Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
Józef K., oskarżony bez podania zarzutów, to nie żaden skromny urzędnik ani człowiek bez winy – choć tak się zwykło czytać Proces. Siła, która niszczy karierę i życie ambitnego bankowca, to – także wbrew tradycyjnej lekturze – ani biurokracja, ani dyktatura. O co tu w takim razie chodzi?
By znaleźć własną odpowiedź, trzeba i warto uważnie czytać arcydzieło Kafki, odkrywając w nim niewyczerpane bogactwo sensów i bezsensów. W tym wydaniu przydatne w tym celu szkice dołączyli tłumacz, a także prof. Łukasz Musiał, który za swoją książkę Kafka. W poszukiwaniu utraconej rzeczywistości otrzymał prestiżową nagrodę „Literatury na Świecie”.
Świeżej daty przekład Procesu unika filologicznych pomyłek wcześniejszego i uwzględnia rozdziały zarzucone przez Kafkę. Stara się też odtwarzać symboliczny charakter tej odrealnionej prozy, ale i jej rzeczowy język, ironię i humor.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 371
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ktoś musiał fałszywie oskarżyć Józefa K., bo przecież on nic złego nie zrobił, a został pewnego ranka pozbawiony wolności. Kucharka od pani Grobosch, wynajmującej mu pokój, przynosiła dla niego śniadanie dzień w dzień koło ósmej, jednak tym razem nie przyszła. To się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Nie unosząc głowy z poduszki, zaczekał, po chwili zobaczył, że stara kobieta, która mieszka naprzeciwko, obserwuje go z niezwykłą jak na siebie ciekawością, a wtedy, dotknięty i głodny, pociągnął za dzwonek. Zaraz usłyszał pukanie, po czym wszedł ktoś, kogo nigdy wcześniej w tym mieszkaniu nie widział. Szczupły, ale dobrze zbudowany mężczyzna miał na sobie ciasny czarny strój, który za sprawą różnych kieszonek, zakładek, guzików, klamerek i paska przypominał ubranie podróżne i wyglądał na bardzo praktyczny, choć nie było jasne, do czego służy.
– Kim pan jest? – zapytał K. i uniósł się w pościeli. Ale mężczyzna puścił to mimo uszu, jakby należało się zgodzić na jego widok, i spytał tylko:
– Pan dzwonił?
– Niech Anna przyniesie mi śniadanie – odparł K. i zamilkł, próbując na razie zebrać myśli i ustalić, kim tamten właściwie jest. Ale nie badał go spojrzeniem długo, bo mężczyzna uchylił drzwi i zwrócił się do kogoś, kto widocznie stał blisko w sąsiednim pokoju:
– On chce, żeby Anna przyniosła mu śniadanie.
Lekki śmiech za drzwiami zabrzmiał tak, że nie było pewne, czy nie bierze w tym udziału kilka osób. Nieznajomy, choć nic się nowego nie dowiedział, oznajmił K. tonem meldunku:
– To nie będzie możliwe.
– Ciekawe. – K. wyskoczył z łóżka i szybko włożył spodnie. – Chcę zobaczyć, co to za ludzie za drzwiami i jak mi pani Grobosch wytłumaczy zakłócanie mojego spokoju. – Pomyślał, że to niepotrzebne słowa i że przez nie, choć nie są teraz najważniejsze, częściowo przyznał mężczyźnie prawo nadzoru. Nieznajomy tak właśnie go zrozumiał, skoro spytał:
– Nie zechce pan tu zostać?
– Nie zechcę zostać i nie chcę, żeby pan do mnie mówił, nie przedstawiwszy się.
– To było z życzliwości – odpowiedział nieznajomy i sam otworzył drzwi. Sąsiedni pokój, dokąd K. wszedł wolniej, niżby chciał, pokój bawialny pani Grobosch, ze swoim natłokiem mebli, fotografii, narzut, obrusów i przedmiotów z porcelany, na pierwszy rzut oka wyglądał niemal tak samo jak wieczorem poprzedniego dnia. Wydawał się może trochę przestronniejszy, ale trudno to było w pierwszej chwili ocenić, zwłaszcza że główna zmiana polegała na obecności jakiegoś mężczyzny, który siedział z książką przy otwartym oknie i właśnie podniósł oczy.
– Miał pan zostać u siebie! Franciszek nie powiedział?
– A panowie w jakiej sprawie? – K. obrzucił wzrokiem rzeczonego Franciszka, ciągle stojącego w progu, a potem jeszcze raz się przyjrzał nowemu znajomemu. Znowu było widać naprzeciwko tę kobietę, bo z iście starczą ciekawością przeszła tymczasem do sąsiedniego okna, chcąc wszystko dalej obserwować.
– Chcę, żeby pani Grobosch… – powiedział i jakby wyrywając się oddalonym od niego mężczyznom, ruszył do kolejnych drzwi.
– Nie. – Ten przy oknie rzucił książkę na jeden ze stolików i wstał. – Pan nie może stąd wyjść, przecież jest pan zatrzymany.
– Na to wygląda – odparł K. i po chwili spytał: – A dlaczego?
– Nie jesteśmy od mówienia panu takich rzeczy. Proszę iść do swojego pokoju i czekać. Wdrożono postępowanie, i tyle, wszystkiego dowie się pan we właściwym czasie. Przekraczam swoje uprawnienia, kiedy mówię do pana po dobremu. Ale mam nadzieję, że tego nikt nie słyszy prócz Franciszka, a on też jest dla pana uprzejmy, wbrew przepisom. Jeżeli dalej będzie pan miał takie szczęście jak do wyznaczonych sobie strażników, to może pan być spokojny.
K. chciał usiąść, ale nagle zauważył, że w całym pokoju nie byłoby na czym, jeżeli nie liczyć krzesła przy oknie.
– Jeszcze się pan przekona, ile w tym wszystkim prawdy – powiedział Franciszek i w tej samej chwili obaj podeszli do K. Znacznie go przewyższali wzrostem, zwłaszcza ten drugi mężczyzna, który co chwila klepał K. po ramieniu. Dotykali jego nocnej koszuli, mówiąc, że teraz będzie musiał włożyć koszulę znacznie gorszą, ale że tę z całą resztą bielizny obaj przechowają i zwrócą, gdyby sprawa rozstrzygnęła się pomyślnie: – Lepiej niech pan to wszystko odda nam zamiast w depozyt, bo w depozycie często dochodzi do przywłaszczeń, a z czasem rzeczy są sprzedawane bez względu na to, czy odnośne postępowanie się skończyło, czy nie. A ileż takie procesy trwają, zwłaszcza ostatnio! Owszem, w końcu dostałby pan z depozytu utarg, jednak, po pierwsze, i tak byłby mały, bo przy sprzedaży decyduje kwota nie oferty, ale łapówki, a po drugie, jak wiemy z doświadczenia, takie utargi jeszcze maleją, kiedy z roku na rok przechodzą z ręki do ręki.
Nie słuchał tego zbyt uważnie, mniej mu zależało na rozporządzaniu rzeczami, do czego pewnie zachował jeszcze prawo, bardziej natomiast na wyświetleniu własnej sytuacji, ale przy tych dwóch nie mógł się ani przez chwilę zastanowić; ten drugi strażnik – bo to mogli być tylko strażnicy – co chwila trącał go po przyjacielsku brzuchem, a kiedy K. podnosił wzrok, dostrzegał niepasującą do grubego ciała kościstą i chudą twarz o wydatnym, skrzywionym nosie, twarz, która ponad jego głową porozumiewała się z drugim strażnikiem. Co to za ludzie? Co oni mówią? Jakie reprezentują organa? Przecież K. żyje w praworządnym państwie, wszędzie panuje pokój, wszelkie ustawy pozostają w mocy, kto śmie go nachodzić we własnym mieszkaniu? Nigdy nie był skłonny do zamartwiania się, nie wierzył w najgorsze aż do chwili jego nadejścia i lekceważąc niebezpieczeństwa, nie dbał o przyszłość. Ale uznał, że teraz byłoby to błędem; owszem, koledzy z banku mogli mu dzisiaj z jakichś powodów, choćby z okazji trzydziestych urodzin, zrobić żart, prostacki żart, niewykluczone oczywiście, i może wystarczy, żeby roześmiał się strażnikom w twarz, a oni też obrócą wszystko w śmiech, może to są ludzie na posyłki najęci z ulicy, trochę tak nawet wyglądają – a jednak już na widok strażnika Franciszka postanowił, że wobec tych dwóch nie wypuści z ręki nawet najmniejszego z możliwych atutów. Choć nie bardzo się przejął groźbą, że ktoś mu później zarzuci brak poczucia humoru, i choć nie miał zwyczaju wyciągać nauki z własnych doświadczeń, przypomniał sobie właśnie pewne skądinąd błahe przypadki, kiedy w odróżnieniu od przyjaciół świadomie popełniał jakąś nieostrożność, nie chcąc sobie wyobrazić jej konsekwencji, oraz jak je następnie ponosił. Nie chciał, żeby znowu tak się stało, przynajmniej tym razem, a jeżeli to komedia, zamierzał w niej też odegrać rolę. Jeszcze był wolny.
– Panowie wybaczą – powiedział i szybko przeszedł między strażnikami do swojego pokoju.
– Wydaje się niegłupi – usłyszał za plecami. W pokoju zaczął wyszarpywać szuflady biurka, wszystko leżało tam w wielkim porządku, jednak ze zdenerwowania nie mógł znaleźć akurat tych legitymacji, których szukał. Wreszcie znalazł legitymację cyklistowską i już nawet miał pójść do strażników, ale pomyślał, że ona zbyt mało znaczy; szukał dalej, aż znalazł akt urodzenia. Kiedy wrócił do sąsiedniego pokoju, akurat otwarły się przeciwległe drzwi i chciała wejść pani Grobosch. Pojawiła się tylko na chwilę, bo na jego widok popadła w wyraźne zakłopotanie, przeprosiła i bardzo ostrożnie zamknęła drzwi. Zdążył tylko powiedzieć:
– Niech pani wejdzie!
A teraz stał z papierami na środku pokoju, patrzył jeszcze na drzwi, które się więcej nie otwarły, i oprzytomniał dopiero zagadnięty przez tych dwóch; siedzieli przy stoliku pod otwartym oknem i, jak teraz odkrył, spożywali jego śniadanie.
– Dlaczego nie weszła? – spytał.
– Nie wolno jej – odpowiedział ten wysoki. – Przecież pan jest zatrzymany.
– Ja zatrzymany? W taki sposób?
– No i znowu pan zaczyna – strażnik zanurzył kromkę chleba z masłem w słoiku miodu. – Na takie pytania nie odpowiadamy.
– Będą panowie musieli. Oto moje legitymacje, a teraz proszę mi pokazać swoje i przede wszystkim nakaz zatrzymania.
– Wielkie nieba! – powiedział strażnik. – Że też zamiast się pogodzić ze swoją sytuacją, tylko nas pan niepotrzebnie i z dziwnym uporem drażni, nas, którzy teraz jesteśmy pewnie najbliższymi panu ludźmi.
– Otóż to, niechże pan uwierzy – dodał Franciszek z filiżanką kawy w ręku; nie podniósł jej do ust, tylko obrzucił K. spojrzeniem, przeciągłym, być może znaczącym, ale niezrozumiałym. K. mimo woli wdał się z Franciszkiem w rozmowę spojrzeń, ale w końcu uderzył dłonią w swoje papiery, mówiąc:
– Oto moje legitymacje.
– A co nas one obchodzą? – tym razem już wykrzyknął drugi strażnik. – Pan się zachowuje gorzej niż dziecko. Na co pan liczy? Na to, że pański przeklęty wielki proces szybko się skończy dzięki dyskusjom z nami, strażnikami, o legitymacjach i nakazach zatrzymania? My jesteśmy pracownikami niskiego szczebla, którzy się na legitymacjach nie znają, a z całą sprawą mają tylko tyle wspólnego, że dziesięć godzin dziennie pełnią przy panu straż i dostają za to wynagrodzenie. Niczym więcej nie jesteśmy, ale jedno wiemy: że wysokie organa, którym służymy, zanim zarządzą takie zatrzymanie, zbierają bardzo dokładne informacje o jego podstawach i osobie zatrzymanego. Tu nie ma pomyłek. Bo chociaż znam tylko nasze organa bardzo niskiego szczebla, jednak wiem, że bynajmniej nie szukają winy wśród ludności, ale że według prawa to wina przyciąga organa, a one muszą rozsyłać nas, strażników. Takie jest prawo. Gdzie tu pomyłka?
– Tego prawa nie znam – odpowiedział K.
– Tym gorzej dla pana.
– Ono chyba istnieje tylko w waszych głowach – odparł, chcąc potajemnie wniknąć w ich myślenie, obrócić je na swoją korzyść albo się z tym myśleniem oswoić. Ale strażnik zbył go, mówiąc:
– Jeszcze pan odczuje to prawo na sobie.
Wtrącił się Franciszek:
– Zobacz, Wilhelm, on przyznaje, że nie zna prawa, a jednocześnie twierdzi, że jest niewinny.
– Masz rację, ale jemu się nic nie wytłumaczy.
K. nie odpowiadał. „Czy mam pozwolić – myślał – żeby takie organa, według ich własnych słów najniższe, jeszcze bardziej mieszały mi w głowie swoją paplaniną? Mówią o rzeczach, których w ogóle nie rozumieją. Ich pewność siebie wynika z głupoty. Kilka słów, jakie zamienię z człowiekiem równym sobie, wyjaśni wszystko bez porównania lepiej niż najdłuższe rozmowy z tymi tutaj”. Zaczął chodzić po tej części pokoju, gdzie było trochę przestrzeni. Naprzeciwko zobaczył starą kobietę, która przywlokła do okna jeszcze starszego mężczyznę i go podtrzymywała; pora była, żeby K. skończył z tym przedstawieniem.
– Proszę mnie zaprowadzić do waszego przełożonego – powiedział.
– Nie wcześniej, niż on sobie zażyczy – odpowiedział strażnik imieniem Wilhelm. – A teraz – dodał – radzę iść do siebie, zachowywać się spokojnie i czekać na zarządzenia w swojej sprawie. Obaj radzimy, żeby pan się bez potrzeby nie rozpraszał, tylko pozbierał myśli, stanie pan przed trudną próbą. Potraktował nas pan gorzej, niż na to zasłużyliśmy swoją życzliwością, i zapomniał pan, że kimkolwiek byśmy byli, jesteśmy przynajmniej teraz wobec pana wolnymi ludźmi, a to nie byle jaka przewaga. Ale mimo to, jeżeli ma pan jakieś pieniądze, chętnie z tej kawiarni naprzeciw przyniesiemy śniadanko.
K., nie odpowiedziawszy na tę propozycję, przez chwilę stał bez ruchu. A jeżeli otworzy drzwi do drugiego pokoju czy nawet przedpokoju, to może ci dwaj nie ośmielą się mu przeszkodzić, może najprostszym rozwiązaniem będzie postawienie wszystkiego na ostrzu noża? Ale wtedy mogliby go złapać, a obezwładniony straciłby względną przewagę, jaką jeszcze nad nimi zachował. Dlatego wybrał rozwiązanie bezpieczne, zostawiając rzeczy ich naturalnemu biegowi; nie zamienił ze strażnikami ani słowa więcej i wrócił do swojego pokoju.
Padł na łóżko i wziął z nocnego stolika piękne jabłko, które wieczorem przygotował sobie do śniadania. Teraz było jego całym śniadaniem, a pierwszy duży kęs go upewnił, że na pewno znacznie lepszym niż to, jakie strażnicy w drodze łaski mogliby mu przynieść z plugawej nocnej kawiarni. Poczuł błogi spokój; co prawda nie stawił się dziś przed południem w banku, ale dzięki swojemu dosyć wysokiemu stanowisku łatwo to usprawiedliwi. A może jako usprawiedliwienie podać prawdę? Tak postanowił. Gdyby mu nie uwierzono, co byłoby w tym wypadku zrozumiałe, wziąłby na świadka panią Grobosch albo nawet tamtych dwoje starców, odbywających teraz pewnie marsz do okna naprzeciwko. Dziwił się strażnikom, że go zapędzili do pokoju i zostawili samego, skoro tutaj, co najmniej z ich punktu widzenia, istnieją aż nazbyt dobre warunki do samobójstwa. Ale jednocześnie zadał sobie pytanie, jaki, już z własnego punktu widzenia, miałby powód, żeby je popełnić. Niby taki, że za drzwiami siedzą tamci dwaj i że mu podebrali śniadanie? Samobójstwo byłoby czymś zupełnie nonsensownym i właśnie dlatego nie potrafiłby go popełnić, choćby chciał. Gdyby nie dziwna ograniczoność strażników, można by przyjąć, że podzielają jego przekonanie i że dzięki temu bez obaw zostawili go samego. Niechby sobie teraz patrzyli, jak podchodzi do ściennej szafki, gdzie trzyma dobrą wódkę, jak wypija kieliszek tytułem rekompensaty za śniadanie, a drugi w tym celu, żeby sobie, choć to pewnie zbyteczna przezorność, dodać odwagi.
Nagle ze strachu szczęknął zębami o szkło, usłyszawszy zza drzwi okrzyk:
– Nadzorca woła!
Przestraszył go jedynie ten krzyk, urywany kapralski wrzask, jakiego nie oczekiwał po strażniku Franciszku. Sam rozkaz był mu bardzo na rękę.
– Wreszcie! – odkrzyknął, zamknął szafkę i pospieszył do bawialni. Stojący tam strażnicy, jakby to było oczywiste, zagnali go z powrotem do pokoju.
– Co za pomysł! – wołali. – W koszuli chcesz pan stanąć przed nadzorcą? On każe panu spuścić baty, i nam też!
– Dajcie mi spokój, do diabła! – krzyknął K., kiedy go zawrócili aż do szafy garderobianej. – Jak mnie ktoś nachodzi w łóżku, to niech się nie spodziewa, że będę w odświętnym garniturze!
– To nic nie da – mówili strażnicy, którzy, ilekroć podnosił krzyk, reagowali spokojem, niemal smutkiem, przez co go trochę peszyli i przywoływali do porządku.
– Śmiechu warte ceregiele! – mamrotał jeszcze, ale trzymał już oburącz marynarkę zdjętą z krzesła, jakby ją poddając osądowi strażników. Pokręcili głowami.
– Powinna być czarna – odpowiedzieli, a wtedy rzucił marynarkę na podłogę i sam nie wiedząc, co mówi, odparł:
– Przecież to jeszcze nie rozprawa główna.
Strażnicy uśmiechnęli się, jednak obstawali przy swoim:
– Powinna być czarna marynarka.
– No dobrze, jeżeli to przyspieszy sprawę – powiedział K., otworzył szafę, długo przeglądał liczne ubrania, wybrał najlepsze czarne ubranie z żakietem, którego wcięcie wzbudziło kiedyś wśród jego znajomych lekką sensację, zmienił też koszulę i zaczął się starannie ubierać. W skrytości pomyślał, że zyskuje na czasie, ponieważ strażnicy zapomnieli o tym, by go zmusić do porannej toalety. Obserwował, czy sobie jednak nie przypomną, ale oczywiście na to nie wpadli; natomiast Wilhelm nie omieszkał wysłać Franciszka do nadzorcy z wiadomością, że K. się ubiera.
Kiedy już skompletował ubiór, Wilhelm, idąc tuż za nim, zaprowadził go przez pustą bawialnię do następnego pokoju, którego dwuskrzydłowe drzwi tymczasem otwarto. Pokój ten, o czym K. dobrze wiedział, zamieszkiwała od niedawna niejaka panna Bzykier, stenotypistka, która wychodziła do pracy wcześnie rano, wracała późno i z którą oprócz powitalnych formuł dotychczas nie zamienił niemal słowa. Teraz odsunięty od jej łóżka nocny stolik stał na środku pokoju w charakterze stołu rozpraw, a przy nim siedział nadzorca. Nogę miał założoną na nogę, ramię przewieszone przez oparcie krzesła. W kącie stali trzej młodzi ludzie i oglądali fotografie panny Bzykier przypięte do maty na ścianie. Na klamce otwartego okna wisiała biała bluzka. W oknie naprzeciwko znowu opierało się o parapet dwoje starców, ale przybył im do towarzystwa znacznie wyższy mężczyzna, który stał z tyłu w rozpiętej na piersiach koszuli, palcami miętosząc i mierzwiąc rudawą bródkę.
– Józef K.? – spytał nadzorca, zapewne, żeby ściągnąć na siebie jego rozbiegane spojrzenie.
K. skinął głową.
– Pan chyba jest bardzo zaskoczony wydarzeniami dzisiejszego ranka? – spytał znów nadzorca i oburącz przesunął leżącą na nocnym stoliku świecę z zapałkami, książkę i poduszeczkę na igły, jakby właśnie tych przedmiotów potrzebował do rozprawy.
– Owszem – odpowiedział K. w błogim poczuciu, że wreszcie stoi przed rozumnym człowiekiem, z którym może pomówić o swojej sprawie. – Owszem, jestem zaskoczony, jednak wcale nie bardzo.
– Wcale nie bardzo? – Nadzorca ustawił na środku stolika świecę, a resztę przedmiotów zgromadził wokół niej.
– Być może źle mnie pan zrozumiał – zaznaczył spiesznie K. – Chciałem powiedzieć… – Tu przerwał i rozejrzał się za krzesłem. – Chyba mogę usiąść?
– To nie jest przyjęte.
– Chciałem powiedzieć – ciągnął K. już bez żadnej przerwy – że co prawda jestem bardzo zaskoczony, ale kto na tym świecie przeżył trzydzieści lat i kto, jak mnie to było przeznaczone, musiał sobie sam zapewniać byt, ten jest odporny na niespodzianki i nie bardzo się nimi przejmuje. Zwłaszcza nie takimi jak ta dzisiaj.
– Dlaczego zwłaszcza nie takimi jak ta dzisiaj?
– Nie powiem, żebym tę niespodziankę brał za żart. Jak na to byłaby zbyt dużym przedsięwzięciem, bo oprócz was, panowie, musiałaby w tym wszystkim wziąć udział pani Grobosch i jej lokatorzy, co przekroczyłoby granice żartu. Dlatego nie powiem, że to żart.
– Bardzo słusznie – odpowiedział nadzorca, sprawdzając ilość zapałek w pudełku.
– Jednak z drugiej strony – dalsze słowa K. skierował do wszystkich, miał nawet ochotę się odwrócić do tamtych trzech koło fotografii – z drugiej strony, sprawa nie może być wielkiej wagi. Wnoszę to stąd, że jestem oskarżony, ale nie znajduję najdrobniejszej winy, o jaką by mnie można oskarżyć. Jednak i to nie ma znaczenia, główne pytanie brzmi: Kto mnie oskarża? Jakie organa prowadzą postępowanie? Czy panowie są jakimiś funkcjonariuszami? Nikt z was nie ma na sobie uniformu, chyba żeby – tu zwrócił się do Franciszka – nazwać uniformem pański strój, ale to raczej ubranie podróżne. W tych kwestiach żądam wyjaśnień i jestem przekonany, że po ich otrzymaniu rozstaniemy się w przyjaźni.
Nadzorca trzasnął pudełkiem zapałek o blat.
– Jest pan w wielkim błędzie. Ani ci tutaj panowie, ani ja nie mamy dla pańskiej sprawy żadnego znaczenia, ba, niewiele o niej wiemy. Nie wyglądałaby ona ani trochę gorzej, gdybyśmy mieli na sobie najnormalniejsze uniformy. Nawet nie mogę potwierdzić, że pan jest oskarżony, a raczej nie wiem, czy tak jest. Jest pan zatrzymany, to się zgadza, i więcej nie wiem. Może strażnicy nagadali co innego, ale jeżeli tak, to tylko gadanie. Więc choć nie znam odpowiedzi na pańskie pytania, to mam dobrą radę: Proszę nie myśleć tyle ani o nas, ani o tym, co się z panem wydarzy, proszę się raczej zastanowić nad sobą. I niech się pan tak bardzo nie obnosi ze swoim poczuciem niewinności, to psuje niezłe skądinąd wrażenie, jakie pan sprawia. W ogóle zresztą doradzałbym większą powściągliwość w mowie, jak dotąd zamiast wszystkich pana słów starczyłoby zaledwie kilka, a resztę można było wywnioskować z pańskiego zachowania, i nie wypadło to zbyt korzystnie.
K. wpatrywał się w nadzorcę. Szkolne nauki będzie mu tutaj dawał ktoś być może młodszy? Za szczerość wymierzają mu karę nagany? A o przyczynie zatrzymania i o mocodawcy nie dowie się niczego? Trochę się zdenerwował, zaczął bez przeszkód z czyjejkolwiek strony chodzić w tę i we w tę, podciągał sobie mankiety, dotykał piersi, poprawiał włosy, minął tamtych trzech panów, powiedział „toż to nonsens!”, na co się odwrócili i spojrzeli na niego życzliwie, ale z powagą, a w końcu wrócił przed stolik nadzorcy i stanął.
– Moim bliskim przyjacielem jest prokurator Narwanski – powiedział. – Czy mogę do niego zatelefonować?
– Oczywiście – odparł nadzorca – ale nie wiem, jaki by to miało sens, chyba że chce pan z nim omówić jakąś prywatną sprawę.
– Jaki sens? – zawołał K. raczej ze zgrozą niż ze złością. – Niby kim pan jest? Pan pyta o sens, a sam urządza takie widowisko, że trudno o większy nonsens? Czy to nie jest porażająco żałosne? Najpierw ci panowie naszli mnie, a teraz tu sobie siedzą albo stoją i każą mi przed panem skakać w lansadach. Jaki sens miałby telefon do prokuratora, skoro jestem podobno zatrzymany? Dobrze, nie będę telefonował.
– Ależ proszę – nadzorca wyciągnął rękę w stronę przedpokoju, gdzie był telefon. – Proszę, niech pan telefonuje.
– Nie, już mi się odechciało. – K. podszedł do okna. Zdawało się, że przez to zakłócił trochę spokój widzów, którzy ciągle tkwili w oknie naprzeciw. Starcy chcieli się podnieść, ale mężczyzna za nimi ich uspokajał.
– Tam też są tacy widzowie! – zawołał K. do nadzorcy i wskazał palcem za okno. – Precz mi stąd! – krzyknął do tamtych trojga. Cofnęli się zaraz o kilka kroków, schowali się nawet za mężczyzną, który osłonił ich rozłożystym ciałem i, jak na to wskazywały ruchy ust, wypowiedział jakieś niezrozumiałe z oddalenia słowa. Ale nie znikli, tylko chyba czekali na chwilę, kiedy mogliby niepostrzeżenie podejść z powrotem do okna.
– Nietaktowni natręci! – powiedział K. i odwrócił się w stronę pokoju. Kiedy spojrzał z ukosa, wydało mu się, że nadzorca przytaknął. Możliwe jednak, że wcale nie słuchał, skoro przyciskał dłoń do stolika, jakby porównując długość swoich palców. Dwaj strażnicy siedzieli na przykrytym ozdobną narzutą kufrze i pocierali sobie kolana. Trzej młodzi ludzie, oparłszy dłonie na biodrach, błądzili wzrokiem dookoła. Było cicho jak w biurze, o którym nikt nie myśli.
– Cóż, panowie! – zawołał K. i przez chwilę miał poczucie, jakby ich wszystkich dźwigał na swoich barkach. – Kiedy się tak patrzy na was, można odnieść wrażenie, że moja kwestia została zamknięta. Uważam, że najlepiej będzie nie zastanawiać się już nad zasadnością czy bezzasadnością waszych poczynań, tylko zakończyć sprawę ugodą i uściskiem dłoni. Jeżeli panowie też tak uważają, to proszę…
Wyciągnąwszy rękę, stanął przy stoliku. Nadzorca podniósł oczy, przygryzł wargi i spojrzał na dłoń K., który jeszcze liczył na taki pojednawczy gest. Ale nadzorca wstał, wziął leżący na łóżku panny Bzykier melonik i oburącz, jak przymierza się nowe kapelusze, ostrożnie nasadził go na głowę.
– Jakie dla pana wszystko proste! – mówił jednocześnie do K. – Mielibyśmy zakończyć sprawę ugodą, powiada pan? Nie, naprawdę nie sposób. Z drugiej strony bynajmniej przez to nie twierdzę, że ma pan powód do rozpaczy. Nie, skądże! Jest pan tylko zatrzymany, nic więcej. O tym miałem pana powiadomić, powiadomiłem i zobaczyłem, jak pan to przyjął. Tyle na dzisiaj, możemy się pożegnać, ale tylko chwilowo. Pan pewnie chce teraz iść do banku?
– Do banku? Myślałem, że jestem zatrzymany. – K. zapytał z pewną przekorą, bo choć nie przyjęto jego wyciągniętej ręki, to jednak, zwłaszcza od chwili, kiedy nadzorca wstał, poczuł się od tych ludzi mniej zależny. Igrał z nimi. Gdyby wyszli, pobiegłby za nimi aż do bramy i proponował pozbawienie go wolności. Dlatego powtórzył: – Jak mogę iść do banku, skoro jestem zatrzymany?
– Ach tak – odpowiedział nadzorca już ode drzwi – źle mnie pan zrozumiał, jest pan zatrzymany, owszem, ale może pan bez przeszkód wykonywać swój zawód. Niech pan też prowadzi zwykły tryb życia.
– Więc takie zatrzymanie to nic strasznego – powiedział K. i stanął blisko nadzorcy.
– Nigdy nic innego nie mówiłem.
– Więc o takim pozbawieniu wolności raczej nie warto mnie było zawiadamiać – powiedział K. i jeszcze bardziej się do nadzorcy zbliżył. Tamci też tymczasem bliżej podeszli. Wszyscy stali teraz ciasno stłoczeni przy drzwiach.
– To był mój obowiązek – powiedział nadzorca.
– Głupi obowiązek – odpowiedział K. nieustępliwie.
– Być może, ale nie traćmy czasu na takie rozmowy. Myślałem, że chce pan iść do banku. Przykłada pan taką wagę do słów, dlatego dodam: nie każę iść do banku, myślałem tylko, że pan będzie chciał. A żeby ułatwić panu przyjście do banku bez rzucania się w oczy, trzymałem tu do pańskiej dyspozycji trzech pana kolegów.
– Co? – K. spojrzał na nich ze zdumieniem. Ci młodzi ludzie, nijacy i cherlawi, których pamiętał tylko jako grupkę przy fotografiach, byli rzeczywiście urzędnikami jego banku, nie kolegami, to przesada, nadzorca okazał się nie taki znowu wszechwiedzący, ale, owszem, urzędnikami niższej rangi. Jak K. mógł ich nie poznać? Jak musieli pochłaniać jego uwagę nadzorca i strażnicy, skoro nie widział, kim są tamci trzej! Drętwy, machający rękami Wronenkruck, blondyn Puchaček o głęboko osadzonych oczach i Kamieniower ze swoim okropnym uśmiechem, wywołanym przez chroniczne naciągnięcie mięśni.
– Dzień dobry! – powiedział po chwili K., na grzeczny ukłon trzech urzędników podając im rękę. – Nie poznałem panów. To może idźmy do pracy, dobrze?
Jakby cały czas na to czekali, gorliwie i ze śmiechem pokiwali głowami i tylko kiedy K. wspomniał o kapeluszu zostawionym w pokoju, pobiegli tam gęsiego wszyscy trzej, co świadczyło jednak o pewnym zakłopotaniu. K. stał bez ruchu i spoglądał za nimi przez dwoje otwartych drzwi; obojętny Wronenkruck oczywiście ruszył ostatni, z dystynkcją i zaledwie kłusem. Kapelusz wręczył Kamieniower, a wtedy K., jak zresztą niejednokrotnie wcześniej w banku, musiał sobie wyraźnie powiedzieć, że ten urzędnik nie uśmiecha się świadomie, ba, że nawet by nie zdołał. W przedpokoju pani Grobosch bez wielkiego poczucia winy otworzyła przed całą grupą drzwi wejściowe i K. spojrzał nie pierwszy raz na tasiemkę jej fartucha, niepotrzebnie wpijającą się w potężne ciało. Na dole wyjął zegarek i nie chcąc bez konieczności zwiększać półgodzinnego już spóźnienia, postanowił, że wezwie któryś z tych automobilów na rogu. Kamieniower pospieszył tam, dwaj pozostali wyraźnie próbowali K. zabawić, aż nagle Puchaček wskazał kamienicę naprzeciwko; z bramy wychodził mężczyzna z jasną bródką, ale krępując się od razu wystąpić w całej okazałości, cofnął się i przywarł do ściany. Dwoje starców pewnie było dopiero na schodach. K. zezłościł się, że to Puchaček zwrócił uwagę na mężczyznę, którego on już wcześniej widział, ba, nawet oczekiwał.
– Nie patrzcie tam – rzucił, nie dostrzegając, jaki to dziwny sposób zwracania się do ludzi dorosłych. Ale nie musiał się tłumaczyć, bo akurat nadjechał automobil, więc wsiedli i ruszyli. Wtedy K. przypomniał sobie, że nie zauważył odejścia nadzorcy ze strażnikami; przedtem nadzorca przesłonił mu trzech urzędników, a teraz urzędnicy nadzorcę. Nie świadczyło to o zbytniej przytomności umysłu, więc K. postanowił, że będzie się pod tym względem pilnował. Odruchowo jeszcze się wychylił do tyłu nad spuszczonym dachem auta, żeby poszukać nadzorcy i strażników. Ale czym prędzej, nawet nie próbując nikogo wypatrzyć, z powrotem się rozsiadł na swoim miejscu w rogu pojazdu. Wbrew pozorom właśnie teraz potrzebował słowa otuchy, a tymczasem trzej panowie robili wrażenie zmęczonych, Wronenkruck wyglądał z auta na prawo, Puchaček na lewo i do usług był tylko wyszczerzony Kamieniower; niestety, względy humanitarne nie pozwalały żartować z jego uśmiechu.
Tej wiosny K. zwykł spędzać wieczory następująco: po pracy w biurze, gdzie przeważnie siedział do dziewiątej, robił jeszcze w miarę możności mały spacer sam lub ze znajomymi, po czym szedł do pewnej piwiarni i wśród jej bywalców, starszych na ogół panów, przesiadywał przy stoliku najczęściej do jedenastej. Bywały jednak wyjątki od tego rozkładu zajęć, kiedy na przykład dyrektor banku, bardzo ceniący jego uzdolnienia i rzetelność, zapraszał go na przejażdżkę autem albo na kolację do swojej willi. Poza tym raz na tydzień K. odwiedzał dziewczynę imieniem Eliza, której noce i poranki schodziły w winiarni na usługiwaniu, a dni – w łóżku na przyjmowaniu gości.
Tego dnia jednak, a minął on szybko wśród wytężonej pracy i składanych mu powinszowań urodzinowych pełnych szacunku oraz przyjaźni – tego dnia chciał iść wieczorem prosto do domu. Tak myślał w krótkich wolnych od zajęć chwilach; nie wiadomo dlaczego czuł, że poranne zdarzenia wprowadziły w całym mieszkaniu pani Grobosch wielki nieporządek i właśnie K. jest potrzebny do przywrócenia porządku. A kiedy go przywróci, wszelkie ślady tamtych zdarzeń znikną i wszystko się potoczy zwykłym trybem. Niegroźni okazali się zwłaszcza trzej urzędnicy, pochłonęło ich wielkie ciało urzędnicze banku, nie było po nich widać żadnej zmiany. Dla samej obserwacji często wzywał ich osobno albo wspólnie do swojego biura i odsyłał za każdym razem spokojny.
Kiedy o pół do dziesiątej wieczór dotarł pod kamienicę, gdzie mieszkał, napotkał w bramie chłopaka, który stał rozkraczony i palił fajkę.
– Kim pan jest? – zapytał i przybliżył do niego twarz, półmrok sieni niewiele pozwalał zobaczyć.
– Synem stróża, proszę pana. – Chłopak wyjął fajkę z ust i się odsunął.
– Synem stróża? – K. niecierpliwie postukiwał laską w ziemię.
– Szanowny pan ma jakieś życzenie? Pójść po ojca?
– Nie, nie – odpowiedział K. takim głosem, jakby chłopak coś złego popełnił, a on mu wybaczał. – Wszystko dobrze – dodał po chwili i ruszył dalej, ale zanim wszedł po schodach, jeszcze się obejrzał.
Mógł iść prosto do swojego pokoju, ale chciał pomówić z panią Grobosch, więc zapukał do jej drzwi. Siedziała, robiąc pończochę na drutach, a przed nią na stole piętrzyły się stare pończochy. K. z roztargnieniem przepraszał, że niepokoi o tak późnej porze, ale była bardzo uprzejma i nie chciała słuchać żadnych przeprosin, dla niego zawsze ma czas, przecież sam dobrze wie, że jest jej najlepszym i najulubieńszym lokatorem. K. rozejrzał się, pokój wrócił całkowicie do dawnego stanu, ze stolika przy oknie uprzątnięto nawet naczynia, które stały tam rano po zjedzonym śniadaniu. Ręce kobiet umieją po cichu dużo zdziałać, pomyślał; on by prędzej wytłukł te naczynia, niż je wyniósł. Spojrzał na panią Grobosch z pewną wdzięcznością.
– Dlaczego pani jeszcze tak późno pracuje? – Oboje siedzieli przy stole i K. od czasu do czasu zanurzał dłoń w pończochach.
– Tyle jest roboty – odpowiedziała. – Za dnia poświęcam się lokatorom, a jak chcę dojść do ładu ze swoimi sprawami, zostaje mi tylko wieczór.
– Dzisiaj chyba przysporzyłem pani pracy.
– Niby czemu? – spytała trochę żywiej, robótka spoczęła na jej podołku.
– Mam na myśli tych ludzi, którzy tu byli dziś rano.
– Ach tak – odparła i z powrotem zapadła w bezruch. – To mi nie przysporzyło pracy.
Patrzył w milczeniu, jak znów podnosi robótkę. „Tak jakby dla niej było czymś dziwnym, że chcę o tym rozmawiać, jakby to było czymś niewłaściwym – pomyślał. – Tym bardziej muszę. Mogę o tym porozmawiać tylko ze starą kobietą”.
– Owszem, jednak przysporzyło – powiedział w końcu – ale to się nie powtórzy.
– Nie powtórzy się, nie może – potwierdziła i uśmiechnęła się do K. niemal tęsknie.
– Naprawdę tak pani myśli?
– Tak – odpowiedziała ciszej. – Ale przede wszystkim niech się pan za bardzo nie martwi. Co się w tym świecie nie wyczynia! Skoro już rozmawiamy, proszę pana, w zaufaniu, to przyznam się panu, że trochę słuchałam zza drzwi, a kilka rzeczy powiedzieli mi też ci dwaj strażnicy. Tu chodzi o pana pomyślność, a ona leży mi na sercu, może nawet bardziej, niżby wypadało, bo ja tylko wynajmuję pokoje. No więc słyszałam parę rzeczy, ale nie powiem, żeby coś bardzo niedobrego. Nie. Pan co prawda został zatrzymany, ale nie jak złodziej. Kiedy ktoś jest zatrzymany jak złodziej, to wtedy jest coś niedobrego, ale takie zatrzymanie… To mi wygląda na jakieś uczoności, przepraszam, jeżeli coś powiem głupio, to mi wygląda na uczoności, których wprawdzie nie rozumiem, ale których rozumieć nie trzeba.
– Wcale nie mówi pani głupio, w każdym razie ja myślę dosyć podobnie, tyle że, droga pani, osądzam całą rzecz jeszcze surowiej i nie uważam jej nawet za uczoność, lecz mam ją za nic. Wzięto mnie z zaskoczenia, i tyle. Gdybym zaraz po obudzeniu nie dał się zbić z tropu nieprzyjściem Anny i nie leżał w łóżku, ale od razu poszedł do pani, nie zważając na nikogo, kto mi stanie na drodze, gdybym na przykład wyjątkowo zjadł śniadanie w kuchni i poprosił panią o dostarczenie mi garderoby z pokoju, słowem, gdybym postąpił rozumnie, nic by się później nie stało, wszystko bym zdusił w zarodku. Ale człowiek jest tak słabo przygotowany. W banku, owszem, jestem przygotowany, tam nic takiego nie mogłoby mi się przydarzyć, mam własnego woźnego, na moim biurku stoją telefony, ogólny i wewnętrzny, cały czas przychodzą różni ludzie, to znaczy, strony w interesach albo urzędnicy, a przede wszystkim tam jestem cały czas wciągnięty w pracę i dzięki temu obecny duchem, tam by mnie nawet bawiło, gdybym napotkał taką sprawę. Ale cóż, było, minęło i w gruncie rzeczy nie chciałem więcej mówić o tym, tylko chciałem usłyszeć, co pani sądzi, co sądzi rozumna kobieta, i bardzo cieszy mnie, że jesteśmy jednomyślni. A teraz niech mi pani poda rękę, taką jednomyślność trzeba potwierdzić.
Czy poda rękę? Nadzorca nie podał, myślał K., patrząc na kobietę inaczej niż przedtem, badawczo. Wstała, bo on wstał, była trochę skrępowana, bo rozumiała nie wszystko, co mówił. A z tego skrępowania powiedziała coś, czego bynajmniej nie chciała powiedzieć i co było zupełnie nie na miejscu:
– Niechże pan się tak nie martwi, proszę pana. – W jej głosie było słychać łzy, i oczywiście zapomniała podać rękę.
– Nie wiadomo mi, żebym się martwił – odpowiedział K., który nagle poczuł znużenie i zrozumiał, jak mało warte jest całe przytakiwanie tej kobiety. Ode drzwi spytał jeszcze: – Czy panna Bzykier jest w domu?
– Nie. – Tej suchej informacji pani Grobosch towarzyszył uśmiech, w którym kryło się spóźnione, rozumne współczucie. – Poszła do teatru. Czy ma pan do niej jakąś sprawę? Coś jej przekazać?
– Ach nie, chciałem tylko zamienić z nią parę słów.
– Niestety, nie wiem, o której wróci, kiedy idzie do teatru, zazwyczaj wraca późno.
– To drobiazg – powiedział, ze zwieszoną głową obracając się do drzwi. – Chciałem ją tylko przeprosić, że dzisiaj korzystałem z jej pokoju.
– Nie trzeba, proszę pana, to zbytek uprzejmości, przecież panna o niczym nie wie, od wczesnego ranka nie było jej w domu, a wszystko już uporządkowane, niech pan sam zobaczy. – I otworzyła drzwi do pokoju panny Bzykier.
– Dziękuję, wierzę pani – odpowiedział, a jednak stanął w progu. Do ciemnego pokoju wpadało w ciszy światło księżyca. O ile dało się coś zobaczyć, wszystko rzeczywiście było na swoim miejscu, nawet bluzka nie wisiała już na okiennej klamce. Zwracały uwagę wielkie poduszki na łóżku, część ich jaśniała w księżycowym świetle. – Ta panna nieraz późno wraca. – K. spojrzał na panią Grobosch tak, jakby odpowiedzialność za to ponosiła ona.
– Jak to młodzi ludzie! – odparła tonem usprawiedliwienia.
– Jasne, jasne, ale czasem to się za daleko posuwa.
– Czasem za daleko, ma pan zupełną rację, proszę pana. Być może i w tym wypadku. Nie chcę oczywiście fałszywie oskarżać panny Bzykier, to dobra, miła dziewczyna, uprzejma, porządna, punktualna, pracowita, bardzo to wszystko cenię, ale prawdą jest, że mogłaby się bardziej szanować. W tym miesiącu już dwukrotnie widziałam ją na ustronnych ulicach, każdego razu z innym kawalerem. To dla mnie bardzo przykra sprawa, Bóg mi świadkiem, że opowiadam o niej tylko panu, ale nie obejdzie się bez rozmowy z samą panną. To zresztą nie jest jedyna rzecz, która budzi moje podejrzenia.
– Pani się myli – odpowiedział, ledwo kryjąc wściekłość. – A zresztą, najwyraźniej źle pani zrozumiała moje słowa o pannie Bzykier, nie to miałem na myśli. Nawet ostrzegam stanowczo przed mówieniem jej czegokolwiek, jest pani w całkowitym błędzie, znam tę pannę bardzo dobrze i w tym, co pani powiedziała, nie ma cienia prawdy. Może zresztą przesadzam, nie będę się wtrącał, niech jej pani mówi, co chce. Dobranoc.
– Proszę pana – powiedziała pani Grobosch proszącym tonem, spiesząc śladem K., który już otwierał drzwi pokoju – wcale jeszcze nie chcę z panną Bzykier mówić, oczywiście, że przedtem ją poobserwuję, tylko panu zwierzyłam się z tego, co wiem. W końcu jest chyba w interesie każdego lokatora, żeby mój dom pozostał nieskalany, a o to mi tylko chodzi.
– Nieskalany! – zawołał jeszcze przez szparę w drzwiach. – Jeżeli chce pani, żeby dom był nieskalany, to najpierw proszę wypowiedzieć mnie! – Trzasnął drzwiami i nie zwracał już uwagi na ciche pukanie.
Ponieważ jednak nie miał chęci spać, postanowił, że się nie położy i dzięki temu sprawdzi, o której wróci panna Bzykier. A może wtedy, mimo niestosownej pory, zamienią jeszcze parę słów. Opierając się o parapet i przymykając zmęczone oczy, myślał nawet, czyby nie ukarać pani Grobosch i nie namówić panny Bzykier do wspólnego wypowiedzenia najmu. Po chwili jednak uznał to za straszną przesadę i nawet zaczął siebie podejrzewać, że chce zmienić mieszkanie przez te poranne zdarzenia. Trudno o rzecz równie głupią, a przede wszystkim bezcelową i niegodną.
Kiedy obrzydło mu wyglądanie na pustą ulicę, położył się na kanapie i uchylił drzwi do przedpokoju, tak żeby widzieć każdego, kto wejdzie do mieszkania. Mniej więcej do jedenastej leżał spokojnie i palił cygaro. Później jednak nie wytrzymał i na trochę wyszedł do przedpokoju, jakby mógł tym samym przyspieszyć nadejście panny Bzykier. Nie pragnął szczególnie jej widoku, nie pamiętał nawet za dobrze, jak wygląda, ale chciał z nią pomówić, a drażniło go, że jej późne przyjście wprowadzi także na koniec tego dnia niepokój i nieporządek. To zresztą jej wina, że nie zjadł kolacji i że zaniechał planowanych na dziś odwiedzin u Elizy. Mógł co prawda wyrównać obie te zaległości, idąc jeszcze do winiarni, w której Eliza usługiwała. Chciał tak zrobić później, kiedy już odbędzie rozmowę z panną Bzykier.
Minęło pół do dwunastej, kiedy ktoś dał się słyszeć na schodach. K., który w zamyśleniu chodził po przedpokoju tak głośno, jakby był u siebie, schował się w swoim pokoju. To przyszła panna Bzykier. Zamykając drzwi, zmarznięta otulała jedwabnym szalem szczupłe ramiona. Już za chwilę pójdzie do siebie, a przecież K. nie może tam wtargnąć o północy, musi zagadnąć ją teraz, ale na nieszczęście zapomniał zaświecić u siebie elektryczne światło, więc jego wynurzenie się z ciemności będzie wyglądało jak napad, a w każdym razie bardzo ją przestraszy. Bezradny, nie mając chwili do stracenia, wyszeptał zza uchylonych drzwi:
– Proszę pani!
Brzmiało to jak prośba, nie jak wołanie.
Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji
Rozdziału dostępny w pełnej wersji
Rozdziału dostępny w pełnej wersji
Rozdziału dostępny w pełnej wersji
Rozdziału dostępny w pełnej wersji
Rozdziału dostępny w pełnej wersji
Rozdziału dostępny w pełnej wersji
Rozdziału dostępny w pełnej wersji
Rozdziału dostępny w pełnej wersji
Rozdziału dostępny w pełnej wersji
Rozdziału dostępny w pełnej wersji
Rozdziału dostępny w pełnej wersji
Rozdziału dostępny w pełnej wersji
Rozdziału dostępny w pełnej wersji
Rozdziału dostępny w pełnej wersji
Rozdziału dostępny w pełnej wersji
Rozdziału dostępny w pełnej wersji
© for translation and Nie przed zwykłym sądem by Jakub Ekier
© for Parametry Kafki by Łukasz Musiał
© for Polish edition by Officyna s.c.
Wydanie II, przejrzane
Korekta: Łukasz Urbaniak
Projekt okładki: Maciej Mraczek / maciejmraczek.pl
Projekt typograficzny: Katarzyna Turkowska
Wydawnictwa Officyna s.c.
93-114 Łódź, ul. Przędzalniana 99
www.officyna.com.pl, [email protected]
ISBN 978-83-62409-58-7
Książka ukazała się przy wsparciu:
Plik opracował i przygotował Woblink
www.woblink.com