Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasem najtrudniej znaleźć najprostsze rozwiązanie
Powieść autorki bestsellerów „New York Timesa” o pokonaniu wielkiej straty, wybaczaniu i poszukiwaniu szczęścia.
Brooklyn Hewett nie postawiła stopy w Cape Harbor od piętnastu lat – od czasu, gdy wypadek zabrał miłość jej życia, Austina Woodsa.Całkowicie skupiła się na wychowywaniu córki. Ale kiedy pojawia się możliwość odnowienia starego zajazdu Driftwood Inn, Brooklyn czuje, że musi wrócić do domu i zacząć wszystko od nowa.
Wie, że nie będzie łatwo. Najlepszy przyjaciel Austina, Bowie Holmes, nadal mieszka w Cape Harbor. Brooklyn wciąż nie potrafi o nim zapomnieć od nocy, którą spędzili razem – tej samej, gdy oboje stracili Austina. Rozdzieleni przez tragedię i poczucie winy, spotykają się znów, by wspólnie pracować przy projekcie Driftwood. I kiedy odbudowują zajazd, odkrywają, że odbudowują również coś innego.
Brooklyn pragnie odnaleźć drogę do szczęścia, ale by tak się stało, musi najpierw pogodzić się z przeszłością. Nie zapomni, ale może wybaczyć Austinowi, Bowiemu i sobie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 422
Prolog
Każdego ranka, zanim nastanie świt, mężczyźni i kobiety idą po szerokich deskach doków przygotować łodzie na nadchodzący dzień. Dźwięki z przystani odbijają się szerokim echem w całym porcie – szuranie ciężkich butów, szum zwijanych lin i chlupot wody, gdy silniki, warcząc, wracają do życia. Rybacy wypełniają łodzie przynętą, przygotowują maszyny do lodu, który utrzyma połów w chłodzie, i uzupełniają zapasy jedzenia dla tych, którzy wypływają na dłużej niż jeden dzień. Za kilka dni łodzie znowu przybiją do brzegu. Mężczyźni wyładują to, co udało się złowić, uzupełnią zapasy i zadzwonią do bliskich, by posłuchać, co u nich. W tym czasie ich rodziny będą ze strachem spoglądać w niebo, wypatrując oznak niespodziewanego sztormu. Będą tak pełni niepokoju do chwili, aż zadzwoni telefon. Wtedy wysłuchają opowieści o właśnie skończonym połowie, odczuwając radość nawet z krótkiej rozmowy. Lecz gdy tylko się rozłączą, powróci strach, który będzie im towarzyszył aż do kolejnego połączenia.
Dla niektórych był to sposób zarobkowania. Podążali drogą wyznaczoną przez poprzednie pokolenia lub pracowali z członkami rodzin. Dla innych był to sposób na spędzenia lata – zjeżdżali tu z Kanady lub z dalekiego południa, z Kalifornii. Niekiedy przyjeżdżali ze Wschodniego Wybrzeża, by zarobić. Ich akcent zdradzał pochodzenie i powodował, że boleśnie odstawali od reszty tej zżytej społeczności.
Pod granatowym niebem kuter Austin Woods płynął przez kanał, mijając Driftwood Inn. Jego załoga stała na sterburcie i machała. Robili to za każdym razem, kiedy łódź wypływała w morze i kiedy wracała z połowu. Oddawali w ten sposób hołd człowiekowi, którego imię nosiła. Nikt nie zwracał uwagi na to, czy ktoś odpowiadał na ich gest; wiedzieli, że ona stoi samotnie w swoim pokoju z widokiem na kanał lub w sali balowej zajazdu. Jak zawsze od piętnastu lat.
Trzypiętrowy zajazd wyglądał jak rezydencja wprost z okładki magazynu o luksusowych posiadłościach. Otaczająca go fosa oddzielała Cape Harbor od najbliższego miasteczka. Na jego stromy dach i przeszklone ściany patrzyło się z zachwytem. Dawniej miejscowi uważali Driftwood Inn za bramę miasta. Do dziś wielu turystów pragnęło się tutaj zatrzymać, by podziwiać przez ogromne, sięgające od sufitu do podłogi szyby purpurowo-różowy zachód słońca; chcieli poczuć ciepło promieni przenikające przez szklaną taflę i kontemplować majestatyczny widok góry Mount Baker. Nie było innego hotelu, który pozwalałby na obserwację tak wspaniałych widoków. Były próby, ale nikt nie był w stanie odtworzyć tego, co stanowiło istotę zajazdu. Jego zamknięcie stanowiło szok dla lokalnej społeczności.
Carly Woods stała w oknie utrzymanego w kolorach bieli i turkusu pokoju swojej wnuczki. W rękach trzymała kubek herbaty. Dzięki temu mogła czymś zająć dłonie, kiedy łodzie rybackie mijały zajazd. Wiedziała, że chłopcy nie mieli złych zamiarów, ale skrywany przez cały rok ból znowu wkradał się do serca. Chociaż patrzenie na nich i na to, jak machają w kierunku zajazdu, wywoływało smutek, nigdy nie opuściła ani jednego poranka, ani wieczoru. Zawsze pilnowała rozkładu połowów Austin Woods. Nawet jeśli nikt z jej rodziny nie wypływał, nie przestawała się martwić o tych, którzy byli na oceanie. Spoglądając na wschodzące słońce, zastanawiała się, co im przyniesie dzień. Czy czeka ich burza? Żywioł już uderzył we Wschodnie Wybrzeże i było zaledwie kwestią czasu, kiedy matka natura zwróci swoją uwagę na Zachodnie Wybrzeże. W jej wieku serce mogłoby nie udźwignąć większej dawki zmartwień.
Kiedy łódź zniknęła jej z oczu, oparła dłoń o szybę i lekko pochyliła głowę. Odmówiła na głos modlitwę rybaka; słowa, których nauczył ją dziadek i które odmawiała razem z matką – stojąc przed tym oknem – kiedy mężczyźni z jej rodziny wypływali w morze. Carly przyrzekła sobie, że nie wyjdzie za rybaka, i dotrzymała tej obietnicy do dnia, kiedy ujrzała Skipa Woodsa w innym świetle. Wychowywali się razem i spędzali czas z rówieśnikami, aż pewnego dnia wszystko się zmieniło. Ich przyjaźń nagle przerodziła się w miłość i małżeństwo, a potem urodził się im syn i stali się rodziną.
Ciepły napój z miodem w kubku przynosił ulgę. Zrobiła wszystko, żeby zdusić kaszel, który połaskotał ją w gardle. Jego napad, który mógłby osłabić jej nogi na tyle, że upadnie, był ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała. Usiadła na brzegu łóżka, położyła dłonie na kolanach, zamknęła oczy i skupiła się na oddechu. Tej techniki nauczył ją lekarz w Seattle, do którego poszła z kaszlem spastycznym. Nie chciała, żeby jej przyjaciółka i gosposia czuła się w obowiązku przyjścia jej z pomocą, kiedy wiedziała, jak kontrolować oddech; przynajmniej na razie. Medytacja nie zawsze przynosiła ulgę – było to tylko tymczasowe remedium – ale na razie wydawało się, że potrzeba kaszlu osłabła.
Rozejrzała się po pokoju i uśmiechnęła się. W rogu pomieszczenia stał należący do jej wnuczki stary domek dla lalek, który pewnego lata wspólnie przerobiły na biblioteczkę. Kilka dni zajęło im szlifowanie i lakierowanie, aż uznały efekty pracy za doskonałe. Podobnie było z komodą. Razem nadały jej piękny odcień błękitu i udekorowały okrągłe uchwyty muszlami. Uważała, że ta plażowa stylizacja jest dziwna, biorąc pod uwagę, gdzie mieszkały, ale wnuczka tego chciała, zaś Carly była szczęśliwa, że może spełnić te zachcianki.
Ręką pogładziła kołdrę z syrenką; miała włosy w kolorze blond i fioletowy ogon, a wokół niej rozchodziły się fale w różnych odcieniach błękitu. Została wykonana na specjalne zamówienie wnuczki, która w wieku pięciu lat przysięgła, że zostanie syrenką i będzie mieszkać blisko domu babci, żeby mogły się codzienne widywać. Ta obietnica ucieszyła ją bardzo. Największym szczęściem dla niej byłoby widywać córkę swego syna codziennie, niezależnie od tego, czy byłaby syreną, czy nie.
W głębi korytarza usłyszała krzątanie się najlepszej przyjaciółki, opiekunki i mieszkającej na stałe gosposi. Wchodziła i wychodziła z innych pokojów, nucąc głośno, żeby Carly mogła ją słyszeć. Melodia była dla niej nowa, ale nie była zdziwiona, że zaczyna ogarniać ją spokój. Trudno słowami opisać relację, jaka łączyła ją z Simone. Początkowo była tylko pracownicą, a później zostały przyjaciółkami. Simone właśnie wyrwała się z toksycznego związku i dla owdowiałej Carly, która pochowała również syna, była jak siostra bądź córka. Początkowo była pokojówką, potem objęła recepcję, aż ostatecznie przejęła administrowanie całym zajazdem. Kiedy Carly zamknęła zajazd, Simone została i stała się dla niej oparciem. To ona pomogła Carly przejść przez okres żałoby i to ona zaproponowała ponowne otwarcie zajazdu, chociażby w weekendy.
Carly drwiła z tej sugestii, ale Simone była nieugięta.
– Zbyt wiele trzeba zrobić, żeby przygotować zajazd na przyjazd gości – odpowiadała Carly, ale Simone przypomniała jej, że można to komuś zlecić, że wystarczy jeden telefon.
Od lat nie przyjmowała gości w hotelu. Kiedyś otworzyła drzwi swojego domu, pozwalając obcym zatrzymywać się w swojej prywatnej przestrzeni, czerpać radość z oglądania widoków, które tak ukochała, i spożywać posiłki, które z radością dla nich gotowała. Utrata ostatniej cząstki własnego życia była dla niej zbyt bolesna. Wielu myślało, że żałoba potrwa kilka miesięcy, najwyżej rok, ale kiedy burmistrz przyjechał do niej z wizytą i zastał zamknięte drzwi, nawet on uświadomił sobie, że Cape Harbor zmieniło się na zawsze. Nawet on nie zdołał wpłynąć na swą wieloletnią przyjaciółkę.
Nie znosiła tej ogłuszającej ciszy wypełniającej jej dom, ale goście przywoływali wspomnienia, o których za wszelką cenę chciała zapomnieć. Odkąd sięgała pamięcią, w jej domu zatrzymywali się przyjaciele jej syna. To tu spędzali czas razem. Każdego dnia po szkole, zanim zaczęli odrabiać lekcje, wpadali do kuchni w poszukiwaniu świeżo upieczonych ciastek. Nigdy nie przeszkadzało jej, że dom był pełen dzieci – tu były bezpieczne, w czasie gdy ich rodzice pracowali. A kiedy te dzieci dorosły, przychodziły tu po pracy, w weekendy, w święta… aż do dnia, kiedy wszystko się zmieniło.
Podniosła się i podeszła do okna. Stąd nie było widać przystani, ale słyszała odgłosy krzątaniny na końcu kanału. Mimo wszystko świadomość, że ludzie ciężko pracują w dokach, sprawiała jej ogromną radość. Dzięki nim rybacy sprowadzali na ląd swój codzienny połów, to oni utrzymywali łodzie w jak najlepszym stanie, aby mogły się mierzyć z kaprysami natury.
Słońce wzniosło się nad horyzont. Poczuła promienie przebijające się przez szybę okna. Będzie ładny dzień, który z pewnością przyciągnie gości nad wodę. Ich śmiechy będzie słychać nawet w kuchni, co wywoła jej uśmiech aż do chwili, gdy wspomnienia znów zapanują nad jej umysłem.
Wkrótce turyści zaleją falą i ulice, i kanał, świetnie się bawiąc. Do dziś ludzie dzwonią z pytaniami, czy hotel jest czynny i czy przyjmują rezerwacje. Simone odbierała telefony, chcąc powiedzieć, że tak, że pokoje są wolne, a zajazd potrzebuje nowej energii, ale Carly była nieugięta. Odpowiedź była przecząca i taką na zawsze pozostanie.
Jej herbata już wystygła, wszystkie łodzie były już na oceanie, rybacy zarabiali na życie. Zbierała się do wyjścia, raz jeszcze ogarniając wzrokiem pokój wnuczki. Wiele lat temu pokój był ciemnozielony, puchary stały na półkach, a z kołków na ścianach zwieszały się medale. Kiedyś te ściany zdobiły plakaty z podrasowanymi samochodami i afisze filmowe, a teraz od wielu lat są na poddaszu, starannie zwinięte. Czasami były dni, kiedy myślała, żeby je znieść z góry i oddać się wspomnieniom, ale nigdy nie miała odwagi wspiąć się na drabinę. Tak duża część życia znajdowała się nad jej głową, że często zastanawiała się, co zostawiła dla siebie.
Wiedziała, że wkrótce nadejdzie dzień, w którym posprząta poddasze, kiedy ostatecznie pożegna się ze wspomnieniami, ale to nie był dzisiejszy dzień, jutro też nie zapowiadało się obiecująco. W przyszłym tygodniu – mówiła do siebie. Zawsze był przyszły tydzień.
Na dole opróżniła kubek i nastawiła czajnik z wodą. Trzeba zająć się ogrodem. Krzaki róż z trudem rosły w tej ziemi. Dużo piasku i niewiele substancji odżywczych utrudniało wzrost wszystkim roślinom oprócz trawy morskiej. Powinna poprosić Simone, żeby kupiła kilka worków ziemi ogrodowej, żeby wzmocnić róże. Praca przy kwietniku pomagała jej myślom oderwać się od nieuniknionego.
Simone weszła do kuchni, wesoło nucąc jakąś inną melodię. Jej blond włosy były starannie zebrane w kok na czubku głowy. Kiedyś jeździły razem do fryzjera lub do spa w Anacortes, ale od wielu lat Carly nie dopuszczała do siebie nawet takiej myśli. Sama świadomość, że ktoś ją zobaczy, a co dopiero, że zacznie ją dotykać, przyprawiała ją o mdłości. Odkąd sięgała pamięcią, to Simone dbała o jej paznokcie, obcinała i farbowała jej włosy. Było tak zwykle latem, kiedy odwiedzała ją wnuczka, żeby mogły się bawić w salon piękności.
Carly przyglądała się, jak Simone układa środki czystości, myje ręce i bierze kubek z szafki. Razem czekały, aż zagwiżdże czajnik. Od czasu do czasu Simone spoglądała na nią i uśmiechała się. Nie pytała, o czym myśli, bo dobrze wiedziała. Carly wiedziała, że Simone miała rację, sugerując ponowne otwarcie zajazdu; wiedziała również, że przyjdzie dzień, kiedy będzie musiała go otworzyć albo sprzedać – a sprzedaż domu była wykluczona. Przynajmniej dopóki Carly żyje.
Czajnik zagwizdał i Simone zrobiła dla nich herbatę. Z napojem podała Carly także tabletki, które ta musiała zażywać każdego ranka. To samo robiła w porze obiadu i kolacji. Simone podniosła kubek i podeszła do tylnych drzwi. Zatrzymała się i czekała, aż Carly podąży za nią.
Razem usiadły przed domem, rozkoszując się słońcem. Kilka małych jachtów przepłynęło obok, żeglarze machali do nich przyjaźnie rękami. Simone także ich powitała machaniem, zaś Carly ściskała swój kubek. Nie dlatego, że nie chciała ich pozdrowić, a dlatego, że trzęsły się jej ręce i że obawiała się, że ktoś to zauważy.
– Wkrótce będzie lato – powiedziała Simone.
Carly przymknęła powieki i piła herbatę małymi łyczkami, gdy poczuła łaskotanie, które wcześniej opanowała; tym razem było znacznie silniejsze. Kaszlnęła i poczuła, że jej płuca się kurczą. Zgięła się wpół, walcząc o powietrze. Chciała odstawić kubek na stolik, ale nie trafiła i kubek spadł na ziemię, rozbijając się na maleńkie ceramiczne odłamki, a gorący napój rozlał się po patiu.
Simone stała przed nią, masując jej plecy, pomagając jej przetrwać ten atak. Jej słowa były kojące, ale nie łagodziły tego bólu, który czuła w klatce piersiowej.
– Już czas, żeby zadzwonić, panienko Carly.
Kiwnęła głową. Tylko tyle mogła zrobić. Bała się, że gdy otworzy usta, wyrwie się jej pełny cierpienia skowyt. Przyszedł czas, aby przyznała, że nadeszło to, na co nie była przygotowana.
JEDEN
Brooklyn myślała, że poczuje się inaczej, widząc znak witający przyjezdnych w Cape Harbor. Spodziewała się fali emocji napływających coraz silniej w miarę zbliżania się do miasta. Myślała, że będzie musiała się zatrzymać, aby wziąć oddech i przypomnieć sobie, po co tu wróciła. Przestała już liczyć, ile razy odwlekała powrót. Nie mogła się zmusić, żeby wsiąść do samochodu i wyruszyć z domu rodziców w Seattle na północ do Cape Harbor… aż do teraz. Nie mogła odmówić pomocy nikomu z rodziny.
Zatrzymała się, ale nie przez obezwładniające uczucia. Sprawiła to pora dnia. Brooklyn stała z kapturem naciągniętym na głowę, aby ukryć się przed mijającymi samochodami, i wpatrywała się w oświetlony popołudniowym blaskiem słońca biało-niebieski znak. Patrzyła na nazwisko człowieka, który zmienił jej życie. Była tu dla niego, dla jego matki i po to, żeby stawić czoła przeszłości.
Zamiast pojechać od razu do Driftwood Inn, Brooklyn skręciła w Trzecią Ulicę. To było jedyne miasto, jakie znała, w którym nie było ulicy Głównej. Nie rozumiała dlaczego, dopóki nie dowiedziała się, że kiedy powstawało miasto, ludzie nazywali ulice, nadając im liczby, począwszy od portu; ulica Pierwsza była najbliżej wody.
Wróciła ciekawość. Przez lata nie dopytywała się o swoje ulubione miejsca, głównie dlatego, żeby nie odczuwać tęsknoty, ale także po to, by zapomnieć. Im mniej wiedziała, tym było dla niej lepiej. Tym mniej pragnęła tu wrócić, tym łatwiej było stworzyć sobie nowe życie. Tego właśnie potrzebowała – rozpocząć od nowa, zostawić za sobą przeszłość i pójść dalej.
Na czerwonym świetle zamknęła oczy. Nie musiała długo się zastanawiać, żeby powiedzieć Carly, że wróci. W głębi serca jednak wcale tego nie chciała. Ale czuła, że ma dług w stosunku do Carly, a poza tym nigdy nie mogła jej odmówić. Obecnie Brooklyn była zadowolona ze swojego życia. Była jedną z najbardziej poszukiwanych dekoratorek wnętrz w kraju. Właściciele domów płacili jej najwyższe stawki, żeby przyjechała i sprawiła, że ich wyobrażenia o domu marzeń się urzeczywistnią. Dzięki tej pracy mogła sobie pozwolić na luksusowe życie, ale nie na znalezienie miejsca, gdzie mogłaby zapuścić korzenie. Kolejne miasta stawały się jej terenem, aż do czasu następnego zlecenia. Przemierzała tysiące mil przez cały kraj i zawsze odciskała swoje piętno na miejscach, gdzie się znalazła.
Dźwięk klaksonu wystraszył ją. Otworzyła oczy. Jej stopa automatycznie dotknęła pedał gazu, ale zamiast tego od razu wcisnęła pedał hamulca. Zapewne sprowokowało to kierowcę z samochodu za nią do obdarzenia jej kilkoma soczystymi epitetami. Nigdy nie przejmowała się nadmierną chęcią innych kierowców do ruszania natychmiast, gdy zapalało się zielone światło. Powód takiego zachowania spał na siedzeniu obok. Sama nigdy nie ufała, że kierowcy zatrzymają się, jak tylko zapali się czerwone światło. Zawsze obserwowała ruch na drodze, zanim wcisnęła pedał gazu i wjechała na skrzyżowanie.
Dzięki wolnemu tempu jazdy mogła się przyjrzeć miasteczku. Znajome fasady sklepów były przystrojone na biało, czerwono i niebiesko przed nadchodzącym świętem. Niektórzy zatrzymywali się na chodnikach, rozmawiając z przyjaciółmi; inni manewrowali między przechodniami, spiesząc się do celu. Byli również turyści, którzy zatrzymywali się, robiąc zdjęcia i utrwalając wspomnienia z wakacji: na ławkach, przed beczkami po whisky, w których rosły różnokolorowe tulipany, i przed pomnikami Lewisa i Clarka oraz Sacajawei. Brooklyn zobaczyła parę wchodzącą do Susie’s Sweet Shoppe, cukierni z lat pięćdziesiątych, w której serwowano domowe lody. Uważała je za najlepsze, aż do czasu, gdy otrzymała zlecenie w Vermont, gdzie spróbowała lodów Ben & Jerry. Teraz to one, z wielością niezwykłych smaków, stały się jej ulubionymi. Kiedy tu mieszkała, spotykała się u Susie’s z przyjaciółmi po szkole, w piątkowe wieczory lub po meczu futbolu, koszykówki lub bejsbolu. Kiedy chłopcy przychodzili w strojach bejsbolowych poplamionych trawą lub ziemią, dziewczyny zaczynały się wygłupiać. Wystrój cukierni Susie’s przywodził Brooklyn na myśl film Grease. Pewnego roku na Halloween właściciele zorganizowali tu potańcówkę, na którą przyszło całe miasteczko. Obok cukierni są Elli’s, miejscowa kwiaciarnia, Washington Savings Bank i rodzinne delikatesy O’Maddi’s. Ale jej uwagę przyciągnęło poruszenie po drugiej stronie ulicy. Na targu wystawiano świeże ryby ułożone na ladach wypełnionych lodem, a kawiarnie wystawiały na zewnątrz stoliki i krzesełka z kutego żelaza, żeby goście mogli cieszyć się ładną pogodą. Siedzieli tam, rozmawiając wesoło i czerpiąc przyjemność ze świeżego powietrza i małomiasteczkowej atmosfery wokół nich.
Na następnych światłach zapatrzyła się na targ rybny. Był zatłoczony – ludzie ustawiali się w kolejce, żeby złożyć zamówienia. Kilka osób trzymało swoje smartfony w górze, prawdopodobnie nagrywali rzut łososiem nad stoiskiem do kasy, gdzie był pakowany. Podobny widok widziała na targu rybnym na Pike Place w Seattle. Jeżeli nic się nie zmieniło, to synowie lub wnukowie właściciela rzucali wybrane przez klienta ryby do nastoletnich pracowników na kasie, którzy tam je pakowali i odbierali zapłatę. To była jej pierwsza praca. Z jednej strony jej nienawidziła, ale z drugiej koleżeńskie stosunki sprawiały, że ciągle tam wracała. Uwielbiała swoich współpracowników, ale ten zapach! Nastoletnie dziewczyny nie znoszą smrodu, a co dopiero smrodu ryby. Po każdej zmianie wracała do domu, biegła pod prysznic i zmieniała ubranie. Każdego wieczoru prała ciuchy, w których pracowała. Matka błagała ją, żeby rzuciła tę pracę, ale Brooklyn ją uwielbiała. Praca dawała jej niezależność i pieniądze.
Uśmiechnęła się do tej sceny. Pozwoliła swoim oczom błądzić po ludziach przetaczających się przez targ. Jej wzrok zatrzymał się na kobiecie stojącej na rogu ulicy. To była jej dawna przyjaciółka Monroe Whitfield. Brooklyn od razu ją rozpoznała. Przyjaciółka w ogóle nie zmieniła się, miodowe blond włosy miała związane z tyłu głowy w kucyk. Nie pamiętała takiej sytuacji, żeby Monroe miała rozpuszczone włosy, w przeciwieństwie do swojej siostry Mila’y, która nigdy swoich nie związywała. O ile dobrze pamiętała, obie siostry różniły się jak dzień i noc, a mimo to były nierozłączne. Co słychać u Monroe? Czy wyszła za mąż? Czy ma jakieś dzieci? Gdyby była lepszą przyjaciółką, znałaby odpowiedzi na te pytania. Gdyby tylko utrzymywała kontakt i przyjeżdżała w ważnych chwilach. Może wtedy jej serce nie próbowałoby się wyrwać z piersi z lęku, że Monroe może zauważyć, że ona się jej przypatruje. Jej emocjonalna część chciała opuścić szybę, wyciągnąć rękę i wypowiedzieć imię kobiety, która kiedyś była jej najlepszą przyjaciółką. Ale jej logiczna połowa wiedziała, że nie powinna tego robić, co ją zasmuciło. Zdawała sobie sprawę z tego, że takie spotkania są nieuniknione; spodziewała się ich, ale nie chciała ich prowokować.
Raz jeszcze samochód za nią zatrąbił. Tym razem kierowca przyciskał klakson trochę dłużej, okazując zniecierpliwienie. W lusterku wstecznym zobaczyła, jak mężczyzna pokazuje jej środkowy palec. Machnęła ręką, ale wiedziała, że tamten nie zobaczy tego gestu przez przyciemnione szyby jej SUV-a. Celowo zwolniła pedał hamulca powoli. Nie lubiła agresywnych kierowców, a spotkała ich kilku w czasie swoich podróży.
Na szczęście miała rejestrację spoza stanu, co sprawiało, że inni mogli ją wziąć za turystkę. Jadąc ulicą, widziała blachy z Oregonu, Kalifornii, Teksasu, a nawet z odległej Karoliny Północnej. Im dłużej jechała przez miasto, tym bardziej się rozglądała, chcąc wchłonąć widoki. Wspomnienia powracały falami, wywołując u niej uśmiech. Wiele razy w ciągu życia żałowała, że sprawy nie ułożyły się inaczej, zastanawiała się, jak by to było, gdyby cofnęła się w czasie i dokonała innych wyborów. Nie chciała zmieniać przyszłości, chciała zmienić tylko jeden dzień. Tylko tego chciała. Podjąć lepszą decyzję, wypowiedzieć właściwe słowa, nie poddać się tak łatwo.
Kiedy zobaczyła liceum Cape Harbor High, zatrzymała się. Kliku uczniów kręciło się po jego terenie, niektórzy siedzieli pod wielkimi dębami, a inni schodzili po schodach i kierowali się do domu. Jej dawny dom był pięć przecznic stąd. Nie było wątpliwości, że wciąż mogłaby do niego dojść z zamkniętymi oczami.
Na siedzeniu pasażera jej córka poruszyła się. Brooklyn spojrzała na nią i pomyślała, że ją obudzi, ale zaczęła dalej jechać. Carly czekała na nie i bez wątpienia nie mogła usiedzieć na miejscu.
Dawniej Driftwood Inn należał do najważniejszych miejsc w mieście. Oprócz wspaniałego widoku, jaki oferowały pokoje, sala balowa stanowiła nie lada atrakcję. Nad środkiem sali wisiał złoty żyrandol ze zwieszającymi się sznurami kryształków w kształcie łez. Stojąc pod nim, Brooklyn wyobrażała sobie, że jest Kopciuszkiem na balu. W sali balowej organizowano różnego rodzaju przyjęcia – śluby, wesela, szkolne potańcówki, obiady konferencyjne. W tej sali i pod tym zdobnym oświetleniem mężczyźni przyklękali, żeby się oświadczyć. Właśnie tam niezliczeni druhny i drużbowie wznosili toasty za swoich przyjaciół. I tam pary zakochiwały się w sobie. A dla Brooklyn było to miejsce, gdzie chciała mieć wesele i tańczyć w ramionach mężczyzny, którego kiedyś pokochała.
Brooklyn skręciła na niszczejący podjazd. Dziury, odłamane kawałki chodnika i chwasty stanowiły większą część strefy parkowania w kształcie półksiężyca. Zaparkowała swojego SUV-a. Jej palec zatrzymał się na przycisku startu. Pomyślała, że właśnie wjechała do strefy mroku. Nic tu nie wyglądało tak, jak to pamiętała. W końcu nacisnęła przycisk i wyłączyła silnik. Otworzyła drzwi i od razu weszła w dziurę na tyle małą, że łatwo ją zignorować lub nie dostrzec, ale wystarczająco dużą, żeby przez nieuwagę uszkodzić kostkę. Brooklyn okrążyła samochód od tyłu i stanęła, patrząc na ciemne okna. W ciągu tych lat, kiedy tu przyjeżdżała, nigdy nie widziała zajazdu w takim stanie – szary, ponury, pozbawiony życia. Dawna powozownia zbudowana obok hotelu nie była w lepszym stanie. Rozejrzała się po okolicy i zauważyła, że krajobraz wokół jest ładny, ale daleko mu do tego nieskazitelnego widoku, który pamiętała. Żywiołowa atmosfera tego miejsca się ulotniła. Mogła się domyślić powodów.
Brystol, obudziwszy się, otworzyła drzwi samochodu i ześlizgnęła się z siedzenia pasażera z ramionami wyciągniętymi do nieba. Matka i córka przez chwilę patrzyły na siebie, a potem Brooklyn znowu skupiła uwagę na hotelu, który obecnie nie pasował do wyobrażenia o posiadłości z widokiem na ocean. Kiedy Carly zadzwoniła i poprosiła o odnowienie hotelu, założyła, że chodzi o nową farbę, armaturę, osprzęt i tapety. Nie sądziła, że zajazd potrzebuje nowego życia, ale pajęczyny, przerośnięte krzaki i popękana farba sprawiły, że uświadomiła sobie, jak bardzo się myliła. Nieład, którego była świadkiem, stanowił dojmujący kontrast wobec prestiżu, jaki miał zajazd wcześniej. Zaczęła się bać tego, co zobaczy w środku.
– Czy babunia zamknęła zajazd? – zapytała córkę. Kiedy rozmawiała z Carly, tematem zawsze była Brystol i nic więcej. Bolało ją zadawanie pytań o ludzi i życie, które kiedyś wiodła w Cape Harbor; wiedziała, że Carly czuła tak samo.
Brystol przeciągnęła się i przetarła oczy, najwyraźniej jeszcze się całkiem nie obudziła.
Carly nigdy nie rozmawiała z nią o zamknięciu hotelu. Brooklyn nie oczekiwała tego od niej i nigdy nie pytała o to, ale była zdania, że jej rodzice powinni coś w tej sprawie powiedzieć. Od wielu lat tu nie była, w przeciwieństwie do Brystol. Córka co roku spędzała okres lata w stanie Waszyngton, między zajazdem babci a Seattle, gdzie mieszkali dziadkowie ze strony mamy.
– A co z przyjęciami, obiadami? Czy babunia przyjmuje ludzi w sali balowej?
– Nie. A dlaczego miałaby to robić? – spytała Brystol.
Bo do tego służy zajazd – chciała odpowiedzieć córce Brooklyn. Zatrzymała jednak tę myśl dla siebie. Jej córka nie wiedziała nic o tym, co działo się w tym zajeździe, o radościach – które przeżywali tu mieszkańcy Cape Harbor i o licznych turystach, którzy przyjeżdżali tutaj ze względu na piękno miasteczka. Kiedy Brooklyn opuściła Cape Harbor, pozwoliła, żeby zżarło ją poczucie winy. Odcięła się wtedy od ludzi z miasta, włącznie z jedyną osobą, od której nie powinna była się odwracać.
Na lewo od hotelu był mniejszy dom, dawna powozownia, gdzie mieszkała Carly. Brooklyn znała jego wnętrze bardzo dobrze i uwielbiała jego uroczą atmosferę. Spędziła w jego murach wiele dni i nocy, odrabiając prace domowe, oglądając telewizję i po raz pierwszy zakochując się. Tutaj też wspólnie z Carly, która zawsze udawała silną, zamartwiały się, kiedy nadchodził sztorm, a łódź nie zdążyła jeszcze wrócić do portu. Razem spędzały godziny, wyglądając przez okno z tyłu domu i wypatrując różowej flagi Carly. Ta, która dostrzegła flagę jako pierwsza, wskazywała ją palcem drugiej i obie wydawały z siebie westchnienie ulgi. Teraz ich mężczyźni byli bezpieczni, aż do następnego razu. Tylko raz Carly wróciła do portu bez powiewającej różowej flagi. Tego dnia zmarł Skip Woods. Wtedy po raz pierwszy Brooklyn uświadomiła sobie, jak wyglądałoby jej życie, gdyby wyszła za Austina; życie pełne strachu zmieszanego ze szczęściem.
Otworzyły się drzwi frontowe; oczy Carly i Brooklyn spotkały się. Żadna się nie uśmiechnęła. Minęły lata od ich ostatniego spotkania. Jedynym powodem było to, że Brooklyn nie dała rady odnaleźć drogi powrotnej. Patrzyła na kobietę, która niegdyś emanowała godnością i poczuciem sprawczości, a dzisiaj była ledwie delikatną starszą panią. Zobaczyła, jak Carly obraca się do Brystol i jej twarz rozpromienia szeroki uśmiech. Otworzyła szeroko ramiona, a córka Brooklyn pobiegła do niej, krzycząc:
– Babunia!
Po długim uścisku Carly objęła twarz Brystol rękami.
– Nareszcie. Moja mała jest w domu – powiedziała, znowu obejmując nastolatkę. – Jaka duża już urosłaś.
– Mówisz tak za każdym razem, kiedy się spotykamy. – Brystol zaśmiała się, wyślizgując się z babcinego uścisku.
Minęło kilka chwil, zanim obie kobiety ruszyły w swoim kierunku. Spotkały się w połowie drogi i objęły się, jak gdyby nie widziały się kilka tygodni, a nie wiele lat. Dało się wyczuć w powietrzu napięcie. Brooklyn wyczuwała niechęć Carly i wiedziała, że nic nie może na to poradzić. W końcu to ona podjęła decyzję, żeby tu nie wracać, i wiedziała, że nie tylko ona będzie cierpieć z tego powodu.
Carly odsunęła się od niej i skrzyżowała ramiona na piersiach. Było ciepło jak na tę porę roku, ale ten gest sprawiał wrażenie, że Carly próbuje zasłonić się przed dojmującym zimnem lub ochronić serce przed rozpadnięciem się na kawałki. Brooklyn dobrze znała to uczucie. Carly spojrzała na nią raz jeszcze i odwróciła się. Nie odezwały się słowem. Nie były potrzebne. Brooklyn miała świadomość, że Carly ma żal za zabranie Brystol. Miała żal również za inne rzeczy. To był następny powód, dlaczego nie wracała tutaj – było tu zbyt wiele demonów, podjęła zbyt wiele złych decyzji.
Później, kiedy zabrały z samochodu swoje rzeczy, a Brystol opowiedziała babci i Simone o przygodach w czasie ostatnich podróży i o tym, jak sobie radzi w domowym nauczaniu, Brooklyn odnalazła Carly w ogrodzie zimowym bujającą się na antycznym białym fotelu. Usiadła obok niej i westchnęła. Zrobiła błąd – popatrzyła przez okno na kanał wypełniony łodziami, zarówno kutrami, jak i jachtami. Ale widok innej łodzi ścisnął jej serce. Właśnie przepływała obok nich i rybacy stojący na sterburcie machali do nich. Ból, którego od dawna nie czuła, wrócił z ogromną siłą; jakby nóż, który tkwił w jej sercu, zaczął się obracać i rozcinać je na kawałki. Łzy zaczęły spływać po policzku. Splotła ramiona na klatce piersiowej. Piętnaście lat, tyle czasu minęło. Ze złością starła gorące łzy z policzka, żałując, że nie umie kontrolować swych emocji lepiej. Następny powód, żeby stąd uciec – zbyt bolesne wspomnienia. Nie mogła znieść tego, jakie uczucia w niej wywoływały.
Carly chwyciła jej dłoń bez słów, co wywołało jeszcze głośniejszy płacz. Był czas, kiedy w myślach traktowała Carly jak matkę. Większość dzieci, które przestępowały próg tego domu, tak myślało. To było naturalne – przychodziło się do tego domu po szkole – ale potem coś się zmieniło. Wydarzyła się śmierć. Chciała ją przeprosić, powiedzieć, jak bardzo jest jej przykro, że nie przyjeżdżała i że bała się, że Carly nie chce jej widzieć. Wysyłała tu Brystol każdego lata, sądząc, że to wystarczy. Teraz wiedziała, że to było zbyt mało. Obie siedziały, trzymając się za ręce, aż łzy Brooklyn zniknęły. Ból jednak pozostał i wiedziała, że nigdy jej nie opuści.
DWA
Bowie Holmes wsunął nogę do brązowego buta roboczego i zaciągnął sznurówki na haczykach, omijając dwa wyłamane w połowie cholewki. Starał się zrobić to jak najmocniej. Powtórzył czynność z drugim butem, zanim stanął i cicho jęknął. Jego ręka błyskawicznie powędrowała w okolice krzyża, kiedy znowu się zgiął, żeby rozciągnąć mięśnie. Rozpaczliwie potrzebował nowego łóżka i patrząc na swoje buty, pomyślał, że nowa para także by mu się przydała.
Rozwód zawsze był ciężkim przeżyciem, niezależnie od tego, czy strony były nastawione przychylnie, czy nie. Kiedy Bowie i jego przyszła eksmałżonka Rachel się rozstawali, ich relacje nie były serdeczne, więc oboje wynajęli własnych adwokatów. Sami woleliby tego uniknąć, ale zmusili ich do tego rodzice obojga. Jego prawnik wysysał życie z jego książeczki czekowej, a prawnik Rachel upewnił się, że to Bowie będzie opłacać jego honorarium. Był dymany po królewsku, ale nic nie mógł na to poradzić.
Wyszedł na zewnątrz, zagwizdał i po chwili przybiegł jego wierny towarzysz Luke. Bowie przytrzymał drzwi swojej furgonetki, żeby pies mógł do niej wskoczyć. Jedynym warunkiem rozwodu, przy którym obstawał niewzruszony, było zatrzymanie psa przy sobie. Nie obchodziły go wybiegi stosowane przez prawnika Rachel. To Luke adoptował Bowiego, przynajmniej tak on to widział. Mały czarny szczeniak labradora wszedł na posesję, którą wtedy remontował, wspiął się do kabiny jego samochodu i zasnął. Bowie próbował go odpędzić na różne sposoby, ale pies pozostawał niewzruszony.
Rachel nie była szczęśliwa, że w domu pojawił się pies. Twierdziła, że ma alergię, ale Bowie wiedział, że jej napady kichania były udawane. Pies został, ignorował Rachel i chodził wszędzie za swoim panem. Raz tylko okazała psu odrobinę zainteresowania. Gdy oznajmiła, że się wyprowadza i zabiera psa ze sobą. Był czas, kiedy Bowie dałby jej wszystko, o co by go poprosiła, ale w żadnym wypadku nie oddałby jej swojego psa. Otrzymawszy jasną i stanowczą odpowiedź, spakowała swoje rzeczy i wyszła, nie oglądając się za siebie i zostawiając Bowiego z psem.
Luke zwiesił łeb przez otwarte okno. Wystający z pyska jęzor majtał się na wszystkie strony, a łopoczące na wietrze wielkie uszy niezmiennie wywoływały uśmiech na twarzy Bowiego. Podczas jazdy w myślach planował, do kogo ma oddzwonić po przyjściu do biura. Interesy mu nie szły. Dni, kiedy Seacoast Construction budowało kilka domów jednocześnie, dawno przeminęły. Puste lub niezbyt drogie działki były w Cape Harbor rzadkością. Kiedy inne firmy się rozwijały, jego interes podupadał. Za bardzo był skupiony na działalności dla lokalnych mieszkańców. Uważał, że jeśli będzie dbać o członków swojej wspólnoty, to oni również zadbają o niego. I nie mylił się. Tylko do niego się zwracali w kwestiach budowlanych. Problem jednak polega na tym, że niewielu potrzebowało dokonywać napraw, a wielu nie było na to stać. Przez jakiś czas karmił się wymówkami, ale teraz mu ich zabrakło. Nie miał wyjścia – musiał rozszerzyć teren swojej działalności, brać zlecenia, nawet jeśli wymagały wyjazdu z domu na kilka dni, i musiał zacząć inwestować w promocję. Jego dumę raniły reklamy telewizyjne konkurentów. Ale takie atrakcyjne spoty były drogie, na co nie mógł sobie pozwolić, chyba że zwolniłby kilku pracowników. Od miesięcy sam nie pobierał pensji i nawet jemu kończyły się pieniądze… głównie dzięki byłej żonie.
Zatrzymał samochód przy chodniku i wyłączył zapłon. Siedział z ręką opartą na drzwiach i machał do ludzi przechodzących obok. Niektórzy zatrzymywali się obok niego, żeby się przywitać z Lukiem, który stał się miejscowym celebrytą. Wszyscy wiedzieli, czyim był psem, i kiedy siedział na chodniku albo w furgonetce, zatrzymywali się, by go pozdrowić; niektórzy dawali mu ciasteczka. Luke był najbardziej przyjaznym psem w miasteczku i wszyscy go uwielbiali.
Bowie westchnął i nareszcie otworzył drzwi kabiny.
– Będę w restauracji – powiedział do Luke’a, jak gdyby ten rozumiał.
Jak tylko Bowie wyszedł z samochodu, Luke zajął miejsce za kierownicą, patrząc jak jego pan znika za rogiem budynku.
Rachel pomachała. Bowie się skrzywił. Miał nadzieję, że tego nie zauważyła, ale ona opuściła dłoń i przestała się uśmiechać; był pewien, że jednak widziała grymas na jego twarzy. Nie był na nią zły, to raczej długotrwały rozwód powodował jego frustrację. Ich wspólne życie było dobre do dnia, kiedy Rachel poczuła, że chce mieć dzieci, ale nie mogła zajść w ciążę. Chciała spróbować in vitro. On nie był przeciwny, dopóki nie dowiedział się, jak droga jest procedura. Po prostu nie było ich na to stać. Nie bez wzięcia drugiej hipoteki na dom i kredytu pod zastaw firmy. A efekt też nie był gwarantowany. Gdyby procedura się nie udała, zostaliby bez pieniędzy, zadłużeni i bez dziecka. Ryzyko było dla niego zbyt duże. Kiedy zbliżał się do niej, myślał o tym, że miał rację, nigdy jej nie ulegając. Nie chciał myśleć o tym, jak by to było – bez firmy, w jeszcze większych długach niż teraz i z dzieckiem, które wymagało opieki.
Usiadł na kanapie przy jej stoliku i uśmiechnął się do Peggy, kelnerki, którą znał całe swoje życie. Przyniosła mu kawę, zapytała Rachel, co zamawia, i poszła do następnego stolika, nic nie zapisując i nie pytając o jego zamówienie. Za każdym razem zamawiał to samo. A najlepsza chwila w czasie posiłku tutaj przychodziła później, kiedy Peggy przynosiła rachunek. Zawsze wręczała go Rachel i odchodziła bez słowa. Bowie był miejscowym ulubieńcem. Wszyscy go kochali. Był czas, kiedy lubili też Rachel. Mieszkańcom Cape Harbor zaakceptowanie jej zabrało trochę czasu. Najwięcej niechęci wywołała, kiedy okazywała im, że jest lepsza niż reszta miasta. Pochodziła z innej miejscowości i chciała, żeby Bowie sprowadził się do niej. Wiadomość o tym sprzedała jego matka na cotygodniowym spotkaniu klubu czytelniczego, a chwilę później całe miasto o tym wiedziało. Miejscowi nie byliby zadowoleni, gdyby Bowie się wyprowadził ze względu na swoją jeszcze wtedy dziewczynę. Ostatecznie przeprowadziła się tutaj i wszystko było dobrze do momentu, kiedy wniosła sprawę o rozwód i znów mieszkańcy zaczęli ją ignorować.
Siedzieli naprzeciwko siebie. Rachel trzymała ręce na udach, a palce Bowiego biegały po uchu kubka z kawą, unikając w ten sposób konieczności zajęcia się dużą kopertą na stole. Westchnął ciężko, chciał powiedzieć swojej eks, że były inne rzeczy, którymi musiał się obecnie zająć. Spojrzał na nią, ale jej oczy były utkwione w laminowanym blacie stołu.
– Jestem tu – powiedział opryskliwie.
Spojrzała na niego i wytrzymała jego przenikliwy wzrok. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Bowie odwrócił wzrok i cicho przeklął siebie za ten ostry ton. Na pewno czegoś od niego chciała; w przeciwnym razie nie zaprosiłaby go na śniadanie.
– Zły poranek? – zapytała.
Chciał jej odpowiedzieć z sarkazmem, że od czasu, gdy zażądała rozwodu, nic nie było dla niego łatwe. Jednak ugryzł się w język i wyprostował się na kanapie.
– Można tak to określić.
– Przykro mi – wymamrotała, opuściła wzrok, położyła ręce na stole i westchnęła. – Pewnie się zastanawiasz, czemu się tu spotkaliśmy.
Wzruszył ramionami. To było ostatnie miejsce, gdzie chciałby być. Jego firma podupadała, więc chciał na niej skupić swoją uwagę i energię. Kobieta siedząca naprzeciw już położyła na ich małżeństwie, na nim kreskę. Teraz już był gotów na nowe życie.
Rachel odchrząknęła i zmusiła się do uśmiechu, którego Bowie nie odwzajemnił.
– Mam przejść do rzeczy?
– Można tak powiedzieć.
Pochyliła się nad stołem i położyła ręce na środku. Od razu zauważył, że na palcu miała znacznie większy pierścionek z diamentem niż ten, który włożył na jej palec lata temu. Momentalnie zaschło mu w ustach. Wiedział, że nie powinien się złościć, ale był wściekły. Jeszcze nie mieli rozwodu, a ona miała na palcu pierścionek od innego mężczyzny.
– Bowie…
Podniósł dłoń. Nie chciał słuchać tego, co ma do powiedzenia. Od ponad roku wspierał ją finansowo, płacił rachunki od jej prawnika, robił wszystko, czego żądał jej prawnik. Poszli na terapię, wziął na siebie winę za to, że jego żona nie mogła zajść w ciążę. Znosił piętno nieudanego małżeństwa, a ona przez ten czas była z kimś innym.
– Jak długo? – spytał, wiedząc, że jest to pytanie otwarte. Nie obchodziło go, jaką liczbę poda; chciał raczej wiedzieć, czy go zdradzała.
– Poznaliśmy się siedem miesięcy temu.
Uśmiechnął się szyderczo, potrząsnął ręką i opanował pragnienie walnięcia ręką w stół.
– Siedem miesięcy? – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Wspierałem finansowo jakiegoś faceta przez siedem miesięcy?
– Nie. – Rachel spojrzała mu w oczy, jak gdyby powiedział jakąś głupotę. – On ma pracę.
– Ale nie zarabia na tyle dobrze, żeby cię utrzymywać?
– Ja nie mam pracy. Czego chcesz?
Machnął ręką i z szyderstwem spojrzał na nią.
– No nie wiem. Może byś sobie jakąś znalazła. Tak robi większość ludzi, gdy potrzebują pieniędzy.
Podniosła oczy w górę i popchnęła grubą kopertę w jego kierunku. Zawahał się, zanim jego palce pełne odcisków od ciężkiej pracy ją dotknęły. Zawsze, gdy wyjmował podobną kopertę ze skrzynki, musiał się podpisać na trzech kopiach i zwykle musiał potem wysłać czek do prawnika. Sama ta myśl wywołała skurcz żołądka.
– Co to jest? – zapytał. Tak naprawdę nie chciał znać odpowiedzi na to pytanie, ale miał nadzieję, że zawartość koperty oznaczała koniec ich małżeństwa.
Rachel odkaszlnęła, ale nic nie powiedziała. Jego spojrzenie skupiło się na niej, podczas gdy palce otwierały kopertę. Wolałby, żeby ona sama mu powiedziała, czego chciała. To by ułatwiło sprawę. Wolałby usłyszeć jej żądania, zamiast czytać o nich czarno na białym, ponieważ prawniczy bełkot kłuł go w oczy i wywracał mózg na drugą stronę. Jego mocną stroną były liczby – pomiary i wyliczenia powierzchni. Wystarczyło mu się rozejrzeć po pokoju, by wiedzieć, ile litrów farby potrzebuje, żeby go pomalować. Ale spędzać czas na czytaniu prawniczych dokumentów? Tego nie lubił. Co więcej, musiałby prosić matkę o pomoc, co jeszcze bardziej go zawstydzało. Nienawidził jej opowiadać o swoich problemach.
Wyciągnął powoli plik papierów, prawie czując lęk przed tym, co może się w nich znaleźć. Objął wzrokiem pierwszą kartkę. Rozwiązanie małżeństwa, Rachel Holmes – powódka. Bowie Holmes – pozwany. Data i miejsce zawarcia małżeństwa zdawały się wyróżniać spośród innych słów na stronie. Tak było, dopóki nie zobaczył następnej linijki: Różnice nie do pogodzenia. To dlatego ich małżeństwo się rozpadło, z powodu różnic.
– Zdecydowałam się zrezygnować z żądania alimentów.
Spojrzał na swoją przyszłą eks. Wyglądała na zadowoloną z siebie, a on wiedział dlaczego. Jej przyszły mąż był bogaty. Nauczył się tego od swojego prawnika – prawo do alimentów wygasało z chwilą zawarcia małżeństwa.
– Czyżby?
– Tak należy postąpić.
Wiedział swoje. Rachel nigdy nie dbała o to, co słuszne; ona dbała tylko o siebie. Okazała to wystarczająco dobitnie, kiedy od niego odeszła. Przewrócił stronę i udawał, że czyta.
– Wycofuję też żądanie spłaty mojego udziału w domu.
Bowie zachichotał i odłożył plik papierów na stół. W tej samej chwili Peggy przyniosła zamówione śniadanie. Jajka sadzone na placku z grubo utartych ziemniaków z dwoma plastrami smażonego bekonu na boku talerza. Dla Rachel przyniosła owoce i owsiankę. Na widok posiłku Bowiego skrzywiła się. Nie lubiła tłuszczu ani niczego, co byłoby niezdrowe. On lubił ziemniaki z mięsem, zaś ona była wegetarianką. Nie to, żeby miał coś przeciwko wegetarianom, po prostu wolał pomidora na hamburgerze, a nie samego. Ten ich odmienny styl życia często powodował utarczki. Kiedy jemu było gorąco, ona marzła na kość. Kiedy on był zmęczony, ona była pełna energii i błagała go, by obejrzał z nią jakiś sentymentalny film, co z pewnością uśpiłoby go. Kiedy chciał się zrelaksować i obejrzeć mecz futbolu w telewizji, ona wyciągała go do Seattle, na terapię zakupową, ciągała go od sklepu do sklepu i gderała, że nie zajmuje się nią, dopóki nie odłożył komórki. Dla większości ludzi te różnice byłyby odpychające, ale on zakochał się w niej pomimo tych przeciwieństw. Kiedy odeszła, on poczuł się załamany, a teraz różnice między nimi można było określić jako nie do pogodzenia.
– Dzięki, Peggy. Ty zawsze wiedziałaś, jak mnie ugościć. – Komentarz ten był przytykiem do Rachel, która wolała kupować jedzenie na wynos, niż przygotować coś w domu.
– Przyjemność po mojej stronie, słonko.
– Podpisz te papiery, a za dziewięćdziesiąt dni będziemy rozwiedzeni – wymamrotała Rachel. Włożyła łyżkę do miski owsianki, ale nie zaczęła jeść.
Odsunął swój talerz. Skrzyżował ręce przed sobą, oparł je na stole i pochylił się nad nim. Rachel nie patrzyła mu prosto w oczy, co zawsze doprowadzało go do szewskiej pasji.
– Chcę się upewnić, że dobrze rozumiem, co tu widzę i słyszę. Podpisuję te papiery dzisiaj, a za trzy miesiące będziemy po rozwodzie?
Kiwnęła głową.
– I niczego mi nie zabierzesz? Zachowuję swój dom, swoją firmę i, co najważniejsze, swojego psa?
Znów kiwnęła głową.
– Wow. On musi mieć świetną robotę, jeśli z własnej woli odchodzisz z niczym.
Był naprawdę wkurzony. Na nią. Na siebie. Na tę całą sytuację. Kiedy ona odeszła, oboje byli źli na siebie, rozgoryczeni. On bardziej niż ona, bo nie mógł jej dać tego, czego silnie pragnęła – dziecka. A teraz po miesiącach targowania się i wydaniu pieniędzy na niepotrzebne honoraria dla adwokatów ona po prostu dawała za wygraną. Siedząc przy tym stoliku, zobaczył nieznaną stronę kobiety, którą niegdyś kochał. Stronę, która go brzydziła, ale jednocześnie wprawiała w euforię.
Podniósł papiery i spojrzał na Rachel.
– Masz długopis?
Od razu mu go podała, jakby czekała na to pytanie. Nabazgrał swoje nazwisko na stronach zaznaczonych żółtymi zakładkami z napisem: „Tu podpisz”. Kiedy skończył, zebrał papiery, wyrównał je o stół i schował do koperty.
– I co teraz?
– Zaniosę je do sądu, żeby je zarejestrować.
– Kiedy?
– No cóż, teraz muszę się spotkać z organizatorem imprez ślubnych…
Znów podniósł dłoń, żeby jej przerwać.
– Mam w nosie twoje ślubne plany. Sam je złożę w sądzie.
Położył kopertę na winylowej sofie obok siebie, gdzie nie mogła jej dosięgnąć. Nie miał zamiaru czekać, aż ona zaniesie papiery do sądu. Chciał, aby dziewięćdziesięciodniowe odliczanie do zakończenia ich małżeństwa zaczęło się jak najszybciej. Pozwolił się ponieść chwili. Jego zobowiązanie wobec Rachel wygasało. Uśmiechnął się.
Poczuł głód, a jego jedzenie właśnie stygło. Przyciągnął do siebie talerz, wziął nóż i widelec i rozciął jajka i placek z ziemniaków. Pozwolił, aby żółtko wylało się na smażone wiórki ziemniaczane, a następnie dodał keczup i wszystko ze sobą zmieszał. To była jego ulubiona chwila śniadania. Zamierzał się najeść, wypełnić ciszę, jaka zaległa między nim a Rachel, swoimi myślami i jedzeniem. Po dwóch kęsach okazało się, że Rachel miała inne plany.
– Nie masz mi nic do powiedzenia?
– O czym? – powiedział, a jego słowa częściowo stłumiła zawartość jego ust.
Gestem przywołał Peggy, która od razu podeszła do niego.
– Czego potrzebujesz, słonko?
– Poproszę o colę.
– A ja poproszę o jeszcze trochę kawy. – Rachel podniosła swoją filiżankę, ale Peggy nie zwróciła na nią uwagi. – Ona mnie nie lubi.
Wzruszył ramionami i wbił widelec w jedzenie.
– Przecież wiesz, że ludzie w Cape Harbor dbają o swoich.
– Próbowałam, Bowie. Naprawdę. Po prostu w naszym małżeństwie brakowało wielu rzeczy. Niespełnione pragnienia i potrzeby.
Jej słowa rozwścieczyły Bowiego. Rzucił widelec na stół, aż Rachel podskoczyła.
– Ty… – rzucił przez zaciśnięte zęby.
Peggy przyniosła mu zamówiony napój. Wypił go do dna, rzucił swoją serwetkę na stół, złapał kopertę z dokumentami i wstał.
– Nie wierzę ci. Nie próbowałaś. Poddałaś się.
Rzucił kilka dolarów na stół i wymaszerował z restauracji.
Walczył o nią, błagał ją. Płakał, kiedy powiedziała, że chce rozwodu. Przyrzekł, że się zmieni, że będzie lepszym mężczyzną, ale jego słowa nie wystarczyły jej. Chciała czegoś więcej, a on nie mógł jej tego dać. Nawet w gniewie wiedział, że bez niej będzie mu lepiej.
Zatrzasnął drzwi samochodu z taką siłą, że Luke wcisnął się w róg swojego siedzenia. Nigdy go nie uderzył. Dotykał go tylko, żeby okazać psu swoją miłość. I teraz widok jego wiernego przyjaciela okazującego strach złamał mu serce. Pogłaskał jego nogi, aby go uspokoić i przywołać do siebie. Kiedy już do niego podszedł, Bowie objął jego kark ramionami i wtulił głowę w jego futro. Luke dawał mu poczucie spokoju.
Ostry dźwięk dzwonka telefonu wyrwał go z tego stanu. Wyjął komórkę i sprawdził, kto dzwoni. Ucieszył się, że to nie Rachel, a Marcia, jego sekretarka.
– Słucham – powiedział szorstko, próbując zapanować nad swoimi uczuciami.
– Bowie, słyszałeś nowiny?
Potrząsnął głową i wyjrzał za okno, mając nadzieję, że ten widok coś mu wyjaśni.
– Nie. Co się stało? – zapytał, wyciągając szyję i spoglądając na drogę przed sobą z nadzieją, że może to wyjaśni, dlaczego sekretarka do niego dzwoniła.
– Zajazd – zrobiła przerwę. – Ponownie go otwierają.
Zamilkł.
– Bowie?
– Jestem.
– Pani Woods dzwoniła. Chciała, żebyś się zajął pracami budowlanymi przy remoncie.
Przełknął ślinę. Takie zlecenie pozwoliłoby przetrwać ten trudny okres. Nie mówiąc o tym, że dałoby mu tak potrzebny rozpęd.
– Co jej powiedziałaś?
– Że zaraz do niej pojedziesz, żeby omówić szczegóły.
Oczywiście. Rzuciłby wszystko, nawet gdyby miał pełen grafik, żeby pracować dla matki Austina. Jednak coś było nie tak. Zajazd został zamknięty, kiedy odszedł Austin, a w tym miesiącu mija piętnasta rocznica jego śmierci. Dlaczego teraz?
Po tym jak powiedział sekretarce, że zaraz pojedzie do Driftwood Inn, rozłączył się. Kiedy zaparkował na kolistym parkingu przed hotelem, na którym uczył się jeździć na desce, gdzie złamał rękę i gdzie parkowały samochody w czasie rozlicznych imprez, jego serce się ścisnęło. Nie był tu od śmierci swojego przyjaciela. Nie dlatego, że tak sobie zaplanował. Często chciał odwiedzić Carly, szczególnie wtedy, gdy z przyjaciółmi zbierali się na plaży, żeby wspominać Austina. Ale czas mijał, a on czuł, że nie może tak po prostu pojawić się przed jej drzwiami. Było w nim wiele emocji, ale nie wiedział, co powiedzieć, od czego zacząć. Miał bowiem poczucie, że zwykłe „przykro mi” nie byłoby czymś właściwym po tylu latach nieobecności.
TRZY
Brooklyn stała na progu swojej nowej szkoły, gapiąc się na ceglany budynek i próbując przygotować się psychicznie na przebycie reszty drogi do klasy. Dzwonek przestał już dzwonić, była spóźniona. Był to jej pierwszy dzień, więc nie przejmowała się tym, że ktoś ze szkoły zadzwoni do jej mamy ani że będą niepokoić jej ojca zajętego ratowaniem mieszkańców Cape Harbor.
W porównaniu z poprzednią szkołą średnią Cape Harbor High była mała, a nawet malutka. Podczas weekendu przyjechała tu z ojcem i oboje obeszli teren szkoły. Cały czas zastanawiała się, gdzie się podziała reszta. Oczywiście mieli tu boisko futbolowe i bejsbolowe, a także boisko do softbolu. A budynek szkoły? Miał tylko parter. Gdzie były klasy? Gdzie była sala gimnastyczna? Czy w ogóle mieli drużynę koszykówki?
Rodzice chcieli ją tu przywieźć w piątek, żeby dać jej możliwość spotkania się z nowymi nauczycielami, poczuć atmosferę szkoły. Ale przez przeprowadzkę i dzień wolny w Dniu Pracy to się nie udało, więc musiała przeżyć pierwszy dzień w szkole sama.
W poprzednim roku jej ojciec dojeżdżał do swojego nowego gabinetu z Seattle, bo nie chciał pozbawić jej korzeni, które tam zapuściła. Dostał tu pracę jako pediatra. Jednak potrzeby miasta spowodowały, że stał się lekarzem pierwszego kontaktu na cały etat. Najbliższy szpital był oddalony o prawie osiemdziesiąt kilometrów, więc mieszkańcy miasta potrzebowali kogoś na miejscu.
Początkowo tata wracał do domu późno w piątek i zostawał na weekendy, wyjeżdżając po niedzielnym obiedzie. Po kilku miesiącach każdy weekend zmienił się w co drugi weekend, a potem w raz w miesiącu co najwyżej. Czasami przyjeżdżał tylko na jeden dzień. Padła wtedy propozycja, żeby to one dojeżdżały do niego na północ pod koniec tygodnia, ale Brooklyn była zajęta treningami koszykówki czy softbolu lub innymi zajęciami. Dlatego matka wyjeżdżała do ojca sama, kiedy Brooklyn nie miała turnieju lub innych zobowiązań. Dopiero gdy pewnego wieczoru zobaczyła, jak matka cicho płacze, uświadomiła sobie, że to ona jest źródłem tych smutków. Jej matka była samotna i tylko Brooklyn mogła to zmienić. Nie mogła znieść myśli, że będzie musiała opuścić przyjaciół i swoje życie w Seattle, ale bolało ją serce na myśl o matce. W końcu to ona poświęciła wszystko, żeby wychować Brooklyn, żeby zaspokoić jej wszystkie potrzeby, dowozić ją na każde wydarzenie w jej kalendarzu. Życie matki kręciło się wokół Brooklyn. Może nadszedł czas, żeby spłaciła ten dług.
Kiedy ojciec w końcu przyjechał do domu na weekend, Brooklyn zaproponowała przeprowadzkę, nie oczekując jednak, że rodzice przychylą się do tego pomysłu. Początkowo na twarzy matki było widać zmieszanie, ale szybko zmieniło się w radość i już w poniedziałek ich dom wystawiono na sprzedaż. Brooklyn nie była przygotowana na tak szybki rozwój wypadków.
Swoje ostatnie lato w Seattle spędziła z drużyną i przyjaciółmi. Żadne z nich nie miało jeszcze samochodu, ale wszyscy obiecali, że ją odwiedzą, szczególnie że będzie mieszkać nad oceanem. Kilku nawet powiedziało, że wiosną przyszłego roku przypłyną do niej na Festiwal Tulipanów. Przyjaciele robili plany, a Brooklyn miała dopilnować, że je zrealizują.
Teraz żałowała, że nie jest w Seattle, idąc z najlepszą przyjaciółką Renee – zwaną Rennie – do szkoły. Ich pierwsza klasa była trudna. Wyższe roczniki uwielbiały się wyżywać na pierwszoroczniakach, a dziewczyny były najczęstszym obiektem ich żartów. Życie w drugiej klasie było lepsze, ale dopiero w trzeciej klasie mieli wywrzeć wpływ na życie szkoły, mieli pokazać, że ich paczka rządzi.
Kiedy Brooklyn powiedziała Rennie, że się przeprowadza, obie zalały się łzami. Były najlepszymi przyjaciółkami od przedszkola. Nie było pierwszego dnia w żadnej szkole, którego nie spędziłyby razem, aż do dzisiaj. Rennie błagała swoich rodziców, żeby pozwolili im zamieszkać razem. Ten sam nacisk wywierała Brooklyn, kiedy uzmysłowiła sobie, że nie chce się rozstawać z przyjaciółką. Ani jedni, ani drudzy rodzice się nie zgodzili, nie zostawiając im innego wyjścia, jak się pożegnać.
Teraz Rennie zapewne jest w klasie i żyje swoim życiem bez niej obok siebie. Brooklyn starała się nie mieć takich myśli, ale trudno było je ignorować. Żeby uszczęśliwić swoją matkę, sprawiła, że jej życie stało się okropne.
– Będziesz tak stać cały dzień?
Odwróciła się w lewo i zobaczyła chłopca ściskającego w dłoni pasek swojego plecaka. Pierwsze, co zauważyła, to był jego wzrost. Górował nad nią, sprawiając, że jej przeciętny wzrost – 170 cm – wydawał się mikry. Przekrzywił głowę i uśmiechnął się. Jej oczy od razu zauważyły jasnoczerwoną linię na brodzie.
– Co ci się stało? – zapytała, wskazując na szramę.
Jego ręka powędrowała do brody, drgnął, jakby zapomniał, że się zranił.
– Zły casting.
– Casting? Grasz w filmie?
Jego mina wprawiła ją w osłupienie i była pewna, że było to widoczne na jej twarzy. Zaśmiał się, a jego ręka wróciła do paska.
– Nie, haczyk od wędki zaczepił o moją brodę.
Zasłoniła dłonią usta. Mimo że wychowała się w pobliżu oceanu, nigdy nie łowiła ryb. Nie było to hobby ani jej ojca, ani żadnego z jej przyjaciół. Brooklyn wyciągnęła rękę, żeby dotknąć szramę i tuż przed jego twarzą opuściła ją. Nie miała prawa dotykać tego chłopaka – był zupełnie obcy. Odchrząknęła i spytała:
– Bolało?
– No pewnie. Ale po założeniu trzydziestu szwów jestem jak nowy.
– Och!
Przez głowę przemknęła jej myśl, że to jej ojciec zakładał te szwy. Pochyliła się, żeby z bliska podziwiać precyzję, z jaką zszyto skórę na twarzy chłopca. Blizna goiła się ładnie i pewnie nie będzie jej widać, jak on kiedyś zapuści sobie brodę.
– Nazywam się Austin Woods. Jestem wędkarzem i miejscowym amantem, a w tej chwili jestem spóźniony na pierwszą lekcję w trzeciej klasie. – Uśmiechnął się i wyciągnął do niej rękę.
Brooklyn zachichotała i szybko zasłoniła usta. Nie chciała tego robić, ale to on wywołał jej uśmiech. Podobały jej się jego kasztanowe włosy i ciemnobrązowe oczy. Zauważyła, że się w nią wpatruje, i poczuła falę gorąca. Zrobiła krok w jego kierunku i uścisnęła wyciągniętą rękę.
– Ja jestem Brooklyn Hewett. Jestem tu nowa i też się spóźniam na lekcję pierwszego dnia w szkole.
Austin zrobił krok w jej kierunku, trzymając ją za rękę trochę dłużej, niż byłoby to społecznie akceptowane w przypadku osób, które właśnie się poznały. Jednak Brooklyn nie miała nic przeciwko temu. Podobało się jej to uczucie, kiedy on trzymał jej dłoń. W Seattle też miała przyjaciół płci przeciwnej, ale nigdy nie miała wobec nich poważniejszych uczuć. A teraz, w ciągu kilku minut poczuła, że się zadurzyła w tym samozwańczym miejscowym amancie, który lubił łowić ryby.
– A może bym cię wprowadził do szkoły? Chciałbym być twoim przewodnikiem.
– A jeśli nie będziemy w tej samej klasie?
Zachichotał, odwrócił się do niej twarzą. Jej serce waliło jak młotem, rozbijało jej klatkę piersiową od środka, kiedy Austin patrzył na nią.
– W każdej klasie jest jakieś osiemnaście osób, więc znajdę cię łatwo. Poza tym teraz, jak już cię znalazłem, nie puszczę cię łatwo.
Już w szkole pokazał jej szafkę, która zrządzeniem losu była obok jego. Była podekscytowana. Wmawiała sobie, że to dzięki temu, że zna już jedną twarz w morzu nieznajomych gapiących się na nią i zastanawiających się, kim była i skąd przyjechała. W poprzedniej szkole jak pojawiała się nowa osoba, która nie przychodziła do twojej klasy, to było o tym wiadomo tylko z plotek. A tutaj była wystawiona na widok publiczny jak eksponat na wystawie.
W porze lunchu była już wymęczona odpowiadaniem na pytania, którymi była zasypywana w czasie przedpołudniowych lekcji. Szła powoli przez stołówkę, w rękach kurczowo trzymała pomarańczową tacę z czymś, co przypominało jedzenie. Zdecydowała, że poprosi mamę o przygotowywanie dla niej lunchu, który będzie przynosiła ze sobą. Tym bardziej że opuszczanie terenu szkoły było zabronione.
– Brooklyn!
Rozejrzała się w poszukiwaniu głosu, który ją wołał. Poznała już kilka osób. Kiedy zadzwonił dzwonek na lunch i kiedy skierowała swe kroki w stronę szafki, zdziwiła się, że Austin na nią tam nie czeka. Spodziewała się, że tam będzie. Przynajmniej miała na to nadzieję.
Kiedy go zobaczyła, jak stał na krześle, machając do niej rękami jak wariat, uśmiechnęła się. Nie chciała, ale wyglądało na to, że jej serce przejęło nad nią kontrolę. Gdyby Rennie tu była, powiedziałaby, że to miłość od pierwszego wejrzenia. Brooklyn zgodziłaby się z nią.
Podeszła do stolika, przeciskając się przez mały tłum. Mamrotała przeprosiny, gdy kogoś potrąciła. Wszystkie miejsca przy stoliku Austina były zajęte. Oddał jej swoje miejsce.
– A gdzie ty usiądziesz? – zapytała, stawiając swoją tacę.
– Obok ciebie.
I znowu jej serce łomotało, galopowało, podskakiwało. Kołatało na tak wiele różnych sposobów, że nie była w stanie ich wyliczyć.
– Brooklyn, to są moi przyjaciele: Bowie Holmes, Grady i Graham Chamberlain – wskazał na dwóch chłopaków siedzących po drugiej stronie stołu. – A to jest Jason Randolph oraz Monroe i Mila Whitfield. Roe i Mila są siostrami, jestem pewien, że już wykombinowałaś, że Grady i Graham są bliźniakami.
Brooklyn spojrzała na Austina, który właśnie poprawiał swoją czapkę bejsbolową. Rzeczywiście, zdawała sobie z tego sprawę. Było to zupełnie oczywiste, ale nie chciała ripostować i wprawiać go w zakłopotanie. Dziewczynę imieniem Roe poznała już wcześniej. Chłopcy wymamrotali coś, co brzmiało jak powitanie. Roe powiedziała, że mają razem angielski. Mila uśmiechnęła się i machnęła na powitanie.
– Skąd jesteś? – spytał Jason.
– Seattle.
– Po kiego diabła się tu sprowadziłaś? – zapytała Mila. W jej głosie pobrzmiewała złośliwość, co ją zdziwiło. Dotychczas wszyscy byli dla niej mili, jednak Mila była wyraźnie do niej uprzedzona.
Pytanie to zadano Brooklyn już wiele razy i zaczęła się zastanawiać, czy z tym miastem wszystko było w porządku. Ona odebrała to miasto pozytywnie – piękne, trochę za spokojne i całkowicie odmienne od tego, do czego przywykła. Jej matka je uwielbiała.
– Mój tata jest tu lekarzem – powiedziała.
– Ja będę lekarzem – dodał Jason. – Idę na Uniwersytet Waszyngtoński.
– To naprawdę świetna szkoła.
– Naprzód, Huskies! – zakrzyknęli wszyscy oprócz Brooklyn i Mili.
Zobaczyła, że Mila się w nią wpatruje. Zasadniczo czuła, że może pasować do wszystkich tutaj, szczególnie przy tym stole. Jednak Mila emanowała inną energią. Pomyślała, że może ona też jest zakochana w Austinie i że powinna się upewnić, zanim jej zauroczenie przekształci się w bardziej poważne uczucie. Naprawdę nie chciała rozbijać zgranej paczki przyjaciół.
Reszta dnia minęła jej podobnie jak przedpołudnie. Za każdym razem, kiedy podchodziła do szafki, żeby odłożyć podręczniki, czekał na nią Austin. Ostatecznie okazało się, że mają trzy przedmioty razem, włącznie z wuefem, gdzie sobie partnerowali.
Kiedy zabrzmiał dzwonek na koniec lekcji, Austin poprowadził Brooklyn przez parking do swojej furgonetki i podał jej rękę, żeby pomóc przy wchodzeniu do kabiny.
– Jest OK – powiedział, gdy spojrzała na niego pytająco. – Już cię nie puszczę.
Brooklyn starła łzy z twarzy. Siedziała na klifie wznoszącym się nad cieśniną. Trzymała kolana przy brodzie i kołysała się lekko do przodu i do tyłu. Powrót tutaj spowodował napływ emocji, na które nie była gotowa. Każde miejsce tutaj przypominało jej o Austinie i o wspólnej miłości. Był jej najlepszym przyjacielem, jej stałym kompanem, jej pierwszą miłością. Był dla niej wszystkim do czasu, gdy serca obojga zostały złamane.
– Czy już odpuściłeś, Austin? – spytała, kierując słowa w stronę oceanu. On tam gdzieś był, robiąc to, co lubił najbardziej.
Zadzwonił dzwonek telefonu. Wyjęła go z kieszeni. Uśmiechając się, przeciągnęła palcem przez ekran telefonu i podniosła go do ucha.
– Cześć – powiedziała.
– Jesteś tam?
– Jestem
– I co? Wiesz, że nie mogę się doczekać szczegółów.
Brooklyn opuściła głowę i westchnęła.
– Carly zamknęła zajazd – powiedziała, kręcąc głową. – Nie wierzę, że byłam do tego stopnia zdeterminowana, aby się odciąć, że niczego nie wiedziałam. Powinnam była zasypywać Brystol pytaniami.
– To nie jest twój problem, co ona robi, Brooklyn.
– Wiem, Rennie, ale nie mogę się pozbyć uczucia, że ja miałam z tym coś wspólnego. Gdybym tu została i wychowała tu Brystol…
– Przestań! – jej najlepsza przyjaciółka warknęła w słuchawkę. – Daj sobie spokój z tym nonsensem. Musiałaś zrobić to, co było najlepsze dla ciebie i twojej córki. Nigdy nie pozbyłabyś się łatki dziewczyny Austina Woodsa.
– Wiem – Brooklyn powiedziała cicho.
– Mogę przyjechać na weekend, jeśli chcesz.
– A nie masz planów z Theo?
– Eee, plany zawsze można zmienić. Poza tym on jest w Seattle w ciągu tygodnia, więc możemy sobie zrobić wolny weekend.
Brooklyn wstała i popatrzyła na swój samochód. W ciągu tych lat tęskniła za Wybrzeżem Północno-Zachodnim i wszystkim, co ono oferowało. Mogła pójść z rana na narty, a pod wieczór podziwiać zachód słońca na plaży. Mogła się cieszyć tym, co oba światy miały najlepszego do zaoferowania.
– Być może przyjmę twoją ofertę, Rennie. Nie wiem, jak długo będę w stanie tłumić to, co czuję.
– Nie przejmuj się. Jestem do dyspozycji. Zanim się rozłączę, czy już się z nim spotkałaś?
Jej pytanie zaskoczyło Brooklyn, prawie się potknęła o wystający korzeń.
– Nie i nie mam zamiaru.
– Taa. Pewnie. – Rennie zachichotała.
Pożegnała się i zakończyła rozmowę, zostawiając Brooklyn z gniewnym wyrazem twarzy. Obejrzała się za siebie, na ścieżkę, którą kiedyś z Austinem przemierzali, ręka w rękę, próbując wymazać te wspomnienia. Musiała pójść dalej, pogrzebać przeszłość i pozwolić jej odejść.
Jej komórka znów zadźwięczała, to była wiadomość od Rennie. Otworzyła ją i ścisnęło się jej serce. Patrzyła na zdjęcie grupowe z balu maturalnego. Jeden z jej przyjaciół zaprosił Rennie na bal, czym sprawił radość Brooklyn. Powiększyła zdjęcie i przyjrzała się sobie, Austinowi i chłopakowi, który stał po jej drugiej stronie. Nierozłączni, tacy kiedyś byli.
CZTERY
Bowie podszedł do drzwi i podniósł rękę, żeby zapukać. Rzadko to robił w tym domu, kiedy dorastał. Jego ręka zamarła w powietrzu. Chciał wymyślić wymówkę, dlaczego jej nie odwiedzał. Czemu nie wpadał, by zapytać, jak się czuje matka jego przyjaciela? Dlaczego nie pomyślał, żeby przyjść z żoną i przedstawić ją kobiecie, którą uważał za swoją drugą matkę? Nic mu nie przychodziło do głowy.
Przez głowę przemknęła mu myśl, by wrócić do samochodu i odjechać. Bardzo potrzebował tej roboty, ale nie był pewien, czy będzie w stanie pokazać jej tę osobę, którą się stał po śmierci Austina. Był skorupą człowieka, którym niegdyś był, ale czy ta wymówka nie była wystarczająco silna, aby zostawić bez pomocy kobietę, która zaopiekowała się nim jak własnym dzieckiem?
Odwrócił się i poszedł w stronę samochodu. Nie miał tu żadnego interesu. Pomyślał, że ta praca należała się komuś, komu zależało na tym zajeździe i ludziach tu mieszkających. Jemu nie zależało.
– Tak szybko odjeżdżasz?
Bowie zatrzymał się na dźwięk głosu Carly Woods. Była oparta o ościeżnicę drzwi wejściowych z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. Poza tym, że osiwiała, wyglądała dokładnie tak, jak ją pamiętał z tamtych lat. Zwiesił głowę i desperacko szukał słów, żeby jej powiedzieć, jak mu jest przykro. Wiele lat trwało, zanim oswoił się ze śmiercią swojego przyjaciela, ale i wspomnienie o nim czasami go prześladowało. Zawsze miał z tyłu głowy to, co zrobił przed feralnym dniem.
– Odpowiedź brzmi „nie”, Bowie – powiedziała, odchodząc od drzwi. – Wchodź, mamy biznes do zrobienia.
Idąc w stronę domu, czuł, że jego nogi są z ołowiu. Cicho zamknął za sobą drzwi i poczuł się, jakby wrócił do domu. Wszystko było dokładnie tak, jak mu się wryło w pamięć. Ta sama kwiecista tapeta na ścianach. Kiedy był mały, odrywał jej rogi, a wtedy Carly nazywała go łobuziakiem. Stanął na lewej nodze i uśmiechnął się na dźwięk skrzypiącej deski. Wiele razy, kiedy z Austinem próbowali się wykraść z domu, ten kawałek drewna zdradzał ich zamiary. Zamknął oczy i wyraźnie zobaczył, jak zjeżdżał z piętra po balustradzie schodów. Słyszał śmiech przyjaciół i głosy dorosłych starających się ich uciszyć, choć nic to nie dawało. Poczuł zapach świeżo upieczonych ciasteczek i smak gorącej czekolady na języku. Dorastając, spędzili tu wiele godzin. Tu po raz pierwszy zakochał się w kimś, kto go nie dostrzegał aż do chwili, gdy było za późno.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki