Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przewrotny los potrafi w jednej chwili wszystko odebrać, sprawić, że codzienność traci sens i nic nie ma już znaczenia. Potrafi jednak także dawać i zapierać dech w piersi.
Rachel Rose przekonuje się zarówno o jednym, jak i drugim. Straciła rodziców w tragicznym wypadku, a teraz widmo śmierci wisi nad jej przyjacielem. Strach przed samotnością paraliżuje ją i sprawia, że każdy ruch staje się olbrzymim wysiłkiem. Czy pojawienie się na jej drodze nowych uczuć będzie w stanie odczarować rzeczywistość?
Danny Millson z zawrotną szybkością, godną prawdziwego rajdowca, wdziera do jej życia i sprawia, że nabiera ono kolorów.
Feeria barw.
Ale nic nie trwa wiecznie.
Niebezpieczeństwo czyha za rogiem i tylko czeka na odpowiedni moment, by dać o sobie znać.
Jak szybko potrafi bić serce, kiedy przepełnione jest obawą o najbliższych?
Jaką prędkość potrafi nabrać oddech, zanim całkiem go zabraknie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 364
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Monika Gajos, 2021Copyright © Wydawnictwo WasPos, 2022All rights reservedWszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Justyna Sieprawska
Zdjęcie na okładce: © by Photographee.eu/Shutterstock
Ilustracje wewnątrz książki: © by pngtree.com
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I - elektroniczne
ISBN 978-83-8290-121-4
Wydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
5 lat później…
Podziękowania
Rozdział 1
Rachel
– Uśmiechnij się, Rach! Życie jestpiękne!
Mocno otulam się ramionami i spoglądam z powątpiewaniem na Toma, który pokonał już niewysokie ogrodzenie i dziarskim krokiem przedziera się przez gąszcz zżółkniętych, sięgających mu połowy łydki, traw. Próbuje dotrzeć na zmarzniętą taflę niewielkiego jeziora znajdującego się w samym środku parku. Sama nie wiem, co budzi mój większy sceptycyzm. Absurdalne hasełka wymyślane jakby na poczekaniu czy jego pomysły. Jedno i drugie zbyt często przybiera niezrozumiały dla mnie wymiar. Teraz też. Normalny człowiek, który wybiera się na łyżwy i widzi przy lodowisku tabliczkę „zamknięte”, przeżywa to przez ułamek sekundy, chwilę godzi się z rozczarowaniem i wraca do ciepłego mieszkania, zastępuje plan A planem B. Bo trudno, stało się. Nie zawsze możemy mieć to, czego chcemy. Życie. Wszyscy to rozumieją. No pozanim.
Tom nie jest normalny, nie jest jak większość. Nie pasuje do tego określenia wcale. Dla niego nie ma rzeczy niemożliwych, nie do przeskoczenia. Zawsze próbuje mi udowodnić, że istnieje rozwiązanie każdej sytuacji. Tylko do niektórych dochodzi się szybko i bez wysiłku, inne wymagają czasochłonnej i męczącej wędrówki. Może brzmiałoby to wiarygodniej, gdyby nie mówił tego on – człowiek z wyrokiem na karku, stojący nad otwartą trumną, który z każdym kolejnym dniem zaczyna coraz nieudolniej balansować na krawędzi. Niebawem straci równowagę. To kwestia czasu, aż wpadnie do środka. Będzie tak, jeżeli nie zdarzy się jakiś cud, który go uratuje. Wiem to i on też jest wszystkiego świadomy, ale niewiele sobie z tego robi. Kiedy ma lepsze dni, nic nie jest w stanie go złamać. Pozornie. Rzeczywistość jednak skrada się po cichu i kiedy udaje się jej go zaskoczyć, zwala z nóg i wyłącza z gry na kolejne tygodnie. Wtedy bywaźle.
– Ha, wiedziałem, że już zamarzło! Rachel, no chodź tutaj! Wydeptałem ci nawet drogę. Mamy całe jezioro dla siebie! Prywatne lodowisko! I do tego czynne całą dobę! – Uśmiecha się radośnie. – Nikt mi nie będzie mówił, kiedy mogę sobie jeździć na łyżwach, a kiedy nie – dodaje, ale ciszej, jakby sam do siebie. Robi przy tym zadowoloną, komiczną minę. Wygląda, jakby był królem życia i nigdy nie miał prawaprzegrać.
Oj, naiwnykrólewiczu…
Nie pogania mnie więcej. Nie musi. Jest przekonany, że prędzej czy później do niego dołączę. Zna moją nadopiekuńczość i jej siostrę: chorobliwą potrzebę kontroli. Wie, że chociaż wcale mi to nie pasuje, nie zostawię go tu na pastwę losu, bo sama bym się tymzamęczyła.
Wzdycham ciężko i rozglądam się dookoła, ale w parku nie ma nikogo. Żaden nadgorliwy policjant nie zmierza w naszą stronę, aby odciągnąć nas z tego miejsca i pogrozić palcem. Najgorzej. Akurat w tym momencie bardzo przydałaby mi się jegoobecność.
Tom stawia kroki tuż przy brzegu. Wchodzi na kamienny murek, który oddziela zaniedbany trawnik od skrzącej się w świetle pobliskich latarni zamarzniętej wody, i patrzy z dumą na zdobyte tereny. Balansuje, a potem decyduje się wejść na lód. Ostrożnie sprawdza twardość powierzchni jedną stopą, a kiedy nabiera pewności, dołącza do niejdrugą.
Nie spuszczam z niego wzroku. Nie komentuję tych poczynań, choć niepokój coraz silniej domaga się, abym zareagowała w jakikolwiek sposób. Bezczynność nie żyje ze mną w zgodzie. Zazwyczaj. Tym razem musi. Nie chcę odbierać przyjacielowi tych nielicznych chwil zabawy, a widzę, że wreszcie jest szczęśliwy. Ostatnio miał zbyt mało dobrych momentów. Teraz promienieje i gdybym nie wiedziała, dałabym się może nabrać, że nic mu niedolega.
Thomas odwraca się w moją stronę, a ja jak na zawołanie układam usta w wyuczony uśmiech. Oszukany i wymuszony, ale staram się. Dla niego. Próbuję utrzymać go dłużej niż kilka sekund, ale nieudolnie. Gdy kąciki opadają, Tom rusza przed siebie, badając nowe tereny, a coś niewielkiego spada mi na czubek nosa. Mrugampospiesznie.
Śnieżynka.
Maleńki, niewinny płatek śniegu. Znika tak szybko, jak się pojawił, ale mnie paraliżuje. Wciąż jestem świadoma jego obecności. Takie nic, a lodowaty dreszcz przebiega wzdłuż mojego kręgosłupa. Zaczyna brakować mi tchu. Unoszę głowę i wzdrygam się. Z nieba leniwie spływa coraz więcej białego pierza. Cholerny śnieg! On zawsze jest zwiastunem nieszczęścia. Tak jak wtedy. W ten najczarniejszy dzień mojego życia i potem kolejny, gdy straciłam coś jeszcze, choć wydawało mi się, że nie mam już nic. Błąd. Och, kurwa, bardziej pomylić się niemogłam.
Na ziemi z wolna osadza się biały puch, przybywa go coraz więcej. Jest lekki, nieszkodliwy, ale sam fakt, że się pojawił, nie pomaga mi się uspokoić. W żadnym razie. Serce coraz mocniej daje o sobie znać, jakby odliczając sekundy dzielące od nadciągającej katastrofy. Zapalnik został poruszony, bomba prędzej czy później wybuchnie. Nogi stają się cięższe i cięższe, prawie wrastają w ziemię. Drżę, choć wcale nie z zimna. Wyobrażam sobie, jak Tom wybiega na środek, cieszy się i wygłupia, a lód pod nim pęka i ciemne odmęty pochłaniają go nadobre.
Nie!
Nie chcę, żeby wchodził dalej, i chyba tylko to powoduje, że wyrywam się lepkim łapom wspomnień. Ruszam w kierunku jeziora. Wiem, że jeżeli tego nie zrobię, Tom będzie mnie podpuszczał, aż oddali się tak bardzo, że nie będę w stanie sięgnąć. Nie dotrę do niego. Zbyt często sobie z tym nieradzę.
Staję przy brzegu, a on podchodzi, uśmiecha się i uprzejmie wyciąga rękę w moją stronę. Chce, żebym podała mu swoją, i pomoże mi wejść na taflę. Ufam mu, ale mam opory. Wszystko we mnie się buntuje, zdrowy rozsądek wyje wniebogłosy. To nie skończy siędobrze.
Patrzę na Toma. Nie tak powinien wyglądać młody chłopak. Thomas ma dopiero dwadzieścia trzy lata, a wygląda na znacznie starszego. Zawsze sprawiał wrażenie dużo bardziej dojrzałego od innych, ale przez ostatnie miesiące jakby postarzał się o całe pół wieku. Agresywna chemia urządziła sobie w jego organizmie prawdziwe polebitwy.
Może powstrzymała na jakiś czas rozwój choroby, ale jednocześnie strąciła mu z głowy bujne, jasne kosmyki i brutalnie przeorała twarz licznymi bruzdami. Przy nim nawet moje blizny niemalże bledną, bo nie potrafią konkurować z takim nieszczęściem. Były tylko dziełem przypadku, powstały w jednej chwili – te jego są efektem długiej oraz ciężkiej walki. Chociaż Tommy często się uśmiecha, za każdym razem w jego oczach dominuje to potworne zmęczenie. I cierpienie, którego nie przykryje żaden radosny gest. Teraz też. Przez moment. A potem coś sięzmienia.
Wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie, ale ja i tak nie nadążam. Nie potrafię odpowiednio zareagować, moje ruchy są opóźnione. Tom traci równowagę, upada na lód. Słyszę jedynie trzask, jakby właśnie pękło mi serce, a zmarznięta powierzchnia ulega pod ciężarem i rozstępuje się, pozwalając, aby woda pochłonęła Thomasa. Krótki moment, ale wystarcza, żeby mnie sparaliżowało. Nie krzyczę, choć mam ochotę wrzeszczeć, ile tchu. Dźwięk zastyga mi w gardle. Nie mogę się ruszyć ani oddychać. To nie tak miało wyglądać. Duszę się, mimo że to nie ja znalazłam się w jeziorze. Rozbieganym spojrzeniem lustruję przestrzeń przed sobą. Widzę przeręblę w lodzie, kotłującą się wodę, ale nie widzę Toma. Łzy napływają mi do oczu, fatalna niemoc puszcza. Rozglądam się panicznie dookoła, szukając pomocy. I nic. O tej porze nie ma tu nikogo. Jestem zdana tylko nasiebie.
– Tom! – próbuję zawołać, lecz głos jest zdławiony, zbyt cichy, by zwrócił czyjąkolwiek uwagę, nawet gdyby ktoś przechadzał sięnieopodal.
A jednak. Jednak wystarcza, bo między popękanymi krami dostrzegam znajomy kształt. Sylwetkę. Thomas wypływa… Nie. Zwyczajnie prostuje się i siada. Siedzi w wodzie, która sięga mu ledwo piersi i zanosi sięśmiechem.
– I co cię tak bawi?! – Nie chcę się na niego denerwować, ale to silniejsze ode mnie. Trzęsę się ze strachu, a on się cieszy. Tochore.
– Głównie twoja mina, Rach. Musisz poćwiczyć i to sporo. Na moim pogrzebie powinnaś prezentować sięlepiej.
– Czy ty wiesz, jak się czułam? – Wymachuję rękami, bo nie potrafię ubrać w słowa tego, co dzieje się w mojej głowie, a on dodatkowo mnie nakręca, gdy tak beztrosko rozprawia na temat własnej śmierci. – Ty, ty… ty i te twoje idiotyczne pomysły! Mogłeś zginąć! Nie zdajesz sobie z tegosprawy?
– Mogłem – odpowiada spokojnie, choć cały drży z zimna. – Mogłem przewrócić się, gdy wstawałem z łóżka, i uderzyć o kant stolika. Mogłem zakrztusić się jedzeniem przy śniadaniu. Mogłem wpaść pod samochód, gdy przechodziliśmy przez któreś z przejść. Trochę ich było, Rach. Pewnie, że mogłem. I hej, ta kałuża też mogła mnie pochłonąć żywcem. To cud, że żyję. Na szczęście wszystko mi dzisiajsprzyja.
– Wyłaź z tej wody! – Tracę do niegocierpliwość.
– Ale właściwie dlaczego? – Szczęka zębami. Ma pobielane wargi i sine powieki. Zaraz się wyziębi. Już wierzę, jak wielką sprawia mu przyjemność siedzenie w tym miejscu. No ale się nie przyzna. Jasne, że nie. – Kąpiele w przerębli to samo zdrowie, Rach.
– Kretyn – syczę i przewracam oczami, choć wewnętrznie czuję ulgę. Zwłaszcza gdy faktycznie spełnia polecenie i niezdarnie wydostaje się nabrzeg.
Pomagam mu, a on staje tuż przede mną. Krople wody skapują z jego włosów i ubrań na trawę. Jedna z nich zawisa na czubku haczykowatego nosa. Kropelka jakby waha się, rozciąga, ale dołącza do reszty. Tom podryguje z zimna. Jest okropnie przemoczony, ale bezpieczny. To mi wystarcza. Narazie.
Wiem, że kiedyś nie będzie. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie jest to jedna z tych relacji na zawsze, raczej taka na chwilę. I boję się, że w końcu nadejdzie moment, aby ją zakończyć. Każdego dnia nieudolnie staram się oswoić z perspektywą, że pewnego poranka nie obudzi mnie już dobiegający zza ściany, jego pełen entuzjazmu głos, wołający: „Rach, wstawaj, myliłaś się! Dzisiaj też świeci słońce!”. I tak dzień w dzień. Nie przeszkadza mi to wcale. Lubię być budzona w taki sposób i jeszcze bardziej lubię nie mieć racji. Cholernie uwielbiam, gdy wyprowadza mnie z błędu, choć wiem, że kiedyś i tak wyjdzie na moje. A słońce nie wzejdzie. Nie dla niego i być może też nie dla mnie. To on jest moim światłem, udawanym i zastępczym, bo to prawdziwe zgasło latatemu.
Mimo to daje mi siłę do życia. Do czasu. Kiedy zniknie za horyzontem, znowu pogrążę się w mroku, bo nic ani nikt więcej nie rozświetla mojej drogi. Thomas jest kołem ratunkowym. Punktem, który trzyma mnie w tym miejscu, tuż przy powierzchni. Gdy go zabraknie, odpłynę dalej, niż powinnam, i to więcej niż pewne, że sama pójdę nadno.
Bez niego sobie nie poradzę. Znam swoje słabości. Znam, aż zadobrze.
– Musimy cię szybko ogrzać. – Zdejmuję własną kurtkę i narzucam mu na ramiona, zanim ma chociaż szansę wyrazić swój sprzeciw, po czym ciągnę go w stronę wyjścia z parku. – Poczekasz w najbliższym sklepie, a ja załatwię jakieś suche rzeczy. Przebierzesz się, zrobi ci się cieplej i dopiero razem wrócimy do domu, zgoda? Chyba że jednak pójdziemy do szpitala? Może lepiej, żeby od razu cię zbadali. W twoim stanie… – Milknę, przygnieciona jego surowym spojrzeniem. – No dobra, to sklep. Chodź. Tylkoprędko.
– Najbliżej jest kawiarnia – zauważa przytomnie i wskazuje na pierwszy z budynków na rogu. Ma rację, ale zamiast przyspieszyć, zwalniamkroku.
– A obok butik, może tam też będzie otwarte – próbuję przekonać samą siebie, chociaż wiem, jaka jestprawda.
– Nie będzie. Widziałem karteczkę. Mają przerwęurlopową.
– To może któryśkolejny…
– Rach, ja zaraz zamarznę. Chcesz się do tego przyczynić? Nie bądź dzieckiem! Michael powinien być już na zmianie. Poczęstuje nas herbatą, od razu zrobi mi sięlepiej.
– Nie jestem. Czekaj, a możety…
– Tak, przejrzałaś mnie, specjalnie zaliczyłem kąpiel, żeby później mieć pretekst i wepchnąć cię w ramiona miłości – ironizuje, ale w jego oczach widzę te cholerne iskierki, które zdradzają, że chociaż nie taki był plan, jest mu on bardzo na rękę. – A uwierz mi, ramiona to on ma. Widziałem, jak nosi skrzynki z napojami. Wiesz, wtedy te mięśnie mocno pracują. Czaisz, Rach? Wyobraź to sobie. Takie ma bicepsy, o, właśnie takie! – Zrzuca z siebie moją kurtkę, żeby móc lepiej zademonstrować. Zerka na mnie, żeby sprawdzić, czy uważnie go obserwuję. – I wiesz, mogą napinać się w różnych sytuacjach. – Śmieje się. – No co? Na przykład, jakby porwał cię na ręce! Na pewno by cię w nich utrzymał. Ciebie i cały ten twój bagaż. Na bank! Mogłabyś przyjrzeć im się wtedy zbliska.
– Zakładaj to z powrotem! – piszczę i podbiegam, aby podnieść kurtkę z ziemi i go otulić. Sama zaraz zamarznę, co dopiero on musi przeżywać w tych przemoczonych ubraniach. Zero myślenia, zerorozsądku.
Zimno? Odwołuję! Robi mi się gorąco znerwów.
– Rachel Rose! A co to za rumieńce? I rany! Czy ty właśnie przygryzasz wargę? Cholera, gdzie moje chusteczki?! – Poklepuje się po kieszeniach i wyjmuje przemoczoną paczkę. – Nie! Wszystkie mokre! Nie otrę tej płynącej po twojej brodzie śliny! A wiesz, co to oznacza? – Chwyta mnie za ramiona i przytrzymuje, bo mam ochotę uciec. Nie puszcza. Nie wiem, skąd w nim tyle siły. Przybiera poważną minę i potrząsa mną lekko. – Dziewczyno, pora, żebyś zrzuciła te kajdany, które sama sobie zakładasz. Idź sięzabaw!
Spoglądam mu w oczy, w te niebieskie, jasne tęczówki. Tak jasne, że sprawiają wrażenie praktycznie bezbarwnych. I wiem. Wiem, że chce mojego dobra. Widzę całe pokłady troskliwości, jaką obdarza mnie nieustannie, odkąd brutalnie weszłam z buciorami w jego życie. To się nie zmieniło przez lata, choć udało mi się wyciszyć i nie dostarczam mu nowych powodów do zmartwień. Już nie drę się jak opętana każdej nocy, nie wybudzam go ze snu. To mi minęło. Prawie. Wrzeszczę dalej, ale tylko głęboko w sobie. Tak, że nikt nie może tego usłyszeć. Zanikam. Krok po kroku. Ostatecznie. Nie potrafię tegozatrzymać.
– To nie jest zabawne, Tom. – Uciekam przed nim spojrzeniem. Nie chcę, żeby mnie rozpracował. Zbyt łatwo mu toprzychodzi.
Tracę energię, a on nie ustępuje. Nadal trzyma dłonie na moich ramionach, ale już niepotrząsa.
Delikatnie sunie w górę i w dół, jakbym to ja potrzebowała się rozgrzać. Może i potrzebuję. Wewnętrznie jestem skostniała na wskroś. Totalniezamrożona.
– Wiem. Problem w tym, że doskonale o tym wiem. – Wzdycha. – Tylko może przestań się karać, co? Nie obwiniaj się za coś, co nigdy nie było twoją winą. Tyle razy wkładałem ci to do głowy i nadal nie dociera? To był wypadek, nie miałaś na towpływu!
Oczywiście, że nie miałam. Gdybym mogła, zrobiłabym wszystko, abyśmy wybrali wtedy inną drogę. Taką, po której nie jeżdżą rozpędzone ciężarówki, albo wyjechali z domu później. Najlepiej, kiedy stopniałoby to białe cholerstwo. Wtedy nic by się nie stało. Nie zostałabym sama, nie musiałabym mierzyć się z tym, co nastąpiło potem… Przeszłości nie da się zmienić. Chociaż pragnęłabym tego najmocniej na świecie, nie potrafię. Można się jednak z niej uczyć. Ja odrobiłam wszystkie zadania, te dodatkowe również. Już wiem, dlaczego teraz, pomimo upływu lat, wciąż z trudnością przychodzi mi pozbieraniesię.
Przywiązanie.
To ono jest przyczyną cierpienia, a ja nie chcę nigdy więcej tego przeżywać. Nie dam rady tego udźwignąć i wcale nie przekonuje mnie wizja, że ktoś może ponieść ze mną ten ciężar. Chwilowa pomoc to nie jest to, czego oczekuję, a na długofalową nie mam co liczyć. Nie zasługuję na nią, nie potrafiłabym się za nią właściwie odwdzięczyć. Jestem wybrakowana i nie mam w sobie nic, co mogłabym ofiarować komuś w podzięce zazainteresowanie.
– Tom, błagam, nie wracajmy dotego…
– Nie miałaś też wpływu na to, co stało się potem – mówi, jakby nie słyszał mojej prośby. Boleśnie wbija palce w ramiona. Próbuje mnie otrzeźwić. Dotrzeć do mnie fizycznie, skoro słowa nie wystarczają. – To nie jest twoja wina. Ktoś inny powinien zostać za to ukarany. Nadal tak twierdzę. Byłabyś wtedy spokojniejsza, łatwiej byłoby ci wrócić donormalności.
– Rozmawialiśmy już o tym. Znasz moje zdanie, nie zmienię niczego. – Mierzę go rozzłoszczonym spojrzeniem. – Chodź lepiej do tejkawiarni.
Rozdział 2
Danny
Niewielki dzwonek umieszczony nad drzwiami porusza się, sygnalizując przybycie nowych klientów. Podnoszę się i wychylam zzalady.
– Stary, co ty tu robisz? – wołam, gdy dostrzegam, kto właśnie wszedł do środka. – Zapomniałeś, że dzisiaj masz wolne? I co ci się właściwie stało? – Mrużę oczy, bo dociera do mnie, że Tom ocieka wodą, jakby dopiero co zaliczył kąpiel wwannie.
Patrzę ponad jego ramieniem. Na dworze jest już ciemno, śnieg sypie w najlepsze, a mróz maluje na zewnętrznej warstwie szyb abstrakcyjne wzory. To absolutnie nie sprzyja, aby wyglądać w ten sposób. Nic nierozumiem.
Potem mój wzrok koncentruje się na dziewczynie czającej się za plecami Thomasa. I dobra, jednak rozumiem. Aż za dobrze. To znaczy… chyba. Wiem, że wszystkie dziwne akcje, w które ten facet się pakuje, mają wspólny mianownik. Ją. Nie potrafię pojąć tej ich relacji, tych pokopanych zależności, całego syfu, w którym najwyraźniej siedzą po same czubkinosów.
Rachel zerka na mnie i zaraz ucieka spojrzeniem w bok. Peszy się. Mocno zarysowane, piegowate policzki pokrywa szkarłatny rumieniec, ale nie mam szans przyjrzeć się lepiej. Zaraz przysłania twarz włosami, próbuje się za nimi schować. Skutecznie. Jasne, falowane kosmyki oddzielają nas na kilka chwil, tracę z nią kontakt. Nie, żebym kiedykolwiek wypracował go na wystarczającym poziomie. Znamy się. Towszystko.
Rach nigdy nie patrzy nikomu w oczy. Nawet, gdy odpowiada na pytania, błądzi wzrokiem gdzieś po podłodze. Jak ostatni tchórz, cykor. Sama nie odzywa się zbyt wiele. Chyba że w obronie Toma. Wtedy przełamuje nieśmiałość. I to jak! Mogłaby rzucić się do gardła najgorszemu bydlakowi, byle zapewnić przyjacielowi bezpieczeństwo. Raz prawie to zrobiła, gdy Tommy został zaczepiony w kawiarni przez natrętnego klienta. Nigdy wcześniej jej takiej nie widziałem. I cóż, cholernie mi się tospodobało.
Nie da się ukryć, że Rach jest pełna sprzeczności i wiem, że drzemie w niej olbrzymia siła. Wrażenie, jakby bardzo chciała wtopić się w otoczenie, to bujda. Bariera ochronna, w której istnienie prawdopodobnie tak naprawdę wierzy jedynie sama zainteresowana. A może nie. Może nawet ona jest świadoma, że nie uda się jej zniknąć. Za bardzo zwraca na siebie uwagę. W każdym razie moją szczególnie. Wystarczy, że znajduje się w pobliżu, a potrafię skupić się wyłącznie na niej. Nie wiem, co jest takiego w tej dziewczynie, ale pragnę się dowiedzieć. Tylko ona mi tego odmawia, raz za razem. Nie daje się ani trochę lepiej poznać, uparcie grając w swoją grę. Przez niąoszaleję.
– Do kitu mają te lodowiska w parku – odzywa się Tom i sprawia, że ponownie spoglądam w jego stronę. – Jakiś wadliwy lód. Strasznieawaryjny.
– Ale w parku nie ma żadnego lodowiska. Chociaż czekaj… Mówisz o tym jeziorze, tym stawikuraczej?
– A co ja właśnie powiedziałem przedchwilą?
Przewracam oczami. Nie wytrzymam z tymkolesiem.
– Chodź na zaplecze, nie możesz tak stać tutaj w tychciuchach.
– Dlaczego? – Patrzy na mnie spojrzeniem zdziwionegodziecka.
– Ludzi straszysz i zaraz będziemy mieć potop – tłumaczę niecierpliwie, wskazując ruchem podbródka na powiększającą się na podłodze kałużę. – Dam ci coś naprzebranie.
Wkurza mnie, że muszę wyjaśniać mu takie oczywiste rzeczy. Nie mam pojęcia, jakim cudem udaje mu się funkcjonować każdego dnia z tą powalonąmentalnością.
– Gdzie Michael? Widziałem, że był wpisany w grafik – zmienia temat, ale nawet niedrgnie.
– Miki się rozchorował. Jakieś zatrucie czy inny chuj. Dzwonił rano i stwierdził, że nie da rady. Moglibyście się opanować z tymi urlopami na żądanie. Jak nie jeden wisi nad kiblem i haftuje, to drugi urządza sobie rodzinne spotkania. Przez was zostałem tutaj sam. Ale co? Fajnie było w odwiedzinach u starych? Dobra, nie odpowiadaj. – Wzdycham, bo nadal nie wierzę, że musiało się to stać akurat dziś, kiedy jestem bombardowany plotkami o tym, że zostaną wysłane zaproszenia. Jestem więcej niż pewien, że jedno trafi do mnie. Przecież nie mogę tego przegapić tylko dlatego, że mój pracownik zaniemógł. – No chodź, nie stój tak – dysponuję, a on posłusznie idzie za mną, co przyjmuję z ulgą. Nie miałbym siły na dalsze szarpanie się znim.
Prowadzę go za ladę, do pokoju socjalnego. Gdy mija mnie w progu, zerkam jeszcze raz na salę. Rachel zdążyła już zająć stolik przy oknie. Opiera łokcie o blat, brodę podtrzymuje dłonią. Siedzi nieruchomo i w zamyśleniu obserwuje to, co dzieje się na zewnątrz, a dzieje się niewiele. Nie oszukujmy się, Buffalo nie jest centrum światowej rozrywki. Ono i dobra zabawa to dwa odległe światy. Może z małymi wyjątkami, ale nawet te są wypracowane, sztucznie wykreowane przez osoby, które bardzo chcą rozruszać tę zabitą dechami dziurę. To jednak nie przeszkadza Rachel w prowadzeniu pilnych obserwacji. Ofiarowałbym fortunę temu, kto zdradziłby mi jej myśli. Właśnie teraz, właśnie w tejchwili.
Patrzę na nią, a ona zauważa odbicie w szybie. Wzdryga się, nerwowo zaczesuje pojedynczy kosmyk za ucho i zerka w moją stronę. Przez moment spoglądamy na siebie w ciszy, zbyt krótko, żebym chociaż mógł spróbować zrozumieć, co się z nią dzieje. Szybko spuszcza wzrok i odcina się, zamyka w tym swoim prywatnym świecie, do którego nie mam dostępu. Jest dla mnie zagadką, a ja cholernie lubię je rozwiązywać. Jeszcze bardziej kręcą mnie wyzwania. Ona bez wątpienia właśnie nim jest. Jednym z najbardziej skomplikowanych. Nie odpuszczę takłatwo.
– Danny, mogę wziąć twoją bluzę? – Dobiega mnie z głębi pomieszczenia głosToma.
Wzdycham i odwracam się. Wchodzę do pokoju. Thomas nie czekał na moją odpowiedź, zupełnie nie zaprzątał nią sobie głowy, a raczej zdążył już samodzielnie podjąć decyzję. Włożył moje ubrania, a swoje starannie rozwiesza na grzejniku. Poświęca się tej czynności całkowicie, jakby od tego zależało jego życie. Obserwuję w ciszy te precyzyjne, pedanckieruchy.
– No co? Trochę to za duże, ale ujdzie – ocenia własną stylizację, gdy wyłapuje sceptyczne spojrzenie, które muposyłam.
Tom zdecydowanie lubi niedopowiedzenia. Troszeczkę. Trochę też wygląda jak w worku. Troszkę.
– Moje wyschną, przebiorę się w nie i zwrócę twoje, zabiorę Rach i uciekamy do domu – decyduje, za nic mając moją minę. – A teraz, jak już tu czekam, to zrobię herbatę, dobra?
Kiwam głową, bo przecież nie mogę zmieniać mu tych starannie ułożonych planów. A raczej nie chciałabym. Nie chciałabym, ale muszę. Nabieram takiej pewności, gdy tylko moja komórka wydaje krótki, piskliwy dźwięk, na który tak bardzo czekałem. Coś w moim wnętrzu ożywa i przeciąga się leniwie. Rozciąga rozkosznie, wybudza z długiego snu, przeciska się żyłami i dociera aż po sam czubek palców. Adrenalina. Zdecydowanie mi jejbrakowało.
Tracę zainteresowanie Tomem, wyjmuję urządzenie i spoglądam na ekran. Dostrzegam na nim powiadomienie o jednym nieodebranym połączeniu pochodzącym z zastrzeżonego numeru i krótką wiadomość: 320 ErieSt.
Przedziwne stworzenie w mojej piersi pręży się dumnie i ryczy zwycięsko na ten widok, a ja nadal nie potrafię oderwać wzroku od wyświetlacza. Kolejny raz wodzę po literach, czytam raz po raz, jakby w obawie, że gdy zamknę oczy, wiadomość zniknie. Chcę się upewnić, że tak się nie stanie, a im dłużej to robię, tym brutalniej tłamszę w sobieniepewność.
Jedno połączenie. 320 ErieSt.
Wiem, co to oznacza. Mam zaledwie godzinę na dotarcie pod wskazany adres. Jestem świadomy, że widzę tę wiadomość tylko dlatego, że jednak dostałem jeszcze szansę, choć różni ludzie zapierali się, że to mój koniec. I dobra! Poprzednio może nie spisałem się najlepiej, ale to był jeden raz! Najwyraźniej komuś zależy, żebym nie wypadł tak łatwo z obiegu. Słusznie. Pojedyncza porażka przy wielu innych spektakularnych sukcesach nie powinna skreślać człowieka. Zwłaszcza gdy jest tak cholerniedobry.
– Danny, słyszysz, co do ciebiemówię?
Zerkam na Toma, który stoi przede mną z pustym kartonem wrękach.
– Ech, no oczywiście, że nie. Powtórzę. Skończyła się owocowa, trzeba zamówić. I tej białej jaśminowej też jest na dnie. Zrobisz dziśzamówienie?
– Tak, tak. – Zbywam go szybko machnięciem ręki. Nie mam głowy do spraw kawiarni, będę martwił się tym kiedy indziej. – Dobrze, że masz to pod kontrolą. Jesteś świetny. Aaa, Tom? Mówiłeś ostatnio, że chcesz zostać pracownikiem miesiąca. Podtrzymujesz?
Patrzę na niego porozumiewawczo. Liczę, że zrozumie i nie każe wypowiadać prośby na głos. Nieszczególnie dobrze odnajduję się na pozycji człowieka potrzebującego, przytłaczają mnie wielkie słowa. Wolę działać, nie gadać. Ale to Thomas. Mały, wesoły Tommy, który każdemu we wszystkim chce pomóc i czerpie z tego kurewską radość. On nie musi być proszony, sam prosi, żeby móc się wykazać. Wystarczy, że umożliwię muzaproponowanie…
– Pewnie – wzrusza ramionami – ale tylko, jeżeli wsadzicie moje zdjęcie w gablotkę sławy. Mówiłem już twojej mamie, kiedy była tu ostatnio, że antyrama to nie jest dobry pomysł. Zbyt zwyczajna. Powinna raczej zainwestować w takie złote ramki. Złote i srebrne. Te drugie dla tych, co się starali, ale nie za bardzo. Rozumiesz?
– Masz to jak w banku! – Uśmiechamsię.
Nie interesują mnie te jego ramki, mogą być i platynowe albo wysadzane diamentami. Czekam na moment, w którym załapie, co naprawdę chcę mu przekazać. No dalej, Tommy…I jest! Widzę ten przebłysk zrozumienia w jego oczach. Mamgo.
– Musisz wyjść? Mam cię zastąpić? – pyta, ale już bez entuzjazmu. Wieczna radocha odchodzi w wieczne zapomnienie. Zimna kąpiel chyba ostudziła w nim nawet palącą potrzebę niesienia pomocy. Inaczej nie potrafię tego wyjaśnić. Zresztą wcale nie chcę niczego tłumaczyć. Dzisiejszego wieczora liczy się cośinnego.
– Stary, czytasz mi w myślach! – Cieszę się jak dziecko, a on przewracaoczami.
– Jeszcze na nic się niezgodziłem…
– Jak to nie? Sam wyszedłeś z tą propozycją. Ja o nic nie prosiłem! Ale jak już jesteś taki dobry, to też uważam, że to świetny pomysł. Dużo lepszy niż zamknięcie kawiarni. Nie przyniesie strat, nie będę wypraszał klientów, a ty i tak czekasz, aż ciuchy wyschną i jesteś tuuziemiony…
Tom kręci głową. Sam dostrzega, że dał się podejść. Tylko to nie moja wina, że jest taki naiwny. Musimy nad tym popracować. Kiedyś. Nieteraz.
– To naile?
– Dwie godziny i jestem z powrotem. Tym razem się uda, zobaczysz! Odkuję się, uregulujemy wszystkie zaległości. Ba, wypłacę premię za nadgodziny! – kuszę, a on wzdycha z rezygnacją. – Jesteś najlepszym pracownikiem i kumplem, jakiego mogłem mieć, Tom!
– Jasne – mruczy podnosem.
Nie wierzy mi. Nie wiem, co zrobił z wiecznym optymistą, gdzie i w jakich okolicznościach go ukatrupił, ale tym razem całym sobą daje mi znać, że nie jest przekonany, że ten plan siępowiedzie.
– Ty i te twoje wyścigi… Już widzę cię na mecie – kpi i tym samym powoduje, że po raz kolejny żałuję, że go w to wtajemniczyłem w przypływie słabości. No ale byłem pod ścianą. Potrzebowałem wsparcia, a Tommy zawsze chętnie nim służy. Nawet wyraził zgodę, aby poczekać dłużej na wypłatę, gdy ostatnio całkiem się spłukałem. To dobry koleś. – Normalnie pierwsze miejsce na pudle jest twoje. Bankowo. Zwłaszcza że ta twoja zajebista maszyna, ten najprawdziwszy demon prędkości, najwyraźniej zyskał nowe zdolności i stał się jakby… niewidzialny? No co? Myślałeś, że nie zauważę, że ostatnio wędrujesz pieszo? Zapomnij. Umiejętność znikania to może być twój as w rękawie, o ile oczywiście to opanujesz i jednak sprawisz, że auto znów się pojawi. Na razie słabo ci z tym idzie. W sensie w tę drugą stronę. Ale to szczegół, tak? – Śmieje się, lecz zanim mam szansę coś odpowiedzieć, wyjść z błyskotliwą ripostą, Tom zaczyna dławić się duszącym kaszlem. Łapie się za brzuch izgina.
Obserwuję jego zmagania, sam tkwię w bezruchu. Nie wiem, jak pomóc w takiej sytuacji. Czy powinienem pomagać… Bo co mógłbym zrobić? Poklepać po pleckach? W mojej głowie nie ma już żadnych rozsądnych myśli. Tyka w niej jedynie zegarek, napędza serce, a rozbudzona adrenalina lada moment rozsadzi mi żyły. Mam coraz mniejczasu…
– Stary, wszystko okej? – pytam, bo nieprzestaje.
Kiedyś tak miał, ale zrzucił na karb przeziębienia. Dziś wcale nie wygląda nachorego…
– Tak – charczy niewyraźnie, ale trochę się uspokaja i bierze się w garść. Prostuje się, przeciera załzawione oczy i kącikust.
Mam wrażenie, że popłynęła z nich krew, ale to tylko złudzenie. Chyba, bo kiedy przyglądam mu się dokładniej, nie zauważam już nic podejrzanego. Najwyraźniej to mnie poczerwieniało przed oczami na samo wyobrażenie, że zaraz znów siądę za kółko. Najpewniej.
– Jest dobrze. Jedź, zastąpię cię przez chwilę. Jakoś wytłumaczę toRachel.
– Co mi nibywytłumaczysz?
Odwracam się w jej stronę. Nie wiem, jak długo przysłuchiwała się naszej rozmowie, nie spostrzegłem, kiedy przyszła. Ale jest. Rach opiera się o ścianę ramieniem. Jest o głowę niższa ode mnie, ale w tym momencie to ona góruje. Ręce ma skrzyżowane na piersi. Oddycha głęboko, bardzo starając się uspokoić. Średnio jej się to udaje, bo jedyne, co dostrzegam, to grymas na pięknej, oznaczonej drobnymi bliznami twarzy. Małymi, białymi plamkami, jakby na skórze na stałe osadziły się płatki śniegu. Tylko tyle do mnie dociera. No może jeszcze to spojrzenie. Widzę, w jaki sposób na mnie patrzy, przeszywa wzrokiem. Nie ma już biednej, zastraszonej przez życie dziewczyny. Jest wściekła, cholernie seksowna kobieta. Taka, która jasno potrafi dać znać, kiedy coś jej się nie podoba. I taka, która za chwilę ukręci mi łeb albo jaja. Coś napewno.
– Danny musi wyjść, zastąpimy go namoment.
– My? Tom, mieliśmy wracać do domu! Spójrz na siebie w lustrze, wyglądasz jak żywytrup!
– Jak żywy to chyba dobrze, nie? – próbuje żartować Tom. – Gorzej byłoby, jakby całkiem martwy. Wtedy już niewiele możnaporadzić.
– To nie jest zabawne! – piszczy, aż dzwoni mi w uszach. Zwykle ma śliczny, dźwięczny i melodyjny głos, ale gdy się denerwuje, ten unosi się o oktawę. Tego tonu u niej nie lubię. – Nigdzie nie zostajesz, prędzej pojedziemy do szpitala! – Patrzy na mnie. – No powiedz mucoś!
– Niedługo wrócę – obiecuję.
Nie mam czasu na te słowne przepychanki. Wykorzystuję moment ich sprzeczki i przemykam obok Rachel. Jest zaskoczona, nawet próbuje mi w tym przeszkodzić, ale nieudolnie. Delikatne opuszki palców zaledwie muskają skórę na moim ramieniu. Ledwo je wyczuwam. Nic dziwnego. Jestem szybki, piekielnie szybki. Nikt mnie nie zatrzyma. Mistrz.
Chwytam za skórzaną kurtkę, która leży na krześle stojącym tuż przy ladzie, po czym wybiegam na zewnątrz i kieruję się na północ, w stronę starego portu. Tam właśnie ulokowane są nieczynne magazyny. Tam odbędzie się dziś wyścig. To mójcel.
Auto, a raczej jego brak, nie jest problemem. To chwilowa sytuacja. Miałem jedno, straciłem. Lepiej stracić brykę niż głowę. Oczywista, życiowa prawda. Dołożę starań, aby jeszcze dzisiejszego wieczoru kolejne było moje. Podpuszczę, kogo się da, zakręcę, zaczaruję. To akurat potrafię. Załatwię wszystko. I to zanim impreza wskoczy na konkretnetory.
Przebiegam przez ulicę, wprost pod nadjeżdżające samochody. Nie zatrzymuję się, to one ustępują mi pierwszeństwa. Jestem przecież niezniszczalny, niepokonany. Mistrz. Odgłos klaksonów dociera do mnie jak przez mgłę, ale to nie zniechęca. Odwrotnie, dodaje więcej energii. Przyspieszam, bo nie mam czasu do stracenia. Prawie unoszę się nad ziemią. Jestem jak na haju. Wbiegam do zaułka, pokonuję dziurę w metalowej siatce, która miała najpewniej ograniczać przejścia na skróty. W tym przypadku niedziała.
Niemal czuję stęchły zapach wody i jej słony posmak najęzyku.
Krok, drugi.
Jestem.
Wkraczam na tereny portowe i zwalniam, łapię spokojniejszy oddech. Na pierwszy rzut oka nie dzieje się tu nic niezwykłego. Zwyczajny kompleks budynków, starych i zamkniętych. Kiedyś pełniły użytkowe funkcje, tętniły życiem, dziś większość z nich znajduje się już w stanie rozsypki. Tynk odpada ze ścian, a okna i wejścia zaplombowane są spróchniałymi deskami. Obraz nędzy i rozpaczy. Mało kto zapuszcza się w te rewiry. Od czasu do czasu do brzegu dobija jedynie leciwy, pokryty rdzawym nalotem kuter rybacki. Ten widok nie dziwi, choć może powinien. Większość szanujących się rybaków przeniosła się do czynnych portów w okolicy. Większość, ale nie wszyscy. Niektórym wyizolowanie i brak wścibskich oczu sprzyja i chętnie tu wracają, aby załatwiać swoje interesy. Ja też jestem tu kolejny raz, mnie jednak przyciąga coś zupełnie innego niż pokątnyhandel.
Z oddali słyszę pomrukisilników.
Docierają do uszu, drażnią bębenki, wywołują przyjemne mrowienie na ciele i nie tylko. Niemal cała ziemia drży, pobudzona do życia warkotem potężnych maszyn. Ja też czuję, że żyję, teraz tak naprawdę. Ryk wzmaga się, a serce wyrywa się ku niemu, jakby spiesząc na spotkanie z tym, co znane. Chociaż moment wcześniej karmiło się wyłącznie adrenaliną, teraz dostraja się do tej symfonii, całkowicie jejulega.
Przymykam powieki, rozkoszuję się zapachami spalin i dźwiękami, a potem ruszam przed siebie. Jestem w domu.A po chwili już tylko czuję się jak w domu, swoim rodzinnym, bo kiedy wychodzę zza rogu i wkraczam w samo centrum tego zamieszania, ujawniając swoją obecność, spojrzenia najbliższej stojących koncentrują się na mnie i daleko im do określenia jako przyjacielskie. Nie peszę się. Rozglądam się z zaciekawieniem, wodzę wzrokiem po ludziach, ich autach. Widzę sporo nowych twarzy, ale i starych wyjadaczy. Podoba mi się ten widok, choć to, że wszyscy milczą jak zaklęci, już nie dokońca.
– Millson, co cię tu, do diabła, przywlokło? – Nie dziwię się wcale, że pierwszy zdolność mowy odzyskuje SteveHutto.
Rankingowiec. Zwycięzca.
To cholerne nazwisko zdobi szczyt tabel od kilku spotkań. Nikt nie jest w stanie go stamtąd strącić, bo uczepił się mocno i trzyma. Bardzo chętnie pomógłbym mu spaść. Dzisiaj spróbuję zatrząsnąć jego światem i będę z dumą patrzył, jak leci na złamanie karku. O niczym innym w tym momencie niemarzę.
– Ej, kurwa, ludzie, no bez jaj! Kto wysłał zaproszenie do tego ścierwa?! – Wydziera się i podchodzi bliżej, a pozostali idą jego śladem. Odchodzą od swoich aut, ustawiają siędookoła.
Chcą mnie osaczyć, zaszczuć. Nic z tego. Lubię być w centrum uwagi i mam satysfakcję, gdy obserwuję, jak Steve się miota. Jest wkurwiony, że tu jestem. Że ktoś postąpił wbrew jego woli. Że byłem to ja. Krąży rozjuszony pośród tłumu, szuka winnego, każdemu z osobna stara się spojrzeć w oczy. Niektórzy wytrzymują ten pojedynek, większość wymięka. Nikt się jednak nie przyzna, nikt nie chce podpaść. Raz liźniesz dna, już na nim zostajesz. Wiadomo. Żadna ze zgromadzonych osób nie chce ponieść takich konsekwencji, zbyt długo ubiegali się o to, aby znaleźć się w tym gronie. Steve wraca do mnie. Pogarda w jego oczach powinna powalić na kolana. O dziwo, mnie to nie rusza i to pomimo ciskanych przez niegogromów.
– Bez bryki, bez honoru, a stoisz i udajesz, że możesz się z kimkolwiek w tym gronie równać – cedzi przez zaciśnięte zęby. – Ty poważnie myślisz, że jesteś dobry? No co za zjeb! Szkoda mi na ciebie czasu. Jedziemy, chłopaki!
Odwraca się i zmierza w stronę czarnego jak smoła mustanga. Reszta porusza się niepewnie, są niezdecydowani. Może nawet przyjęliby mnie z powrotem w swoje kręgi, ale to Steve rozdaje karty. To on jest mistrzem, a oni go słuchają. Mija moment i następny, a wpływ Hutto nie pozwala zachować się im inaczej. Powoli odchodzą do zaparkowanych aut. Zostawiają mnie samego. Wiem, że przeniosą się w okolice największego hangaru i dopiero tam zacznie się prawdziwa zabawa. Przynajmniej dopóki nie zepsują jejgliny.
– Nie jestem dobry, chuje! Jestem najlepszy! – wołam za nimi, bo nie mogę tego tak zostawić. Muszę zareagować. Ostatnie słowo powinno należeć właśnie do mnie. – Zapamiętajcie sobie raz na zawsze. Danny Millson rządzi tymmiastem!
– Udowodnij.
Słowo klucz. Więcej mi nie trzeba. Rozglądam się dookoła, po osobach, które jeszcze nie zdążyły podążyć za swoim guru. Nie jestem pewien, kto wyszedł z tą śmiałą propozycją. Nie muszę jednak szukać długo, malejący tłumek sam ujawnia prowokatora. Rozstępuje się, a w moją stronę zmierza facet w średnim wieku. Ma na sobie ciemny garnitur, bez wątpienia drogi i markowy, bo oni wybierają tylko takie. Lampka w mojej głowie zapala się i gaśnie, bo mimo że znam tego mężczyznę, nie są to dobre wspomnienia. Raczej takie, które powodują, że mam chęć zwiać, ewakuować jak najdalej, póki jest na to czas. Pamiętam go doskonale, bo był stałym elementem mojej przeszłości. Tej dawnej, od której pozornie się odciąłem, ale też całkiem bliskiej, spod nawału której wciąż się nie pozbierałem, choć próbuję nieustannie. To on stał na podjeździe, kiedy holownik wciągał na naczepę moje ukochane auto zajęte na poczet dotychczasowych długów. Stał i uśmiechał się kpiarsko, z wyższością. Dokładnie tak jak w tym momencie. Nie mogę tegoznieść.
– Świetna stylówka, dziadek – prycham, bo koleś wygląda, jakby wybierał się na bankiet albo inne wydarzenie organizowane ku uciesze grubych ryb, a nie amatorskie wyścigi. Illegal Night rządzi się swoimi zasadami, a taki dress code się w nie nie wpisuje. – Imprezy ci się, facet, pomyliły! Zjazd seniorów jest kilka ulicdalej!
– Dziękuję za wskazówki, chłopcze – odzywa się pewnie, niezrażony tym atakiem. Podejmuje zaproponowaną grę. – Chyba faktycznie pora się tam udać. Może mnie znajdziesz, gdy dotrze do ciebie, że jesteśskończony.
– Jasne, już to widzę, ale żeby nie było przykro, obiecuję, że wpadnę na partyjkę bingo. Zaraz potem, jak skopię tutaj dupę, komutrzeba!
Ludzie, którzy przystanęli i pilnie śledzą naszą rozgrywkę, rechoczą ze śmiechu, a on uśmiecha się dobrotliwie. Pozornie bawi go moja błazenada, jedynie jego zimne, stalowe oczy wwiercają się we mnie, przekazując dobitnie, że przesadzam i powinienem trzymać gębę na kłódkę, jeżeli nie chcę, aby jutro przypadkowy rybak wyciągnął moje truchło razem z sieciami z wody. Rozumiem komunikat. Dotarło, ale zbyt późno. Mężczyzna odwraca się i odchodzi, a lodowata łapa strachu zaciska się na moim gardle. Nie mogę pozwolić, aby całkiem zniknął mi z oczu. Wtedy będzie już po mnie. Wiem to. Wiem, że z Jeffem Adelsonem się niezaczyna.
Ktoś poklepuje mnie po plecach z uznaniem, ktoś inny szepcze słowo podziwu. Znów jestem kimś, jestem gość. Tak. Jeżeli tego nie załatwię, będę martwym gościem i te peany będą toczone nad moim grobem, o ile ktokolwiek pofatyguje się na pogrzeb. Przez moment przyjmuję gratulacje, a potem wykręcam się i rzucam na poszukiwania. Próbuję odnaleźć Adelsona. Mam nadzieję, że nie oddalił się za bardzo. Wskakuję na kratę po piwie, którą przed chwilą jeden z kolesi kopniakiem odsunął pod ścianę najbliższego budynku. Rozglądam się, szukam znajomych rysów twarzy, tych pieprzonych kratek na garniturze. I nic. Zwieszam ramiona, poddaję się. Chcę zeskoczyć, ale ktoś chwyta mnie za rękę i szarpie w bok, ciągnie za betonowy filar i przyszpila do ściany. Już nie jestem szukającym, raczej upolowanąofiarą.
– Zastanawiasz się, czemu tu dzisiaj jesteśmy? – Jeff uśmiecha się w ten cholerny, protekcjonalny sposób, jakby był górą, a ja krnąbrnym dzieciakiem, który sprawia zdecydowanie za dużoproblemów.
Za jego plecami czai się dwóch podejrzanych typów. Pozornie obserwują otoczenie, ale wiem, że gdybym tylko spróbował się bronić, szybko sprowadziliby mnie do parteru. Dosłownie.
– Nie spłaciłeś wszystkich długów, Danny. To jest powód. I zmartwienie, chłopcze. – Cmoka zdegustowany. – Obserwowaliśmy cię od dłuższego czasu. Miło jest widzieć, że wróciłeś do formy, i cóż, cieszę się, że sam odpowiedziałeś na nasze zaproszenie. Moi ludzie są nieco zabiegani. Z roztargnienia mogliby zrobić coś nie tak, jak powinni. Bob Ruben, kojarzysz? Na pewno, w końcu sam dostarczałeś mu towar. Cóż, już więcej nie będziesz musiał. Chłopcy mieli przekazać, żeby nie igrał z ogniem. Do dziś jego zwęglone szczątki unoszą się nad zgliszczami domu. Taka straszna pomyłka, niedopuszczalna. Nie chciałbym, żeby i tobie stało się coś złego. Tobie albo komukolwiek, do kogo żywisz gorąceuczucia.
– Co to niby, kurwa, ma znaczyć? Groziszmi?
– Raczej ostrzegam i nie unoś się, bo źle na tym wyjdziesz – poucza. – Znasz mnie. Jeżeli żyjemy w przyjaźni, wszystko układa się dobrze i to dla każdej ze stron, ale gdy zaczynasz kombinować… sam wiesz, jakie są tegokonsekwencje.
– Nie ma już żadnych stron! – Do pewnego stopnia naprawdę w to wierzyłem. Chciałem wierzyć. Do dziś. – Rzuciłem to, docholery!
– Nie, Danny. Rzuciłbyś to, gdybyśmy byli kwita, a nie jesteśmy i długo niebędziemy.
– Zabraliście mi brykę! – denerwuję się. Samo wspomnienie tego zajścia jest dla mnie upokarzające. Nie chcę do tego wracać, a tym bardziej pokazywać im, jak to bolało. – Czego jeszczechcecie?
– Wiesz dobrze, ile jesteś nam winien. Twój grat nie pokrył całości, był tylko pierwszą ratą. Zostały dwie. Masz czas do jutra na spłatę kolejnej albo ktoś cię w tym wyręczy. Nie będzie tak miło jakdzisiaj.
– Upadłeś na głowę! – prycham. – Skąd mam niby wziąć tyleforsy?
– Taki błyskotliwy, a taki okropnie tępy. Umożliwiam ci to, chłopcze. Właśnie dziś, właśnie teraz. Nuda zaczęła mi doskwierać na stare lata. – Uśmiecha się pobłażliwie, mocno wypowiadając ostatnie słowa. – Zabawmy się. Skoro jesteś taki dobry, jak piejesz od wejścia, to udowodnij. Pościgaj się dla mnie. Pokaż dzieciakowi Franklina, gdzie jego miejsce. Chyba tylepotrafisz?
– Żarty. Nie jestem małpą w cyrku, taniego przedstawienia nie będzie! – Patrzę na niego. Nienawiść odbiera mi wszelkie pokłady opanowana. Czuję ją. Tak wielką, jaką jeszcze nigdy nikogo nie obdarzyłem. Przy nim nie sprawia mi to trudności. Najmniejszych.
– To po co tujesteś?
– Zapełniam przestrzeń, żeby wiatr między pustymi trybunami nie hulał – kpię. – Ślepy jesteś, dziadek? Ja nie mam nawet auta! I chuj! Chciałem coś załatwić, pożyczyć od kogoś, odegrać się, ale na to trzeba chwili, którą zmarnowałem na pogaduszki z tobą! A oni zarazruszają.
– Na pewno uważasz, że był to zmarnowany czas? Chodź zemną.
Nie chcę tego robić. Każdy cal mojego ciała sprzeciwia się idiotycznym pomysłom, ale nie mam wyjścia. Niektórym ludziom się nie odmawia. Szczególnie tym w kraciastych garniturach i tym, którzy mogą jednym ruchem wyciągnąć zza paska spluwę. Wchodzimy do jednego z otwartych magazynów, a w powietrzu słychać coraz to głośniejszy skowyt silników. Wiem, że zaraz sięzacznie.
Rozdział 3
Rachel
Bębnię niecierpliwie palcami o blat stolika, a Thomas z uśmiechem podaje kawę na wynos kolejnej klientce. Nie traci humoru, raczej próbuje innych zarazić swoim dobrym samopoczuciem. Na mnie to nie działa. Jestem taka wściekła! Lubię Danny’ego. Bardzo. Może nawet bardziej niż chciałabym przyznać, ale w tym jednym momencie nie ma to najmniejszego znaczenia. Nie chodzi o to, że taki facet jak on nigdy nie odwzajemniłby uczuć do kogoś takiego jak ja. Nie, dziś o tym nie myślę. Mogę być zauroczoną idiotką, ale to Tom jest ważniejszy. I to jego podejście wkurza mnie najbardziej! Nie rozumiem, czemu on się na to wszystko zgadza, czemu daje się wykorzystywać i jeszcze udaje, że wcale mu to nie przeszkadza. W jego stanie to zwyczajnienieodpowiedzialne.
– Musisz wracać do domu – odzywam się warkotliwie, gdy kobieta wychodzi zkawiarni.
Tom przysiada się do mnie po drugiej stronie stołu. Uśmiecha się, jakby cała ta sytuacja niezmiernie go bawiła. To bardziej działa mi na nerwy. Powoli tracę resztki cierpliwości, a on nadal zgrywa chojraka. Nie powinien, przecież widzę czerwone plamy na jego policzkach i ten szklisty wzrok, które dobitnie świadczą o tym, jak naprawdę się czuje. Nie muszę go dotykać, żeby wiedzieć, że jest rozpalony. Pozorne ogrzanie nie wystarczyło, ciepła herbata też nie pomogła. Wiem nie od dziś, że ma słabą odporność, nie potrafię o tym zapomnieć, ale i tak jestem zaskoczona, jak szybko go wzięło. To mojawina…
– Nie mogę, obiecałem mu, żezostanę.
– Nic mnie to nie interesuje! – krzyczę, ale zaraz biorę głębszy oddech, bo wrzaskiem i awanturami do niego nie dotrę. To nie ten typ człowieka. Ściskam nasadę nosa, próbując się uspokoić. I nic. Zamiast się wyciszyć, wywołałam tylko dotkliwe pulsowanie w skroni. – Ledwo trzymasz się na nogach – staram się przemówić mu do rozumu. Musi mieć w sobie choć resztki rozsądku. – Dlaczego ty mu nie powiedziałeś? Przecież nie możesz ukrywać tego przed nim w nieskończoność. Na ile kłamstw jeszcze wystarczy ci pomysłów? Prędzej czy później zauważy, że coś nie gra. Nie będziesz mu wiecznie wmawiać, że to błahostka. Tommy, to się nie uda. Z czasem będzie coraz trudniej, a on by pomógł, gdyby wiedział o twojej chorobie. Na pewno by cię nie zwolnił, a traktowałbyinaczej.
– Właśnie dlatego – mówi twardo, a gdy patrzę na niego ze zdziwieniem, wzdycha ciężko i na chwilę chowa twarz w dłoniach. Kiedy się prostuje, widzę, jak bardzo jest zmęczony. – Dlatego mu nic nie powiem. Będę udawał tak długo, jak tylko się da. Nie chcę, żeby uznał mnie za kalekę. Ja nie chcę łaski! Potrzebuję jedynie trochę normalności. Chociaż tutaj. Proszę cię o to, Rach…
– Zaklinanie rzeczywistości nic nie da! – syczę, choć nie muszę mu o tym przypominać. On wie o tym lepiej niż ja. To cios poniżej pasa, o czym świadczy jego zraniona mina, jaką robi, gdy dociera do niego sens moich słów. – Dobra, nie mam do ciebie dzisiaj siły. Zamówiłam taksówkę. Zrobimy tak. Wsiądziesz do niej, pojedziesz do domu, weźmiesz coś przeciwgorączkowego i wskoczysz do łóżka, dobra? Daj mi dokończyć – proszę, gdy otwiera usta, aby mi przerwać. – Zrobisz to, a ja tu zostanę. Zastąpię cię, dopóki Danny nie wróci. Przecież widziałam, jak pracujesz. Bez urazy, ale to nie może być nic trudnego. Każdy potrafi zrobić kawę lub herbatę i nałożyć kawałek ciasta. Zresztą zobacz, która godzina. Niedługo i tak trzeba będzie zamykać, wątpię, żeby zjawiły się tu jakieś tłumy, a z pojedynczym klientem sobie sama poradzę. Zanim się obejrzysz, już będę z powrotem w mieszkaniu. I jeżeli nie będziesz czuć się lepiej, wzywam pogotowie. Masz jakieś dwie godziny z hakiem, żeby dojść do siebie, zrozumiano? – Grożę mu palcem, ale uśmiecham się przy tym, bo sama chcę nabrać pewności, że jednak nie będzie wcale tak źle, jak mi sięwydaje.
Tom próbuje się ze mną kłócić, ale jestem bardziej zdeterminowana, a on poważnie osłabiony. Kiedy przed kawiarnię podjeżdża taksówka, wypycham go za zewnątrz i niemal siłą wciskam do wnętrza auta. Podaję kierowcy adres i obserwuję, jak odjeżdżają. Mam nadzieję, że Tommy mnie posłucha i nie wpakuje się w nic gorszego niż do tej pory. To wszystko, czego mogę oczekiwać w tymmomencie.
Znikają za zakrętem, a ja wracam do kawiarni. Wchodzę za ladę i rozglądam się dookoła, próbując opanować sytuację. Byłam już w tym miejscu wielokrotnie, nic nie powinno mnie zaskoczyć, ale samotność sprawia, że czuję się tu obco jak jeszcze nigdy wcześniej. Rzucam nieufne spojrzenia urządzeniom, jakby nagle zmieniły się w krwiożercze bestie i miały mnie rozszarpać, gdy stracę uwagę. To idiotyzm. Przecież potrafię obsługiwać ekspres do kawy. Nawet ten. Robiłam to już, gdy odwiedzałam Toma w pracy i chciałam mu pomóc. Tylko głupi stres podpowiada mi, że jednak tym razem coś może pójść nietak.
Zobaczymy.
Przez pierwsze pół godziny nie dzieje się nic niezwykłego. Klientów jest coraz mniej, nowi nie przybywają. Szkoda. Bezczynność mi nie sprzyja. Moje myśli błądzą, skaczą między Tomem a Dannym. Ani jedne, ani drugie nie sprawiają, że osiągam większy spokój. Uczucie niepewności co do stanu przyjaciela miesza się z podekscytowaniem na samo wspomnienie uśmiechu, który Millson posłał mi, zanim wybiegł z kawiarni. Mimowolnie przygryzam wargę, a gorąco rozpływa się po moich policzkach i mam wrażenie, że przemieszcza się w dół ciała, trafia do celu, powodując, że poruszam się niespokojnie. Kretynka! Głupia, napalona kretynka! Sama się karcę za głupotę. Nie wiem, czemu Danny tak mocno na mnie działa ani czemu sama się tak na niego nakręcam. Nigdy nie dał mi powodów. Jasne, był miły, ale pewnie ze zwykłej grzeczności. Sama wyobrażam sobie nie wiadomo co. To totalnie nie ma sensu. Chociaż…
Nie!
Ten facet nie jest dla ciebie! Żaden nie jest. Jużnie…
Snuję się bez celu i ścieram kurze, zamiatam podłogę. Po prostu próbuję znaleźć sobie zajęcie, dzięki któremu szybciej minąłby mi czas. Prawie się uspokajam, wyłączam to wewnętrzne rozedrganie. Kiedy nabieram pewności, że jednak dotrwam do powrotu Danny’go bez szwanku, rozdzwania się dzwonek nad drzwiami. Do wnętrza kawiarni wchodzi dwóch młodych mężczyzn. Jeden wyższy, ze ściętymi na jeżyka włosami o barwie ciemnego brązu, drugi łysy i nieco niższy, niepozorny, ale jest w nim coś, co sprawia, że pomimo mniej okazałej postury, to właśnie jego obawiam się bardziej. Choć na zewnątrz pogoda nie sprzyja, obaj ubrani są w ciemne, dopasowane garnitury. Marynarki mocno opinają się na ich bicepsach, wyraźnie podkreślając wypracowanemięśnie.
Przyklejam na usta uśmiech i witam ich, starając się zabrzmieć sympatycznie, ale nie odpowiadają. Posyłają za to nieprzyjemne spojrzenia i zajmują stolik przy oknie. Siadają przodem, dzięki czemu doskonale widzę, że nie spuszczają ze mnie wzroku. Nie podoba mi się to i powoli zaczynam żałować, że jednak odprawiłam Toma, a jeszcze bardziej, że Danny nadal nie pojawił się na horyzoncie. Łapię się na tym, że coraz częściej spoglądam w kierunku okna, jakby sama siła myśli mogła ściągnąć któregoś z nich na miejsce. Bezskutku.
To nic. Weź się w garść! To tylko klienci. Tak jak wszyscy, ale może mniejuprzejmi.
Zbieram się w sobie i podchodzę do nich. Przystaję obok stolika, w dłoniach ściskam notatnik. Wcale nie dlatego, że nie poradziłabym sobie z zapamiętaniem zamówienia, raczej, żeby ukryć, jak trzęsą mi się ręce. Chcę wypaść dobrze, stworzyć pozory, że to ja rozdaję tutajkarty.
– Czy mogę panów obsłużyć? – pytam radośnie, ale gubię pewność siebie, gdy wybuchają śmiechem i to takim, w którym brak jednak wesołości. Łatwo sprowadzają mnie do parteru i pozbawiają odwagi. Sprawiają, że mam ochotę rzucić notatnik za siebie i uciec czym prędzej. Byle jaknajdalej.
– Pewnie, że możesz – odpowiada jeden z nich i powoli oblizuje usta. Towstrętne.
Zaciskam zęby, bo zaczyna mnie mdlić. Nie wiem, czy jest to wywołane stresem, czy tymidwuznacznościami.
– Chodziło mi o przyjęcie zamówienia – mamroczę, a moje policzki płoną. Wiercę się niespokojnie w miejscu. – Kawa? Herbata? Może ciasto? Mamy przepyszną szarlotkę na ciepło zlodami.
Śmiejąsię.
– Albo sernik – ciągnę. – To nasze firmowe ciasto – dodaję szybko i zamykam oczy, bo nie mogę tego więcejznieść.
– Zdecydowanie szarlotka. Z lodami – odzywa się jeden z nich. – Namiejscu.
– I dwie kawy, kochanie – dodaje drugi. – Mocne, bo noc przed nami długa ipracowita.
Nie wytrzymam więcej. Odwracam się i uciekam na zaplecze. Zatrzaskuję za sobą drzwi i opieram się o nie plecami. Nawet nie interesuje mnie, jakie wrażenie wywołałam tym przedstawieniem. Mam dość! Niech klienci sami się obsługują. Łzy napływają mi do oczu i mam ochotę zostawić to wszystko, wrócić do domu i schować się pod kołdrą. Nie. Wiem, że nie mogę się tak zachować. W końcu sama to zaproponowałam, wzięłam na siebie odpowiedzialność. Własne lęki nie mogą tak bardzo rządzić moim życiem. No i Tom na mnie liczy. To najważniejsze. Biorę kilka uspokajających oddechów, po czym wracam za ladę i drżącymi dłońmi nakładam na talerz ciasto, a do filiżanek nalewamkawę.
Zanoszę zamówienie do stolika. Chcę zrobić to szybko i zaszyć się w pokoju socjalnym do momentu, aż niepokojący klienci sobie pójdą. Stawiam tacę na stole. Układam talerze, filiżanki i odchodzę. Próbuję, ale ledwo odwracam się od nich plecami, a zatrzymuje mnie odgłos rozbijanej porcelany. Podskakuję i zerkam przez ramię. Mężczyźni dalej siedzą na tych samych miejscach, tylko jedna z filiżanek leży roztrzaskana na podłodze. Wiem, że powinnam się schylić i ją sprzątnąć, ale ani drgnę. Nie potrafię. Strach pęta mi nogi iparaliżuje.
– Niezdara ze mnie – odzywa się wyższy mężczyzna, który siedzi zbrzegu.
Patrzę na niego bez zrozumienia, a on świdruje mnie lodowatymwzrokiem.
– John, jak twoja kawa? – pyta kolegi, ale nie traci zainteresowaniamną.
Drugi z mężczyzn bierze łyk napoju i krzywisię.
– Paskudna, Sammy.
Ledwo udaje mi się uchylić, gdy naczynie przelatuje obok mojej głowy i zderza się ze ścianą. John zrywa się z miejsca, przewracając przy tym krzesło, i odpycha od siebie stół, a ten chwieje się i uderza o ziemię. Tłuką się talerze, ciasto rozciera się naposadce.
Zasłaniam usta, bo paniczny krzyk próbuje się z nich wyrwać, a boję się, że jakikolwiek dźwięk sprowokuje ich do dalszych reakcji i tym samym spowoduje, że skupią się na mnie. Chciałabym spróbować im przeszkodzić, ale wiem, że to nie ma sensu. Kolejny stół zostaje wywrócony i dopiero to mnie otrzeźwia. Mrugam pospiesznie, rozglądam się dookoła, jakbym pierwszy raz w życiu znalazła się w tym miejscu. Łysy mężczyzna wciąż przewraca stoliki, drugi wszedł na zaplecze, słyszę odgłos tłuczonego szkła i to mrozi mi krew w żyłach. Obaj miotają się po pomieszczeniach, niszczą wszystko, co wpadnie im w ręce. Nie wierzę, że to siędzieje.
– Przestańcie! W tej chwili przestańcie! Wzywampolicję!
Biegnę za ladę, szukam telefonu, ale to nie jest łatwe. Danny nie radzi sobie z porządkami. Wszędzie walają się papierzyska. Rozsuwam je, zrzucam jakieś pojedyncze faktury naziemię.
Niema.
John uśmiecha się pobłażliwie i rusza w moją stronę, ale zanim do mnie dociera, drzwi wejściowe uchylają się w akompaniamencie cichego brzdęku dzwonka. Przez moment mam nadzieję, że właśnie dotarł Danny i zaraz przejmie kontrolę nad sytuacją, ale to, co się dzieje, przerasta mnie jeszczebardziej.
Do środka zagląda kolejna klientka. Kobieta. Młodziutka, pewnie niewiele starsza ode mnie. Ciemne włosy pokryte ma płatkami śniegu, a policzki zarumienione od zimna. Uśmiecha się sympatycznie, zupełnie nieświadoma, w co się pakuje, ale zaraz przemyka spojrzeniem po zrujnowanym wnętrzu. Zamiera na progu, radosny wyraz znika z jej twarzy, przez chwilę analizuje wszystko i dokładnie wychwytuję moment, gdy wreszcie pojmuje całąsytuację.
Chcę wrzeszczeć i prosić ją o pomoc, ale mężczyzna, przykłada palec do swoich ust, nakazując mi ciszę. Podchodzi do dziewczyny, odsłania marynarkę i wysuwa zza paska broń. Waży ją w dłoni niedbałym ruchem, ale mam świadomość, że gdyby zaszła konieczność, zrobi z niej użytek. Nie musi mówić „piśnij choćby słowo, a znajdziemy cię wszędzie”. Gesty czasami sąwystarczające.
Kobieta blednie, ale kiwa głowa i wycofuje się z lokalu. Przez witrynę widzę, jak prawie wbiega pod nadjeżdżający samochód przy desperackiej próbie przedostania się na drugą stronę ulicy. Byle znaleźć się jak najdalej stąd. Nie zatrzymuje się nawet na moment, pędzi, jakby ktoś nadal ją gonił. Jakby uciekała przed samym diabłem. I wcale nie myli się tak bardzo. Wiem, że nic nikomu nie powie, nie wezwie pomocy. Prędzej spróbuje zapomnieć, zniknąć. Znam uczucia, które widziałam na jej twarzy. Znam aż za dobrze, bo do niedawna codziennie dostrzegałam je w lustrze. Ten rodzaj paniki sznuruje usta lepiej niż cokolwiek innego. Może dlatego sama milczę od lat i nadal nie potrafię tegoprzełamać.
Przynajmniej jeżeli chodzi oprzeszłość.
– Tego szukasz? – Mężczyzna, który pozbawił Danny’ego zastawy, wyłania się z pokoju socjalnego i zbliża się do mnie. W dłoni trzyma mój telefon, a po chwili urządzenie ląduje w zlewie wypełnionym wodą zmydlinami.
Już nigdzie niezadzwonię.
Nie czekam na to, co się stanie. Mijam go i uciekam. Wbiegam na zaplecze, próbuję zabarykadować się od środka i poczekać, aż ktoś przyjdzie z pomocą. Nie mam takiej szansy. Zanim udaje mi się sięgnąć do klucza, nie mówiąc o jego przekręceniu, drzwi otwierają się gwałtownie. Ich skrzydło wyrywa mi się z rąk, zderza się ze ścianą i odbija od niej. Ledwo unikam uderzenia. Cofam się przerażona krok za krokiem, a Samuel idzie w moją stronę i uśmiecha się zwycięsko. To on jest wygranym, ja myszą zagonioną wróg.
Próbuję go wyminąć, ale chwyta mnie w pasie i przyciska przodem do swojego ciała, wgniata moją twarz w swój tors, blokując dopływ powietrza. Staram się przypomnieć sobie jakąkolwiek poradę zasłyszaną na lekcjach samoobrony, na które uczęszczałam za namową Toma, gdy on sam zaczął pracę i nie mógł już pełnić roli mojego pełnoetatowego ochroniarza. Nic nie przychodzi mi do głowy. Moje myśli są koszmarnie puste. Mimo to reaguję intuicyjnie. Biorę zamach i uderzam go kolanem w krocze. Nie trafiam perfekcyjnie, ale wystarczająco, bo syczy z bólu i faktycznie nieco luzuje uchwyt. Wykorzystuję ten moment i odskakuję na bok. Rzucam się do ucieczki, ale zanim mijam zagrożenie, on podkłada mi nogę, przez co potykam się i ląduję na podłodze. Niemal natychmiast odwracam się na plecy, ale on jest szybszy. Siada na mnie okrakiem, uniemożliwiając poderwanie się z ziemi. Bezskutecznie walczę, aby go z siebiezrzucić.
– Głupia suka – cedzi przez zaciśniętezęby.
Nie mam szansy się zasłonić. Jego pięść zderza się z moją twarzą. Uderzenie gorąca jest silne, powoli rozchodzi się pod skórą jak rozlewająca się trutka, wyprzedzając ból. Ale ten nie odpuszcza, zjawia się i pochłania w całości. Kolejny cios. Ciemnieje mi przed oczami, a coś gorącego spływa mi z nosa i zalewa usta. Połowa twarzy mi drętwieje, a ja charczę, duszę się. Nieumiejętnie próbuję zatamować cieknącą krew. Nie mogę złapać oddechu. Mężczyzna wstaje, ale wcale nie po to, żeby dać mi spokój. Przez te kilka chwil w jego obecności zdążyłam się przekonać, że on nie odpuszcza tak łatwo. Kulę się w sobie, czekając na kolejny cios, ale ten nie nadchodzi. Odsuwam dłonie, a wtedy Sam niespodziewanie pochyla się, zaciska palce na moich włosach i szarpie. Nie udaje mi się złagodzić tego pociągnięcia. Siłą unosi do pionu, zmusza, żebym wstała. Wrzeszczę, ale on nic sobie z tego nie robi. Popycha i dociska dościany.
Przyciska mnie do ściany. Niemal boleśnie odczuwam cały ciężar jego ciała na sobie. Szlocham i wiercę się chaotycznie. Chcę go z siebie zrzucić albo znaleźć lukę, dzięki której mogłabym uciec, ale nieudolnie. On to uniemożliwia. Wykręca mi dłonie do tylu, blokując wszelkie ruchy. Wciska kolano między moje nogi i siłą rozszerza, choć bardzo staram się ponownie je złączyć. Sapię ciężko, ale nie mogę sobie poradzić. Chropowata powierzchnia drażni skórę na policzku, gdy walczę o to, żeby się odsunąć i zyskać choć odrobinę przestrzeni. I nic. Trzyma zbyt mocno. Ściska w garści moje włosy. Nie mogę nawet drgnąć ani złapać powietrza. Cuchnący wódką oddech owiewa moją szyję, a w ślad za nim idą jego usta. Przygryza skórę, całuje mnie powoli i niespiesznie, jakby miał na to całą wieczność. Nie przejmuje się, że w każdej chwili ktoś może wejść do pokoju. Może ma pewność, że tak się niestanie…
– Rozluźnij się, tak będzie dla ciebie lepiej – szepcze tuż przy moimuchu.
– Ben! – wrzeszczę, przywołując kuzyna, ale dźwięk ginie w odgłosach imprezy. Wydaje mi się, że im głośniej wołam, tym mocniej dudnimuzyka.
– Nikt ci nie pomoże – oznajmia, jakby zdołał odczytać moje myśli. – Benjamin jest bardzo, bardzo zajęty w tej chwili. Zapewniam, że nie chciałabyś mu przeszkadzać. Tak samo, jak ja nie chciałbym, żeby ktoś przeszkadzał nam. Dlatego chłopaki stoją przy wejściu. Wisieli miprzysługę.
Zamieram.
Jego słowa są jak kubeł zimnej wody, pozbawiają nadziei. Do tej pory wciąż wyczekiwałam, aż drzwi otworzą się z hukiem i ktoś mi pomoże. Wybawi z opresji niczym kiczowaty superbohater. Teraz wiem, że tak się nie stanie. Już nic mnie nie uratuje. Zaciskam powieki, bo naiwnie liczę, że wtedy będzie łatwiej przez to przejść. Czekam, aż skończy i straci mną zainteresowanie, a on bezbłędnie wyłapuje moją uległość i wykorzystuje ten moment. Nie trzyma moich rąk. Puszcza je luźno, a w zamian wciska dłonie pod koszulę nocną, sunie nimi po moim ciele. Dotyka i pieści powoli, jak jeszcze nikt przed nim. Oddycha coraz szybciej, a ja czuję, jak bardzo jestpodniecony.
Nie mam siły walczyć. Rezygnuję. Odcinam się od tego, zamykam się w sobie. Mam tak olbrzymią nadzieję, że poddanie się wszystko przyspieszy. Sprawi, że zaraz to sięskończy.
Przetrwam…
– I co teraz, kochanie? Nie chcesz już nigdziedzwonić?
Mrugam, spychając wspomnienie w głąb świadomości, tam, gdzie jest jego miejsce. Nie chcę go widzieć nigdy więcej. W życiu. Chociaż znowu mam przed sobą ścianę, nie dam się ponownie złamać. Nie mamowy!
– Chcę, daj mi tylko telefon – warczę w przypływie głupiego impulsu, a mężczyzna sięśmieje.
Zamykam oczy, bo obraz przed nimi niebezpiecznie wiruje, a do gardła napływa mi gorycz. Trudno mi to przełknąć. Przytrzymuję się ściany i przyciskam czoło do chłodnej powierzchni. Szukam ulgi od tępego pulsowania w głowie, ale zanim udaje mi się ją odnaleźć, mężczyzna chwyta mnie za ramię i gwałtownie odwraca w swoją stronę. Popycha tak, że tracę równowagę i zderzam się plecami z przeszkodą. Mocny ruch powoduje, że boli jeszcze bardziej. Zaciskam zęby, a igiełki przeszywają moją skórę na wskroś, są wszędzie i paraliżują. Nie mam siły dłużej utrzymywać się w pionie. Kolana mi drżą, zniżam się nieco na nich, czekam na moment, w którym całkiem odmówią współpracy. Ten jeden raz cieszę się, że mam za sobąoparcie.
– Patrz na mnie, kurwa.
Próbuję dzielnie znieść jego spojrzenie, ale głowa sama mi opada ze zmęczenia, a ostatnie, co dostrzegam, to to, jak facet wykrzywia gębę w zniesmaczonygrymas.
– Skończyła ci się odwaga? Szkoda, bo dopierozaczęliśmy.
Przyciąga mnie do siebie, ale zanim zdążę krzyknąć, całuje mnie prosto w usta. Nie czekam na to, co będzie później. Działam impulsywnie. Gryzę go. Najmocniej jak potrafię zaciskam zęby na jego języku. Przez moment czuję wyłącznie posmak krwi w ustach. Musiało go to zaboleć, ale nie daje tego po sobie poznać. Rozciąga wargi w uśmiechu i wycofuje się odrobinę. Niewiele, bo niemal styka się ze mną nosem. Rusza szczęką, jakby chcąc pozbyć się nieprzyjemnego uczucia i odchyla się, aby splunąć na ziemię. Zaraz potem chwyta mnie za podbródek, wbijając palce w policzki i przytrzymuje, abym popatrzyła mu w oczy. Krzyczę, gdy ból wybucha pod moją skórą jeszcze intensywniej, niż wtedy gdy uderzył mnie po raz pierwszy. Obraz zamazuje się przed moimi oczami i ciemnieje. Na kilka sekund tracę kontakt z rzeczywistością. Nie potrafię tego powstrzymać. Nie, kiedy tak boli. Samuel luzuje chwyt, przenosi go na szyję, co przynosi chwilową ulgę. Łzy i tak napływają mi do oczu, przełamują wszelkiebariery.
– Bądź milsza – radzi, a coś zimnego unosi skraj swetra, dotyka odsłoniętej częścibrzucha.
Wiem, co to. Jestem cholernie świadoma bliskości broni przy moim ciele i to paraliżuje mnie mocniej niż niedawne wspomnienia. Walka nie pomaga. Staję się coraz bardziej obojętna, a pistolet przesuwa się wyżej, zatrzymuje przy zagłębieniu międzypiersiami.
– Trochę zalałaś się krwią, kochanie. Zobacz, jak nieładnie to wygląda. Lepiej będzie ci bez tego. Zdejmij.
Potrząsam głową, bezgłośnie proszę, żeby nie kazał mi tego robić, ale on jedynie dociska spluwę i zaraz potem odsuwa, dając mi czas na odpowiednią reakcję. Jest nieugięty i wiem, że nie powinnam nawet liczyć na łaskę. Postanowił sobie, że mnie upokorzy. Nic nie zmieni jego planów. Zaciskam zęby i ściągam sweter przez głowę, a on krzyżuje ręce na klacie i przygląda mi się zzadowoleniem.
– Grzeczna dziewczynka! – chwali, a w jego oczach migocze pożądanie. – No i