczyna ogar­niać ją spo­kój. Trudno sło­wami opi­sać rela­cję, jaka łączyła ją z Simone. Począt­kowo była tylko pra­cow­nicą, a póź­niej zostały przy­ja­ciół­kami. Simone wła­śnie wyrwała się z tok­sycz­nego związku i dla owdo­wia­łej Carly, która pocho­wała rów­nież syna, była jak sio­stra bądź córka. Począt­kowo była poko­jówką, potem objęła recep­cję, aż osta­tecz­nie prze­jęła admi­ni­stro­wa­nie całym zajaz­dem. Kiedy Carly zamknęła zajazd, Simone została i stała się dla niej opar­ciem. To ona pomo­gła Carly przejść przez okres żałoby i to ona zapro­po­no­wała ponowne otwar­cie zajazdu, cho­ciażby w week­endy.

Carly drwiła z tej suge­stii, ale Simone była nie­ugięta.

– Zbyt wiele trzeba zro­bić, żeby przy­go­to­wać zajazd na przy­jazd gości – odpo­wia­dała Carly, ale Simone przy­po­mniała jej, że można to komuś zle­cić, że wystar­czy jeden tele­fon.

Od lat nie przyj­mo­wała gości w hotelu. Kie­dyś otwo­rzyła drzwi swo­jego domu, pozwa­la­jąc obcym zatrzy­my­wać się w swo­jej pry­wat­nej prze­strzeni, czer­pać radość z oglą­da­nia wido­ków, które tak uko­chała, i spo­ży­wać posiłki, które z rado­ścią dla nich goto­wała. Utrata ostat­niej cząstki wła­snego życia była dla niej zbyt bole­sna. Wielu myślało, że żałoba potrwa kilka mie­sięcy, naj­wy­żej rok, ale kiedy bur­mistrz przy­je­chał do niej z wizytą i zastał zamknięte drzwi, nawet on uświa­do­mił sobie, że Cape Har­bor zmie­niło się na zawsze. Nawet on nie zdo­łał wpły­nąć na swą wie­lo­let­nią przy­ja­ciółkę.

Nie zno­siła tej ogłu­sza­ją­cej ciszy wypeł­nia­ją­cej jej dom, ale goście przy­wo­ły­wali wspo­mnie­nia, o któ­rych za wszelką cenę chciała zapo­mnieć. Odkąd się­gała pamię­cią, w jej domu zatrzy­my­wali się przy­ja­ciele jej syna. To tu spę­dzali czas razem. Każ­dego dnia po szkole, zanim zaczęli odra­biać lek­cje, wpa­dali do kuchni w poszu­ki­wa­niu świeżo upie­czo­nych cia­stek. Ni­gdy nie prze­szka­dzało jej, że dom był pełen dzieci – tu były bez­pieczne, w cza­sie gdy ich rodzice pra­co­wali. A kiedy te dzieci doro­sły, przy­cho­dziły tu po pracy, w week­endy, w święta… aż do dnia, kiedy wszystko się zmie­niło.

Pod­nio­sła się i pode­szła do okna. Stąd nie było widać przy­stani, ale sły­szała odgłosy krzą­ta­niny na końcu kanału. Mimo wszystko świa­do­mość, że ludzie ciężko pra­cują w dokach, spra­wiała jej ogromną radość. Dzięki nim rybacy spro­wa­dzali na ląd swój codzienny połów, to oni utrzy­my­wali łodzie w jak naj­lep­szym sta­nie, aby mogły się mie­rzyć z kapry­sami natury.

Słońce wznio­sło się nad hory­zont. Poczuła pro­mie­nie prze­bi­ja­jące się przez szybę okna. Będzie ładny dzień, który z pew­no­ścią przy­cią­gnie gości nad wodę. Ich śmie­chy będzie sły­chać nawet w kuchni, co wywoła jej uśmiech aż do chwili, gdy wspo­mnie­nia znów zapa­nują nad jej umy­słem.

Wkrótce tury­ści zaleją falą i ulice, i kanał, świet­nie się bawiąc. Do dziś ludzie dzwo­nią z pyta­niami, czy hotel jest czynny i czy przyj­mują rezer­wa­cje. Simone odbie­rała tele­fony, chcąc powie­dzieć, że tak, że pokoje są wolne, a zajazd potrze­buje nowej ener­gii, ale Carly była nie­ugięta. Odpo­wiedź była prze­cząca i taką na zawsze pozo­sta­nie.

Jej her­bata już wysty­gła, wszyst­kie łodzie były już na oce­anie, rybacy zara­biali na życie. Zbie­rała się do wyj­ścia, raz jesz­cze ogar­nia­jąc wzro­kiem pokój wnuczki. Wiele lat temu pokój był ciem­no­zie­lony, puchary stały na pół­kach, a z koł­ków na ścia­nach zwie­szały się medale. Kie­dyś te ściany zdo­biły pla­katy z pod­ra­so­wa­nymi samo­cho­dami i afi­sze fil­mowe, a teraz od wielu lat są na pod­da­szu, sta­ran­nie zwi­nięte. Cza­sami były dni, kiedy myślała, żeby je znieść z góry i oddać się wspo­mnie­niom, ale ni­gdy nie miała odwagi wspiąć się na dra­binę. Tak duża część życia znaj­do­wała się nad jej głową, że czę­sto zasta­na­wiała się, co zosta­wiła dla sie­bie.

Wie­działa, że wkrótce nadej­dzie dzień, w któ­rym posprząta pod­da­sze, kiedy osta­tecz­nie poże­gna się ze wspo­mnie­niami, ale to nie był dzi­siej­szy dzień, jutro też nie zapo­wia­dało się obie­cu­jąco. W przy­szłym tygo­dniu – mówiła do sie­bie. Zawsze był przy­szły tydzień.

Na dole opróż­niła kubek i nasta­wiła czaj­nik z wodą. Trzeba zająć się ogro­dem. Krzaki róż z tru­dem rosły w tej ziemi. Dużo pia­sku i nie­wiele sub­stan­cji odżyw­czych utrud­niało wzrost wszyst­kim rośli­nom oprócz trawy mor­skiej. Powinna popro­sić Simone, żeby kupiła kilka wor­ków ziemi ogro­do­wej, żeby wzmoc­nić róże. Praca przy kwiet­niku poma­gała jej myślom ode­rwać się od nie­unik­nio­nego.

Simone weszła do kuchni, wesoło nucąc jakąś inną melo­dię. Jej blond włosy były sta­ran­nie zebrane w kok na czubku głowy. Kie­dyś jeź­dziły razem do fry­zjera lub do spa w Ana­cor­tes, ale od wielu lat Carly nie dopusz­czała do sie­bie nawet takiej myśli. Sama świa­do­mość, że ktoś ją zoba­czy, a co dopiero, że zacznie ją doty­kać, przy­pra­wiała ją o mdło­ści. Odkąd się­gała pamię­cią, to Simone dbała o jej paznok­cie, obci­nała i far­bo­wała jej włosy. Było tak zwy­kle latem, kiedy odwie­dzała ją wnuczka, żeby mogły się bawić w salon pięk­no­ści.

Carly przy­glą­dała się, jak Simone układa środki czy­sto­ści, myje ręce i bie­rze kubek z szafki. Razem cze­kały, aż zagwiż­dże czaj­nik. Od czasu do czasu Simone spo­glą­dała na nią i uśmie­chała się. Nie pytała, o czym myśli, bo dobrze wie­działa. Carly wie­działa, że Simone miała rację, suge­ru­jąc ponowne otwar­cie zajazdu; wie­działa rów­nież, że przyj­dzie dzień, kiedy będzie musiała go otwo­rzyć albo sprze­dać – a sprze­daż domu była wyklu­czona. Przy­naj­mniej dopóki Carly żyje.

Czaj­nik zagwiz­dał i Simone zro­biła dla nich her­batę. Z napo­jem podała Carly także tabletki, które ta musiała zaży­wać każ­dego ranka. To samo robiła w porze obiadu i kola­cji. Simone pod­nio­sła kubek i pode­szła do tyl­nych drzwi. Zatrzy­mała się i cze­kała, aż Carly podąży za nią.

Razem usia­dły przed domem, roz­ko­szu­jąc się słoń­cem. Kilka małych jach­tów prze­pły­nęło obok, żegla­rze machali do nich przy­jaź­nie rękami. Simone także ich powi­tała macha­niem, zaś Carly ści­skała swój kubek. Nie dla­tego, że nie chciała ich pozdro­wić, a dla­tego, że trzę­sły się jej ręce i że oba­wiała się, że ktoś to zauważy.

– Wkrótce będzie lato – powie­działa Simone.

Carly przy­mknęła powieki i piła her­batę małymi łycz­kami, gdy poczuła łasko­ta­nie, które wcze­śniej opa­no­wała; tym razem było znacz­nie sil­niej­sze. Kaszl­nęła i poczuła, że jej płuca się kur­czą. Zgięła się wpół, wal­cząc o powie­trze. Chciała odsta­wić kubek na sto­lik, ale nie tra­fiła i kubek spadł na zie­mię, roz­bi­ja­jąc się na maleń­kie cera­miczne odłamki, a gorący napój roz­lał się po patiu.

Simone stała przed nią, masu­jąc jej plecy, poma­ga­jąc jej prze­trwać ten atak. Jej słowa były kojące, ale nie łago­dziły tego bólu, który czuła w klatce pier­sio­wej.

– Już czas, żeby zadzwo­nić, panienko Carly.

Kiw­nęła głową. Tylko tyle mogła zro­bić. Bała się, że gdy otwo­rzy usta, wyrwie się jej pełny cier­pie­nia sko­wyt. Przy­szedł czas, aby przy­znała, że nade­szło to, na co nie była przy­go­to­wana.

Jeden

JEDEN

Bro­oklyn myślała, że poczuje się ina­czej, widząc znak wita­jący przy­jezd­nych w Cape Har­bor. Spo­dzie­wała się fali emo­cji napły­wa­ją­cych coraz sil­niej w miarę zbli­ża­nia się do mia­sta. Myślała, że będzie musiała się zatrzy­mać, aby wziąć oddech i przy­po­mnieć sobie, po co tu wró­ciła. Prze­stała już liczyć, ile razy odwle­kała powrót. Nie mogła się zmu­sić, żeby wsiąść do samo­chodu i wyru­szyć z domu rodzi­ców w Seat­tle na pół­noc do Cape Har­bor… aż do teraz. Nie mogła odmó­wić pomocy nikomu z rodziny.

Zatrzy­mała się, ale nie przez obez­wład­nia­jące uczu­cia. Spra­wiła to pora dnia. Bro­oklyn stała z kap­tu­rem nacią­gnię­tym na głowę, aby ukryć się przed mija­ją­cymi samo­cho­dami, i wpa­try­wała się w oświe­tlony popo­łu­dnio­wym bla­skiem słońca biało-nie­bie­ski znak. Patrzyła na nazwi­sko czło­wieka, który zmie­nił jej życie. Była tu dla niego, dla jego matki i po to, żeby sta­wić czoła prze­szło­ści.

Zamiast poje­chać od razu do Dri­ftwood Inn, Bro­oklyn skrę­ciła w Trze­cią Ulicę. To było jedyne mia­sto, jakie znała, w któ­rym nie było ulicy Głów­nej. Nie rozu­miała dla­czego, dopóki nie dowie­działa się, że kiedy powsta­wało mia­sto, ludzie nazy­wali ulice, nada­jąc im liczby, począw­szy od portu; ulica Pierw­sza była naj­bli­żej wody.

Wró­ciła cie­ka­wość. Przez lata nie dopy­ty­wała się o swoje ulu­bione miej­sca, głów­nie dla­tego, żeby nie odczu­wać tęsk­noty, ale także po to, by zapo­mnieć. Im mniej wie­działa, tym było dla niej lepiej. Tym mniej pra­gnęła tu wró­cić, tym łatwiej było stwo­rzyć sobie nowe życie. Tego wła­śnie potrze­bo­wała – roz­po­cząć od nowa, zosta­wić za sobą prze­szłość i pójść dalej.

Na czer­wo­nym świe­tle zamknęła oczy. Nie musiała długo się zasta­na­wiać, żeby powie­dzieć Carly, że wróci. W głębi serca jed­nak wcale tego nie chciała. Ale czuła, że ma dług w sto­sunku do Carly, a poza tym ni­gdy nie mogła jej odmó­wić. Obec­nie Bro­oklyn była zado­wo­lona ze swo­jego życia. Była jedną z naj­bar­dziej poszu­ki­wa­nych deko­ra­to­rek wnętrz w kraju. Wła­ści­ciele domów pła­cili jej naj­wyż­sze stawki, żeby przy­je­chała i spra­wiła, że ich wyobra­że­nia o domu marzeń się urze­czy­wist­nią. Dzięki tej pracy mogła sobie pozwo­lić na luk­su­sowe życie, ale nie na zna­le­zie­nie miej­sca, gdzie mogłaby zapu­ścić korze­nie. Kolejne mia­sta sta­wały się jej tere­nem, aż do czasu następ­nego zle­ce­nia. Prze­mie­rzała tysiące mil przez cały kraj i zawsze odci­skała swoje piętno na miej­scach, gdzie się zna­la­zła.

Dźwięk klak­sonu wystra­szył ją. Otwo­rzyła oczy. Jej stopa auto­ma­tycz­nie dotknęła pedał gazu, ale zamiast tego od razu wci­snęła pedał hamulca. Zapewne spro­wo­ko­wało to kie­rowcę z samo­chodu za nią do obda­rze­nia jej kil­koma soczy­stymi epi­te­tami. Ni­gdy nie przej­mo­wała się nad­mierną chę­cią innych kie­row­ców do rusza­nia natych­miast, gdy zapa­lało się zie­lone świa­tło. Powód takiego zacho­wa­nia spał na sie­dze­niu obok. Sama ni­gdy nie ufała, że kie­rowcy zatrzy­mają się, jak tylko zapali się czer­wone świa­tło. Zawsze obser­wo­wała ruch na dro­dze, zanim wci­snęła pedał gazu i wje­chała na skrzy­żo­wa­nie.

Dzięki wol­nemu tempu jazdy mogła się przyj­rzeć mia­steczku. Zna­jome fasady skle­pów były przy­stro­jone na biało, czer­wono i nie­bie­sko przed nad­cho­dzą­cym świę­tem. Nie­któ­rzy zatrzy­my­wali się na chod­ni­kach, roz­ma­wia­jąc z przy­ja­ciółmi; inni manew­ro­wali mię­dzy prze­chod­niami, spie­sząc się do celu. Byli rów­nież tury­ści, któ­rzy zatrzy­my­wali się, robiąc zdję­cia i utrwa­la­jąc wspo­mnie­nia z waka­cji: na ław­kach, przed becz­kami po whi­sky, w któ­rych rosły róż­no­ko­lo­rowe tuli­pany, i przed pomni­kami Lewisa i Clarka oraz Saca­ja­wei. Bro­oklyn zoba­czyła parę wcho­dzącą do Susie’s Sweet Shoppe, cukierni z lat pięć­dzie­sią­tych, w któ­rej ser­wo­wano domowe lody. Uwa­żała je za naj­lep­sze, aż do czasu, gdy otrzy­mała zle­ce­nie w Ver­mont, gdzie spró­bo­wała lodów Ben & Jerry. Teraz to one, z wie­lo­ścią nie­zwy­kłych sma­ków, stały się jej ulu­bio­nymi. Kiedy tu miesz­kała, spo­ty­kała się u Susie’s z przy­ja­ciółmi po szkole, w piąt­kowe wie­czory lub po meczu fut­bolu, koszy­kówki lub bejs­bolu. Kiedy chłopcy przy­cho­dzili w stro­jach bejs­bo­lo­wych popla­mio­nych trawą lub zie­mią, dziew­czyny zaczy­nały się wygłu­piać. Wystrój cukierni Susie’s przy­wo­dził Bro­oklyn na myśl film Gre­ase. Pew­nego roku na Hal­lo­ween wła­ści­ciele zor­ga­ni­zo­wali tu potań­cówkę, na którą przy­szło całe mia­steczko. Obok cukierni są Elli’s, miej­scowa kwia­ciar­nia, Washing­ton Savings Bank i rodzinne deli­ka­tesy O’Maddi’s. Ale jej uwagę przy­cią­gnęło poru­sze­nie po dru­giej stro­nie ulicy. Na targu wysta­wiano świeże ryby uło­żone na ladach wypeł­nio­nych lodem, a kawiar­nie wysta­wiały na zewnątrz sto­liki i krze­sełka z kutego żelaza, żeby goście mogli cie­szyć się ładną pogodą. Sie­dzieli tam, roz­ma­wia­jąc wesoło i czer­piąc przy­jem­ność ze świe­żego powie­trza i małomia­steczkowej atmos­fery wokół nich.

Na następ­nych świa­tłach zapa­trzyła się na targ rybny. Był zatło­czony – ludzie usta­wiali się w kolejce, żeby zło­żyć zamó­wie­nia. Kilka osób trzy­mało swoje smart­fony w górze, praw­do­po­dob­nie nagry­wali rzut łoso­siem nad sto­iskiem do kasy, gdzie był pako­wany. Podobny widok widziała na targu ryb­nym na Pike Place w Seat­tle. Jeżeli nic się nie zmie­niło, to syno­wie lub wnu­ko­wie wła­ści­ciela rzu­cali wybrane przez klienta ryby do nasto­let­nich pra­cow­ni­ków na kasie, któ­rzy tam je pako­wali i odbie­rali zapłatę. To była jej pierw­sza praca. Z jed­nej strony jej nie­na­wi­dziła, ale z dru­giej kole­żeń­skie sto­sunki spra­wiały, że cią­gle tam wra­cała. Uwiel­biała swo­ich współpra­cow­ni­ków, ale ten zapach! Nasto­let­nie dziew­czyny nie zno­szą smrodu, a co dopiero smrodu ryby. Po każ­dej zmia­nie wra­cała do domu, bie­gła pod prysz­nic i zmie­niała ubra­nie. Każ­dego wie­czoru prała ciu­chy, w któ­rych pra­co­wała. Matka bła­gała ją, żeby rzu­ciła tę pracę, ale Bro­oklyn ją uwiel­biała. Praca dawała jej nie­za­leż­ność i pie­nią­dze.

Uśmiech­nęła się do tej sceny. Pozwo­liła swoim oczom błą­dzić po ludziach prze­ta­cza­ją­cych się przez targ. Jej wzrok zatrzy­mał się na kobie­cie sto­ją­cej na rogu ulicy. To była jej dawna przy­ja­ciółka Mon­roe Whit­field. Bro­oklyn od razu ją roz­po­znała. Przy­ja­ciółka w ogóle nie zmie­niła się, mio­dowe blond włosy miała zwią­zane z tyłu głowy w kucyk. Nie pamię­tała takiej sytu­acji, żeby Mon­roe miała roz­pusz­czone włosy, w prze­ci­wień­stwie do swo­jej sio­stry Mila’y, która ni­gdy swo­ich nie zwią­zy­wała. O ile dobrze pamię­tała, obie sio­stry róż­niły się jak dzień i noc, a mimo to były nie­roz­łączne. Co sły­chać u Mon­roe? Czy wyszła za mąż? Czy ma jakieś dzieci? Gdyby była lep­szą przy­ja­ciółką, zna­łaby odpo­wie­dzi na te pyta­nia. Gdyby tylko utrzy­my­wała kon­takt i przy­jeż­dżała w waż­nych chwi­lach. Może wtedy jej serce nie pró­bo­wa­łoby się wyrwać z piersi z lęku, że Mon­roe może zauwa­żyć, że ona się jej przy­pa­truje. Jej emo­cjo­nalna część chciała opu­ścić szybę, wycią­gnąć rękę i wypo­wie­dzieć imię kobiety, która kie­dyś była jej najlep­szą przy­ja­ciółką. Ale jej logiczna połowa wie­działa, że nie powinna tego robić, co ją zasmu­ciło. Zda­wała sobie sprawę z tego, że takie spo­tka­nia są nie­unik­nione; spo­dzie­wała się ich, ale nie chciała ich pro­wo­ko­wać.

Raz jesz­cze samo­chód za nią zatrą­bił. Tym razem kie­rowca przy­ci­skał klak­son tro­chę dłu­żej, oka­zu­jąc znie­cier­pli­wie­nie. W lusterku wstecz­nym zoba­czyła, jak męż­czy­zna poka­zuje jej środ­kowy palec. Mach­nęła ręką, ale wie­działa, że tam­ten nie zoba­czy tego gestu przez przy­ciem­nione szyby jej SUV-a. Celowo zwol­niła pedał hamulca powoli. Nie lubiła agre­syw­nych kie­row­ców, a spo­tkała ich kilku w cza­sie swo­ich podróży.

Na szczę­ście miała reje­stra­cję spoza stanu, co spra­wiało, że inni mogli ją wziąć za turystkę. Jadąc ulicą, widziała bla­chy z Ore­gonu, Kali­for­nii, Tek­sasu, a nawet z odle­głej Karo­liny Pół­noc­nej. Im dłu­żej jechała przez mia­sto, tym bar­dziej się roz­glą­dała, chcąc wchło­nąć widoki. Wspo­mnie­nia powra­cały falami, wywo­łu­jąc u niej uśmiech. Wiele razy w ciągu życia żało­wała, że sprawy nie uło­żyły się ina­czej, zasta­na­wiała się, jak by to było, gdyby cof­nęła się w cza­sie i doko­nała innych wybo­rów. Nie chciała zmie­niać przy­szło­ści, chciała zmie­nić tylko jeden dzień. Tylko tego chciała. Pod­jąć lep­szą decy­zję, wypo­wie­dzieć wła­ściwe słowa, nie pod­dać się tak łatwo.

Kiedy zoba­czyła liceum Cape Har­bor High, zatrzy­mała się. Kliku uczniów krę­ciło się po jego tere­nie, nie­któ­rzy sie­dzieli pod wiel­kimi dębami, a inni scho­dzili po scho­dach i kie­ro­wali się do domu. Jej dawny dom był pięć prze­cznic stąd. Nie było wąt­pli­wo­ści, że wciąż mogłaby do niego dojść z zamknię­tymi oczami.

Na sie­dze­niu pasa­żera jej córka poru­szyła się. Bro­oklyn spoj­rzała na nią i pomy­ślała, że ją obu­dzi, ale zaczęła dalej jechać. Carly cze­kała na nie i bez wąt­pie­nia nie mogła usie­dzieć na miej­scu.

Daw­niej Dri­ftwood Inn nale­żał do naj­waż­niej­szych miejsc w mie­ście. Oprócz wspa­nia­łego widoku, jaki ofe­ro­wały pokoje, sala balowa sta­no­wiła nie lada atrak­cję. Nad środ­kiem sali wisiał złoty żyran­dol ze zwie­sza­ją­cymi się sznu­rami krysz­tał­ków w kształ­cie łez. Sto­jąc pod nim, Bro­oklyn wyobra­żała sobie, że jest Kop­ciusz­kiem na balu. W sali balo­wej orga­ni­zo­wano róż­nego rodzaju przy­ję­cia – śluby, wesela, szkolne potań­cówki, obiady kon­fe­ren­cyjne. W tej sali i pod tym zdob­nym oświe­tle­niem męż­czyźni przy­klę­kali, żeby się oświad­czyć. Wła­śnie tam nie­zli­czeni druhny i druż­bo­wie wzno­sili toa­sty za swo­ich przy­ja­ciół. I tam pary zako­chi­wały się w sobie. A dla Bro­oklyn było to miej­sce, gdzie chciała mieć wesele i tań­czyć w ramio­nach męż­czy­zny, któ­rego kie­dyś poko­chała.

Bro­oklyn skrę­ciła na nisz­cze­jący pod­jazd. Dziury, odła­mane kawałki chod­nika i chwa­sty sta­no­wiły więk­szą część strefy par­ko­wa­nia w kształ­cie pół­księ­życa. Zapar­ko­wała swo­jego SUV-a. Jej palec zatrzy­mał się na przy­ci­sku startu. Pomy­ślała, że wła­śnie wje­chała do strefy mroku. Nic tu nie wyglą­dało tak, jak to pamię­tała. W końcu naci­snęła przy­cisk i wyłą­czyła sil­nik. Otwo­rzyła drzwi i od razu weszła w dziurę na tyle małą, że łatwo ją zigno­ro­wać lub nie dostrzec, ale wystar­cza­jąco dużą, żeby przez nie­uwagę uszko­dzić kostkę. Bro­oklyn okrą­żyła samo­chód od tyłu i sta­nęła, patrząc na ciemne okna. W ciągu tych lat, kiedy tu przy­jeż­dżała, ni­gdy nie widziała zajazdu w takim sta­nie – szary, ponury, pozba­wiony życia. Dawna powo­zow­nia zbu­do­wana obok hotelu nie była w lep­szym sta­nie. Rozej­rzała się po oko­licy i zauwa­żyła, że kra­jo­braz wokół jest ładny, ale daleko mu do tego nie­ska­zi­tel­nego widoku, który pamię­tała. Żywio­łowa atmos­fera tego miej­sca się ulot­niła. Mogła się domy­ślić powo­dów.

Bry­stol, obu­dziw­szy się, otwo­rzyła drzwi samo­chodu i ześli­zgnęła się z sie­dze­nia pasa­żera z ramio­nami wycią­gnię­tymi do nieba. Matka i córka przez chwilę patrzyły na sie­bie, a potem Bro­oklyn znowu sku­piła uwagę na hotelu, który obec­nie nie paso­wał do wyobra­że­nia o posia­dło­ści z wido­kiem na ocean. Kiedy Carly zadzwo­niła i popro­siła o odno­wie­nie hotelu, zało­żyła, że cho­dzi o nową farbę, arma­turę, osprzęt i tapety. Nie sądziła, że zajazd potrze­buje nowego życia, ale paję­czyny, prze­ro­śnięte krzaki i popę­kana farba spra­wiły, że uświa­do­miła sobie, jak bar­dzo się myliła. Nie­ład, któ­rego była świad­kiem, sta­no­wił doj­mu­jący kon­trast wobec pre­stiżu, jaki miał zajazd wcze­śniej. Zaczęła się bać tego, co zoba­czy w środku.

– Czy babu­nia zamknęła zajazd? – zapy­tała córkę. Kiedy roz­ma­wiała z Carly, tema­tem zawsze była Bry­stol i nic wię­cej. Bolało ją zada­wa­nie pytań o ludzi i życie, które kie­dyś wio­dła w Cape Har­bor; wie­działa, że Carly czuła tak samo.

Bry­stol prze­cią­gnęła się i prze­tarła oczy, naj­wy­raź­niej jesz­cze się cał­kiem nie obu­dziła.

Carly ni­gdy nie roz­ma­wiała z nią o zamknię­ciu hotelu. Bro­oklyn nie ocze­ki­wała tego od niej i ni­gdy nie pytała o to, ale była zda­nia, że jej rodzice powinni coś w tej spra­wie powie­dzieć. Od wielu lat tu nie była, w prze­ci­wień­stwie do Bry­stol. Córka co roku spę­dzała okres lata w sta­nie Waszyng­ton, mię­dzy zajaz­dem babci a Seat­tle, gdzie miesz­kali dziad­ko­wie ze strony mamy.

– A co z przy­ję­ciami, obia­dami? Czy babu­nia przyj­muje ludzi w sali balo­wej?

– Nie. A dla­czego mia­łaby to robić? – spy­tała Bry­stol.

Bo do tego służy zajazd – chciała odpo­wie­dzieć córce Bro­oklyn. Zatrzy­mała jed­nak tę myśl dla sie­bie. Jej córka nie wie­działa nic o tym, co działo się w tym zajeź­dzie, o rado­ściach – które prze­ży­wali tu miesz­kańcy Cape Har­bor i o licz­nych tury­stach, któ­rzy przy­jeż­dżali tutaj ze względu na piękno mia­steczka. Kiedy Bro­oklyn opu­ściła Cape Har­bor, pozwo­liła, żeby zżarło ją poczu­cie winy. Odcięła się wtedy od ludzi z mia­sta, włącz­nie z jedyną osobą, od któ­rej nie powinna była się odwra­cać.

Na lewo od hotelu był mniej­szy dom, dawna powo­zow­nia, gdzie miesz­kała Carly. Bro­oklyn znała jego wnę­trze bar­dzo dobrze i uwiel­biała jego uro­czą atmos­ferę. Spę­dziła w jego murach wiele dni i nocy, odra­bia­jąc prace domowe, oglą­da­jąc tele­wi­zję i po raz pierw­szy zako­chu­jąc się. Tutaj też wspól­nie z Carly, która zawsze uda­wała silną, zamar­twiały się, kiedy nad­cho­dził sztorm, a łódź nie zdą­żyła jesz­cze wró­cić do portu. Razem spę­dzały godziny, wyglą­da­jąc przez okno z tyłu domu i wypa­tru­jąc różo­wej flagi Carly. Ta, która dostrze­gła flagę jako pierw­sza, wska­zy­wała ją pal­cem dru­giej i obie wyda­wały z sie­bie wes­tchnie­nie ulgi. Teraz ich męż­czyźni byli bez­pieczni, aż do następ­nego razu. Tylko raz Carly wró­ciła do portu bez powie­wa­ją­cej różo­wej flagi. Tego dnia zmarł Skip Woods. Wtedy po raz pierw­szy Bro­oklyn uświa­do­miła sobie, jak wyglą­da­łoby jej życie, gdyby wyszła za Austina; życie pełne stra­chu zmie­sza­nego ze szczę­ściem.

Otwo­rzyły się drzwi fron­towe; oczy Carly i Bro­oklyn spo­tkały się. Żadna się nie uśmiech­nęła. Minęły lata od ich ostat­niego spo­tka­nia. Jedy­nym powo­dem było to, że Bro­oklyn nie dała rady odna­leźć drogi powrot­nej. Patrzyła na kobietę, która nie­gdyś ema­no­wała god­no­ścią i poczu­ciem spraw­czo­ści, a dzi­siaj była led­wie deli­katną star­szą panią. Zoba­czyła, jak Carly obraca się do Bry­stol i jej twarz roz­pro­mie­nia sze­roki uśmiech. Otwo­rzyła sze­roko ramiona, a córka Bro­oklyn pobie­gła do niej, krzy­cząc:

– Babu­nia!

Po dłu­gim uści­sku Carly objęła twarz Bry­stol rękami.

– Naresz­cie. Moja mała jest w domu – powie­działa, znowu obej­mu­jąc nasto­latkę. – Jaka duża już uro­słaś.

– Mówisz tak za każ­dym razem, kiedy się spo­ty­kamy. – Bry­stol zaśmiała się, wyśli­zgu­jąc się z bab­ci­nego uści­sku.

Minęło kilka chwil, zanim obie kobiety ruszyły w swoim kie­runku. Spo­tkały się w poło­wie drogi i objęły się, jak gdyby nie widziały się kilka tygo­dni, a nie wiele lat. Dało się wyczuć w powie­trzu napię­cie. Bro­oklyn wyczu­wała nie­chęć Carly i wie­działa, że nic nie może na to pora­dzić. W końcu to ona pod­jęła decy­zję, żeby tu nie wra­cać, i wie­działa, że nie tylko ona będzie cier­pieć z tego powodu.

Carly odsu­nęła się od niej i skrzy­żo­wała ramiona na pier­siach. Było cie­pło jak na tę porę roku, ale ten gest spra­wiał wra­że­nie, że Carly pró­buje zasło­nić się przed doj­mu­ją­cym zim­nem lub ochro­nić serce przed roz­pad­nię­ciem się na kawałki. Bro­oklyn dobrze znała to uczu­cie. Carly spoj­rzała na nią raz jesz­cze i odwró­ciła się. Nie ode­zwały się sło­wem. Nie były potrzebne. Bro­oklyn miała świa­do­mość, że Carly ma żal za zabra­nie Bry­stol. Miała żal rów­nież za inne rze­czy. To był następny powód, dla­czego nie wra­cała tutaj – było tu zbyt wiele demo­nów, pod­jęła zbyt wiele złych decy­zji.

Póź­niej, kiedy zabrały z samo­chodu swoje rze­czy, a Bry­stol opo­wie­działa babci i Simone o przy­go­dach w cza­sie ostat­nich podróży i o tym, jak sobie radzi w domo­wym naucza­niu, Bro­oklyn odna­la­zła Carly w ogro­dzie zimo­wym buja­jącą się na antycz­nym bia­łym fotelu. Usia­dła obok niej i wes­tchnęła. Zro­biła błąd – popa­trzyła przez okno na kanał wypeł­niony łodziami, zarówno kutrami, jak i jach­tami. Ale widok innej łodzi ści­snął jej serce. Wła­śnie prze­pły­wała obok nich i rybacy sto­jący na ster­bur­cie machali do nich. Ból, któ­rego od dawna nie czuła, wró­cił z ogromną siłą; jakby nóż, który tkwił w jej sercu, zaczął się obra­cać i roz­ci­nać je na kawałki. Łzy zaczęły spły­wać po policzku. Splo­tła ramiona na klatce pier­sio­wej. Pięt­na­ście lat, tyle czasu minęło. Ze zło­ścią starła gorące łzy z policzka, żału­jąc, że nie umie kon­tro­lo­wać swych emo­cji lepiej. Następny powód, żeby stąd uciec – zbyt bole­sne wspo­mnie­nia. Nie mogła znieść tego, jakie uczu­cia w niej wywo­ły­wały.

Carly chwy­ciła jej dłoń bez słów, co wywo­łało jesz­cze gło­śniej­szy płacz. Był czas, kiedy w myślach trak­to­wała Carly jak matkę. Więk­szość dzieci, które prze­stę­po­wały próg tego domu, tak myślało. To było natu­ralne – przy­cho­dziło się do tego domu po szkole – ale potem coś się zmie­niło. Wyda­rzyła się śmierć. Chciała ją prze­pro­sić, powie­dzieć, jak bar­dzo jest jej przy­kro, że nie przy­jeż­dżała i że bała się, że Carly nie chce jej widzieć. Wysy­łała tu Bry­stol każ­dego lata, sądząc, że to wystar­czy. Teraz wie­działa, że to było zbyt mało. Obie sie­działy, trzy­ma­jąc się za ręce, aż łzy Bro­oklyn znik­nęły. Ból jed­nak pozo­stał i wie­działa, że ni­gdy jej nie opu­ści.

Dwa

DWA

Bowie Hol­mes wsu­nął nogę do brą­zo­wego buta robo­czego i zacią­gnął sznu­rówki na haczy­kach, omi­ja­jąc dwa wyła­mane w poło­wie cho­lewki. Sta­rał się zro­bić to jak naj­moc­niej. Powtó­rzył czyn­ność z dru­gim butem, zanim sta­nął i cicho jęk­nął. Jego ręka bły­ska­wicz­nie powę­dro­wała w oko­lice krzyża, kiedy znowu się zgiął, żeby roz­cią­gnąć mię­śnie. Roz­pacz­li­wie potrze­bo­wał nowego łóżka i patrząc na swoje buty, pomy­ślał, że nowa para także by mu się przy­dała.

Roz­wód zawsze był cięż­kim prze­ży­ciem, nie­za­leż­nie od tego, czy strony były nasta­wione przy­chyl­nie, czy nie. Kiedy Bowie i jego przy­szła eks­mał­żonka Rachel się roz­sta­wali, ich rela­cje nie były ser­deczne, więc oboje wyna­jęli wła­snych adwo­ka­tów. Sami wole­liby tego unik­nąć, ale zmu­sili ich do tego rodzice obojga. Jego praw­nik wysy­sał życie z jego ksią­żeczki cze­ko­wej, a praw­nik Rachel upew­nił się, że to Bowie będzie opła­cać jego hono­ra­rium. Był dymany po kró­lew­sku, ale nic nie mógł na to pora­dzić.

Wyszedł na zewnątrz, zagwiz­dał i po chwili przy­biegł jego wierny towa­rzysz Luke. Bowie przy­trzy­mał drzwi swo­jej fur­go­netki, żeby pies mógł do niej wsko­czyć. Jedy­nym warun­kiem roz­wodu, przy któ­rym obsta­wał nie­wzru­szony, było zatrzy­ma­nie psa przy sobie. Nie obcho­dziły go wybiegi sto­so­wane przez praw­nika Rachel. To Luke adop­to­wał Bowiego, przy­naj­mniej tak on to widział. Mały czarny szcze­niak labra­dora wszedł na pose­sję, którą wtedy remon­to­wał, wspiął się do kabiny jego samo­chodu i zasnął. Bowie pró­bo­wał go odpę­dzić na różne spo­soby, ale pies pozo­sta­wał nie­wzru­szony.

Rachel nie była szczę­śliwa, że w domu poja­wił się pies. Twier­dziła, że ma aler­gię, ale Bowie wie­dział, że jej napady kicha­nia były uda­wane. Pies został, igno­ro­wał Rachel i cho­dził wszę­dzie za swoim panem. Raz tylko oka­zała psu odro­binę zain­te­re­so­wa­nia. Gdy oznaj­miła, że się wypro­wa­dza i zabiera psa ze sobą. Był czas, kiedy Bowie dałby jej wszystko, o co by go popro­siła, ale w żad­nym wypadku nie oddałby jej swo­jego psa. Otrzy­maw­szy jasną i sta­now­czą odpo­wiedź, spa­ko­wała swoje rze­czy i wyszła, nie oglą­da­jąc się za sie­bie i zosta­wia­jąc Bowiego z psem.

Luke zwie­sił łeb przez otwarte okno. Wysta­jący z pyska jęzor maj­tał się na wszyst­kie strony, a łopo­czące na wie­trze wiel­kie uszy nie­zmien­nie wywo­ły­wały uśmiech na twa­rzy Bowiego. Pod­czas jazdy w myślach pla­no­wał, do kogo ma oddzwo­nić po przyj­ściu do biura. Inte­resy mu nie szły. Dni, kiedy Seaco­ast Con­struc­tion budo­wało kilka domów jed­no­cze­śnie, dawno prze­mi­nęły. Puste lub nie­zbyt dro­gie działki były w Cape Har­bor rzad­ko­ścią. Kiedy inne firmy się roz­wi­jały, jego inte­res pod­upa­dał. Za bar­dzo był sku­piony na dzia­łal­no­ści dla lokal­nych miesz­kań­ców. Uwa­żał, że jeśli będzie dbać o człon­ków swo­jej wspól­noty, to oni rów­nież zadbają o niego. I nie mylił się. Tylko do niego się zwra­cali w kwe­stiach budow­la­nych. Pro­blem jed­nak polega na tym, że nie­wielu potrze­bo­wało doko­ny­wać napraw, a wielu nie było na to stać. Przez jakiś czas kar­mił się wymów­kami, ale teraz mu ich zabra­kło. Nie miał wyj­ścia – musiał roz­sze­rzyć teren swo­jej dzia­łal­no­ści, brać zle­ce­nia, nawet jeśli wyma­gały wyjazdu z domu na kilka dni, i musiał zacząć inwe­sto­wać w pro­mo­cję. Jego dumę raniły reklamy tele­wi­zyjne kon­ku­ren­tów. Ale takie atrak­cyjne spoty były dro­gie, na co nie mógł sobie pozwo­lić, chyba że zwol­niłby kilku pra­cow­ni­ków. Od mie­sięcy sam nie pobie­rał pen­sji i nawet jemu koń­czyły się pie­nią­dze… głów­nie dzięki byłej żonie.

Zatrzy­mał samo­chód przy chod­niku i wyłą­czył zapłon. Sie­dział z ręką opartą na drzwiach i machał do ludzi prze­cho­dzą­cych obok. Nie­któ­rzy zatrzy­my­wali się obok niego, żeby się przy­wi­tać z Lukiem, który stał się miej­sco­wym cele­brytą. Wszy­scy wie­dzieli, czyim był psem, i kiedy sie­dział na chod­niku albo w fur­go­netce, zatrzy­my­wali się, by go pozdro­wić; nie­któ­rzy dawali mu cia­steczka. Luke był naj­bar­dziej przy­ja­znym psem w mia­steczku i wszy­scy go uwiel­biali.

Bowie wes­tchnął i naresz­cie otwo­rzył drzwi kabiny.

– Będę w restau­ra­cji – powie­dział do Luke’a, jak gdyby ten rozu­miał.

Jak tylko Bowie wyszedł z samo­chodu, Luke zajął miej­sce za kie­row­nicą, patrząc jak jego pan znika za rogiem budynku.

Rachel poma­chała. Bowie się skrzy­wił. Miał nadzieję, że tego nie zauwa­żyła, ale ona opu­ściła dłoń i prze­stała się uśmie­chać; był pewien, że jed­nak widziała gry­mas na jego twa­rzy. Nie był na nią zły, to raczej dłu­go­trwały roz­wód powo­do­wał jego fru­stra­cję. Ich wspólne życie było dobre do dnia, kiedy Rachel poczuła, że chce mieć dzieci, ale nie mogła zajść w ciążę. Chciała spró­bo­wać in vitro. On nie był prze­ciwny, dopóki nie dowie­dział się, jak droga jest pro­ce­dura. Po pro­stu nie było ich na to stać. Nie bez wzię­cia dru­giej hipo­teki na dom i kre­dytu pod zastaw firmy. A efekt też nie był gwa­ran­to­wany. Gdyby pro­ce­dura się nie udała, zosta­liby bez pie­nię­dzy, zadłu­żeni i bez dziecka. Ryzyko było dla niego zbyt duże. Kiedy zbli­żał się do niej, myślał o tym, że miał rację, ni­gdy jej nie ule­ga­jąc. Nie chciał myśleć o tym, jak by to było – bez firmy, w jesz­cze więk­szych dłu­gach niż teraz i z dziec­kiem, które wyma­gało opieki.

Usiadł na kana­pie przy jej sto­liku i uśmiech­nął się do Peggy, kel­nerki, którą znał całe swoje życie. Przy­nio­sła mu kawę, zapy­tała Rachel, co zama­wia, i poszła do następ­nego sto­lika, nic nie zapi­su­jąc i nie pyta­jąc o jego zamó­wie­nie. Za każ­dym razem zama­wiał to samo. A naj­lep­sza chwila w cza­sie posiłku tutaj przy­cho­dziła póź­niej, kiedy Peggy przy­no­siła rachu­nek. Zawsze wrę­czała go Rachel i odcho­dziła bez słowa. Bowie był miej­sco­wym ulu­bień­cem. Wszy­scy go kochali. Był czas, kiedy lubili też Rachel. Miesz­kań­com Cape Har­bor zaak­cep­to­wa­nie jej zabrało tro­chę czasu. Naj­wię­cej nie­chęci wywo­łała, kiedy oka­zy­wała im, że jest lep­sza niż reszta mia­sta. Pocho­dziła z innej miej­sco­wo­ści i chciała, żeby Bowie spro­wa­dził się do niej. Wia­do­mość o tym sprze­dała jego matka na coty­go­dnio­wym spo­tka­niu klubu czy­tel­ni­czego, a chwilę póź­niej całe mia­sto o tym wie­działo. Miej­scowi nie byliby zado­wo­leni, gdyby Bowie się wypro­wa­dził ze względu na swoją jesz­cze wtedy dziew­czynę. Osta­tecz­nie prze­pro­wa­dziła się tutaj i wszystko było dobrze do momentu, kiedy wnio­sła sprawę o roz­wód i znów miesz­kańcy zaczęli ją igno­ro­wać.

Sie­dzieli naprze­ciwko sie­bie. Rachel trzy­mała ręce na udach, a palce Bowiego bie­gały po uchu kubka z kawą, uni­ka­jąc w ten spo­sób koniecz­no­ści zaję­cia się dużą kopertą na stole. Wes­tchnął ciężko, chciał powie­dzieć swo­jej eks, że były inne rze­czy, któ­rymi musiał się obec­nie zająć. Spoj­rzał na nią, ale jej oczy były utkwione w lami­no­wa­nym bla­cie stołu.

– Jestem tu – powie­dział opry­skli­wie.

Spoj­rzała na niego i wytrzy­mała jego prze­ni­kliwy wzrok. Otwo­rzyła usta, żeby coś powie­dzieć, ale się roz­my­śliła. Bowie odwró­cił wzrok i cicho prze­klął sie­bie za ten ostry ton. Na pewno cze­goś od niego chciała; w prze­ciw­nym razie nie zapro­si­łaby go na śnia­da­nie.

– Zły pora­nek? – zapy­tała.

Chciał jej odpo­wie­dzieć z sar­ka­zmem, że od czasu, gdy zażą­dała roz­wodu, nic nie było dla niego łatwe. Jed­nak ugryzł się w język i wypro­sto­wał się na kana­pie.

– Można tak to okre­ślić.

– Przy­kro mi – wymam­ro­tała, opu­ściła wzrok, poło­żyła ręce na stole i wes­tchnęła. – Pew­nie się zasta­na­wiasz, czemu się tu spo­tka­li­śmy.

Wzru­szył ramio­nami. To było ostat­nie miej­sce, gdzie chciałby być. Jego firma pod­upa­dała, więc chciał na niej sku­pić swoją uwagę i ener­gię. Kobieta sie­dząca naprze­ciw już poło­żyła na ich mał­żeń­stwie, na nim kre­skę. Teraz już był gotów na nowe życie.

Rachel odchrząk­nęła i zmu­siła się do uśmie­chu, któ­rego Bowie nie odwza­jem­nił.

– Mam przejść do rze­czy?

– Można tak powie­dzieć.

Pochy­liła się nad sto­łem i poło­żyła ręce na środku. Od razu zauwa­żył, że na palcu miała znacz­nie więk­szy pier­ścio­nek z dia­men­tem niż ten, który wło­żył na jej palec lata temu. Momen­tal­nie zaschło mu w ustach. Wie­dział, że nie powi­nien się zło­ścić, ale był wście­kły. Jesz­cze nie mieli roz­wodu, a ona miała na palcu pier­ścio­nek od innego męż­czy­zny.

– Bowie…

Pod­niósł dłoń. Nie chciał słu­chać tego, co ma do powie­dze­nia. Od ponad roku wspie­rał ją finan­sowo, pła­cił rachunki od jej praw­nika, robił wszystko, czego żądał jej praw­nik. Poszli na tera­pię, wziął na sie­bie winę za to, że jego żona nie mogła zajść w ciążę. Zno­sił piętno nie­uda­nego mał­żeń­stwa, a ona przez ten czas była z kimś innym.

– Jak długo? – spy­tał, wie­dząc, że jest to pyta­nie otwarte. Nie obcho­dziło go, jaką liczbę poda; chciał raczej wie­dzieć, czy go zdra­dzała.

– Pozna­li­śmy się sie­dem mie­sięcy temu.

Uśmiech­nął się szy­der­czo, potrzą­snął ręką i opa­no­wał pra­gnie­nie wal­nię­cia ręką w stół.

– Sie­dem mie­sięcy? – powie­dział przez zaci­śnięte zęby. – Wspie­ra­łem finan­sowo jakie­goś faceta przez sie­dem mie­sięcy?

– Nie. – Rachel spoj­rzała mu w oczy, jak gdyby powie­dział jakąś głu­potę. – On ma pracę.

– Ale nie zara­bia na tyle dobrze, żeby cię utrzy­my­wać?

– Ja nie mam pracy. Czego chcesz?

Mach­nął ręką i z szy­der­stwem spoj­rzał na nią.

– No nie wiem. Może byś sobie jakąś zna­la­zła. Tak robi więk­szość ludzi, gdy potrze­bują pie­nię­dzy.

Pod­nio­sła oczy w górę i popchnęła grubą kopertę w jego kie­runku. Zawa­hał się, zanim jego palce pełne odci­sków od cięż­kiej pracy ją dotknęły. Zawsze, gdy wyj­mo­wał podobną kopertę ze skrzynki, musiał się pod­pi­sać na trzech kopiach i zwy­kle musiał potem wysłać czek do praw­nika. Sama ta myśl wywo­łała skurcz żołądka.

– Co to jest? – zapy­tał. Tak naprawdę nie chciał znać odpo­wie­dzi na to pyta­nie, ale miał nadzieję, że zawar­tość koperty ozna­czała koniec ich mał­żeń­stwa.

Rachel odkaszl­nęła, ale nic nie powie­działa. Jego spoj­rze­nie sku­piło się na niej, pod­czas gdy palce otwie­rały kopertę. Wolałby, żeby ona sama mu powie­działa, czego chciała. To by uła­twiło sprawę. Wolałby usły­szeć jej żąda­nia, zamiast czy­tać o nich czarno na bia­łym, ponie­waż praw­ni­czy beł­kot kłuł go w oczy i wywra­cał mózg na drugą stronę. Jego mocną stroną były liczby – pomiary i wyli­cze­nia powierzchni. Wystar­czyło mu się rozej­rzeć po pokoju, by wie­dzieć, ile litrów farby potrze­buje, żeby go poma­lo­wać. Ale spę­dzać czas na czy­ta­niu praw­ni­czych doku­men­tów? Tego nie lubił. Co wię­cej, musiałby pro­sić matkę o pomoc, co jesz­cze bar­dziej go zawsty­dzało. Nie­na­wi­dził jej opo­wia­dać o swo­ich pro­ble­mach.

Wycią­gnął powoli plik papie­rów, pra­wie czu­jąc lęk przed tym, co może się w nich zna­leźć. Objął wzro­kiem pierw­szą kartkę. Roz­wią­za­nie mał­żeń­stwa, Rachel Hol­mes – powódka. Bowie Hol­mes – pozwany. Data i miej­sce zawar­cia mał­żeń­stwa zda­wały się wyróż­niać spo­śród innych słów na stro­nie. Tak było, dopóki nie zoba­czył następ­nej linijki: Róż­nice nie do pogo­dze­nia. To dla­tego ich mał­żeń­stwo się roz­pa­dło, z powodu róż­nic.

– Zde­cy­do­wa­łam się zre­zy­gno­wać z żąda­nia ali­men­tów.

Spoj­rzał na swoją przy­szłą eks. Wyglą­dała na zado­wo­loną z sie­bie, a on wie­dział dla­czego. Jej przy­szły mąż był bogaty. Nauczył się tego od swo­jego praw­nika – prawo do ali­men­tów wyga­sało z chwilą zawar­cia mał­żeń­stwa.

– Czyżby?

– Tak należy postą­pić.

Wie­dział swoje. Rachel ni­gdy nie dbała o to, co słuszne; ona dbała tylko o sie­bie. Oka­zała to wystar­cza­jąco dobit­nie, kiedy od niego ode­szła. Prze­wró­cił stronę i uda­wał, że czyta.

– Wyco­fuję też żąda­nie spłaty mojego udziału w domu.

Bowie zachi­cho­tał i odło­żył plik papie­rów na stół. W tej samej chwili Peggy przy­nio­sła zamó­wione śnia­da­nie. Jajka sadzone na placku z grubo utar­tych ziem­nia­ków z dwoma pla­strami sma­żo­nego bekonu na boku tale­rza. Dla Rachel przy­nio­sła owoce i owsiankę. Na widok posiłku Bowiego skrzy­wiła się. Nie lubiła tłusz­czu ani niczego, co byłoby nie­zdrowe. On lubił ziem­niaki z mię­sem, zaś ona była wege­ta­rianką. Nie to, żeby miał coś prze­ciwko wege­ta­ria­nom, po pro­stu wolał pomi­dora na ham­bur­ge­rze, a nie samego. Ten ich odmienny styl życia czę­sto powo­do­wał utarczki. Kiedy jemu było gorąco, ona mar­zła na kość. Kiedy on był zmę­czony, ona była pełna ener­gii i bła­gała go, by obej­rzał z nią jakiś sen­ty­men­talny film, co z pew­no­ścią uśpi­łoby go. Kiedy chciał się zre­lak­so­wać i obej­rzeć mecz fut­bolu w tele­wi­zji, ona wycią­gała go do Seat­tle, na tera­pię zaku­pową, cią­gała go od sklepu do sklepu i gde­rała, że nie zaj­muje się nią, dopóki nie odło­żył komórki. Dla więk­szo­ści ludzi te róż­nice byłyby odpy­cha­jące, ale on zako­chał się w niej pomimo tych prze­ci­wieństw. Kiedy ode­szła, on poczuł się zała­many, a teraz róż­nice mię­dzy nimi można było okre­ślić jako nie do pogo­dze­nia.

– Dzięki, Peggy. Ty zawsze wie­dzia­łaś, jak mnie ugo­ścić. – Komen­tarz ten był przy­ty­kiem do Rachel, która wolała kupo­wać jedze­nie na wynos, niż przy­go­to­wać coś w domu.

– Przy­jem­ność po mojej stro­nie, słonko.

– Pod­pisz te papiery, a za dzie­więć­dzie­siąt dni będziemy roz­wie­dzeni – wymam­ro­tała Rachel. Wło­żyła łyżkę do miski owsianki, ale nie zaczęła jeść.

Odsu­nął swój talerz. Skrzy­żo­wał ręce przed sobą, oparł je na stole i pochy­lił się nad nim. Rachel nie patrzyła mu pro­sto w oczy, co zawsze dopro­wa­dzało go do szew­skiej pasji.

– Chcę się upew­nić, że dobrze rozu­miem, co tu widzę i sły­szę. Pod­pi­suję te papiery dzi­siaj, a za trzy mie­siące będziemy po roz­wo­dzie?

Kiw­nęła głową.

– I niczego mi nie zabie­rzesz? Zacho­wuję swój dom, swoją firmę i, co naj­waż­niej­sze, swo­jego psa?

Znów kiw­nęła głową.

– Wow. On musi mieć świetną robotę, jeśli z wła­snej woli odcho­dzisz z niczym.

Był naprawdę wku­rzony. Na nią. Na sie­bie. Na tę całą sytu­ację. Kiedy ona ode­szła, oboje byli źli na sie­bie, roz­go­ry­czeni. On bar­dziej niż ona, bo nie mógł jej dać tego, czego sil­nie pra­gnęła – dziecka. A teraz po mie­sią­cach tar­go­wa­nia się i wyda­niu pie­nię­dzy na nie­po­trzebne hono­ra­ria dla adwo­ka­tów ona po pro­stu dawała za wygraną. Sie­dząc przy tym sto­liku, zoba­czył nie­znaną stronę kobiety, którą nie­gdyś kochał. Stronę, która go brzy­dziła, ale jed­no­cze­śnie wpra­wiała w eufo­rię.

Pod­niósł papiery i spoj­rzał na Rachel.

– Masz dłu­go­pis?

Od razu mu go podała, jakby cze­kała na to pyta­nie. Naba­zgrał swoje nazwi­sko na stro­nach zazna­czo­nych żół­tymi zakład­kami z napi­sem: „Tu pod­pisz”. Kiedy skoń­czył, zebrał papiery, wyrów­nał je o stół i scho­wał do koperty.

– I co teraz?

– Zaniosę je do sądu, żeby je zare­je­stro­wać.

– Kiedy?

– No cóż, teraz muszę się spo­tkać z orga­ni­za­to­rem imprez ślub­nych…

Znów pod­niósł dłoń, żeby jej prze­rwać.

– Mam w nosie twoje ślubne plany. Sam je złożę w sądzie.

Poło­żył kopertę na winy­lo­wej sofie obok sie­bie, gdzie nie mogła jej dosię­gnąć. Nie miał zamiaru cze­kać, aż ona zanie­sie papiery do sądu. Chciał, aby dzie­więć­dzie­się­cio­dniowe odli­cza­nie do zakoń­cze­nia ich mał­żeń­stwa zaczęło się jak naj­szyb­ciej. Pozwo­lił się ponieść chwili. Jego zobo­wią­za­nie wobec Rachel wyga­sało. Uśmiech­nął się.

Poczuł głód, a jego jedze­nie wła­śnie sty­gło. Przy­cią­gnął do sie­bie talerz, wziął nóż i wide­lec i roz­ciął jajka i pla­cek z ziem­nia­ków. Pozwo­lił, aby żółtko wylało się na sma­żone wiórki ziem­nia­czane, a następ­nie dodał keczup i wszystko ze sobą zmie­szał. To była jego ulu­biona chwila śnia­da­nia. Zamie­rzał się najeść, wypeł­nić ciszę, jaka zale­gła mię­dzy nim a Rachel, swo­imi myślami i jedze­niem. Po dwóch kęsach oka­zało się, że Rachel miała inne plany.

– Nie masz mi nic do powie­dze­nia?

– O czym? – powie­dział, a jego słowa czę­ściowo stłu­miła zawar­tość jego ust.

Gestem przy­wo­łał Peggy, która od razu pode­szła do niego.

– Czego potrze­bu­jesz, słonko?

– Popro­szę o colę.

– A ja popro­szę o jesz­cze tro­chę kawy. – Rachel pod­nio­sła swoją fili­żankę, ale Peggy nie zwró­ciła na nią uwagi. – Ona mnie nie lubi.

Wzru­szył ramio­nami i wbił wide­lec w jedze­nie.

– Prze­cież wiesz, że ludzie w Cape Har­bor dbają o swo­ich.

– Pró­bo­wa­łam, Bowie. Naprawdę. Po pro­stu w naszym mał­żeń­stwie bra­ko­wało wielu rze­czy. Nie­speł­nione pra­gnie­nia i potrzeby.

Jej słowa roz­wście­czyły Bowiego. Rzu­cił wide­lec na stół, aż Rachel pod­sko­czyła.

– Ty… – rzu­cił przez zaci­śnięte zęby.

Peggy przy­nio­sła mu zamó­wiony napój. Wypił go do dna, rzu­cił swoją ser­wetkę na stół, zła­pał kopertę z doku­men­tami i wstał.

– Nie wie­rzę ci. Nie pró­bo­wa­łaś. Pod­da­łaś się.

Rzu­cił kilka dola­rów na stół i wyma­sze­ro­wał z restau­ra­cji.

Wal­czył o nią, bła­gał ją. Pła­kał, kiedy powie­działa, że chce roz­wodu. Przy­rzekł, że się zmieni, że będzie lep­szym męż­czy­zną, ale jego słowa nie wystar­czyły jej. Chciała cze­goś wię­cej, a on nie mógł jej tego dać. Nawet w gnie­wie wie­dział, że bez niej będzie mu lepiej.

Zatrza­snął drzwi samo­chodu z taką siłą, że Luke wci­snął się w róg swo­jego sie­dze­nia. Ni­gdy go nie ude­rzył. Doty­kał go tylko, żeby oka­zać psu swoją miłość. I teraz widok jego wier­nego przy­ja­ciela oka­zu­ją­cego strach zła­mał mu serce. Pogła­skał jego nogi, aby go uspo­koić i przy­wo­łać do sie­bie. Kiedy już do niego pod­szedł, Bowie objął jego kark ramio­nami i wtu­lił głowę w jego futro. Luke dawał mu poczu­cie spo­koju.

Ostry dźwięk dzwonka tele­fonu wyrwał go z tego stanu. Wyjął komórkę i spraw­dził, kto dzwoni. Ucie­szył się, że to nie Rachel, a Mar­cia, jego sekre­tarka.

– Słu­cham – powie­dział szorstko, pró­bu­jąc zapa­no­wać nad swo­imi uczu­ciami.

– Bowie, sły­sza­łeś nowiny?

Potrzą­snął głową i wyj­rzał za okno, mając nadzieję, że ten widok coś mu wyja­śni.

– Nie. Co się stało? – zapy­tał, wycią­ga­jąc szyję i spo­glą­da­jąc na drogę przed sobą z nadzieją, że może to wyja­śni, dla­czego sekre­tarka do niego dzwo­niła.

– Zajazd – zro­biła prze­rwę. – Ponow­nie go otwie­rają.

Zamilkł.

– Bowie?

– Jestem.

– Pani Woods dzwo­niła. Chciała, żebyś się zajął pra­cami budow­la­nymi przy remon­cie.

Prze­łknął ślinę. Takie zle­ce­nie pozwo­li­łoby prze­trwać ten trudny okres. Nie mówiąc o tym, że dałoby mu tak potrzebny roz­pęd.

– Co jej powie­dzia­łaś?

– Że zaraz do niej poje­dziesz, żeby omó­wić szcze­góły.

Oczy­wi­ście. Rzu­ciłby wszystko, nawet gdyby miał pełen gra­fik, żeby pra­co­wać dla matki Austina. Jed­nak coś było nie tak. Zajazd został zamknięty, kiedy odszedł Austin, a w tym mie­siącu mija pięt­na­sta rocz­nica jego śmierci. Dla­czego teraz?

Po tym jak powie­dział sekre­tarce, że zaraz poje­dzie do Dri­ftwood Inn, roz­łą­czył się. Kiedy zapar­ko­wał na koli­stym par­kingu przed hote­lem, na któ­rym uczył się jeź­dzić na desce, gdzie zła­mał rękę i gdzie par­ko­wały samo­chody w cza­sie roz­licz­nych imprez, jego serce się ści­snęło. Nie był tu od śmierci swo­jego przy­ja­ciela. Nie dla­tego, że tak sobie zapla­no­wał. Czę­sto chciał odwie­dzić Carly, szcze­gól­nie wtedy, gdy z przy­ja­ciółmi zbie­rali się na plaży, żeby wspo­mi­nać Austina. Ale czas mijał, a on czuł, że nie może tak po pro­stu poja­wić się przed jej drzwiami. Było w nim wiele emo­cji, ale nie wie­dział, co powie­dzieć, od czego zacząć. Miał bowiem poczu­cie, że zwy­kłe „przy­kro mi” nie byłoby czymś wła­ści­wym po tylu latach nie­obec­no­ści.

Trzy

TRZY

Bro­oklyn stała na progu swo­jej nowej szkoły, gapiąc się na ceglany budy­nek i pró­bu­jąc przy­go­to­wać się psy­chicz­nie na prze­by­cie reszty drogi do klasy. Dzwo­nek prze­stał już dzwo­nić, była spóź­niona. Był to jej pierw­szy dzień, więc nie przej­mo­wała się tym, że ktoś ze szkoły zadzwoni do jej mamy ani że będą nie­po­koić jej ojca zaję­tego rato­wa­niem miesz­kań­ców Cape Har­bor.

W porów­na­niu z poprzed­nią szkołą śred­nią Cape Har­bor High była mała, a nawet malutka. Pod­czas week­endu przy­je­chała tu z ojcem i oboje obe­szli teren szkoły. Cały czas zasta­na­wiała się, gdzie się podziała reszta. Oczy­wi­ście mieli tu boisko fut­bo­lowe i bejs­bo­lowe, a także boisko do soft­bolu. A budy­nek szkoły? Miał tylko par­ter. Gdzie były klasy? Gdzie była sala gim­na­styczna? Czy w ogóle mieli dru­żynę koszy­kówki?

Rodzice chcieli ją tu przy­wieźć w pią­tek, żeby dać jej moż­li­wość spo­tka­nia się z nowymi nauczy­cie­lami, poczuć atmos­ferę szkoły. Ale przez prze­pro­wadzkę i dzień wolny w Dniu Pracy to się nie udało, więc musiała prze­żyć pierw­szy dzień w szkole sama.

W poprzed­nim roku jej ojciec dojeż­dżał do swo­jego nowego gabi­netu z Seat­tle, bo nie chciał pozba­wić jej korzeni, które tam zapu­ściła. Dostał tu pracę jako pedia­tra. Jed­nak potrzeby mia­sta spo­wo­do­wały, że stał się leka­rzem pierw­szego kon­taktu na cały etat. Naj­bliż­szy szpi­tal był odda­lony o pra­wie osiem­dzie­siąt kilo­me­trów, więc miesz­kańcy mia­sta potrze­bo­wali kogoś na miej­scu.

Począt­kowo tata wra­cał do domu późno w pią­tek i zosta­wał na week­endy, wyjeż­dża­jąc po nie­dziel­nym obie­dzie. Po kilku mie­sią­cach każdy week­end zmie­nił się w co drugi week­end, a potem w raz w mie­siącu co naj­wy­żej. Cza­sami przy­jeż­dżał tylko na jeden dzień. Padła wtedy pro­po­zy­cja, żeby to one dojeż­dżały do niego na pół­noc pod koniec tygo­dnia, ale Bro­oklyn była zajęta tre­nin­gami koszy­kówki czy soft­bolu lub innymi zaję­ciami. Dla­tego matka wyjeż­dżała do ojca sama, kiedy Bro­oklyn nie miała tur­nieju lub innych zobo­wią­zań. Dopiero gdy pew­nego wie­czoru zoba­czyła, jak matka cicho pła­cze, uświa­do­miła sobie, że to ona jest źró­dłem tych smut­ków. Jej matka była samotna i tylko Bro­oklyn mogła to zmie­nić. Nie mogła znieść myśli, że będzie musiała opu­ścić przy­ja­ciół i swoje życie w Seat­tle, ale bolało ją serce na myśl o matce. W końcu to ona poświę­ciła wszystko, żeby wycho­wać Bro­oklyn, żeby zaspo­koić jej wszyst­kie potrzeby, dowo­zić ją na każde wyda­rze­nie w jej kalen­da­rzu. Życie matki krę­ciło się wokół Bro­oklyn. Może nad­szedł czas, żeby spła­ciła ten dług.

Kiedy ojciec w końcu przy­je­chał do domu na week­end, Bro­oklyn zapro­po­no­wała prze­pro­wadzkę, nie ocze­ku­jąc jed­nak, że rodzice przy­chylą się do tego pomy­słu. Począt­kowo na twa­rzy matki było widać zmie­sza­nie, ale szybko zmie­niło się w radość i już w ponie­dzia­łek ich dom wysta­wiono na sprze­daż. Bro­oklyn nie była przy­go­to­wana na tak szybki roz­wój wypad­ków.

Swoje ostat­nie lato w Seat­tle spę­dziła z dru­żyną i przy­ja­ciółmi. Żadne z nich nie miało jesz­cze samo­chodu, ale wszy­scy obie­cali, że ją odwie­dzą, szcze­gól­nie że będzie miesz­kać nad oce­anem. Kilku nawet powie­działo, że wio­sną przy­szłego roku przy­płyną do niej na Festi­wal Tuli­pa­nów. Przy­ja­ciele robili plany, a Bro­oklyn miała dopil­no­wać, że je zre­ali­zują.

Teraz żało­wała, że nie jest w Seat­tle, idąc z naj­lep­szą przy­ja­ciółką Renee – zwaną Ren­nie – do szkoły. Ich pierw­sza klasa była trudna. Wyż­sze rocz­niki uwiel­biały się wyży­wać na pierw­szo­rocz­nia­kach, a dziew­czyny były naj­częst­szym obiek­tem ich żar­tów. Życie w dru­giej kla­sie było lep­sze, ale dopiero w trze­ciej kla­sie mieli wywrzeć wpływ na życie szkoły, mieli poka­zać, że ich paczka rzą­dzi.

Kiedy Bro­oklyn powie­działa Ren­nie, że się prze­pro­wa­dza, obie zalały się łzami. Były naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami od przed­szkola. Nie było pierw­szego dnia w żad­nej szkole, któ­rego nie spę­dzi­łyby razem, aż do dzi­siaj. Ren­nie bła­gała swo­ich rodzi­ców, żeby pozwo­lili im zamiesz­kać razem. Ten sam nacisk wywie­rała Bro­oklyn, kiedy uzmy­sło­wiła sobie, że nie chce się roz­sta­wać z przy­ja­ciółką. Ani jedni, ani dru­dzy rodzice się nie zgo­dzili, nie zosta­wia­jąc im innego wyj­ścia, jak się poże­gnać.

Teraz Ren­nie zapewne jest w kla­sie i żyje swoim życiem bez niej obok sie­bie. Bro­oklyn sta­rała się nie mieć takich myśli, ale trudno było je igno­ro­wać. Żeby uszczę­śli­wić swoją matkę, spra­wiła, że jej życie stało się okropne.

– Będziesz tak stać cały dzień?

Odwró­ciła się w lewo i zoba­czyła chłopca ści­ska­ją­cego w dłoni pasek swo­jego ple­caka. Pierw­sze, co zauwa­żyła, to był jego wzrost. Góro­wał nad nią, spra­wia­jąc, że jej prze­ciętny wzrost – 170 cm – wyda­wał się mikry. Prze­krzy­wił głowę i uśmiech­nął się. Jej oczy od razu zauwa­żyły jasno­czer­woną linię na bro­dzie.

– Co ci się stało? – zapy­tała, wska­zu­jąc na szramę.

Jego ręka powę­dro­wała do brody, drgnął, jakby zapo­mniał, że się zra­nił.

– Zły casting.

– Casting? Grasz w fil­mie?

Jego mina wpra­wiła ją w osłu­pie­nie i była pewna, że było to widoczne na jej twa­rzy. Zaśmiał się, a jego ręka wró­ciła do paska.

– Nie, haczyk od wędki zacze­pił o moją brodę.

Zasło­niła dło­nią usta. Mimo że wycho­wała się w pobliżu oce­anu, ni­gdy nie łowiła ryb. Nie było to hobby ani jej ojca, ani żad­nego z jej przy­ja­ciół. Bro­oklyn wycią­gnęła rękę, żeby dotknąć szramę i tuż przed jego twa­rzą opu­ściła ją. Nie miała prawa doty­kać tego chło­paka – był zupeł­nie obcy. Odchrząk­nęła i spy­tała:

– Bolało?

– No pew­nie. Ale po zało­że­niu trzy­dzie­stu szwów jestem jak nowy.

– Och!

Przez głowę prze­mknęła jej myśl, że to jej ojciec zakła­dał te szwy. Pochy­liła się, żeby z bli­ska podzi­wiać pre­cy­zję, z jaką zszyto skórę na twa­rzy chłopca. Bli­zna goiła się ład­nie i pew­nie nie będzie jej widać, jak on kie­dyś zapu­ści sobie brodę.

– Nazy­wam się Austin Woods. Jestem węd­ka­rzem i miej­sco­wym aman­tem, a w tej chwili jestem spóź­niony na pierw­szą lek­cję w trze­ciej kla­sie. – Uśmiech­nął się i wycią­gnął do niej rękę.

Bro­oklyn zachi­cho­tała i szybko zasło­niła usta. Nie chciała tego robić, ale to on wywo­łał jej uśmiech. Podo­bały jej się jego kasz­ta­nowe włosy i ciem­no­brą­zowe oczy. Zauwa­żyła, że się w nią wpa­truje, i poczuła falę gorąca. Zro­biła krok w jego kie­runku i uści­snęła wycią­gniętą rękę.

– Ja jestem Bro­oklyn Hewett. Jestem tu nowa i też się spóź­niam na lek­cję pierw­szego dnia w szkole.

Austin zro­bił krok w jej kie­runku, trzy­ma­jąc ją za rękę tro­chę dłu­żej, niż byłoby to spo­łecz­nie akcep­to­wane w przy­padku osób, które wła­śnie się poznały. Jed­nak Bro­oklyn nie miała nic prze­ciwko temu. Podo­bało się jej to uczu­cie, kiedy on trzy­mał jej dłoń. W Seat­tle też miała przy­ja­ciół płci prze­ciw­nej, ale ni­gdy nie miała wobec nich poważ­niej­szych uczuć. A teraz, w ciągu kilku minut poczuła, że się zadu­rzyła w tym samo­zwań­czym miej­sco­wym aman­cie, który lubił łowić ryby.

– A może bym cię wpro­wa­dził do szkoły? Chciał­bym być twoim prze­wod­ni­kiem.

– A jeśli nie będziemy w tej samej kla­sie?

Zachi­cho­tał, odwró­cił się do niej twa­rzą. Jej serce waliło jak mło­tem, roz­bi­jało jej klatkę pier­siową od środka, kiedy Austin patrzył na nią.

– W każ­dej kla­sie jest jakieś osiem­na­ście osób, więc znajdę cię łatwo. Poza tym teraz, jak już cię zna­la­złem, nie pusz­czę cię łatwo.

Już w szkole poka­zał jej szafkę, która zrzą­dze­niem losu była obok jego. Była pod­eks­cy­to­wana. Wma­wiała sobie, że to dzięki temu, że zna już jedną twarz w morzu nie­zna­jo­mych gapią­cych się na nią i zasta­na­wia­ją­cych się, kim była i skąd przy­je­chała. W poprzed­niej szkole jak poja­wiała się nowa osoba, która nie przy­cho­dziła do two­jej klasy, to było o tym wia­domo tylko z plo­tek. A tutaj była wysta­wiona na widok publiczny jak eks­po­nat na wysta­wie.

W porze lun­chu była już wymę­czona odpo­wia­da­niem na pyta­nia, któ­rymi była zasy­py­wana w cza­sie przed­po­łu­dnio­wych lek­cji. Szła powoli przez sto­łówkę, w rękach kur­czowo trzy­mała poma­rań­czową tacę z czymś, co przy­po­mi­nało jedze­nie. Zde­cy­do­wała, że poprosi mamę o przy­go­to­wy­wa­nie dla niej lun­chu, który będzie przy­no­siła ze sobą. Tym bar­dziej że opusz­cza­nie terenu szkoły było zabro­nione.

– Bro­oklyn!

Rozej­rzała się w poszu­ki­wa­niu głosu, który ją wołał. Poznała już kilka osób. Kiedy zadzwo­nił dzwo­nek na lunch i kiedy skie­ro­wała swe kroki w stronę szafki, zdzi­wiła się, że Austin na nią tam nie czeka. Spo­dzie­wała się, że tam będzie. Przy­naj­mniej miała na to nadzieję.

Kiedy go zoba­czyła, jak stał na krze­śle, macha­jąc do niej rękami jak wariat, uśmiech­nęła się. Nie chciała, ale wyglą­dało na to, że jej serce prze­jęło nad nią kon­trolę. Gdyby Ren­nie tu była, powie­dzia­łaby, że to miłość od pierw­szego wej­rze­nia. Bro­oklyn zgo­dzi­łaby się z nią.

Pode­szła do sto­lika, prze­ci­ska­jąc się przez mały tłum. Mam­ro­tała prze­pro­siny, gdy kogoś potrą­ciła. Wszyst­kie miej­sca przy sto­liku Austina były zajęte. Oddał jej swoje miej­sce.

– A gdzie ty usią­dziesz? – zapy­tała, sta­wia­jąc swoją tacę.

– Obok cie­bie.

I znowu jej serce łomo­tało, galo­po­wało, pod­ska­ki­wało. Koła­tało na tak wiele róż­nych spo­so­bów, że nie była w sta­nie ich wyli­czyć.

– Bro­oklyn, to są moi przy­ja­ciele: Bowie Hol­mes, Grady i Gra­ham Cham­ber­lain – wska­zał na dwóch chło­pa­ków sie­dzą­cych po dru­giej stro­nie stołu. – A to jest Jason Ran­dolph oraz Mon­roe i Mila Whit­field. Roe i Mila są sio­strami, jestem pewien, że już wykom­bi­no­wa­łaś, że Grady i Gra­ham są bliź­nia­kami.

Bro­oklyn spoj­rzała na Austina, który wła­śnie popra­wiał swoją czapkę bejs­bo­lową. Rze­czy­wi­ście, zda­wała sobie z tego sprawę. Było to zupeł­nie oczy­wi­ste, ale nie chciała ripo­sto­wać i wpra­wiać go w zakło­po­ta­nie. Dziew­czynę imie­niem Roe poznała już wcze­śniej. Chłopcy wymam­ro­tali coś, co brzmiało jak powi­ta­nie. Roe powie­działa, że mają razem angiel­ski. Mila uśmiech­nęła się i mach­nęła na powi­ta­nie.

– Skąd jesteś? – spy­tał Jason.

– Seat­tle.

– Po kiego dia­bła się tu spro­wa­dzi­łaś? – zapy­tała Mila. W jej gło­sie pobrzmie­wała zło­śli­wość, co ją zdzi­wiło. Dotych­czas wszy­scy byli dla niej mili, jed­nak Mila była wyraź­nie do niej uprze­dzona.

Pyta­nie to zadano Bro­oklyn już wiele razy i zaczęła się zasta­na­wiać, czy z tym mia­stem wszystko było w porządku. Ona ode­brała to mia­sto pozy­tyw­nie – piękne, tro­chę za spo­kojne i cał­ko­wi­cie odmienne od tego, do czego przy­wy­kła. Jej matka je uwiel­biała.

– Mój tata jest tu leka­rzem – powie­działa.

– Ja będę leka­rzem – dodał Jason. – Idę na Uni­wer­sy­tet Waszyng­toń­ski.

– To naprawdę świetna szkoła.

– Naprzód, Huskies! – zakrzyk­nęli wszy­scy oprócz Bro­oklyn i Mili.

Zoba­czyła, że Mila się w nią wpa­truje. Zasad­ni­czo czuła, że może paso­wać do wszyst­kich tutaj, szcze­gól­nie przy tym stole. Jed­nak Mila ema­no­wała inną ener­gią. Pomy­ślała, że może ona też jest zako­chana w Austi­nie i że powinna się upew­nić, zanim jej zauro­cze­nie prze­kształci się w bar­dziej poważne uczu­cie. Naprawdę nie chciała roz­bi­jać zgra­nej paczki przy­ja­ciół.

Reszta dnia minęła jej podob­nie jak przed­po­łu­dnie. Za każ­dym razem, kiedy pod­cho­dziła do szafki, żeby odło­żyć pod­ręcz­niki, cze­kał na nią Austin. Osta­tecz­nie oka­zało się, że mają trzy przed­mioty razem, włącz­nie z wuefem, gdzie sobie part­ne­ro­wali.

Kiedy zabrzmiał dzwo­nek na koniec lek­cji, Austin popro­wa­dził Bro­oklyn przez par­king do swo­jej fur­go­netki i podał jej rękę, żeby pomóc przy wcho­dze­niu do kabiny.

– Jest OK – powie­dział, gdy spoj­rzała na niego pyta­jąco. – Już cię nie pusz­czę.

Bro­oklyn starła łzy z twa­rzy. Sie­działa na kli­fie wzno­szą­cym się nad cie­śniną. Trzy­mała kolana przy bro­dzie i koły­sała się lekko do przodu i do tyłu. Powrót tutaj spo­wo­do­wał napływ emo­cji, na które nie była gotowa. Każde miej­sce tutaj przy­po­mi­nało jej o Austi­nie i o wspól­nej miło­ści. Był jej naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, jej sta­łym kom­pa­nem, jej pierw­szą miło­ścią. Był dla niej wszyst­kim do czasu, gdy serca obojga zostały zła­mane.

– Czy już odpu­ści­łeś, Austin? – spy­tała, kie­ru­jąc słowa w stronę oce­anu. On tam gdzieś był, robiąc to, co lubił naj­bar­dziej.

Zadzwo­nił dzwo­nek tele­fonu. Wyjęła go z kie­szeni. Uśmie­cha­jąc się, prze­cią­gnęła pal­cem przez ekran tele­fonu i pod­nio­sła go do ucha.

– Cześć – powie­działa.

– Jesteś tam?

– Jestem

– I co? Wiesz, że nie mogę się docze­kać szcze­gó­łów.

Bro­oklyn opu­ściła głowę i wes­tchnęła.

– Carly zamknęła zajazd – powie­działa, krę­cąc głową. – Nie wie­rzę, że byłam do tego stop­nia zde­ter­mi­no­wana, aby się odciąć, że niczego nie wie­dzia­łam. Powin­nam była zasy­py­wać Bry­stol pyta­niami.

– To nie jest twój pro­blem, co ona robi, Bro­oklyn.

– Wiem, Ren­nie, ale nie mogę się pozbyć uczu­cia, że ja mia­łam z tym coś wspól­nego. Gdy­bym tu została i wycho­wała tu Bry­stol…

– Prze­stań! – jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka wark­nęła w słu­chawkę. – Daj sobie spo­kój z tym non­sen­sem. Musia­łaś zro­bić to, co było naj­lep­sze dla cie­bie i two­jej córki. Ni­gdy nie pozby­ła­byś się łatki dziew­czyny Austina Woodsa.

– Wiem – Bro­oklyn powie­działa cicho.

– Mogę przy­je­chać na week­end, jeśli chcesz.

– A nie masz pla­nów z Theo?

– Eee, plany zawsze można zmie­nić. Poza tym on jest w Seat­tle w ciągu tygo­dnia, więc możemy sobie zro­bić wolny week­end.

Bro­oklyn wstała i popa­trzyła na swój samo­chód. W ciągu tych lat tęsk­niła za Wybrze­żem Pół­nocno-Zachod­nim i wszyst­kim, co ono ofe­ro­wało. Mogła pójść z rana na narty, a pod wie­czór podzi­wiać zachód słońca na plaży. Mogła się cie­szyć tym, co oba światy miały naj­lep­szego do zaofe­ro­wa­nia.

– Być może przyjmę twoją ofertę, Ren­nie. Nie wiem, jak długo będę w sta­nie tłu­mić to, co czuję.

– Nie przej­muj się. Jestem do dys­po­zy­cji. Zanim się roz­łą­czę, czy już się z nim spo­tka­łaś?

Jej pyta­nie zasko­czyło Bro­oklyn, pra­wie się potknęła o wysta­jący korzeń.

– Nie i nie mam zamiaru.

– Taa. Pew­nie. – Ren­nie zachi­cho­tała.

Poże­gnała się i zakoń­czyła roz­mowę, zosta­wia­jąc Bro­oklyn z gniew­nym wyra­zem twa­rzy. Obej­rzała się za sie­bie, na ścieżkę, którą kie­dyś z Austi­nem prze­mie­rzali, ręka w rękę, pró­bu­jąc wyma­zać te wspo­mnie­nia. Musiała pójść dalej, pogrze­bać prze­szłość i pozwo­lić jej odejść.

Jej komórka znów zadźwię­czała, to była wia­do­mość od Ren­nie. Otwo­rzyła ją i ści­snęło się jej serce. Patrzyła na zdję­cie gru­powe z balu matu­ral­nego. Jeden z jej przy­ja­ciół zapro­sił Ren­nie na bal, czym spra­wił radość Bro­oklyn. Powięk­szyła zdję­cie i przyj­rzała się sobie, Austi­nowi i chło­pa­kowi, który stał po jej dru­giej stro­nie. Nie­roz­łączni, tacy kie­dyś byli.

Cztery

CZTERY

Bowie pod­szedł do drzwi i pod­niósł rękę, żeby zapu­kać. Rzadko to robił w tym domu, kiedy dora­stał. Jego ręka zamarła w powie­trzu. Chciał wymy­ślić wymówkę, dla­czego jej nie odwie­dzał. Czemu nie wpa­dał, by zapy­tać, jak się czuje matka jego przy­ja­ciela? Dla­czego nie pomy­ślał, żeby przyjść z żoną i przed­sta­wić ją kobie­cie, którą uwa­żał za swoją drugą matkę? Nic mu nie przy­cho­dziło do głowy.

Przez głowę prze­mknęła mu myśl, by wró­cić do samo­chodu i odje­chać. Bar­dzo potrze­bo­wał tej roboty, ale nie był pewien, czy będzie w sta­nie poka­zać jej tę osobę, którą się stał po śmierci Austina. Był sko­rupą czło­wieka, któ­rym nie­gdyś był, ale czy ta wymówka nie była wystar­cza­jąco silna, aby zosta­wić bez pomocy kobietę, która zaopie­ko­wała się nim jak wła­snym dziec­kiem?

Odwró­cił się i poszedł w stronę samo­chodu. Nie miał tu żad­nego inte­resu. Pomy­ślał, że ta praca nale­żała się komuś, komu zale­żało na tym zajeź­dzie i ludziach tu miesz­ka­ją­cych. Jemu nie zale­żało.

– Tak szybko odjeż­dżasz?

Bowie zatrzy­mał się na dźwięk głosu Carly Woods. Była oparta o oścież­nicę drzwi wej­ścio­wych z ramio­nami skrzy­żo­wa­nymi na pier­siach. Poza tym, że osi­wiała, wyglą­dała dokład­nie tak, jak ją pamię­tał z tam­tych lat. Zwie­sił głowę i despe­racko szu­kał słów, żeby jej powie­dzieć, jak mu jest przy­kro. Wiele lat trwało, zanim oswoił się ze śmier­cią swo­jego przy­ja­ciela, ale i wspo­mnie­nie o nim cza­sami go prze­śla­do­wało. Zawsze miał z tyłu głowy to, co zro­bił przed feral­nym dniem.

– Odpo­wiedź brzmi „nie”, Bowie – powie­działa, odcho­dząc od drzwi. – Wchodź, mamy biz­nes do zro­bie­nia.

Idąc w stronę domu, czuł, że jego nogi są z oło­wiu. Cicho zamknął za sobą drzwi i poczuł się, jakby wró­cił do domu. Wszystko było dokład­nie tak, jak mu się wryło w pamięć. Ta sama kwie­ci­sta tapeta na ścia­nach. Kiedy był mały, odry­wał jej rogi, a wtedy Carly nazy­wała go łobu­zia­kiem. Sta­nął na lewej nodze i uśmiech­nął się na dźwięk skrzy­pią­cej deski. Wiele razy, kiedy z Austi­nem pró­bo­wali się wykraść z domu, ten kawa­łek drewna zdra­dzał ich zamiary. Zamknął oczy i wyraź­nie zoba­czył, jak zjeż­dżał z pię­tra po balu­stra­dzie scho­dów. Sły­szał śmiech przy­ja­ciół i głosy doro­słych sta­ra­ją­cych się ich uci­szyć, choć nic to nie dawało. Poczuł zapach świeżo upie­czo­nych cia­ste­czek i smak gorą­cej cze­ko­lady na języku. Dora­sta­jąc, spę­dzili tu wiele godzin. Tu po raz pierw­szy zako­chał się w kimś, kto go nie dostrze­gał aż do chwili, gdy było za późno.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki