Pożegnanie z Marią i inne opowiadania - Tadeusz Borowski - ebook + audiobook

Pożegnanie z Marią i inne opowiadania audiobook

Borowski Tadeusz

4,4

Opis

Jedno z najwybitniejszych dzieł powojennej prozy, będące źródłem głębokiej refleksji nad największą tragedią ludzkiej historii: obozami śmierci. Borowski ukazał w opowiadaniach nie tylko sam system niszczenia ludzi, ale również jego skutki dla psychiki i wartości etycznych człowieka: wytwarzanie się w człowieku mechanizmów przystosowawczych, swoistej filozofii przetrwania, zacierającej granice między katem a ofiarą.

Niniejszy zbiór zawiera najsłynniejsze opowiadania autora, . Dzień na Harmenzach, Pożegnanie z Marią, Proszę państwa do gazu, U nas w Auschwitzu.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 58 min

Lektor: Wojciech Masiak
Oceny
4,4 (5 ocen)
2
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agus039

Dobrze spędzony czas

Ciekawe historie związane z obozem, nawet w niektórym momentach można się czego nowego dowiedzieć i zaskoczyć jak funkcjonowały obozy. Jak do tej pory inna perspektywa ukazania życia w obozach, może ze względu na bohatera tej książki, który nie był typowym więźniem.
00

Popularność




Matura na Targowej

Całą zimę uczyłem się w małej przybudówce, którą zostawiła nam fabryka na gruzach zniszczonego podczas pierwszej bitwy o War­szawę – domu.

Przybudówka była wąska, niska i wilgotna, a przez wielkie okno, uchylające się na teren dawnych garaży, obecnie zarośnięty krzewa­mi, wlewał się wieczorami księżyc i błyszczały światła z mostu. Uczyłem się wtedy późnym wieczorem. Płomień lampki, skon­struowanej z kałamarza (trzeba było oszczędzać nafty), chwiał się, poruszany oddechem. Wtedy olbrzymie cienie mojej głowy przesu­wały się po ścianie bezgłośnie jak na filmie. Na zbitym z desek tapczanie spał ciężko ojciec, pracujący prawie dwanaście godzin w niemieckiej fabryce, matka, duży rasowy doberman, przyplątany do nas nie wiadomo skąd podczas oblężenia. Olbrzymi, poczciwy pies kręcił się przy rodzicach, kiedy po spaleniu domu biwakowali na pustym placu pod daszkiem z papy chroniącym od deszczu, uganiał się za wronami, poszczekiwał na obcych i tak już został. Tej samej zimy Andrzej jeździł na rikszy. Riksza jest to trzykołowy wózek rowerowy. Przewozi się na nim towary i ludzi. Jak w Japonii – za pomocą nóg. Andrzej, wysoki, smukły, o czarującym spojrzeniu chłopiec, razem ze mną kończył szkołę. Kiedy ja byłem zaczytany w Platonie i polskich filozofach okresu romantycznego, on sięgał do Ibsena i Przybyszewskiego, duchowego wodza Młodej Polski, do Kasprowicza, czołowego poety tego okresu. Sam pisywał wiersze jeszcze w szkole. Teraz zaś, w gorące dni okupacyjne, pisze pamiętnik. Arkadiusz był malarzem. Świetnie znał matematykę. W dyskusjach filozoficznych cytował nie znane nam nazwiska, nazywał prądy, o których nie wiedzieliśmy nic. Był blondynem, miał przenikliwe spojrzenie artysty. Utrzymywał się z rysowania karyka­tur przechodniom. Narysował ich ponad dziesięć tysięcy.

Wyprowadził się od bogatego ojca, znanego krawca warszaw­skiego, mieszkał samotnie, uczył się w akademii malarskiej, robił jednocześnie maturę i – pił.

Julek był wychowankiem jezuitów. Pracował systematycznie nad Tomaszem z Akwinu, nad Grekami i filozofią niemiecką. Zarabiał handlem dewiz.

Wszyscy zginęli mi z oczu.

Ale zanim rozrzucił nas los, zanim ja nie pojechałem do Oświęci­mia, Andrzej nie zginął w ulicznej egzekucji i pod fałszywym zresztą nazwiskiem, Arkadiusza zanim nie przykryły gruzy barykady war­szawskiej – tej zimy, pierwszej zimy wojennej, kiedy na Zachodzie, na linii Maginota, trwały przyjazne potyczki patroli, a samoloty angielskie zrzucały nad Niemcami paczki ulotek, rozwiązując sta­rannie każdą z nich, żeby (jak żartowaliśmy) nie zabić przypadkowo Niemca – u nas, w ciemnej jak grób Warszawie, szczękały salwy plutonów egzekucyjnych, a w domach, o oknach zabitych deskami, kończyliśmy wtedy drugą licealną, przygotowywaliśmy się do matu­ry, choć wiedzieliśmy, że wojna będzie trwała długie lata.

Uczyliśmy się w naszych prywatnych mieszkaniach, zimnych i ciasnych. Służyły nam one za klasy i za pracownie chemiczne. Niektórzy zresztą mieli bogate domy. Stąpało się tam po puszystych dywanach, oglądało się obrazy najsławniejszych mistrzów, dotykało się końcami palców grzbietów złoconych książek, a po komplecie, po lekcji matematyki, po wykładzie z literatury, ćwiczeniach fizycznych albo lekturze książki religijnej (bo i religia była wykładana przez poczciwego księdza) – co bywalsi siadali do brydża, przegrywając przy kartach zarobione nieraz na czarnej giełdzie pieniądze. Dym papierosów gęstniał w salonie, zwijał się u okna i rozpłaszczał pod sufitem.

Zima, choć ciężka i ciemna, minęła niepostrzeżenie. Wprawdzie Andrzej chorował niebezpiecznie na płuca i musiał rzucić swoją rikszę, wprawdzie Arkadiusz nie chciał iść do urzędu niemieckiego, aby wykupić świadectwo artystyczne, i był tropiony przez policjan­tów na ulicach, ale dorobek nasz był znaczny. Andrzej miał w teczce parę dobrych wierszy, ja trochę książek na zbitej z desek etażerce, które kupiłem za pieniądze ze sprzedaży piłowanego drzewa, Arkadiusz znalazł wreszcie mieszkanie i nie sypiał już po kolegach. Po tej koszmarnej, trupiej zimie pozostało jeszcze wspomnienie egzekucji w Wawrze, kiedy za pijanego żołnierza niemieckiego zakłutego w bójce przez swego własnego towarzysza gestapo wyciąg­nęło z mieszkań i rozstrzelało na pustym, zaśnieżonym polu dwustu mężczyzn. Już zapełniały się cele Pawiaka, wsławiała się już aleja Szucha, już mieliśmy w ręku pierwsze gazetki konspiracyjne, już roznosiliśmy je sami.

Wiosną, kiedy wojska niemieckie uderzyły na Danię i Norwegię, a zaraz potem jak nóż w ciało wbiły się we Francję, w Warszawie rozpoczęto pierwsze łapanki. Ogromne budy niemieckie, samochody ciężarowe pokryte brezentem, wyjeżdżały stadami na miasto. Żan­darmi i gestapowcy obstawiali ulice, wygarniali wszystkich prze­chodniów na auta i wieźli do Rzeszy – na roboty, a zwykle bliżej – do Oświęcimia, na Majdanek, do Oranienburga, osławionych obozów koncentracyjnych. Ilu przeżyło z dwutysięcznego transpor­tu, który w sierpniu 1940 roku przybył do Oświęcimia? Może pięciu ludzi. Ilu przeżyło z siedemnastu tysięcy ludzi wytransportowanych z ulic warszawskich w styczniu 1943? Dwustu? Trzystu? Nie więcej!

Wtedy też, w okresie tych pierwszych niemieckich łapanek, które robiły tak absurdalne wrażenie w stolicy wielkiego państwa, zamie­nionej nagle w dżunglę, w okresie, gdy Hitler fotografował się na wieży Eiffla, a olbrzymie polskie transporty więźniów szły do Oranienburga, właśnie wtedy my czterej, Andrzej, Arkadiusz, Julek i ja – my czterej zdawaliśmy maturę.

Nie my jedni. Żadne gimnazjum warszawskie nie pozostało w tyle. Wszędzie, u Batorego, u Czackiego, u Lelewela, u Mickiewicza, u Staszica, u Władysława Czwartego, w gimnazjach żeńskich: Plater, Królowej Jadwigi, Konopnickiej, Orzeszkowej, we wszystkich gim­nazjach prywatnych, poczynając od tych najlepszych, jak św. Wojciecha i Zamoyskiego – wszędzie odbywały się egzaminy maturalne ostre, dokładne jak co roku, jak zawsze, odkąd nowoczes­na szkoła istnieje.

Tysiącami młodzież zdawała maturę. Tysiące kończyły gimnaz­jum i szły do liceum. Wtedy gdy Europa leżała w gruzach, w Wielkopolsce, na Śląsku, na Pomorzu i w sercu Polski – w War­szawie, dzieci i młodzież ratowały wiarę w Europę i wiarę w dwumian Newtona, wiarę w rachunek całkowy i wiarę w wolność ludów. Kiedy Europa przegrywała swoją bitwę o Wolność, młodzież polska – i myślę, że czeska i norweska również – wygrywała swą bitwę o Wiedzę. Pamiętam, staliśmy we trzech na przystanku przy ogromnym gmachu Banku Gospodarstwa Krajowego, w Alejach Jerozolimskich. Nieustannie przez tę największą arterię przelotową stolicy przewalały się masy wojska niemieckiego, szły transporty na wschód i na zachód, czołgi, wozy pancerne, ciężarówki napęczniałe towarem. O kilka ulic dalej, na placu Trzech Krzyży, na którym stoją dziś już tylko ruiny pięknego kościoła Św. Aleksandra, łapano ludzi. Żandarmi obstawili wszystkie wyloty placu. Z warkotem motorów napchane ludźmi budy wlokły się ciężko na Pawiak.

Było to absurdalne widowisko. Nie wiem, dlaczego pobudzało do śmiechu. Niekiedy skala reagowania człowieka jest zbyt mała i gdy sięga tragicznego dna, wtedy wyzwala się w śmiechu. Wszyscy trzej byliśmy w świetnych humorach, że żyjemy, że jesteśmy w samym środku łapanki, że musimy jechać na drugą stronę Wisły, na ulicę Targową, zdawać maturę. I że tam pojedziemy, choćby się ziemia waliła.

I właśnie wtedy podeszła do nas stara, siwa pani. Zwróciła ku nam pomarszczoną twarz. W oczach jej odbijała się wyraźnie troska.

– Panowie, na mieście odbywa się łapanka na placu Trzech Krzyży – rzekła cicho. Wszyscy ostrzegali wszystkich przed łapan­kami, jak dawniej przed zarazą. – A czy panów nikt nie zaczepia?

– Oprócz pani, nikt – parsknął Andrzej.

Wskoczyliśmy w tramwaj i pojechaliśmy na Pragę. Za mostem szła aleja, z jednej strony granicząca z polem, z drugiej z Saską Kępą, dzielnicą willową. A tam, u zamknięcia alei, rozstawiła się druga kolumna samochodów i czekała na tramwaje, jak tygrys na szlaku antylop. Wysypaliśmy się w biegu z tramwaju jak gruszki i prze­mknęliśmy na ukos polem zasadzonym świeżą jarzyną. Ziemia pachniała wiosną. Kwitła na polu dziewanna i brzęczały pszczoły. A w mieście, leżącym za rzeką, jak w głębokiej dżungli odbywały się łowy na ludzi.

Kiedy przedarliśmy się do mieszkania na Targowej, w którym już czekał na nas dyrektor, przewodniczący Komisji Egzaminacyjnej, wychowawca klasowy i profesor chemii, fala łapanki dopłynęła aż pod nasze okna.

Dyrektor był milczący. Słuchał uważnie odpowiedzi. Wychowaw­ca, wysoki, dobroduszny pan, patrzył dobrotliwie na nas i pomagał nam wzrokiem. Nigdy nie mieliśmy opinii dobrych chemików, ani Andrzej, poeta i krytyk, ani Arkadiusz, malarz i filozof, ani ja. Blade nasze odpowiedzi wywoływały chytry uśmiech na twarzy egzamina­tora, którego dla jego siwej brody nazywaliśmy w szkole Koziabródka. W istocie był to bardzo ceniony naukowiec.

Jakoś tam zdaliśmy. Wtedy Koziabródka rzekł:

– No, panowie (to „panowie” zaakcentowało naszą nową dojrzałość z chemii) – nie bądźcie głupi i nie dajcie się złapać.

Wskazał dłonią za okno, za którym kłębił się tłum otoczony policjantami, i dodał, podnosząc do góry probówkę z jakimś czerwonym, okropnie złożonym płynem, którego wzór na próżno usiłował Andrzej wywieść na tablicy.

– Kiedy nie wiecie, w co wierzyć, wierzcie w chemię. Wierzcie w naukę. Przez nią wrócicie do człowieka.

Jednego tylko człowieka nie było wtedy między nami: tego płowowłosego Julka, wychowanka księży. Złapano go między Nowym Światem a Alejami i ślad po nim zaginął. Jesienią, gdy wstępowaliśmy na podziemny Uniwersytet, doniesiono nam, że Julek został wywieziony do Oranienburga, osławionego obozu pod Berlinem, i że jeszcze żyje.

Chłopiec z Biblią

Dozorca otworzył drzwi. Do celi wszedł chłopiec i zatrzymał się u progu. Drzwi zatrzasnęły się za nim.

– Za co ciebie zamknęli? – zapytał Kowalski, zecer z Bednar­skiej.

– Za nic – odpowiedział chłopiec i przeciągnął dłonią po ostrzyżonej głowie. Ubrany był w wytarty czarny garniturek uczniowski. Przez ramię miał przewieszone palto z barankowym kołnierzem.

– Za co go mogli zamknąć? – rzekł Kozera, przemytnik z Małkini. – Przecież to jeszcze szczeniak. I Żyd pewnie?

– Nie mówilibyście takich rzeczy, Kozera – odezwał się spod ściany Szrajer, urzędnik z Mokotowskiej. – Wcale chłopak na to nie wygląda.

– Nie gadajcie, pomyśli, że sami bandyci tu siedzą – rzekł zecer Kowalski. – Siadaj, chłopiec, na sienniku. Nie ma co myśleć.

– Niech nie siada, bo to miejsce Mławskiego. Może zaraz wrócić z badania – rzekł Szrajer z Mokotowskiej, u którego znaleźli gazetki.

– Cóżeście, stary, zwariowali do reszty? – zdziwił się zecer Kowalski. Posunął się, robiąc chłopcu miejsce. Chłopiec usiadł i położył palto na kolanach.

– Co się patrzysz? Piwnica, i tyle. Nie widziałeś nigdy? – zapytał Matula, który, udając gestapowca, chodził w długich butach i skó­rzanej kurtce po chłopach i rekwirował świnie.

– Nie widziałem nigdy – odburknął chłopiec.

Cela była mała i niska. Na ścianach piwnicy błyszczała w mroku wilgoć. Brudne, wypaczone drzwi pokryte były datami i imionami wyrżniętymi scyzorykiem. Koło drzwi stał kubeł. Pod ścianą na betonowej podłodze leżały dwa sienniki. Ludzie siedzieli skuleni, dotykając się kolanami.

– Przyjrzyj się, ale dobrze – roześmiał się Matula. – Byle gdzie tego nie zobaczysz. – Poprawił się na sienniku. – Ciągniesz jeszcze? – zapytał.

– Ciągnę. – Dobrałem kartę. – Sobie.

Wziął trzy karty. Popatrzył w nie.

– Było nie było. Dosyć.

– Dwadzieścia. – Wyłożyłem karty.

– Przegrałem – rzekł Matula. Strzepnął kurz z kolana. Jego bryczesy zachowały jeszcze kanty. – Pajdka twoja. Ale karty są i tak znaczne.

Na korytarzu trzaskały wyłączniki. Pod sufitem zapaliło się mdłe światło. W okienku pod sufitem tkwił granatowy kawałek nieba i fragment dachu od kuchni. Kraty w otworze były zupełnie czarne.

– Jak się nazywasz, chłopcze? – zapytał urzędnik Szrajer.

Oprócz gazetek wyszperali u niego jeszcze jakieś pokwitowania ze zbieranych pieniędzy na organizację. Przez cały dzień nie ruszał się z siennika i bezustannie żuł sztuczną szczękę. Z głodu uszy odstawały mu coraz bardziej.

– A tam, jak się nazywam – rzekł chłopiec z lekceważeniem. – Mój ojciec jest dyrektorem banku.

– To ty w takim razie jesteś synem dyrektora banku – powie­dział, odwracając się do niego.

Chłopiec siedział pochylony nad książką. Trzymał ją blisko oczu. Palto miał porządnie złożone na kolanach.

– Aha, książka. Co to za książka?

– Biblia – rzekł chłopiec, nie podnosząc oczu znad książki.

– Biblia? Myślisz, że ci tu pomoże? Cholerę w bok pomoże – odezwał się przemytnik Kozera spod drzwi. Chodził szerokimi krokami od ściany do ściany, dwa kroki w przód, dwa w tył, obrót w miejscu. – Tak i tak w czapę.

– Jak kogo – rzekłem, biorąc znów karty od Matuli. – Oczko.

– Ciekawe, kogo dziś wywołają z naszej celi? – rzekł Szrajer z Mokotowskiej. Wciąż oczekiwał, że go rozstrzelają.

– Znowu? – rzekł wrogo zecer Kowalski.

– Dawaj jeszcze raz – rzekł gestapowiec Matula. Zaciął mu się rewolwer przy ostatniej rekwizycji. – Ryzyka, fizyka, a żyć trzeba.

Karty były zrobione z tekturowego pudełka po paczce. Figury narysowali chemicznym ołówkiem ci, co tu byli przed nami. Każda karta była znaczna.

– Nic mu nie będzie – rzekłem, tasując. – Posiedzi, tata forsę wybuli, mamusia uśmiechnie się do kogo trzeba, i chłopaka puszczą.

– Ja nie mam matki – rzekł chłopiec z Biblią. Przybliżył książkę jeszcze bardziej do oczu.

– Tak, tak – rzekł zecer Kowalski i ciężko położył rękę na głowie chłopca. – Kto wie, czy my jutro będziemy jeszcze żyli?

– Znowu? – odezwał się urzędnik Szrajer z Mokotowskiej.

– Nic się nie martw – rzekłem do chłopca. – Grunt, aby się po tobie nie martwili. To najgorzej. Kiedy ciebie aresztowali?

– Mnie nie aresztowali – odrzekł chłopiec.

– Nie byłeś w Polizei? – zapytał zdziwiony Kozera, przemytnik z Małkini.

– Nie byłem – odpowiedział chłopiec. Złożył starannie książkę i schował ją do kieszeni palta. – Zostałem złapany na ulicy.

– Była łapanka dzisiaj? Na jakiej ulicy? – spytał niespokojnie urzędnik Szrajer, u którego znaleźli gazetki i pokwitowania. Miał dwie córki, które chodziły na gimnazjalne komplety. Miał nadzieję, że dostanie z domu paczkę żywnościową.

– To coś nie tak – rzekł zecer Kowalski. – Gdyby była łapanka, toby przywieźli całą kupę ludzi, a nie tylko jego jednego. Coś by się i tu słyszało.

– Albo zobaczysz bramę z tej dziury? – powiedziałem, kiwając głową w stronę okna pod sufitem. – Masz tylko dach kuchni i kawałek warsztatu.

Pokazałem gestapowcowi Matuli karty:

– Dziewiętnaście.

– Jak stąd – rzekł Kozera, przemytnik z Małkini. Wiózł słoninę do Guberni i został złapany w klasycznym miejscu, na granicy. Stał pod drzwiami i patrzył w okno. – Od drzwi widać więcej. Pod kuchnią chodzi wachman1 z psem. Wyładowują kartofle na jutro.

– Znowu fura – rzekł Matula, rzucając karty na siennik. – Nie mam szczęścia. Pewno przyjdą po mnie. Bo po co by mnie tutaj przenosili. Tylko na czapę, no nie?

– Myślałeś, że na wolność? – odezwał się przemytnik Kozera. Chodził wielkimi krokami od sienników do drzwi i z powrotem.

– Ano – rzekł z westchnieniem Matula. – Może się odegram. Jak nie, to jutrzejsza pajdka twoja.

Począł przekładać karty, zrobione z tekturowego pudełka po paczce.

– Jeśli dziś przyjdą po ciebie, to co mi jutro po twojej pajdce?

– Wyciągnąłem rękę. – Dawaj karty.

– Mnie złapał policjant na ulicy Koziej – rzekł chłopiec.

– Granatowy? Mnie też – powiedział przemytnik Kozera.

– Zwyczajny policjant. I przyprowadził mnie tutaj.

– Prosto do bramy? Przez getto? Nieprawda – rzekł Szrajer, urzędnik z Mokotowskiej.

– Przywiózł dorożką. Mówił, że jest bardzo późno, bo by mnie zawiózł na Polizei. A tak dostawił mnie do bramy – powiedział chłopiec i uśmiechnął się do wszystkich.

– Miał poczucie humoru – rzekłem do chłopca. – Pewnie pisałeś farbą na murze?

– Kredą – odpowiedział chłopiec.

– Trzeba ci było malować? – rzekł Kowalski, zecer z Bednar­skiej. – Dozorca domu będzie miał przez ciebie robotę. Żebym był tak twoim ojcem. – Pogłaskał chłopca po ostrzyżonej do skóry głowie.

– Kowalski, a po coś ty gazetkę drukował na Bednarskiej? – zapytał przemytnik Kozera. Chodził szerokimi krokami od ściany do ściany.

– Nie drukowałem żadnej gazetki. Poszedłem kupić otomanę.

– Akurat w podziemnej drukarni, co? – Fura. – Podałem karty gestapowcowi Matuli. – „Pasowałeś do niej jak francuski dukat do dłoni ulicznicy”. To Szekspir, zecerze Kowalski.

– Jeszcze raz, to się odegram – rzekł Matula i począł tasować karty.

– Wystarczy. Dwie pajdki moje. – Odsunąłem karty.

– Wpadłem tak samo niewinnie jak ty – rzekł Kowalski, zecer z Bednarskiej.

– Wiesz dobrze, że ja tylko poszedłem szukać narzeczonej, bo dwa dni nie wracała do domu.

– Do rusznikarzy, co? – zaśmiał się zecer Kowalski.

Przechyliłem się w stronę chłopca i dotknąłem go ręką.

– Dasz mi potem poczytać?

Chłopiec potrząsnął przecząco głową.

– A zresztą skąd ja mogłem wiedzieć? – rzekł zecer Kowalski. – Ogłoszenie było przecież na słupie.

Zamilkliśmy. Pod sufitem paliło się mdłe światło. Siedzieliśmy na dwu porwanych siennikach. W kącie pod oknem siedział z głową na kolanach urzędnik Szrajer z Mokotowskiej, którego dwie córki chodziły na tajne komplety gimnazjalne. Uszy odstawały mu coraz bardziej. Gestapowiec Matula, który chodził na rekwizycje, siedział plecami do drzwi i zasłaniał rozłożone na sienniku karty. Na drugim sienniku siedział Kowalski, zecer z Bednarskiej, który w podziemnej drukarni kupował otomanę. Obok niego siedział chłopiec, który pisał kredą na murach i czytał Biblię. Kozera, przemytnik z Małkini, chodził od sienników do drzwi i z powrotem.

Drzwi były czarne i niskie, pełne wydrapanych imion i dat. Za czarnymi kratami wybitego okna błyszczał rudy fragment dachu kuchni i jaśniało fioletowe niebo. Niżej był mur. Na murze wznosiły się wieżyczki z karabinami maszynowymi.

Dalej za murem leżały bezludne domy getta o pustych oknach, w których unosiło się pierze z rozdartych poduszek i pierzyn.

Urzędnik Szrajer podniósł głowę znad kolan i patrzył na chłopca z Biblią.

Chłopiec czytał znowu, trzymając książkę blisko oczu.

Na korytarzu rozległy się kroki. Żelazne płyty pokrywające podłogę dźwięczały. Drzwi od cel poczynały szczękać.

– Nareszcie przyjechali – rzekł zecer Kowalski, który na­słuchiwał razem ze Szrajerem. – Ciekawym, ilu nowych.

– Tego towaru nigdy nie zabraknie. Nie trzeba szmuglować. Sam przyjdzie – rzekł Kozera, przemytnik z Małkini.

– Chociaż taka korzyść, że powiedzą, co słychać na świecie – rzekł Matula, który chodził na rekwizycje i czekał na wykonanie wyroku śmierci.

– Byliście na tym świecie jeszcze dwa tygodnie temu – rzekł urzędnik Szrajer. – Dużoście wiedzieli, co słychać?

– Ale nie wiem, czy za dwa tygodnie będę jeszcze na świecie – odrzekł Matula.

– To co ciebie może obchodzić, co słychać? I tak w czapę, i tak w czapę, no nie? – rzekł Kozera.

– A jakby wojna skończyła się niedługo, to może nie dadzą w czapę?

– Polski sąd też by ciebie rozwalił za rabunek – rzekł zecer Kowalski.

– A tobie da Krzyż Zasługi za to, żeś kupował otomanę.

Drzwi celi otwarły się znowu. Wszedł Mławski, który jeździł na badanie. Drzwi zatrzasnęły się za nim.

– Jak tam, chłopaki? – zapytał. – Miałem dzisiaj pietra. Myślałem, że zostanę na noc. Przyjechali drugim samochodem.

– Drzewa pewnie już kwitną, co? Ludzie chodzą po ulicach, jakby nic? Prawda? – zapytałem, obracając w ręku karty.

– Nie widziałeś sam, jak jechałeś? Ludzie żyją, żyją.

– Masz tutaj zupę. – Zecer Kowalski podał mu miskę z kolacją.

– Obiadową ci zjedli.

– Dali grochówki z chlebem na obiad. Nieźle dają żreć.

– Za to grzeją luksusowo – rzekł Mławski. Stał przy sienniku i krajał łyżką zupę, która zsiadła się jak galareta.

– Jak ci poszło? Możesz siedzieć?

– Co tam dostałem! Jakby nic. Tylko w tramwaju. Mieliśmy znajomego referenta. Robił interesy z ojcem w Radomiu. Wiesz, jak to jest, nie? – bez pośpiechu zagarniał zupę łyżkami. – Lubię ten żurek. Czasami ma dobry smak, chociaż zimny. Jak w domu. Kartofli dziś sporo.

– Powiedziałem kalifaktorowi2, że to dla ciebie. Zaczerpnął z samego dna – odpowiedziałem.

– A co powiedział referent? – zapytał urzędnik Szrajer, u które­go znaleźli gazetkę i pokwitowania.

– Nic nie powiedział – odrzekł opryskliwie Mławski. Odstawił miskę pod kubeł i zdjął palto. – Dostałem po pysku za twoje palto. Szkło wypadło spod podszewki. Rżnąć się będziesz czy co?

– Na wszelki wypadek – odrzekłem i podłożyłem palto pod plecy. Pożyczył je ode mnie na badanie, bo bał się, że mu na Polizei odbiorą jego skórzaną, prawie nową kurtkę. Mławski usiadł koło mnie.

– Wiesz – rzekł szeptem – zaproponował ojcu, żeby ojciec został konfidentem. Jak myślisz?

– Jak ojciec myśli? – zapytałem.

– Ojciec się zgodził. Co miał robić, powiedz?

Wzruszyłem ramionami. Mławski odwrócił się do chłopca z Bib­lią.

– Nowy, co? Ja ciebie widziałem chyba na Polizei, nie? Nie siedziałeś ze mną razem w tramwaju?

– Nie – odrzekł chłopiec znad Biblii. – Nie siedziałem w żadnym tramwaju.

– On mówi, że złapał go na ulicy granatowy glina i dorożką przywiózł do więzienia – rzekł do Mławskiego Kozera spod drzwi.

– Założyłbym się, że ciebie widziałem na Polizei – rzekł Mławski do chłopca – ale jak mówisz, że cię policjant złapał... Dziwne, ale może być.

Milczeliśmy. Pomiędzy niebem i czarnymi kratami leżał wiosenny wieczór, oświetlony z dołu latarniami więzienia. Szrajer siedział z twarzą w dłoniach, spomiędzy których sterczały coraz bardziej odstające z głodu uszy. Kozera chodził od drzwi do sienników i z powrotem. Chłopiec czytał Biblię.

– Zagrasz w oczko? – zapytał mnie Matula. – Człowiek siedzi jak pień. Może się odegram?

– Dajcie spokój z graniem – rzekł Szrajer, nie podnosząc twarzy. – Rodzoną matkę byście przegrali. Tu człowiek... – umilkł. Ruszał sztuczną szczęką.

– Odezwał się. Inteligent od gazetki – rzekł Matula. – Zagrasz?

– Stawajcie lepiej do apelu. Kalifaktor już się drze – rzekł Kowalski, zecer z Bednarskiej.

Wstaliśmy z sienników. Ustawiliśmy się w szeregu, twarzą do drzwi.

– Dziś ma służbę Ukrainiec. Ale może będzie spokojnie – mruk­nąłem do Mławskiego. Kiwnął głową.

Otwarto drzwi naszej celi. W drzwiach stanął gruby, niski esman o czerwonej kwadratowej twarzy i rzadkich jasnych włosach. Usta miał mocno zaciśnięte. Na krzywych nogach miał świecące długie buty. Za pasem nosił siódemkę. W ręku trzymał pejcz. Za nim stał wysoki Ukrainiec z kluczami. Czarną furażerkę miał zawadiacko zsuniętą na ucho. Koło niego stali kalifaktor i szrajber3, mały zasuszony Żyd, adwokat z getta. Szrajber trzymał w ręku papiery.

Szrajer z Mokotowskiej wymamrotał po niemiecku kilka wyuczo­nych słów. Cela taka a taka, obłożona tyloma a tyloma więźniami. Wszyscy obecni.

Czerwony wachman policzył starannie palcem.

– Ja – rzekł. – Stimmt4. Szrajber, kto stąd?

Szrajber podniósł papiery do oczu.

– Benedykt Matula – odczytał i popatrzył po nas.

– O rany boskie, chłopcy, dadzą w czapę! – szepnął głośno Matula, który przebrany za gestapowca chodził na rekwizycje.

– Los, wychodź, raus!5– krzyknął wachman i chwyciwszy go jedną ręką za hals6, wyrzucił przez drzwi na korytarz. Drzwi otwarły się na całą szerokość.

Dalej na korytarzu stali wachmani w pełnym uzbrojeniu. Hełmy świeciły się ponuro w nikłym świetle żarówki. Za pasem mieli wetknięte granaty.

Wachman obrócił się do szrajbera.

– Wszystko? Idziemy?

– Nie, nie wszystko – rzekł szrajber, Żyd, adwokat z getta.

– Jeszcze jeden. Namokel. Zbigniew Namokel.

– Jestem – rzekł chłopiec z Biblią.

Podszedł do siennika i wziął palto. Od drzwi odwrócił się do nas. Ale nie rzekł nic. Wyszedł na korytarz. Drzwi celi zatrzasnęły się za nim.

– I już po apelu! Jeden dzień więcej! Dwoje ludzi mniej! Dawaj następny dzień! – krzyknął Kozera, przemytnik z Małkini.

– Dużo nam ich jeszcze zostało? – rzekł bezbarwnie Kowalski.

– Był chłopak, nie ma chłopaka.

Rozkraczył się nad paraszką7!

– Lać, chłopcy, bo rozkładamy sienniki. Żeby nikt potem po głowach nie deptał. Jazda, ścielić, póki jest światło.

Poczęliśmy rozkładać sienniki.

– Szkoda, że Biblii nie zostawił – rzekłem do Mławskiego. – Byłoby co czytać.

– Na nic mu już Biblia. Ale ja go widziałem dziś na Polizei, przysięgam – rzekł Mławski. – Co on mógł zrobić, taki mały? I czemu kłamał, że go na ulicy policjant złapał?

– Wyglądał na Żyda, to i pewnie był Żyd – rzekł Szrajer spod okna. Położył się już na sienniku i postękując, otulał paltem nogi. Seplenił, bo wyjął sztuczne zęby z ust. Zawinął je w kawałek papieru z paczki i włożył do kieszeni.

– Tylko po co była jemu Biblia w takim razie?

– Pewnie był Żyd. Nie wzięliby inaczej na rozwałkę – rzekł Kowalski, kładąc się na boku przy Kozerze. – Chociaż Matulę też wzięli.

– Kryminalista, cholera, rekwizytor, nocą z rewolwerem po kweście chodził – rzekł Kozera. – Należało mu się już dawno.

Położyliśmy się z Mławskim. Nogi okryliśmy jego kurtką skórza­ną, resztę ciała moim paltem. Wtuliłem głowę w miękki futrzany kołnierz. Szło od niego przyjemne ciepło.

Od wybitego okna wiało wilgotnym chłodem. Niebo poczerniało już zupełnie. Przestrzeń między niebem a oknem, leżącym na poziomie ziemi, wypełniona była złotawym światłem. Paliły się wszystkie więzienne lampy. Przez blask ich przeświecały nikłe, mrugające gwiazdy.

– Pięknie jest, bracie, na świecie, tylko że nas na nim nie ma – rzekłem półgłosem do Mławskiego. Leżeliśmy tuż przy sobie, żeby było cieplej.

– Ciekawym – szepnął do mnie – czy mego ojca wzięli?

Odwróciłem się do niego i spojrzałem mu w twarz.

– Wyszło dziś na jaw, że jest Żydem – rzekł Mławski. – Ten referent go poznał. Robili razem interesy w getcie w Radomiu.

– Toby ciebie też ruszyli – odrzekłem szeptem.

– Mnie na razie nie, bo jestem mieszańcem. Moja matka była Polką.

– Ale jak ojciec ma być konfidentem? Nie powinni wziąć.

– Daj Boże, żeby nim został. To by było dobrze.

– Stulcie pyski po nocy – rzekł Kozera, podnosząc się z sien­nika. – Chcecie mieć sport przed snem?

Umilkliśmy i zaczęliśmy drzemać. Gdzieś z niedaleka padł głuchy, tępy strzał. Potem drugi. Podnieśliśmy się wszyscy na siennikach.

– Widać nie wywieźli ich do lasu. Rozwalają gdzieś tu, pod więzieniem – rzekłem półgłosem i począłem liczyć: – Czternaście, piętnaście, szesnaście...

– Rozwalają naprzeciw bramy – rzekł Mławski. Ściskał mi rękę z całej siły.

– To musiał być Żyd, ten chłopiec z Biblią. Który to strzał był dla niego? – rzekł zecer Kowalski.

– Kładźcie się lepiej spać – zaseplenił urzędnik z Mokotowskiej, Szrajer. – Boże! Kładźcie się lepiej spać.

– Trzeba spać – rzekłem do towarzysza.

Położyliśmy się znowu, przykrywając się skórzaną kurtką i pal­tem. Przytuliliśmy się szczelniej do siebie. Od okna szedł przejmują­cy, wilgotny ziąb.

1 Wachman (z niem. Wachmann) – wartownik.

2 Kalifaktor – porządkowy.

3 Szrajber (z niem. Schreiber) – pisarz, kancelista.

4Stimmt (niem.) – zgadza się.

5Los (...) raus! (niem.) – Dalejże, (...) wyłazić!

6Hals (niem.) – tu: kark.

7 Paraszka (z ros. parasza) – w grypserze kubeł na nieczystości w celi.