Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Samuel Ward zdecydowanie nie jest mężczyzną, którego chciałoby się spotkać w ciemnej uliczce. To diler i morderca, a całe jego życie kręci się wokół jednego pragnienia – dokonania zemsty za śmierć kogoś, kto bardzo wiele dla niego znaczył.
Kiedy Skyler Ayres poznaje Samuela, nie wie, z jak niebezpiecznym typem ma do czynienia. Kimś, kto lubi bawić się emocjami i patrzeć na strach pojawiający się na twarzach innych ludzi. A strach Skyler niezmiernie mu się spodobał.
Samuel ostrzega Skyler przed sobą. Daje jej szansę. Jednak jest już za późno. Jego mrok ją zafascynował. Tymczasem dziewczynie ktoś zaczyna grozić, sugerując, że ma informacje na temat jej przeszłości i je ujawni. Po czyjej stronie stanie Samuel? Czy okaże się diabłem, za jakiego Skyler go miała, czy jej wybawcą? A może pragnienie zemsty tak go zaślepi, że nic więcej nie będzie się dla niego liczyć?
Opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 355
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2022
Monika Gajos
Wydawnictwo NieZwykłe
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja:
Katarzyna Moch
Korekta:
Magdalena Mieczkowska
Edyta Giersz
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8320-043-9
Samuel
Śnieżynka.
Mała, pierdolona śnieżynka.
Przypomina mi ją. Och, kurwa, i to bardzo! Z wyglądu, z zachowania. Jest delikatna, dokładnie tak jak ona. Taka krucha, taka wrażliwa. Każdy ruch wykonuje z gracją, pewną subtelnością, której nawet pieprzony płatek śniegu mógłby pozazdrościć. I tak jak on, długo nie przetrwa. Mam ją prawie w garści. Wystarczy, że zamknę wokół niej dłonie, a ulegnie pod wpływem nacisku. Będzie po niej. To kwestia czasu. Kilku chwil, nad którymi mam pełną kontrolę. Nadal nie zacisnąłem palców.
Jeszcze nie teraz.
Czekam na właściwy moment, a jestem cierpliwym graczem. W końcu trwałem w zawieszeniu całe cztery lata. I wystarczy. Nie chcę przeciągać dłużej niż to konieczne, zbytnia zwłoka niesie za sobą coraz większe ryzyko niepowodzenia. Nie mogę popełnić błędu. Nie stać mnie na to.
Już nie.
Przyglądam się dziewczynce, która wciąż wiruje na lodzie. Obraca się wokół własnej osi raz po raz i cieszy się przy tym idiotycznie. Jakby miała z czego, jakby brała za pewnik to, że jutro nadejdzie. Rozwieję te wątłe nadzieje. W końcu w życiu niczego nie można być pewnym. Ja byłem. Przez jakiś czas naprawdę żyłem w przekonaniu, że nic nie będzie w stanie mnie złamać. To był pierwszy błąd. Kolejnym było uznanie, że swoją niezłomnością ochronię wszystko, na czym mi zależało. Otaczająca mnie pustka jest oczywistym dowodem porażki.
Wszystko przez nich.
Przez niego.
Odszukuję go wzrokiem akurat wtedy, kiedy przytula do siebie swoją kobietę. Miło, kurwa. Mnie tak nie było, gdy nagle zostałem pozbawiony tchu, a ziemia osunęła mi się spod nóg. Za jego sprawą. Teraz to wiem, choć tak starannie ukrywał prawdę, że na moment sam pozwoliłem się oszukać. Ona jednak zawsze wypływa na wierzch. Prędzej czy później. Wystarczyło nadstawić ucho w odpowiednim kierunku i wsłuchać się w prawdziwie przyjacielskie, uczynne szepty. Stało się. Zdrajca został ujawniony. Stoi teraz w świetle reflektorów, a cała mistyfikacja rozsypała się w drobny pył. Nie jest jeszcze tego świadomy, jasność nie zdążyła porazić go w oczy. Przykre. Odebrał mi coś, co było dla mnie najważniejsze, ale zdaje się wcale o tym nie pamiętać. To nic! Przypomnę mu. Wskrzeszę dawne wspomnienia, bo bardzo chcę mu podziękować. Zawsze byliśmy sobie równi i tym razem też tak będzie.
Fakt, że mógłbym to zrobić nawet w tym momencie, jest, kurwa, przezabawny. Dylan nie zwraca na mnie uwagi, choć nie chowam się szczególnie. Gdyby tylko się rozejrzał, sam by się o tym przekonał. Niestety przez lata upływające mu w spokoju stracił czujność i nadal trzyma się kurczowo tego idiotycznego przekonania, że jeżeli coś nie nadeszło od razu, to nie nadejdzie nigdy. A przecież zemsta najlepiej smakuje na zimno. Dopiero wtedy można tak naprawdę się nią delektować, bez narażania się jednocześnie na poparzenie. Nie rozumie tego. Nie myśli, nie analizuje. Nie uważa. Poczuł się cholernie bezpiecznie i jest za bardzo pochłonięty zabawą. Uciekł od przeszłości. Pozornie i tylko we własnych przekonaniach, bo od niej nie da się zwiać, nawet gdyby biegło się najszybciej, jak to możliwe. Jemu już teraz plączą się nogi, choć przecież ułożył sobie swoją bajkę i wydaje się w niej naprawdę szczęśliwy. Pięknie. Tylko dobre zakończenie nie jest pisane dla wszystkich.
Najbardziej wkurwia mnie owoc ich miłości.
Maddison.
– Mamo, mamo! – Jak na żądanie dźwięczny dziecięcy śmiech niesie się przez tłumy i dociera do moich uszu, ostro wbijając się w bębenki, aż zgrzytam zębami. – Patrz, umiem na jednej nodze!
Mimo że polecenie nie było skierowane do mnie, ja też patrzę. I cóż, to nie skończy się dobrze.
Nie ma, kurwa, opcji.
– Ślicznie, skarbie!
– Tatuś mnie nauczył! – Cieszy się mała. – O, a spójrz teraz! Będzie piu… piruet! Jak panie w telewizji!
Dziewczynka musi czuć na sobie to spojrzenie, bo zamiast mknąć dalej po lodzie i kręcić te jebane kółka, zatrzymuje się raptownie i odwraca w moją stronę, a uśmiech znika z jej ust, jakby właśnie zobaczyła przed sobą potwora, który do tej pory grzecznie siedział pod łóżkiem. Straszył, ale przecież był niegroźny. Teraz przestał się chować. I jest.
Jestem.
Stoję przy bandzie pośród tłumu, nie wyróżniając się niczym szczególnym, ale mam wrażenie, że ona patrzy wyłącznie na mnie. Tak jakby czegoś się domyślała. Jakby już wiedziała. Ma długie blond włosy jak jej matka i duże błękitne oczy, dokładnie takie jak ojciec. Plątanina dobrych genów stworzyła dziecko o urodzie lalki z niemal porcelanową cerą oraz wyraźnie zarysowanymi policzkami, które teraz mróz dodatkowo naznaczył mocnymi rumieńcami. Łapiemy kontakt, choć wydaje mi się, że tylko ja trzymam ją w swoich sidłach. To, że tkwi w bezruchu i ciągle utrzymuje pion, jest moją zasługą. Chcę tak myśleć. Wystarczy, że mrugnę, a niewidzialne nitki zostaną brutalnie przerwane. Straci oparcie jak drewniana kukiełeczka, której ktoś dla zabawy odciął sznurki. Robię to z olbrzymią przyjemnością. Naciągam kaptur na łeb i odwracam głowę w bok. Ostatnie, co widzę, zanim przerywam to połączenie, to to, jak Maddie otwiera różane usteczka w wyrazie zdumienia i traci równowagę. Gleba. Upada na lód i leży.
Mówiłem, że będzie boleć. A to nawet nie początek.
Koniec przedstawienia.
Na razie.
Nie oglądam się za siebie, bo to nie do mnie należy sprzątanie po tym spektaklu. Jak zawodowy człowiek-cień znikam, gdy pojawia się zbyt wiele światła. Odchodzę, wracam do swojego królestwa.
Opuszczam urocze tereny West Village i kieruję się na południe, wzdłuż Jefferson Avenue. Zostawiam daleko za sobą lodowisko oraz ciąg identycznych, wzorowo zadbanych, białych domów jednorodzinnych wyjętych rodem z katalogu jednej z topowych deweloperskich agencji. Klony, zero unikalności. Nawet pieprzone paprotki zdają się stać na parapetach dokładnie w tych samych miejscach. I te fury! Żwirowe podjazdy zajęte są przez prawdziwe bestie, o jakich marzą nastoletni chłopcy. Marzą i śnią, wieszając nad swoimi łóżkami plakaty z podobiznami tych cacek, a potem harują całe życie, wlepiając tęskne spojrzenia w obrazki, jakby siła myśli miała sprawić, że te się zmaterializują. Niestety, dla większości auta nie chcą ani stać się trochę bardziej realne, ani dojechać bliżej, aby znaleźć się na wyciągnięcie ręki. Zerkam na nie ukradkiem i przyspieszam kroku, żeby nie kusić losu, a wraz z pokonaną odległością bogactwo zdaje się rozpraszać, rozmieniać na drobne. Rozsypywać. Zanikać… Przemierzam kolejne ulice i wchodzę coraz głębiej w mrok. Dopiero kiedy nie wyczuwam zapachu mamony, biorę głębszy oddech. Paradoksalnie jest mi lepiej, bo już miałem wrażenie, że cudzy dobrobyt w końcu mnie udusi.
Pogrąży w bezdechu.
To Morningside przynosi otrzeźwienie. Jak zawsze. Chociaż od lat już krążę po świecie i podróżuję niczym niespokojny duch, wędrowiec, uciekinier, nigdzie nie zatrzymując się na dłużej, to od tej dzielnicy odbijam się najczęściej. Kolebka młodości zapewniająca cholerny powrót do korzeni, a tak naprawdę podły rejon, pełen rozsypujących się budynków oraz ledwo przędących firm na skraju bankructwa. Siedziba żałości i niespełnionych aspiracji. To tutaj też znajduje się nora, w której się wychowałem. Mieszkanie moich starych. Opustoszałe, bo oni sami zbyt wcześnie zwinęli się z tego świata. Ich już nie ma, ale przytulne gniazdko w każdej chwili pozostaje dla mnie dostępne. Mogę się w nim schować niczym w matczynych ramionach. Oczywiście pozostając cały czas czujnym i nie pozwalając się przez nie zmiażdżyć.
Przyznaję, czasem chciałbym uwolnić się od tego miejsca równie mocno jak od męczącej przeszłości. Powinienem zrobić to dawno, ale sama świadomość nie sprawia, że cel jest bardziej realny. I nie stanie się taki, bo wciąż ciągną mnie tu niedokończone sprawy, niewyjaśnione spory. Nic dobrego, a jednak przekraczając umowną granicę między dzielnicami, nabieram pewności, że właśnie tu mogę być tak naprawdę sobą. Nic mnie nie zaskoczy. Nie jest w stanie.
Bieda nigdy nie była dla mnie obca, towarzyszyła mi już od dziecka. Przez okrągłe ćwierć wieku na zmianę woziła się na moich barkach, a gdy w jakiś sposób udawało mi się ją zrzucić i uciec, niemal natychmiast mnie doganiała, by z uporem maniaka znowu zacząć deptać po piętach. Mieliśmy tylko chwilowy rozłam, gdy porzuciłem znajomość z nią na rzecz kontaktów z odpowiednimi ludźmi. Zapracowałem na ich uwagę, a oni wprowadzili mnie w zupełnie inny, wcześniej pozostający poza wszelkim zasięgiem świat. Na moment. Zbyt krótki. Zbyt długi. Liznąłem bogactwa i był to przyjemny smak, nadal czuję go w ustach, bo nie da się o nim tak łatwo zapomnieć, ale jego utrata wcale nie była bolesna. Raczej okazała się oczekiwana. Może dlatego mijane właśnie pustostany nie robią na mnie takiego wrażenia, jak powinny.
Mnóstwo rzeczy mogło się we mnie zmienić, ale stare przyzwyczajenia trudno z siebie wyplenić ot tak. Tylko z tym sobie nie radzę. Całą resztę szlag jasny trafił. I dobrze. Jestem pewien, że niewielu, mając przed sobą to, co obecnie reprezentuję, dopatrzyłoby się we mnie tego człowieka, którym byłem kiedyś. Pewnie uznaliby, że w niczym go już nie przypominam. Słusznie. Zmiany zaszły, i to nie tylko fizyczne. Tamtego kolesia już nie ma.
Ukatrupiłem sam siebie.
Nie dosłownie, ale zabójstwo zmienia ludzi. Dokonując go po raz pierwszy, morderca tłamsi w sobie człowieczeństwo, niewinność, z jaką każdy przychodzi na ten padół łez. Coś się zmienia, coś znika. Nieodwołalnie. Nie ma znaczenia, że w tym przypadku nie był to dobrowolny strzał, a raczej oddany w rozpaczy, żeby pomścić kogoś, kto miał szansę jeszcze pobyć na tym świecie, ale ktoś inny uznał, że był już wystarczająco długo. Fakty pozostają faktami. Kulka poszła w ruch, trafiła w cel, choć z perspektywy czasu wiem, że nie ten, który powinien zostać obrany. To nie ma znaczenia, bo mentalnie i tak odbiła się rykoszetem. Jeden mózg na ścianie, a trupy mamy dwa.
Z tej drogi nie ma już powrotu.
Wszedłem na nią po raz pierwszy wiele lat temu, choć mój debiut był nieplanowany. Wymusił go fatalny zbieg okoliczności, ale jego konsekwencje zbyt łatwo zostały zaakceptowane. Znalazłem dla siebie usprawiedliwienie i z każdym kolejnym razem rozbudowywałem je coraz bardziej. Początkowo była to tylko piekielna potrzeba sprawiedliwości, potem walka o przeżycie, nagląca potrzeba utrzymania się w pionie, aż w końcu odpuściłem i przestałem na siłę się wybielać. Wraz z biegiem czasu i liczbą posłanych do piachu ludzi to przestało już mieć znaczenie. Wszystko, co gryzło i nie dawało mi spokoju, stało się jedynie podłym przyzwyczajeniem.
Zaakceptowałem to, że stałem się mordercą.
Zbliża się wieczór, szybko zapada zmrok. Witam go z radością, siadając na schodkach prowadzących do starej kamienicy. Chcę się nim napawać, póki całkiem mnie nie pochłonie i nie sprawi, że staniemy się pierdoloną jednością. W końcu ciemność to ja. Od zawsze. Tak samo straszni, tak samo odpychający. Zajebiście. Nie potrzebuję nikogo, a ludzie nie chcą otaczać się większym mrokiem, niż są w stanie znieść i samemu przy tym nie zgasnąć. Wszyscy się tego boją. Uciekają. Desperacko szukają światła nawet tam, gdzie go nie ma i gdzie nigdy nie zapłonie. Sztucznie kreowane nie jest w stanie sprostać zadaniu, a mimo to niektórzy próbują udawać.
W jednym z metalowych koszy po drugiej stronie ulicy ktoś właśnie podpalił śmieci, rozpalił ognisko. Ustawiają się wokół niego zmarznięte tłumy, spragnione ciepła i jasności, jakby to ono mogło cokolwiek zmienić w ich podłych życiach. Wyciągają brudne łapy, żeby choć na chwilę je ogrzać i ochronić przed mrozem. Bezwolne ludziki. Poddają się powiewom wiatru. Lecą tam, gdzie ich zawieje, nie próbując stawić temu czoła. Cierpią i płaczą, ale nie robią nic, aby polepszyć swój byt. Biorą tylko to, co daje im los, i nie chcą choćby pomyśleć, że da się osiągnąć coś więcej. Przegrani kretyni.
Wodzę wzrokiem po osmolonych twarzach. Znam historie właściwie każdego z nich. Wiem, co stało się w ich życiach, co zawaliło, co nie zadziałało tak, jak powinno. Kto kupił i stracił, kogo poniosły emocje i opuściło opanowanie. Efekt jest jednaki. Niczym się od siebie nie różnią. Szara masa, zero wyższych uczuć, choćby najmniejszej chęci zmiany czegokolwiek. Wszędzie za to potworne zobojętnienie i tępota, jakby nie zależało im już na niczym.
Robi mi się od nich niedobrze. Patrząc na ten obrazek, dociera do mnie, że się mylę. To nie ja żyję w ciemności. To oni błądzą na oślep. Wszyscy są tacy sami, nikt się nie wybija. Prawie.
Prawie, bo wtedy dostrzegam właśnie ją.
Dziewczyna w szarym, znoszonym swetrze stoi pośród tłumu. Jednak jeżeli chciała się wtopić w grupę, to ta sztuka jej nie wychodzi. Przed nią nikt nie odwraca wzroku. Nikt nie chce uciekać. Chociaż ma na sobie stylizację ubogiej staruszki i stara się nie wyróżniać, to i tak na pierwszy rzut oka widać, że się tu nie odnajduje. Musi być nowa. Albo zwyczajnie ściemnia. Zdradza ją to bystre, pełne energii spojrzenie błękitnych tęczówek. Wciąż można dostrzec w nich iskierkę inteligencji, która wraz z pobytem na ulicy stopniowo gaśnie. U niej jest niezmącona. Jeszcze. I kusi wszystkich, bo lgną do niej jak głupie ćmy do światła lampy. To może być tragiczne zderzenie. Zabójcze. Ale ich to nie rusza. Zupełnie jakby zapomnieli, że na ulicy liczy się nieufność. Zbytnia poufałość zwykle okazuje się bolesna, a nieznajoma tak mocno promienieje tym wewnętrznym blaskiem, że to aż razi.
Krząta się między grupkami bezdomnych. Panuje cholerny ziąb, ale ona nie ma na sobie kurtki. Na dłonie naciągnęła jedynie wełniane rękawiczki, ale dziwne takie, bez palców. Mogłaby sobie darować. One jej nie pomogą, nie ochronią przed mrozem ani przed niczym, co może ją tutaj jeszcze spotkać. Wystarczy na nią spojrzeć. Opuszki już ma zaczerwienione. Widzę to dokładnie, bo obserwuję, jak raz po raz sięga do dużego, blaszanego gara, który przywieźli wolontariusze. Przywieźli i tyle, bo to ona ich wyręcza. Przejęła metalową chochlę i sama chętnie rozlewa zupę, po czym rozdaje parujące talerze zgromadzonym. A raczej stara się to robić, ale z trudem nadąża w pojedynkę, bo tłum wciąż się powiększa, napływa. Na nikim nie robi to jednak wrażenia. Dwóch młodych mężczyzn z Fundacji, którzy być może mogliby jej pomóc, wcale się do tego nie pali. Stoją obok auta bezczynnie i ucinają sobie pogawędkę, jarając fajki. Ignorują ją, a ona działa i nie prosi o nic.
Intryguje mnie.
Blond włosy, tak jasne, że sprawiają wrażenie wręcz srebrnych, kręcą się w drobne sprężynki. Podskakują przy każdym ruchu, gdy odczynia te swoje dzikie tańce wokół gara. Trzeba przyznać, że wczuła się w rolę gospodyni. Krąży niczym zawodowa czarownica, zmysłowa wiedźma, choć ta czupryna nadal wygląda jak aureola. Aniołek. Tak, zdecydowanie bliżej jej do anioła. Musiała gruchnąć z wysoka o ziemię, bo nikt normalny nie wziąłby dobrowolnie udziału w karmieniu tych szmaciarzy, życiowych nieudaczników i podłych szumowin z całego miasta, zgromadzonych w jednym punkcie. To nie jest dobre miejsce, brak tu dobrych ludzi. Dobroć, którą ona przytaszczyła ze sobą, może okazać się niewystarczająca i pod naporem ciemności zwyczajnie zgasnąć. Dziewczynie najwyraźniej sprawia to kurewską radość, bo uśmiecha się do każdego łagodnie i z czułością, jakby nie widziała, że przecież oni sami zapracowali na swój los. Gdyby postarali się bardziej, nie skończyliby w ten sposób.
Chcę się dowiedzieć, kim ona jest i dlaczego tak bardzo rządzi się w mojej dzielnicy. Czemu przejęła panowanie i czuje się tu tak pewnie, gdy zniknąłem ledwie na chwilę. Wstaję i podchodzę bliżej. Poruszam się jak w transie, choć czujność nie chce się ode mnie odczepić. Wrzeszczy zawzięcie, ale ją uciszam. Przechodzę przez ulicę, nie spuszczając oka z nieznajomej.
Ledwie zauważam, że od gara właśnie odsuwa się jeden z dzieciaków od Campbellów. Nigdzie nie ma jego młodszej siostry ani ich starych. On z kolei jest tak zaaferowany, że nie zwraca na nic uwagi. Niechętnie rzucam na niego okiem. Brudne łachmany wiszą na nim luźno jak na wieszaku, a obsmarowana sadzą buźka zmizerniała od ostatniego razu, gdy widziałem go kręcącego się po okolicy. Teraz jest jeszcze barwniejsza, bo zdobi ją kilka nowych siniaków. Trzyma w małych dłoniach talerz z zupą. Kurczowo, jakby od tego, czy dotrze z nim do celu, zależało całe jego życie. Albo i nie tylko jego, bo nie zabiera się od razu za jedzenie, a szybko oddala od zbiegowiska. Dzielnie niesie swoją zdobycz. Jest skupiony na niej do tego stopnia, że nie patrzy, dokąd zmierza, a kieruje się prosto w moją stronę. I to błąd. Diabelski.
Los lubi kpić z człowieka. Czasami rzuca mu pod nogi głazy, a czasami kamyki. Dla niektórych nawet ziarnko piasku może okazać się problematyczne i być przyczyną porażki. Tak jak tutaj, bo łamaga potyka się na prostej drodze. Co gorsza, znajduje się zbyt blisko, przez co cała zawartość naczynia chlusta prosto na moje spodnie. Gorąco przenika przez warstwę materiału, ale nawet nie drgnę. Nie mrugam. Zatrzymuję się, a dzieciak unosi podbródek i spogląda na mnie ze strachem. Nie wiem, czy bardziej obawia się konfrontacji ze mną, czy tego, co zrobią z nim jego starzy, gdy okaże się, że jednak nie załatwił żarcia. Nie potrafię go rozszyfrować, ale młody prawie robi pod siebie.
– Pierdolona niezdara – warczę, a on się trzęsie. W oczach zbierają się mu łzy, ale mimo to trzyma dziarsko uniesiony podbródek, jakby miał zamiar stawić mi czoła. Jakby był tutaj górą. A raczej nie miał innego wyboru niż tkwienie w tej iluzji. Zabawny dzieciak. – Wiesz, co tutaj robi się z takimi jak ty?
Nie kończę swojej groźby, bo w całe zajście miesza się intruz o anielskich włosach i niebiańskim spojrzeniu. Widocznie porzuciła rolę polowej kucharki, bo biegnie w naszą stronę w sprinterskim stylu. Kobieta stu talentów. Jestem ciekawy, co jeszcze będzie w stanie pokazać. Chętnie bym się o tym przekonał choćby na własnej skórze.
– Aaron! – Chwyta chłopca w objęcia. – Nic ci się nie stało?
Odsuwa go na moment, na wyciągnięcie ramion, przygląda mu się uważnie z każdej strony, szukając obrażeń, a kiedy upewnia się, że jedynym poszkodowanym w tym zderzeniu jestem tylko ja, natychmiast go do siebie tuli. Zasłania sobą, jakby to było w stanie obronić go przede mną. Nie jest. Gdybym tylko chciał, zjadłbym ich oboje za jednym razem. To żadne wyzwanie i może właśnie dlatego go nie podejmuję.
– Jeszcze jest cały, ale to się może zmienić, jeżeli nie nauczy się uważać – przemawiam w imieniu cykora, bo on najwyraźniej nie jest w stanie wykrztusić z siebie ani słowa.
Anielica przenosi wzrok na mnie. Wkurwiona anielica, poprawiam się w myślach. Iskierka złości skrzy się w jej oczach, ale nagromadzone pokłady dobroci zaraz ją gaszą i strofują. Anioł zemsty niemal mógłby pozazdrościć wytrwałości w niesieniu nienawiści. Niemal…
– To tylko dziecko – odzywa się hardo i wstaje z kolan, podpierając się dłońmi pod boki, a mały chowa się za jej plecami. Unoszę brwi w odpowiedzi na tę oczywistość. – Mógłbyś być bardziej wyrozumiały!
– Widzę przecież, że nie pies. Dziecko. Gówniarz. Bachor – rzucam luźno, bez zastanowienia.
Chłopak wychyla się na moment zza swojej obrończyni, ale nie miesza się w dyskusję. Przysłuchuje się w milczeniu tej wymianie zdań, przeskakując zalęknionym wzrokiem między nami, po czym zwyczajnie rzuca się do ucieczki. Zwiewa bez słowa pożegnania, zostawiając dziewczynę sam na sam ze mną.
To by było na tyle z jego wdzięczności i wsparcia.
– Nazywaj dzieciaka, jak chcesz, ale właśnie ich pozbyć się jest najłatwiej – kontynuuję, ponownie koncentrując się na dziewczynie. – Małe truchło, lekka sprawa. Nie zdziw się, jeżeli następnym razem go tutaj nie ujrzysz.
Nieznajoma bierze głęboki wdech, aż drobna pierś unosi się i opada w gwałtownym ruchu. Bezczelnie spoglądam jej w dekolt, a ona miażdży mnie tym sarnim spojrzeniem, z którego nie zrzuciła wcale łagodności.
Aua, faktycznie mogłoby zaboleć.
– A jak już się tak pouczamy, to też ci dam radę, aniołku – mruczę cicho.
Chwytam ją za kosmyk włosów i zaplatam wokół palca, zanim udaje jej się odsunąć. Nieznajoma szarpie gwałtownie głową, ale trzymam zbyt mocno, aby mogła się łatwo oswobodzić. Wygląda na zaskoczoną, i to tak bardzo, że niemal przestała oddychać. Tylko mnie tym nakręca. Przyglądam się jej bez słowa, a potem zakładam włosy za ucho, opuszkami muskając policzek. Jest rozpalona, jakby od wewnątrz pożerał ją ogień. To żaden problem. Na szczęście potrafię zawodowo tańczyć w płomieniach. Nachylam się ku niej i szepczę:
– Skoro bawisz się w zbawicielkę uciśnionych, to pilnuj lepiej tych swoich szczurząt, żeby nie wbiegały pod nogi temu, komu nie powinny. Uwierz, nie każdy tutaj jest tak wyrozumiały jak ja. Chyba nie chcesz, żeby coś je pożarło? Kocury nie śpią, skarbie. – Szturcham nosem jej szyję i jeszcze bardziej ściszam głos: – I nie prowokuj mnie więcej, bo w ten sposób powodujesz, że sam mam coraz większą ochotę na małe polowanie, a uwierz, dzieciaki to ostatnie, co może mnie interesować. Ba, myślę wręcz, że właśnie znalazłem coś dużo lepszego.
Uśmiecham się drapieżnie, a ona nie odrywa ode mnie wzroku. Jej źrenice rozszerzają się ze strachu, jakby uzmysłowiła sobie, że spotkała na swojej drodze diabła. Właściwa reakcja. Robię krok w tył i słyszę, jak dopiero wtedy z drżeniem wypuszcza przetrzymywane zbyt długo powietrze.
Skyler
Wdech i wydech. Wreszcie mogę oddychać. Mogę, bo wyrwałam się stamtąd. Już nie śpię. Patrzę obojętnym wzrokiem na sufit, który przez otaczający mnie mrok sprawia wrażenie poszarzałego. Moje serce powoli się uspokaja, puls zwalnia. Mokre od potu włosy kleją mi się do czoła i karku, mimo że najwyraźniej nieświadomie ściągnęłam z siebie kołdrę. Jestem jednak spokojniejsza, bo to koniec tego koszmaru. Znowu mam kontrolę nad samą sobą. Przynajmniej pozorną. Totalnie umowną i tylko na niby. Tak naprawdę nigdzie nie jest tak źle jak w mojej głowie. Szczególnie w nocy. I wtedy, kiedy to one przejmują kontrolę.
Myśli.
Mają wielką moc. Przekonałam się o tym na własnej skórze. Boleśnie. Słowa powtarzane w ciszy, a nawet te niewypowiedziane na głos, potrafią odmienić wszystko. Jeżeli o czymś gorąco marzymy, istnieje możliwość, że ich siła to do nas ściągnie. Gorzej, jeśli okazuje się, że to, co przyszło, wcale nie jest tym, czego rzeczywiście chcieliśmy. Zgniata nas rozczarowanie, ale jest za późno na odwrót. Podarków ofiarowanych przez los nie można oddać ani nikomu przekazać. Musimy sami radzić sobie z tym dobrobytem.
Choć czasami to zbyt trudne.
Ociężale podnoszę się do siadu. Przez moment sądzę, że już jest dobrze. Przez chwilę, bo jednak im dłużej patrzę przed siebie, próbując coś dojrzeć, tym mi gorzej. Mrok robi burdel w mojej głowie. Sprawia, że niewyraźne kształty znajdujące się po drugiej stronie pokoju stają się coraz straszniejsze, a wyobraźnia się nakręca. Nic nie poradzę. Miałam dwadzieścia trzy lata, aby uodpornić się na typowo dziecięce lęki, ale nie wykorzystałam tego czasu. Nadal nie potrafię w żaden sposób oswoić ciemności. Ale czy to takie dziwne? Przecież właśnie w niej czają się najgorsze rzeczy. Po stokroć straszniejsze, bo niewidoczne, a nie da się bronić przed tym, czego nie można w porę dostrzec… O tym też coś wiem. Z każdą kolejną myślą moje serce na nowo zaczyna mocniej bić. Niewiele trzeba, bo dłonie już mi drżą, a kropelki potu roszą skroń.
Ostatkiem sił wyrywam się z odrętwienia i podrywam na równe nogi. Biorę przy tym zbyt głęboki oddech, bo aż zachłystuję się powietrzem. Oczy zachodzą mi łzami, ale nie rezygnuję. Krztusząc się, rzucam się do włącznika światła. Uderzam o niego pięścią, a pokój zalewa jasność. Rozpraszam mrok, bo to jego boję się na równi z tym, co drzemie głęboko we mnie. A może między nimi nie ma żadnej różnicy? Potwór czający się w ciemności za każdym razem, gdy rozbłyskują lampy, chowa się w moim wnętrzu. I noszę go, i dźwigam. Nie potrafię pozbyć się tego ciężaru.
Mrugam, próbując przyzwyczaić oczy do nagłej zmiany i sprawić, że przestaną łzawić. Jednocześnie uchylam okno, bo wciąż brakuje mi tchu. Oddycham głęboko przez nos i wypuszczam powietrze ustami. Raz za razem. Powinno pomóc. Nie pomaga. Fizycznie czuję się lepiej, ale psychicznie wciąż mam wrażenie, że nie mogę złapać tchu. I to pomimo upływu lat.
To nigdy nie da mi spokoju, nieważne, jak ciężko nad sobą pracuję. Emocje zmieniają się niczym w kalejdoskopie. Najgorsze z nich wszystkich jest poczucie winy, i to tak silne, że zwala z nóg. Konsekwencje dawnych decyzji tratują mnie z wyjątkową brutalnością. Nie są w tym jedyne. Nagłe napady paniki przychodzą z zaskoczenia i mieszają się naprzemiennie z otumaniającym spokojem, obojętnością. Przypływ radości tłamszony jest postępującym przygnębieniem i strachem o przyszłość. Jestem zmęczona. Wiecznymi huśtawkami, emocjonalnym rollercoasterem, do którego nigdy nie chciałam wsiadać, a i tak zostałam wepchnięta wbrew własnej woli. Nie umiem znaleźć równowagi, przez co czuję się jak czub, ostatnia wariatka. Mogę użyć wielu różnych epitetów, ale to nie zmienia faktu, że po prostu sobie nie radzę. Codzienność mnie przerasta.
I to zbyt często.
Zamykam okno, dopiero gdy przestaję trząść się z nerwów, a zaczynam z zimna. Otulam się szlafrokiem, przysiadam na parapecie i patrzę na panoramę wolno budzącego się do życia miasta. Jest wcześnie, za chwilę minie czwarta nad ranem. Ruch na ulicach jeszcze się nie uaktywnił z pełną mocą, ale i tak od czasu do czasu pojedyncze auta mącą mrok reflektorami. Nie słyszę szumu toczących się po asfalcie kół. Niewykonalne. W końcu to szóste piętro. Jest zbyt wysoko, aby dźwięk mógł do mnie dotrzeć, ale sama obecność pojazdów koi moje zszargane nerwy. Pomaga mi świadomość, że nie tkwię w tym bagnie sama. Że tam niedaleko są jeszcze inni ludzie. Blisko, prawie na wyciągnięcie ręki. Samotność mnie nie znokautuje tak długo, jak będę to powtarzać.
Opieram się ramieniem o szybę, a oddech sprawia, że na szklanej powierzchni osadza się mgiełka. Sięgam do niej dłonią, by się jej pozbyć, ale w tym samym momencie na kolana wskakuje mi bura kocica, która skrada całą moją uwagę. Nie należy do mnie, właściwie do nikogo nie należy, ale często się wprasza w odwiedziny. Przychodzi popołudniami i wieczorami, zawsze wtedy, gdy wracam z pracy. Czeka już na progu, a gdy wpuszczam ją do środka, wyłudza jedzenie, po czym zajmuje kanapę, odsypia i rano wychodzi razem ze mną. Znika jak gdyby nigdy nic. Nie pozwala się przywłaszczyć ani nawet zatrzymać na dłużej. To wolny duch, ale lubię jej obecność.
– Przepraszam – mówię do niej czule.
Machinalnie głaskam puchaty łebek, pieszczę ją tuż za uchem, bo zauważyłam, że tam lubi najbardziej, a ona mruży zielone ślepia i łasi się, przechyla głowę, próbując dopasować się do kształtu dłoni. Mruczy i te głębokie pomruki działają na mnie uspokajająco, niemal terapeutycznie.
– Obudziłam cię – szepczę. – Znowu.
Kocury nie śpią, skarbie.
Wzdycham, kiedy w mojej głowie rozbrzmiewa wspomnienie tego głosu. Wracam myślami do wczorajszego wieczoru. Do tego jednego spotkania, które wywarło na mnie większe wrażenie, niż powinno. Jestem tego świadoma. Wciąż pamiętam moment, w którym okrutne spojrzenie nieznajomego przeszyło mnie na wskroś i pochwyciło w objęcia. Trzymało mocno, władczo, jak jeszcze żadne przed nim. A potem nastąpiło niespodziewane szarpnięcie. Za włosy. Bolało, ale zaraz po nim przyszedł ten lekki dotyk jego palców sunących po moim policzku, jakby próbował zrekompensować nim swoje niewłaściwe zachowanie. Podjęłam próbę oswobodzenia się. Jedną.
A potem odpuściłam.
Nie rozumiem własnych reakcji. Nigdy nie wykazywałam się nadmierną uległością, ale tym razem było inaczej. Pozwoliłam mu na to. Pozwoliłam się zbliżyć. Obcemu facetowi spotkanemu na ulicy! Nie krzyczałam, nie rzucałam się w desperackim poszukiwaniu możliwości ucieczki. Chociaż wewnętrznie byłam przerażona, po prostu stałam bez ruchu, a on robił, co chciał.
– Idiotka – warczę pod nosem i poruszam się niespokojnie, a kotka przestaje mruczeć. Czuję za to, jak mocniej wbija pazury w moje uda. Próbuje tylko utrzymać równowagę, ale nie zdziwiłabym się, gdyby chciała też przywołać mnie do porządku. Gdyby to mogło w jakiś sposób pomóc…
Oznaki szaleństwa? Mam je na wyciągnięcie ręki. Najwyraźniej brakuje mi w życiu adrenaliny. Albo czułości. A może jednego i drugiego, skoro każdy przejaw zainteresowania przyjmuję z taką ochotą, i to nawet od nieznajomych. Poddałam się temu bez słowa. Jak naiwne jagnię lgnące i upraszające się o uwagę wilka. Pasował do tego określenia. Och, aż za bardzo. Jego ciemne, praktycznie czarne ślepia wpatrywały się we mnie intensywnie jak u drapieżnika, który śledzi swoją ofiarę i ocenia, jak łatwy będzie to łów. Wczoraj nie napracowałby się zbyt ciężko. Było w nich coś dzikiego, nieokiełznanego i nieludzkiego, co przerażało, ale jednocześnie zapierało dech w piersi…
Opanuj się, Skyler! Całkiem ci odbiło! To był totalnie obcy typ!
Karcę się w duchu, ale to na nic. Mimo wszystko chcę iść tam znowu i staram przekonać samą siebie, że wcale nie liczę na kolejne spotkanie. No dobra, może przy okazji, przez przypadek… Po to, żeby się przekonać, że to wszystko nie było wytworem mojej wyobraźni. Ale głównie dla siebie. W poszukiwaniu ratunku.
Jak zawsze.
Praca z bezdomnymi początkowo była moją pokutą, którą sama na siebie narzuciłam. Nie robiłam tego, bo przyświecał mi wyższy cel. Po prostu szukałam ucieczki przed niespokojnym sumieniem. Przed grzechami przeszłości, które każdej nocy pozbawiały mnie snu. Nie podziałało tak, jak tego chciałam, ale przynajmniej mogłam udawać. Kiedy przebywałam wśród potrzebujących, czułam się lepiej, bo widziałam, że oni mają gorzej. Na tym budowałam swoje szczęście. Okrutne spojrzenie. Egoistyczne jak cała ja. Długo się tego trzymałam i tylko dlatego tam przychodziłam, ale wraz z biegiem czasu coś się zmieniło. Zaczęłam widzieć więcej, pełniej. Teraz, chociaż wciąż męczą mnie koszmary, odnajduję ulgę właśnie w wolontariacie. Czerpię z tego przyjemność. Coraz większą, bo wiem, że mogę komuś pomóc i sprawić, że to „gorzej” może być nieco bardziej znośne.
W końcu przecież dobro zawsze wraca…
Prycham kpiąco, bo akurat w tę frazę nadal trudno mi uwierzyć, i sięgam po telefon leżący na komodzie stojącej przy ścianie obok okna, żeby sprawdzić godzinę. Na ekranie widnieje ikonka wiadomości. Od matki. Dostarczona wczoraj, ale nieprzeczytana. Nie miałam do tego już siły, gdy wróciłam do mieszkania. Teraz też nie mam, ale telefon w mojej dłoni rozdzwania się, jakby ktoś po drugiej stronie wyczuł, że już nie śpię, więc może się bezkarnie dobijać. Spoglądam na ekran z rozkojarzeniem, a kiedy dociera do mnie, kto dzwoni, uśmiecham się krzywo. No jasne.
Odbieram.
– Cześć, mamo! – Staram się zabrzmieć wesoło, ale sama słyszę, że nie wychodzi to zbyt dobrze. Towarzysząca mi kocica chyba też tak uważa, bo traci cierpliwość. Miauczy krótko, po czym schodzi z moich kolan i wędruje na drugi koniec parapetu, przeciąga się rozkosznie, a potem zwija w kłębek i mrucząc głośno, mruży ślepia, jakby namierzała kłamcę. To nie jest wymagające zadanie. – Nie możesz spać? Myślałam, że odkąd Philip u ciebie pomieszkuje, to dba, żebyś nie zarywała nocy.
Nie mam zamiaru wypominać jej, że dość szybko ułożyła sobie życie na nowo po śmierci ojca. Wręcz przeciwnie. Dopingowałam ją w tym z całych sił. Zwłaszcza że Philip wydaje się w porządku. Pracuje jako główny informatyk w firmie, a jednocześnie był pierwszą osobą, która przebiła się przez ciężki i ciemny całun żałoby, który okrywał naszą rodzinę. Nadal jestem mu za to wdzięczna. I cóż, może nie zawsze czuję się w jego towarzystwie swobodnie, jednak go lubię, bo coraz częściej zdarza nam się dobrze ze sobą dogadywać. Może jest młodszy od mamy o całe dziewięć lat, ale to żadna różnica. Wierzę, że łączące ich uczucie jest szczere, poza tym chyba nikt inny nie potrafiłby przekazać jej tyle energii, co on. Cieszę się, że im się układa.
– Nocy? Jest rano, kochanie – mówi poważnie. – Poza tym nie oszukuj, wiem, że sama już jakiś czas nie śpisz.
Przygryzam wargę i macham nerwowo nogami jak przedszkolak, obijając piętami o kaloryfer, a metaliczny dźwięk niesie się w dół budynku. Mam w nosie, czy nie obudzę przypadkiem sąsiadów. Nerwy mnie zjadają, jak za każdym razem, gdy z nią rozmawiam.
– Niedawno dotarłam do biura – informuje mnie. – Przejeżdżałam niedaleko mieszkania i widziałam u ciebie zapalone światło.
– Ja… – Biorę głęboki wdech i wypuszczam go ze świstem. Nie potrzebuję zbyt wiele, by kolejne oszustwo samo uformowało się w moich ustach i poszło w świat. Niedługo pogubię się w ich liczbie. Zwłaszcza że daleko im do perfekcji. – Po prostu już się wyspałam.
– To dobrze. Zawsze ci powtarzałam, że szkoda życia na sen. Zbyt długie wylegiwanie się pogarsza krążenie, co odbija się na cerze, a twoja nie wygląda najlepiej. Wcześniej potrafiłaś o siebie zadbać.
– Mamo… – Wzdycham i przeczesuję palcami skołtunione loki.
Nie chcę znowu słuchać, jak bardzo się zaniedbałam. Nie obchodzi mnie to. Kiedyś to było najważniejsze pod słońcem i nie ruszałam się z domu, póki nie przygotowałam się perfekcyjnie. Dziś nie mam powodów, żeby się przejmować tym, jak wyglądam. Brzydkiej duszy nie przykryje tona makijażu. Brudu, który ją znaczy, nie da się tak łatwo zmyć. A ja od lat nie czuję się czysta.
– Dobrze, dobrze. Nie wzdychaj, Skyler, wiesz, że tego nie lubię. – Cmoka. – Mam nadzieję, że zaczęłaś już pracować nad projektem dla Scub? Wiesz, że to nasz najważniejszy klient, prawda? Potrzebuję tego na wczoraj. Wieczorem wysłałam ci wiadomość z nowymi wytycznymi. Odczytałaś?
– Nowymi? – Dziwię się, bo byłam przekonana, że ten temat jest już zamknięty.
Starałam się, uruchomiłam wszelkie kontakty i efekty wyglądały naprawdę zadowalająco. Chyba zbyt wcześnie to oceniłam.
– Tak, nie podoba im się to, co zaproponowałaś ostatnio.
– No dobrze. Nie sprawdzałam tego, zapomniałam wczoraj zabrać laptop z biura. Kiedy tylko przyjadę, postaram się jeszcze coś zmienić – mówię, siląc się na spokojny ton. Wcale się tak nie czuję. Mam ochotę tupać i wrzeszczeć. Poprzestaję jedynie na zmarszczeniu brwi.
To nie tak, że nie przyjmuję do siebie krytyki. Po prostu zmieniłam priorytety. Pierwszy rok po śmierci ojca był stanem zawieszenia, nie potrafiłam się odnaleźć w tej sytuacji i czułam, że straciłam kontrolę nad własnym życiem. Kolejne dwanaście miesięcy pomogło mi je przewartościować. Już nie marzę o tym, żeby zostać panią prezes – władczynią korposzczurów, które są w stanie poodgryzać sobie nawzajem łby, żeby tylko wskoczyć na wyższy szczebelek.
Chcę od życia czegoś innego. Tak bardzo chciałabym zrobić coś więcej, coś znaczącego. Coś, co pozwoliłoby mi w końcu odżyć. Tak bardzo się boję, że nie zdążę. Że zabraknie mi tego jednego oddechu i w końcu dopadnie mnie bezdech. Silniejszy niż ten nocny, bo całożyciowy. Tak jak jego… A agencja nie jest moim wymarzonym miejscem pracy. Białe ściany w tym pomieszczeniu wcale nie stanowią dla mnie białej kartki. Nie pomaluję jej po swojemu. Niby kreatywna branża, a muszę postępować według reguł. I po co? Żeby zarobić jeszcze więcej pieniędzy? To nie ma znaczenia. Już nie.
Mama tego nie rozumie. Nadal to do niej nie dociera, bo trzyma się tego, co było. Nie dopuszcza do siebie myśli, że to nie wróci. Zmiana ją przeraża. Ta, która dotyczy mnie – jeszcze bardziej. W przejściu od imprezowej, zabawowej młodej dziewczyny do otaczającej się ciszą i stroniącej od ludzi outsiderki dopatruje się ciszy przed burzą i robi wszystko, by przed czasem rozgonić ciemne chmury. Nieumiejętnie.
– Nie, Skyler, nie musisz tego dopracowywać, zmieniamy całkiem koncepcję. Trzeba zacząć od nowa, i to jak najszybciej. Philip zaraz przywiezie ci twój laptop. Nie musisz dziś zjawiać się w biurze, pracuj zdalnie z domu, zaoszczędzimy czas.
– Ale ja chciałam… – Próbuję przekazać, że mam swoje plany. Ona jednak nie ma zamiaru słuchać.
– Bez słowa. – Ucina dyskusję. – Nie sprawiaj kłopotu, dziecko. Po prostu odczytaj to, co wysłałam ci na maila i wykonaj. Zadzwonię później, żeby wszystko skontrolować, a całość chcę mieć gotową do końca dnia. Wykaż się, kochanie. – Nie udaje mi się dojść do słowa, bo mama, nie czekając na moją odpowiedź, po prostu się rozłącza.
Odsuwam komórkę od ucha i patrzę ze złością na ciemny ekran. Chciałabym dać upust irytacji, wykrzyczeć, że nie jestem już dzieckiem i potrafię decydować sama o sobie, ale jedynie wzdycham ciężko i opieram rozgorączkowane czoło o zimną szybę.
Dzieciaki w Morningside znowu będą musiały poczekać…
Siedzę w jednej pozycji zbyt długo, bo gdy ponownie się poruszam, czuję, że cała zdążyłam porządnie ścierpnąć. Co gorsza, rosnący żal i poczucie niesprawiedliwości coraz mocniej przejmują nade mną kontrolę. Do tego nie mogę dopuścić. Chcę je powstrzymać, ale ktoś mnie w tym wyręcza. Zanim bowiem dopinają swego, telefon ponownie daje o sobie znać.
Zgrzytam zębami, bo jestem przekonana, że to znowu ona i odzywa się tylko po to, by dodać kilka przemilczanych uwag albo sprawdzić, czy grzecznie odebrałam już przesyłkę.
Klnę cicho pod nosem, ale posłusznie klikam w powiadomienie. To, co widzę, gdy wiadomość się otwiera, sprawia, że kolejne przekleństwo zamiera mi na ustach, a lodowaty dreszcz boleśnie przemyka wzdłuż kręgosłupa. Strach zaciska lodowate paluchy na moim sercu. Jeszcze nigdy nie biło tak mocno i desperacko, jakby za wszelką cenę próbując się wyrwać z diabelskich sideł. Zaraz zostanie zgniecione. Jestem tego pewna. Tak samo jak tego, że przeszłość znowu daje o sobie znać.
– Co jest…
Mam w głowie pustkę, wszystkie inne myśli, które do tej pory konkurowały o moją uwagę, teraz postanowiły zdezerterować. Zostaję sama. Przez moment tkwię w bezruchu i w milczeniu śledzę wzrokiem otrzymany tekst. Raz po raz, bo mam nadzieję, że za chwilę po prostu zniknie. Niestety wciąż go widzę. Mam wrażenie, że ktoś napisał go w obcym języku, choć przekaz jest cholernie jasny:
„Wiem, co zrobiłaś”.