Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prokurator Alicja Horn to powieść sensacyjna autorstwa Tadeusza Dołęgi-Mostowicza - jednego z najbardziej poczytnych autorów dwudziestolecia międzywojennego.
Akcja rozgrywa się w Warszawie lat 30-tych, a jej głównym bohaterem jest Jan Winkler - biznesmen związany z półświatkiem, który rozkochuje w sobie, a następnie porzuca tytułową bohaterkę. Kiedy w końcu zostaje aresztowany, Alicja Horn żąda dla niego kary śmierci...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 633
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wyskoczył z tramwaju i szybko nastawił kołnierz palta. Siekł drobny deszcz zmieszany ze śniegiem, od Wisły ciągnął przejmujący chłodem wiatr.
Nie znał wcale tej dzielnicy miasta. Gdy przed kilkunastu laty mieszkał w Warszawie, Żoliborz jeszcze nie istniał. Na tym miejscu rozciągały się obłe pagórki, teren Cytadeli.
Pomimo dość wczesnej pory ulica była pusta. Zbliżył się do latarni i jeszcze raz rzucił okiem na notatkę: Dębowa 26.
Stracił dobre pięć minut na wypytanie jakiegoś lękliwego przechodnia o kierunek, w którym ma iść, by odnaleźć ulicę Dębową. Nie zdziwił się zaniepokojeniem zaczepionego. Wiedział, że swoim wyglądem nie mógł wzbudzić zaufania: zniszczone i zabłocone ubranie na szerokich barach i od tygodnia nie golona twarz.
Dostępne w wersji pełnej.
Bohdan Drucki zamieszkał w Hotelu Odeskim przy ulicy Długiej. Był to mały i brudny hotelik, pełny za dnia nieznośnej woni przypieczonej cebuli, a nocą krzyków, awantur i bijatyk.
Oprócz właściciela, starego Żyda, i jego półzidiociałego syna Nuchima, dwudziestoletniego wyrostka o spłaszczonej czaszce, stałym mieszkańcem hotelu był tylko jeden Drucki, którego obecność zaznaczona została, zgodnie z przepisami policyjnymi, na czarnej tablicy w kantorku, gdzie kulfonami wypisano: Jan Winkler.
Pozostali klienci hotelu, stanowiący główne źródło jego egzystencji, rekrutowali się z tych, którzy poszukiwali dachu nad głową na jedną noc, albo po prostu na parę godzin, co nazywało się tu "na wizytę".
Drucki odpoczywał. W ciągu trzech dni jedynym jego łącznikiem ze światem był Nuchim, przynoszący bułki, szynkę i dzbanek z białą kawą, czasem gazety i papierosy.
Dostępne w wersji pełnej.
W Sądzie Okręgowym od poniedziałku panowało niebywałe podniecenie.
Zaczęło się od tego, że prokurator Martynowicz stanął w drzwiach kancelarii i zwracając się do aplikanta Modronia, powiedział swoim burkliwym a dobitnym głosem:
— Każe pan na drzwiach gabinetu po podprokuratorze Korczyńskim przybić napis: - Podprokurator Alicja Horn. - Zrozumiano?
— Tak jest, panie prokuratorze.
Drzwi zamknęły się z lekkim trzaskiem. W kancelarii umilkły wszystkie maszyny, zaległa zupełna cisza.
— Że jak? - zapytała panna Serkowska od dziennika podawczego.
Aplikant Modroń zrobił głupią minę.
— Jak się nazywa ten nowy? - zaszczebiotała panna Latosikówna spod okna.
Modroń zirytował się widząc wszystkie oczy wlepione w siebie.
— Co się państwo na mnie patrzycie, jak na raroga?! Tyle samo wiem, co i wy. Słyszeliście: podprokurator Alicja Horn.
— Jakże, podprokurator Alicja Horn - oburzył się stary pan Rolko. - Niby kobieta?
— Nie, bażant - wykrzywiła się doń panna Serkowska.
Niemal wszyscy wstali z miejsc i otoczyli biurko Modronia.
— Jeżeli Alicja, to juścić kobieta.
— Ale darujcie! Kto kiedy widział kobietę prokuratora?
— Jak pan powiada?
— Alicja Horn.
— Tak, tak - pokiwał głową pan Rolko. - Rozpusta i tyle. Niezłe czasy, co?
— Tfy - potwierdził wymownie łysy jak kolano pan Garbarczyk. - Niesłychane!
— Nie stójcie nade mną jak kat nad dobrą duszą - płaczliwym głosem prosił Modroń. - Jeszcze stary wejdzie.
— No, panie, ależ to po prostu skandal! Baba ma być prokuratorem?
— Świat się kończy!
Dostępne w wersji pełnej.
Akta sprawy Waleriana Traczyka miały wiele braków. Policja nie zadała sobie trudu odszukania owej kobiety, która zaalarmowała nocnego dozorcę, nie zdjęto odcisków palców z elektrycznej latarki, którą niewątpliwie w chwili popełnienia zbrodni miał w ręku przestępca, a sędzia śledczy uznał za wystarczające alibi dla Wieczorka świadectwo jego siostry.
Sporządzenie aktu oskarżenia na tych podstawach byłoby po prostu niechlujstwem.
Podprokurator Alicja Horn zdecydowała odesłanie sprawy celem uzupełnienia śledztwa, skończyła pisanie i odłożyła pióro.
Zbliżała się już czwarta.
Pracowała dziś bez wytchnienia, niemal nie podnosząc głowy znad stosu papierów. Roboty było bardzo dużo. Zaledwie minął tydzień czasu, gdy pierwszy raz usiadła przy tym biurku, a już zupełnie dobrze orientowała się we wszystkim.
Martynowicz ani razu nie zrobił najmniejszej zmiany w jej decyzjach, Modroń mówił, że wiceprokurator Mesner miał się o niej wyrazić:
— Ależ to urodzony prokurator!
Nie cieszyła się tym zbytnio. Wiedziała, że tak będzie. Również i stosunki - jak przewidywała - ułożyły się dość normalnie. Nie przestała jeszcze być w Sądzie osobliwością i tematem rozmów, jednak nie patrzono już na nią, jak na raroga.
— Niech poczekają - myślała - aż wystąpię przed sądem! Wtedy im pokażę, co potrafi podprokurator Alicja Horn!
Na razie nie zanosiło się na to, jednakże w przyszłym tygodniu mogła wypłynąć sprawa Kwiatkowskiego i trzeba było pomyśleć o todze i birecie.
Zamknęła biurko i zatelefonowała do domu. Odezwała się Julka. Siedzą z doktorkiem i czekają, są strasznie głodni.
— Jedzcie obiad - powiedziała Alicja. - Mam jeszcze sprawunki na mieście i spóźnię się. A teraz poproś doktora... Dobrze, dobrze... poproś... Dzień dobry, Władku.... No co? Byłeś u profesora Brunickiego? Halo! Tylko nic więcej nie mów, jeżeli jest tam Julka. Odpowiedz po prostu: tak lub nie... No dobrze. Jedzcie obiad... Co? Oj, jakiś ty nudny!... Proszę, byście jedli. Przyjadę za pół godziny, może za trzy kwadranse. Do widzenia.
Wychodząc z Sądu spotkała prezesa Turczyńskiego. Zatrzymał ją w bramie:
— No i jakże się pani pracuje?
— Dziękuję - odpowiedziała wesoło - wybornie.
— Martynowicz jest panią... ale proszę o dyskrecję!... Jest panią zachwycony.
— O?! Nie wyobrażałam sobie, by pan prokurator był zdolny do zachwytów.
— Jakże! Gdy zapytałem go o panią, dał upust swemu entuzjazmowi w wyrazach: - Hm... owszem...
Dostępne w wersji pełnej.
Wentylatory huczały ogłuszająco, przez rozsunięte zasłony okien sączyło się mgliste światło grudniowego poranka.
Kelnerzy poprzebierali się już w swoje marynarki, tylko barman, chudy pan Grabowski paradował jeszcze za ladą amerykańskiego baru w malowniczym stroju kowbojskim z jaskrawą chustką na szyi.
Zamykał szafki i szuflady, pobrzękiwał kluczami, zsuwał zręcznie brudne szklaneczki i kieliszki do dużej blaszanej wanienki, trzymanej przez pyzatą pomywaczkę w białym kitlu.
Pomocnicy portiera zabrali się z rozmachem do porządkowania, zsunęli stoliki i pokryli je wkrótce rogatym lasem odwróconych do góry nogami fotelików.
Dziewczęta już się rozeszły. Na wysokim stołku przy barze siedziała sama panna Kazia (signorita Fiametta - tango akrobatyczne) i pudrowała autentycznie argentyński nosek.
Nie spuszczała jednak oka z korytarza, a właściwie oszklonych lagrowym szkłem drzwi, na których przybita była tabliczka: Dyrekcja.
Już od kilku dni narażała się przez to na żarciki i kpinki całego personelu, jednak nie dawała za wygraną.
I teraz kelnerzy, nakładając palta i rzucając swoje stereotypowe "szanowanie", zerkali na nią porozumiewawczo, a barman zapytał:
— Panno Kaziu, czy mi się zdaje, czy pani czeka na tramwaj?
— Co? Na tramwaj? A to pan Zygmunt nie wie, że tramwaj z mądrymi rozbił się i wszyscy nogi połamali? - odcięła się z miejsca.
— Ja tam nie jeżdżę z mądrymi. Nogi mam całe.
— To widać - powiedziała znacząco.
Grabowski nie mógł jednak dać się "zjeść". Brzęknął kluczami i zareplikował:
— Widać, nie widać, a pani, panno Kaziu, to faktycznie marzenie ściętej głowy, można powiedzieć. Już znaliśmy takich, co gwiazdy po niebie łapali, a jak co do czego, to szlus i żadnej perspektywy, można powiedzieć!...
Nagle drzwi w korytarzu otworzyły się i wybiegł kasjer Justek:
— Panie Grabowski! Pan dyrektor prosi!
— Już idę!
Wytarł ręce serwetą, wyciągnął z szuflady szczelnie zapisany arkusik i zapukał do drzwi.
Krótkie "wejść" i znalazł się w gabinecie.
Dyrektor, oczywiście, siedział na biurku. Zawsze tak: albo na biurku, albo na parapecie okna, albo na wałku sofy. Właściwie nie wiadomo po co przy biurku stał fotel. Od chwili nabycia "Argentyny" przez Winklera nikt go jeszcze nie widział siedzącego w tym fotelu.
Teraz palił papierosa i kiwając nogą słuchał sprawozdania kipera:
— ...dwadzieścia sześć węgierskiego, jedenaście malagi, sto czternaście Cordon Rouge, dwie Cordon Vert, trzydzieści siedem Clicot i osiem Cristal...
Panna Tecia, szybko przesuwając wałek maszyny, odstukiwała wymieniane przezeń cyfry w odpowiednich rubrykach.
— To wszystko, stary? - zapytał dyrektor.
— Daj Boże co dzień tyle - roześmiał się kiper.
Dyrektor uderzył go po ramieniu:
— Furda, bracie, zobaczysz - wyciągniemy jeszcze dwa razy tyle! No, panie Grabowski, jakże tam?
— Pierwsza klasa, panie dyrektorze, siedem tysięcy dwieście czterdzieści trzy!
— Rozpijasz pan ludzi, niech pana drzwi ścisną! No, wal pan na maszynę.
Odwrócił się i podszedł do dużego stołu, na którym piętrzyły się stosy banknotów, plan dzisiejszej nocy. Kasjer Justek segregował je z niezwykłą wprawą i układał po sto sztuk.
— Powinno być trzydzieści dwa z pagórkiem - powiedział dyrektor.
— Będzie - potwierdził lakonicznie kasjer i pomyślał: "Jak teraz zupełnie inaczej się pracuje, wszystko wiadomo, żadnych kłótni... Ma łeb do interesu!".
Dostępne w wersji pełnej.
Sala Sądu Okręgowego pełna była po brzegi. Publiczność szczelnie wypełniła ławki, przy stole prasy brakło miejsca i niektórzy sprawozdawcy stojąc robili notatki.
Za stołem sędziowskim ustawiono dużo krzeseł, zajętych teraz przez wielu sędziów, nie biorących udziału w rozprawie, członków prokuratury, wyższych urzędników z Ministerstwa Sprawiedliwości i wybitnych prawników.
Dziś z miejsca oskarżyciela publicznego po raz pierwszy przemawiać miała kobieta - podprokurator Alicja Horn.
Sensacja ta była spotęgowana faktem, że sprawa Zygmunta Orczyńskiego po trzech dniach rozprawy przedstawiała się równie zagadkowo, jak i na samym początku śledztwa. Przewód sądowy nie zdołał ustalić ani winy oskarżonego, ani jego niewinności i wyrok równie dobrze mógł opiewać na długoterminowe, może nawet dożywotnie więzienie, jak i uwolnić od kary tego przystojnego, o tragicznym wyrazie twarzy, młodego człowieka.
Przewodniczący rozprawy prezes Turczyński odezwał się krótko:
— Głos ma pani prokurator.
Alicja Horn wstała. Salę zaległa zupełna cisza. Ogarnęła wzrokiem gęsto stłoczone głowy, setki par oczu wpatrzonych w nią, zaciekawionych, chciwych, natrętnych.
Nie miała jednak tremy.
Gdy odezwała się, głos jej zabrzmiał czysto i metalicznie:
— Wysoki Sądzie! Jeden z panów obrońców nie bez słuszności zaznaczył, że brak w tej sprawie jakichkolwiek dowodów winy oskarżonego Orczyńskiego. Istotnie, nie mamy dowodów materialnych, nie mamy też naocznych świadków zbrodni. Jedynym dowodem jest psychika oskarżonego, jedynym świadkiem strasznego czynu jest on sam. Świadek ten odmawia nam zeznań, które byłyby dostatecznie wiarygodne. Musimy zatem wydobyć je wbrew jego woli.
Przewód sądowy dał nam możność poznania tego człowieka. Wiemy, że w życiu był zawsze zimny i wyrachowany, że głównym motorem jego działań był pieniądz. I nagle, przed czterema miesiącami, zmienia się nie do poznania.
Dlaczego?... Dlaczego spotkawszy na swej drodze naiwną, ubogą dziewczynę, dziewczynę, nie odznaczającą się ani urodą ani inteligencją, oświadcza się jej i robi wszystko, by ślub przyśpieszyć? Nie z miłości przecież, bo wiemy, że ani na chwilę nie zerwał z kochanką. Nie z miłości, bo sam w dniu ślubu kpi z "sentymentalnego osła Borkiewicza" w rozmowie z Puszkowskim. Nie z miłości, bo matka zamordowanej miała przecież jej list, pełen rozpaczy, list, który w niewykryty sposób zaginął właśnie po wizycie Orczyńskiego w domu teściowej.
— Oczywiście, mógł nie wiedzieć o milionowym spadku amerykańskim, lecz tylko mógł! A to jeszcze nie znaczy, że nie wiedział! Po cóż upierał się przy sporządzeniu intercyzy ślubnej? Jeżeli chodziło mu o zabezpieczenie żony na wypadek własnej śmierci, wystarczyłby zwykły testament. Lecz Orczyński, człowiek zamożny, żąda intercyzy, która gwarantowałaby mu dziedziczenie majątku żony, nie posiadającej jeszcze wówczas nic poza hipoteką i skromniutką biżuterią. Oskarżony Orczyński nie należy do ludzi, którzy nie wiedzą co i po co robią.
— Wysoki Sądzie! Niepodobna sobie wytłumaczyć też pobudek, dla jakich ten człowiek, nienawidzący manifestowania czułostkowości, człowiek nie utrzymujący życia towarzyskiego, nagle po ślubie zaczął demonstracyjnie obnosić się ze swymi uczuciami do żony, składać wraz z nią wizyty u najdalszych znajomych i obsypywać żonę, niekochaną żonę, podarkami - podczas gdy nawet dla kochanki zdobywał się tylko na jeden prezent w roku!
— W aktach sprawy znajduje się list oskarżonego do dyrektora firmy, której był prokurentem. W liście tym Orczyński usprawiedliwiając się z tego, że tak długo załatwia umowę na dostawy, pisze:
Dostępne w wersji pełnej.
Wprost z dworca profesor Karol Brunicki pojechał na wykład.
Pomimo zmęczenia, wywołanego długą podróżą, mówił jak zwykle głośno, dobitnie, akcentując definicje i robiąc krótkie pauzy przed użyciem własnych argumentów.
Gdy skończył, czuł się tak wyczerpany, że zażył proszek kamfory dla wzmocnienia serca. Jednakże już po chwili telefonował do Bristolu.
Odpowiedziano mu, że pan Winkler jest w swoim numerze, ale zapewne śpi. Pomimo to kazał się z nim połączyć.
— Tu mówi Karol, obudziłem cię?
— Nie, jak się masz! Wróciłeś?
— Wróciłem i chciałbym cię prosić, byś wpadł do mnie.
— Do kliniki? - zapytał Drucki.
— Nie, do domu. Może na obiad?
— Zgoda.
Drucki odłożył słuchawkę i westchnął z ulgą:
— No, nareszcie przyjechał.
— Kto przyjechał? - zapytała zza parawanu Tecia.
— Pewien mój przyjaciel. Ale pośpiesz się, mała.
— Kiedy mi podwiązka pękła.
Drucki roześmiał się.
— Pękła? No, chodź tu, może wspólnymi siłami łatwiej zaradzimy katastrofie. Chodź.
Była w króciutkiej, jasnozielonej kombinezce i nieporadnym gestem wyciągnęła ku niemu urwany koniec podwiązki. Wyglądała przy tym tak dziecinnie i ładnie, że powiedział:
— Wiesz, mała, żałuję, że jest już tak późno.
— Mój kochany, mój najsłodszy...
Posadził ją sobie na kolanach i zabrał się do reperacji uszkodzenia. Tymczasem Tecia ocierała twarz o jego policzki i szeptała w kółko:
— Kochany, jedyny, kochany...
Biła od niej świeżość i wciąż jednakowe, silne pragnienie.
Drucki odezwał się:
Dostępne w wersji pełnej.
— Wezmę to - powiedział Drucki, wskazując jubilerowi diadem z pięciu wspaniałych storczyków.
Właściciel sklepu spojrzał nań nieufnie:
— To jest bardzo drogi klejnot - przestrzegł go.
— Drogi? Owszem, wygląda nawet na to. Cóż robić, skoro pan nic ciekawszego poza tym nie ma. Ile?
— Cztery tysiące - powiedział obojętnie.
— Cztery? Hm... To dużo.
— Dużo. Ale warte tego. Sto dwadzieścia cztery szafiry, czterdzieści dwie perły... a oprawa jest szczytem...
— Dam trzy pięćset - przerwał Drucki.
— Gotówką? - zdumiał się jubiler.
— Proszę.
Drucki wydobył paczkę banknotów i odliczył.
— Szanowny pan każe specjalnie zrobić ozdobne etui?
— Nie. Zwykły papierek albo pudełeczko bez firmy.
— Szanowny pan chyba nie wstydzi się naszej firmy? - uśmiechnął się jubiler. - Jesteśmy najstarszą i największą firmą jubilerską w Polsce.
— Cieszy mnie to i życzę, abyście się stali jeszcze starszą firmą, ale ja chcę mieć pudełko zwykłe.
— Jak pan każe.
Mieszkanie Załkinda znowu tonęło w kwiatach. Luba kończyła swoją toaletę. W salonie był tylko Załkind i jego krewna, kuzynka Tonia, studentka medycyny, ładna, drobna dziewczyna.
Drucki od razu zauważył, że jego wejście musiało przerwać jakąś emocjonującą rozmowę, gdyż Tonia była czerwona i zdradzała wielkie zdenerwowanie, a Załkind miał zjadliwą minę.
— NIech pan sobie wyobrazi, kapitanie, że moja kuzynka chce mnie nawrócić na bolszewizm...
— Przestań - przerwała Tonia - to pana nie interesuje.
Dostępne w wersji pełnej.
Profesor Karol Brunicki z mniejszą niż zwykle uwagą słuchał sprawozdania doktora Kunoki. Podziękował mu i zamknął się w swoim gabinecie.
Długo szukał w od dawna nietkniętych szufladach biurka, długo wertował stare kalendarze i notatki, konfrontował daty różnych zdarzeń, aż wreszcie zapisał na kartce:
"Od 25 sierpnia do 3 września".
Kazał podać samochód i pojechał do biblioteki uniwersyteckiej.
Pomocnik bibliotekarza zdziwił się bardzo, gdy profesor Brunicki poprosił o wyszukanie dla niego kompletów sensacyjnego dziennika brukowego sprzed piętnastu lat.
— Pan profesor każe "Głos Ulicy"?
— Tak. "Głos Ulicy" z sierpnia i września.
Po kilku minutach woźny położył przed nim na stole dwa świeżo otarte z kurzu komplety o pożółkłym papierze.
Profesor szukał dość długo, zanim znalazł. Tytuł brzmiał: "Zbrodnia zwyrodniałego osobnika".
A niżej:
— "Dokonał gwałtu na czternastoletniej pensjonarce i zbiegł".
Profesor zaczął czytać:
"Wczoraj o godzinie 8-ej wieczorem uczennica klasy 6-ej gimnazjum pani Wrzecionowskiej, Maria Alicja Żer...a zauważyła, iż śledził ją jakiś osobnik w palcie koloru żółtawego i w kapeluszu "Panama", znajdujący się w nietrzeźwym stanie.
Osobnik ten szedł za nią ulicą od Krakowskiego Przedmieścia aż do domu przy ulicy Smolnej 17, gdzie mieszka panna Ż. przy swoim ojcu, z zawodu urzędniku miejskim. Nie podejrzewając nic złego, dziewczę weszło na klatkę schodową i otworzyło posiadanym kluczem drzwi mieszkania. W tejże chwili wspomniany prześladowca pchnął ją do środka i, zamknąwszy drzwi za sobą na klucz, dokonał na bezbronnej ohydnego gwałtu.
Dostępne w wersji pełnej.
Prezes Sądu Okręgowego, Turczyński, chodził po pokoju, od czasu do czasu zerkając z ukosa na prokuratora Martynowicza, który zdawał się namyślać.
— Jednak trudno zaprzeczyć faktowi - podjął wobec tego prezes - że kobieta ta ma jakiś instynkt psa policyjnego, czy - powiedzmy ozdobniej - urodzonego kryminologa. Wiem od adwokatów, że wprost im ręce opadają, gdy oskarża ona.
— Bo pani Horn - poprawił się w fotelu Martynowicz - połowę spraw kieruje na umorzenie.
— Właśnie - zatrzymał się przed nim prezes - ma instynkt. Tam, gdzie śledztwo nie daje winowajcy, w którym ona odkryje winowajcę rzeczywistego, nie chce oskarżać. Ale przecież w setce procesów przez nią wszczętych wina była więcej niż wątpliwa, a jednak wyroki musiały być skazujące.
— Nie zawsze - zaoponował prokurator - a sprawa Kuszelskiego? Sam pan przewodniczył rozprawie i Kuszelski został uniewinniony.
— Ba - zaśmiał się Turczyński - ale pani Horn sama mi później mówiła, że pan wbrew jej opinii narzucił jej to oskarżenie.
— Narzucił, narzucił - obruszył się prokurator - nic nie miałem do narzucenia. Otrzymałem wyraźny nakaz z ministerstwa. Rząd sobie tego życzył i już.
— Mniejsza o to - upierał się prezes - pozostaje faktem, że Kuszelski był uczciwym człowiekiem i ona to wyczuła.
Przeszedł się jeszcze raz i zawrócił.
— Niezwykła kobieta, i do tego piękna, jak wszyscy diabli.
Martynowicz uśmiechnął się zjadliwie i odezwał się takim tonem, jak gdyby zmieniał temat rozmowy:
— Jakże, prezesie, nie zamierza pan żenić się?
— Ja? - stanął jak wryty Turczyński.
Dostępne w wersji pełnej.
— Oj, kapitanie! Ja jeszcze nie jestem gotowa! - zawołała Luba przez drzwi.
— Co? Jeszcze? - z udawanym oburzeniem krzyknął Drucki.
— A co pan chciał pokazać?
— Swój nowy sprawunek, ale jeżeli pani nie jest gotowa, to do widzenia, wychodzę!
Zaczął tupać nogami i cichutko usiadł na krześle tuż przy drzwiach.
— Kapitanie! Kapitanie! - wołała Luba, a nie usłyszawszy odpowiedzi, wpadła do salonu.
Była rzeczywiście nie ubrana: W kombinezce i w szlafroczku, który zdążyła nałożyć tylko na jedną rękę.
Nie spostrzegłszy Druckiego, przebiegła do drzwi prowadzących do jadalni i wychyliwszy głowę zza nich, wołała:
— Już, już, jestem gotowa, proszę wrócić.
Jednocześnie usiłowała zwalczyć opór drugiego rękawa. Gdy w końcu udało się jej to, Drucki, nie ruszając się z miejsca, powiedział bardzo głośno:
— No, nareszcie!
— Ach! - przestraszyła się Luba. - O, niedobry kapitan! Jak można... Podglądać mnie nie ubraną!
Podbiegła do niego i pochyliwszy się surowo groziła mu palcem.
Dostępne w wersji pełnej.
O uwolnieniu szefa nie wiedziano w "Argentynie". Toteż jego zjawienie się wywołało wśród personelu sensację.
Wszyscy pracownicy zebrali się w hallu. Z uśmiechem ściskał im dłonie. Potem zamknął się w gabinecie z kasjerem i z Grabowskim. Wysłuchał ich sprawozdań, przejrzał książki.
Frekwencja istotnie znacznie spadła, lecz Drucki bardziej zmartwił się tym, że obniżył się też poziom publiczności. Zdarzały się ordynarne awantury, a raz nawet musiano wezwać policjanta.
— Z tym musimy z miejsca skończyć. Panie Grabowski, niech pan tu wezwie portiera i Wrzoska.
Starszy kelner Wrzosek i Grabowski otrzymali kategoryczne polecenie zupełnego ignorowania niepożądanych gości.
— A w razie awantur zawiadomić mnie.
Portier zaś miał odtąd nie wpuszczać byle kogo, co mu się zresztą spodobało:
— Może pan dyrektor być spokojny - powiedział - od dziesięciu lat jestem portierem po pierwszorzędnych interesach i wszystkich porządnych gości znam, a hołodrańca poznam na milę.
Następną czynnością Druckiego był drobiazgowy przegląd lokalu. Znalazł wiele zaniedbań i nieporządków. Winowajcy otrzymali po jednym, krótkim spojrzeniu. To im wystarczyło.
Gdy wrócił do gabinetu, była tam już Tecia. Musiała już przed przyjściem do "Argentyny" dowiedzieć się o uwolnieniu Druckiego, gdyż ujrzał pęk kwiatów na swoim biurku.
Dostępne w wersji pełnej.
Gdzieś, w najdalszym korytarzu, rozległ się pierwszy dzwonek, w sekundę po nim zaterkotał drugi na dole, aż wreszcie i ten już przy ósmej klasie odezwał się radośnie. Nudna, zasuszona pani Krupowa w pół zdania przerwała swój wykład o produkcji ropy naftowej i zaczęła składać książki i notatki.
Nikt już zresztą na nią teraz nie zważał. Panienki powstawały z miejsc, szybko dopinając teczki. Klasa napełniała się gwarem pośpiesznie rzucanych przypomnień o pożyczaniu podręczników, o spotkaniu się wieczorem przed kinem, o wzorach na hafciki. W rzeczywistości żadna z nich nie myślała już o nafcie pani Krupowej, ani o hafcikach, ani o książkach.
Teraz całe były pochłonięte świadomością swobody, tej największej chwili dnia, kiedy znajdą się same na ulicy. Na jedne z nich czekają w pobliskich bramach studenci czy kadeci, na inne więcej jeszcze, bo całe tłumy nieznajomych przechodniów, przystojnych mężczyzn, pod łakomymi spojrzeniami których będą się popisywały sprężystością swoich młodych ciał.
Wysypują się oto na chodnik w swoich granatowych mundurkach z marynarskim kołnierzem, roześmiane, rumiane, piskliwe, śmiałe. Ich oczy iskrzą się, krok staje się elastyczny, nerwowy, od którego na pół rozwinięte piersi drgają pod luźnym materiałem bluzki.
Jakże chciwe są ich świeże, nieumalowane usta, jak wielkie czują w sobie bogactwo te jędrne, młode ciała, bogactwo, które by garściami rozrzucały między tych panów w jasnych ubraniach, o szykownie zawiązanych krawatach. Głupcy! Czy mogą domyślić się, że mijają oto skarby najfantastyczniejszych pragnień, oszałamiających marzeń, tajonych wstydów!...
Idą po dwie, po trzy, przytulone do siebie, ruchliwe, niezgrabne, rozszczebiotane, odważnie szukające oczyma wzroku mężczyzn, wzroku, który czują na swojej gładkiej skórze przez żakieciki.
Dostępne w wersji pełnej.
Alicja, już ubrana do wyjścia, wydawała Józefowej dyspozycje, gdy do kuchni zajrzała również gotowa Julka:
— Idziemy, Alu?...
— Zaraz - kiwnęła jej głową Alicja i prędko skończyła instrukcje.
— Cóż to dziś taki wspaniały obiad? - zapytała Julka, gdy były już na schodach.
— Mamy dziś gościa.
— Doktorek - krzyknęła Julka.
Alicja zaśmiała się:
— NIe, nie pan Czuchnowski. Stary mój znajomy, pan Winkler.
— Stary! - z nutką zawodu skrzywiła się Julka. - Czy bardzo stary?
— Nie bardzo.
— Ale pewno bardzo poważny i nudny, jak flaki z olejem.
— O, nie. Zobaczysz.
Powiedziała to bez namysłu i dopiero teraz spostrzegła się, że w jej powiedzeniu brzmiała jakby duma. Dodała zatem: - Bardzo miły jegomość.
Odprowadziła Julkę do szkoły i pojechała na Miodową.
W bramie spotkała aplikanta Modronia, który niezręcznie się jej ukłonił i obrzuciwszy jej postać zachwyconym wzrokiem, westchnął.
Nagle poczuła chęć kokieterii, nieprzepartą chęć oddziaływania na zmysły Modronia. Modronia, Martynowicza, Peszkowskiego, każdego mężczyzny, każdego bez wyjątku. Chciała teraz czuć się pożądaną, podziwianą, otoczoną spragnionymi spojrzeniami. Potrzebowała tego, jakby sprawdzianu uczuć Druckiego, a może - myślała - dlatego, by dla niego właśnie uczynić się cenniejszą.
— Jaka pani dziś cudna - dreptał przy niej Modroń, potykając się o okrągłe kamienie podwórza. - Jeszcze nigdy nie widziałem panią tak...
— Piękną? - zapytała, rozchylając usta.
Dostępne w wersji pełnej.
Profesor Karol Brunicki położył słuchawkę i powiedział:
— Będzie tu za kilka minut.
Doktor Kunoki mruknął coś w odpowiedzi, nie odrywając oczu od czytanej książki.
— Czy temperatura w siódmym pokoju nie spadła?
— Trzydzieści osiem i sześć.
— Więc jednak. Mam wrażenie, że zastrzyk był zbyt silny.
Doktor Kunoki odłożył książkę i spojrzał z uśmiechem na Brunickiego.
— Pan dziś jest zdenerwowany - powiedział łagodnie.
— Może.
— Pan lubi bardzo pana Winklera?
Ponieważ profesor nie odpowiedział, Japończyk dodał:
— Nie dziwię się. W tym człowieku jest wprost imponująca siła witalna.
— Myli się doktor - ja go nie lubię. Ja... nie potrzebuję jego emanacji witalnych. Zresztą, to jest zbyt skomplikowane.
Kunoki dyskretnie zamilkł. Lecz Brunicki sam odezwał się po chwili:
Dostępne w wersji pełnej.
Drucki ważył w myśli ciężar sytuacji. Jeżeli profesor Brunicki w jakikolwiek sposób zechce wyzyskać przeszłość, trzeba przede wszystkim ostrzec Alicję, no i działać...
— Więc jej nie poznałeś? - cicho zaśmiał się profesor. - Błogosław swój los, że i ona cię nie poznała. A mówię ci: prokurator Alicja Horn, twoja oskarżycielka, jest tą samą dziewczyną, przez którą złamałeś sobie życie i karierę.
— Zdumiewające! Jak do tego doszedłeś?
— Mniejsza o to. Zbieg okoliczności. Chciałem cię nawet ostrzec przed procesem, ale zaniechałem tego w obawie o stan twoich nerwów. Sądzę, że byłbyś mniej spokojny podczas rozprawy, gdybyś wiedział, kto cię oskarża?
— Przypuszczam - bąknął Drucki i pomyślał, że skoro Brunicki wiedział wszystko dawniej i nie ostrzegał go, musiał w tym mieć jakiś cel.
— Dziwne, prawda? - pytał profesor.
— Bardzo dziwne. Niesłychanie dziwne, no... ale teraz to już rzecz obojętna... Skoro nie poznała mnie na rozprawie... Pewno nigdy w życiu więcej jej nie zobaczę.
Dostępne w wersji pełnej.
Mijały dni i tygodnie.
Życie Alicji Horn znalazło swój właściwy nurt, głęboki, silny i spokojny, uzyskało swój pełny sens i najwyższą wartość, w trwałość której wierzyła bez zastrzeżeń tak, jak wierzyła w potęgę i niezniszczalność uczucia, które łączyło ich dwoje.
— Miłość nasza - mówiła Druckiemu - jest tym dla naszego istnienia, czym duch dla ciała. Daje mu treść, usprawiedliwienie i cel. Jest celem dla siebie samej.
— Nie jestem twego zdania - odpowiadał Drucki - zawsze sądziłem, że miłość jest tylko środkiem, drogą wiodącą do celu.
Wówczas broniła swego poglądu, a jej sprawny umysł nie zawodził w doborze argumentów i w umiejętności operowania nimi.
Drucki ustępował. W ogóle nie przepadał za tymi rozmowami. W sferze abstrakcji czuł się po prostu niepotrzebny, zbędny, zbłąkany. Zresztą wystarczały przecież fakty: kochają się, czyż tego nie dość?
Lecz Alicji było tego mało. Chciała przeżywać tę miłość kompletnie, wydobyć z niej nie tylko jej skarby emocjonalne, nie tylko najpiękniejszą tęczę uczuć i całą gamę rozkoszy, lecz i te nadwartości, jakie daje intelektualne badanie jej włókna po włóknie, szczegółowa, a tak pasjonująca analiza najdrobniejszych przejawów, najmniej dostrzegalnych wiązadeł, przyczyn i skutków.
Dostępne w wersji pełnej.
Julka zdała maturę. Oczekiwała wielkiego szczęścia, jakie miał dać jej ten przełomowy moment i była nieco rozczarowana własną obojętnością.
Właściwie cieszyła się tylko tym, że wszyscy muszą ją teraz uważać za dorosłą pannę i że nie trzeba będzie zrywać się co dzień do szkoły.
Alicja w tym wielkim dla Julki dniu nie mogła brać udziału w jej radości, gdyż w sądzie rozpatrywano jakąś niezmiernie ważną sprawę, w której Alicja prowadziła oskarżenie. Prawdopodobnie nawet nie przyjdzie na obiad i ten galowy, uroczysty obiad Julka odcelebruje we dwójkę z panem Winklerem, z panem Jankiem, jak go nazywała.
Tym się zresztą zbytnio nie martwiła. Tak rzadko zdarzała się jej sposobność pozostawania z nim sam na sam, kiedy to musiał - z konieczności - zwracać na nią uwagę.
Przy Alicji w dodatku nigdy nie mówił o swoich podróżach, czego można było słuchać godzinami z zapartym oddechem. Julka przepadała za tymi chwilami, kiedy udawało się jej przy pomocy bardzo przebiegłej dyplomacji zwrócić rozmowę na temat jakiegoś egzotycznego kraju, jakichś plemion, sztuki poławiania wielorybów czy pereł, trudów poszukiwaczy złota czy polowań na węże.
Wówczas, stopniowo, wyraz twarzy pana Janka tracił swój pogodny, przyjacielski wyraz, zaostrzały mu się rysy, ostro połyskiwały oczy, a nozdrza rozchylały się, jakby w nie wciągał zapach dżungli czy ostrą woń morza. Och, stawał się wtedy taki piękny! Taki wspaniały, taki bohaterski! Mięśnie zdawały się grać pod śniadą skórą twarzy, brwi spinały się w ostry łuk, a głos wydobywał się z szerokich, dudniących najdziwaczniejszymi echami płuc, echami splatającymi się w żywej wyobraźni Julki z rykiem fal dalekich mórz, z wyciem wichru w żaglach, z tętentem kopyt kowbojskich koni, ze słodkimi melodiami hawajskich pieśni, z szumem dziewiczych puszcz, pełnych odgłosów dzikich bestii, z hukiem dział pancerników i trzaskiem strzelaniny w portowych tawernach...
Ach, głos jego był wówczas potężną rapsodią, w której słyszało się całą wielkość, bujność i piękność świata!
Dostępne w wersji pełnej.
Express sztokholmski wpadł na białą stację w Malm~o z dziesięciominutowym opóźnieniem. Dlatego służba celna pobieżniej niż zwykle przejrzała paszporty i bagaże podróżnych, a już w pięć minut później pociąg, sunąc wolniutko, zanurzył się w czarnym wnętrzu statku promowego "Axel", odbywającego swą codzienną wędrówkę między Szwecją a stolicą Danii. Połknął teraz jednym haustem rozdygotane wagony i umocowywał je w swych trzewiach skrzeczącymi chwytami żelaza. W przedziałach zapaliły się lampy elektryczne.
Profesor Karol Brunicki odłożył książkę, szkła i przetarł zmęczone oczy. W tej chwili dostrzegł, że Piotra nie ma i że pozostał sam z siwym Bawarczykiem, który też z chwilą zmiany oświetlenia odłożył swoje notatki i zakręcił wieczne pióro.
— Morze z daleka wygląda dość spokojnie - odezwał się, chowając pióro do kieszeni.
— Byłbym zadowolony, gdyby pozostało takim aż do końca - odpowiedział Brunicki - mój organizm nie znosi chybotania.
— Ja też cierpię na morską chorobę - odpowiedział Bawarczyk - ale moje interesy zmuszają mnie do częstego podróżowania. Nie zawsze udaje się skrócić drogę do tak małego odcinka, jak z Malm~o do Kopenhagi. W sierpniu jeździłem do Nowego Jorku i myślałem, że ta przeklęta choroba wprost przenicuje mnie, niczym worek, na drugą stronę. Mam dwóch synów. Jeden z nich jest lekarzem w Monachium, a drugi inżynierem w Hamburgu. Lekarz i inżynier! Uważa pan! Zapowiedziałem obu, że ich wydziedziczę, jeżeli nie znajdą sposobu na morską chorobę.
— Nie wiem, jak będzie z inżynierem - uśmiechnął się Brunicki - podobno są już jakieś wynalazki, zmniejszające chwianie się okrętów. Ale co dotyczy drugiego pańskiego syna, obawiam się, że będzie pan musiał dotrzymać groźby.
— I cóż, do stu diabłów, warta jest cała medycyna! - oburzył się Bawarczyk. - Nie umieć sobie poradzić z taką głupią rzeczą, jak morska choroba!... Otóż ma pan, zaczyna się przyjemność!
Istotnie, prom został widocznie odcumowany, gdyż zaczął się lekko chybotać. Głuchy warkot śruby wprawił okna wagonu w lekkie drżenie.
— Sam jestem lekarzem - potrząsnął głową Brunicki - i muszę panu przyznać, że dzisiejsza medycyna jest wciąż w pieluszkach. Przypuszczam, że astronomowie więcej wiedzą o konstelacjach, odległych od nas o miliony lat świetlnych, niż my o własnym organizmie, którego możemy dotykać ręką.
Dostępne w wersji pełnej.
Morze było gładkie, jak lustro. Najmniejszy podmuch nie poruszał powietrza. Dlatego młodzi Therlingowie zrezygnowali z wycieczki i obaj byli teraz bardzo zajęci uczeniem Julki sztuki pływania.
Drucki i Alicja, leżąc na piasku po powrocie z długiej wycieczki pływackiej, przyglądali się tej rozbawionej trójce.
— Nie rozumiem, co się stało z Julką - zaczęła Alicja. - Odnoszę wrażenie, że nastąpiła w niej jakaś zmiana. Nie zauważyłeś tego, Boh?
— Jaka to, zmiana? - zapytał wymijająco.
— Od pewnego czasu wyczuwam w jej sposobie bycia jakby coś nieszczerego. Niby po dawnemu mówi ze mną o wielu rzeczach, a jednak jestem przekonana, że nie o wszystkim. Coś ją nurtuje. Nieraz, gdy sądzi, że nie patrzę na nią, zamyśla się i ma zacięty wyraz ust.
— U młodych dziewcząt - wzruszył ramionami Drucki - różne bywają humory.
— Nie, Boh, intuicja mnie nie myli. W tym tkwi jakiś ważny powód, albo przynajmniej taki, który przez nią oceniany jest jako ważny. Spójrz na nią. Przecież ona najwyraźniej udaje, że się śmieje, że bawi się. To wszystko jest robione na pokaz. Poza tym wciąż mizernieje i zdaje mi się, że źle sypia. Kilka razy zauważyłam, że płakała, a gdy ją zapytałam - zaprzeczyła. Przy tym - ta kokieteria. Zawsze miała w sobie sporo zalotności, ale nigdy nie przejawiała jej w tak jaskrawy sposób.
— Młoda jest, czego chcesz, Al?
— Najwyraźniej coś przede mną ukrywa. Zbyt dobrze ją znam, bym miała tego nie spostrzec, a i dla ciebie stała się jakaś szorstka. Dawniej tak cieszyła się na każdą wycieczkę samochodową z tobą, a teraz trzeba ją namawiać. W ogóle unika naszego towarzystwa.
Drucki zakrył od słońca twarz rękoma i milczał.
— Posądzałabym ją o zadurzenie się w którymś z młodych ludzi, gdyby nie to, że przynajmniej - moim zdaniem - ani ten inżynier Holt, ani ci dwaj smarkacze - wskazała Therlingów - ani taki goguś, jak Tomkowski, nie mogą w ogóle podobać się dziewczynie z jakim takim smakiem. Jak sądzisz?
Dostępne w wersji pełnej.
— Teraz nie mogę się z tobą zobaczyć - mówił profesor Brunicki - ale będę ci wdzięczny, jeżeli przyjdziesz do mnie na obiad.
— Zgoda, Karolu. Widzę, że jesteś w doskonałym humorze?
— Tak, Bohdanie, nawet w czymś więcej, niż to można nazwać humorem. Dzwoniłem do ciebie kilka razy, lecz i wczoraj odpowiedziano mi, że nie ma cię w Warszawie.
— Jestem właściwie pod Warszawą - odpowiedział Drucki.
— Tak, wiem, wspominała mi panna Łęska, że siedzisz w jakichś Chełminach. Dziękuję ci, żeś odwiedził pannę Łęską. Czy nie znajdujesz, że w jej stanie zaszła znaczna poprawa?
— Owszem. Cała zajęta jest myślą o...
Umyślnie zrobił długą pauzę.
— O kim? - zapytał niecierpliwie Brunicki.
— Dlaczego nie "o czym", co?
— Więc wszystko jedno, o czym.
— O tobie, Karolu.
Brunicki chrząknął w słuchawkę:
— Tak... no... więc czekam cię na obiedzie, drogi Bohdanie. Do widzenia.
Drucki odłożył słuchawkę i zaśmiał się.
— Już można hałasować? - zapytała Zośka, stojąca przy oknie z rurą od odkurzacza w ręce.
— Hałasuj, mała, ile ci się podoba.
Przekręciła kontakt i odkurzacz zawarczał niskim tonem.
Nachyliła się nad dywanem tak, że jej krótka, perkalowa sukienka w niebieskie paski odsłoniła nogi powyżej jędrnych muskułów, wiążących kolana - zresztą, cała przylegała do skóry, wilgotnej od upału.
— Zośka! - zawołał.
Dostępne w wersji pełnej.
Julka tuliła się w ramionach Druckiego i na jego jasnej marynarce łzy jej znaczyły się wielu ciemnymi plamami.
— Jestem podła, panie Janku, jestem najpodlejszą z podłych, pan powinien brzydzić się mną, pogardzać... Ale ja tak bałam się o pana. Alicja po tej wiadomości, że pan tu nie wróci, bardzo się zmieniła. Ja ją powinnam kochać i może nawet kocham, ale nie mogę... nie mogę...
— Nie becz, mała - starał się ją uspokoić - jaka jesteś, taka jesteś i nie wyrywaj sobie włosów z głowy, a staraj się zawsze być sobą. To grunt. Jesteś jeszcze diabelnie smarkata i z wiekiem zmądrzejesz.
— Nie brzydzi się pan mną? - chlipała.
— Ach, ty dzieciaku. Przecież wiesz, że pasjami cię lubię.
— A nie gniewa się pan, że depeszowałam?
— Nie gniewam się, chociaż zrobiłaś niemądrze.
— I nieuczciwie - westchnęła.
— Uczciwie czy nieuczciwie, na tym się już nie znam - zaśmiał się - o to zapytaj kogoś innego. Ale niemądrze.
— Panie Janku, a Alicję pan... kocha?...
— Mówiłem ci, że nie.
— Mój drogi, mój jedyny!... Więc i nie martwi się pan, że się teraz z nią nie zobaczył?
— Dziewczyno! Nie róbże mi piły drewnianej o jednym zębie! Nie martwię się niczym. Robi to za mnie pewien uprzejmy koń.
— Koń?
— Tak. On ma większą głowę, więc mu to łatwiej przychodzi. No, chodźmy na plażę.
Julka nie ruszyła się i powiedziała, patrząc w ziemię:
— A jednak...
— Co tam jeszcze?
— Jednak pan Alicję kochał... Panie Janku, pan przecież był jej kochankiem...
— I cóż stąd?
— A... a... moim nie...
Dostępne w wersji pełnej.
Sprawa braci Chorodowiczów była jedną z tych, które dają oskarżycielowi publicznemu możność nie byle jakiego popisu.
Wprawdzie śledztwo nie zdołało udowodnić im sutenerstwa, lecz przeszło trzydziestu świadków, przesuniętych przez ręce prokuratorki Alicji Horn zostawiło w tych rękach tyle poszlak, tyle ujemnych opinii i dyskredytujących świadectw, że wyrok skazujący dla nikogo nie był niespodzianką. Sala, przepełniona złodziejaszkami, alfonsami, prostytutkami, pokątnymi akuszerkami i wszelkimi szumowinami przedmiejskimi, przyjęła wyrok milczeniem, notując w pamięci szczegóły, które kiedyś mogą się przydać do własnej obrony.
Alicja złożyła notatki i wyszła na korytarz, gdy zastąpiła jej drogę chuda, stara kobieta, którą już podczas rozprawy zauważyła pośród publiczności.
— Czego pani sobie życzy? - zatrzymała się Alicja.
— W jednej ważnej sprawie, proszę wielmożnej pani prokuratorowej, w bardzo ważnej sprawie...
— No?
— Ale musowo w cztery oczy, bo to nie byle co...
— Czy w związku ze sprawą Chodorowiczów?
— Jakby tak, i jakby nie.
— Proszę za mną - rzuciła Alicja.
Miała jeszcze prawie godzinę czasu i postanowiła dowiedzieć się, o co tej podejrzanej kobiecie chodzi.
— Proszę - wskazała jej krzesło przed biurkiem.
— Bo to ja wiem coś, co pani prokuratorowej może się przydać - zaczęła babina, wpychając pod zrudziały kapelusz kosmyk siwiejących włosów.
Dostępne w wersji pełnej.
Julka odłożyła pióro, zakleiła kopertę i wytarła chustką zapłakane oczy. Od wczorajszego wyjazdu pana Janka nie mogła pozbyć się jakiegoś złego przeczucia. Nie wiedziała wprawdzie, dokąd pojechał, powiedział jej tylko, że ma pewną przykrą wyprawę, z której nie może się wykręcić, gdyż chodzi o dotrzymanie obietnicy danej przyjacielowi.
Julka była pewna, że jest to połączone z jakimś niebezpieczeństwem i dosłownie nie mogła sobie znaleźć miejsca w domu, w tym domu, który był dla niej czymś gorszym i bardziej przerażającym niż więzienie.
Wprost nie mogła doczekać- się chwili, gdy otrzyma tę posadę. Zamieszka wówczas u pani Birmanowej, ciotki jednej z koleżanek szkolnych, prowadzącej pensjonat na Kolonii Staszica, w takim pięknym domku z kwiatowym ogródkiem... Teraz, kiedy wyjedzie Józefowa, będzie tu wręcz nie do wytrzymania...
A Józefowa właśnie stanęła w drzwiach, ubrana już do drogi.
Miała łzy w oczach, gdy żegnała się z Julką i taki wyraz twarzy, jakby się cieszyła, że oto wyzwala się z tego domu i współczuje tym, którzy tu muszą zostać. Na pożegnanie upomniała jeszcze Julkę, by zawsze zamykała drzwi na łańcuch i wyszła zgarbiona pod swym tobołkiem.
Julka zasunęła łańcuch i oparłszy się o ścianę wybuchnęła głośnym płaczem. Jak strasznie, jak okrutnie jest być na świecie tak zupełnie samą... Gdyby i pan Janek nie zechciał jej więcej widywać, pozostałoby jej tylko samobójstwo...
Ostro, niecierpliwie rozległ się dzwonek telefonu.
Dostępne w wersji pełnej.
Borys Załkind niespokojnym krokiem chodził wzdłuż kamienicy przy alei Szucha i niecierpliwie spoglądał na zegarek.
Umówił się z kapitanem, że jeżeli ten nie wróci do godziny dziewiątej, będzie to oznaczać, że nie udało mu się wydobyć kontraktu od Fajersonów, albo że nic nie przedsięwziął i sprawa jest beznadziejna, albo, tym bardziej, nie daj Boże, te łajdaki zastrzeliły go gdzieś po cichu. Oczywiście, po cichu, bo gdyby się rozniosło, agent Załkinda w Białowieży już by telegrafował.
Było już dziesięć po dziesiątej, gdy Załkind powziął postanowienie:
— Zaczekam jeszcze dwadzieścia minut, a jak nie przyjdzie, dzwonię do Luby, żeby mi pakowała walizę i zdążę jeszcze na pociąg.
W tej właśnie chwili usłyszał za plecami sygnał samochodu i zobaczył oczekiwanego "Foulda", z którego wysiadł kapitan.
— Chwała Bogu - zawołał, mocno potrząsając jego ręką - nareszcie. Nic kapitanowi nie zrobił?
— Czekaj, Jack, daj odsapnąć - zaśmiał się Drucki - i chyba nie będziemy tu na ulicy gadać. Chodźmy.
Weszli do mieszkania i gospodarz, zrzuciwszy marynarkę, poszedł umyć ręce. Po chwili wrócił, niosąc butelkę szkockiej whisky i dwie szklanki:
— No, przyjacielu - powiedział nie bez przechwałki w głosie możemy oblać pański kontrakt.
Załkind zbladł z wrażenia i wyciągnął drżącą rękę:
— Jest?...Jest?...- powtarzał zdławionym głosem.
Drucki wybuchnął śmiechem i zawołał, nalewając żółty płyn do szklanek:
Dostępne w wersji pełnej.
— O, niech pan patrzy - powiedziała Zośka, podając Druckiemu jakiś niemiecki tygodnik ilustrowany - jak ta pani z fotografii jest podobna do tej, co tu do pana przychodziła. Ten żurnal przychodzi do jednych państwa z trzeciego piętra, co to teraz na letniskach siedzą. Wietrzyłam tam wczoraj i akurat listonosz oddał.
Drucki szeroko otworzył oczy. Miał przed sobą podobiznę Alicji, a podpis głosił: "Gwiazda polskiej służby sprawiedliwości podprokuratorka Alicja Horn objęła w tych dniach szefostwo prokuratury warszawskiego Sądu Okręgowego zastępując udającego się na urlop prokuratora Martynowicza. Oto nowe stwierdzenie aksjomatu, że kobieta w każdym zawodzie może zwycięsko rywalizować z mężczyzną i jego samego zmusić do uznania jej wyższości nad wieloma współzawodnikami płci, uzurpującej sobie..."
Drucki odłożył pismo. Przyszło mu na myśl, że Alicja musi być bardzo zadowolona z postępów swojej kariery i że z biegiem czasu na pewno w ogóle zapomni o nim i o miłości do niego, którą dziś jeszcze uważa za wieczną. Od czasu ostatecznego zerwania telefonowała doń raz jeden pod pretekstem prośby, by zniszczył wszystkie jej listy (wiedziała przecież, że dawno to zrobił) i napisała do niego bardzo długi list z powtórzeniem tych samych zaklęć.i obietnic, z błaganiem o danie jej bodaj małej cząstki jego czasu, który rozdaje między pierwsze lepsze przygodnie spotkane kobiety... Nie odpisał, a po kilku dniach otrzymał nowy list, zawierający tylko jedno zdanie: "Pamiętaj, że ja nie umiem przebaczać".
Dostępne w wersji pełnej.
Od chwili odzyskania przytomności, Julka nie mogła uwolnić się od panicznego lęku, którym przejmował ją każdy szmer, każde echo kroków czy głosów ludzkich. Wstrząs nerwowy, jaki przeżyła w strasznym mieszkaniu akuszerki, do reszty rozstroił jej wolę, do reszty zdezorganizował jej władze psychiczne, które i tak w ostatnich kilku miesiącach przeszły nie lada próbę wytrzymałości. Nadto trucizna, jaką ją napojono, tak dalece podcięła siły fizyczne Julki, że ta, nie zdając sobie sprawy dlaczego w taki sposób postępuje, na wszystko, co ją otaczało, i co było tak obce i groźne, reagowała symulacją omdlenia.
Zamierało w niej serce, gdy do białej celi więzienia, w którym ją trzymano, wchodził milczący Japończyk, badał jej puls, podnosił powieki, przemocą otwierał usta, zmuszając do picia jakichś słonych lub ohydnie gorzkich płynów, gdy wbijał pod jej skórę igłę z jakimś zastrzykiem. Wreszcie pewnego dnia zjawił się surowy pan w okularach, obaj z Japończykiem zamienili szereg zdań po łacinie i surowy pan powiedział:
— Symulacja... Moja pani, postępuje pani, jak stary, doświadczony chrabąszcz, udając nieżywą, ale i chrabąszcz tak długo nie wytrwałby w tej roli, zwłaszcza, gdyby zobaczył, że mu nikt nic złego nie chce zrobić.
Dostępne w wersji pełnej.
Okres zastępstwa Alicji Horn na stanowisku prokuratora Sądu Okręgowego należał do tych stosunkowo rzadkich okresów, kiedy nie tylko przez kancelarię prokuratury przechodziło wiele wyjątkowo ważnych spraw, dających zdolnemu jej szefowi niezwykle szerokie pole popisu, lecz wobec wprowadzenia w życie ustawy o Sądach Doraźnych, obciążało go wielką odpowiedzialnością, a zatem otwierało szeroko furtkę do wielkiej kariery.
A tym szefem była właśnie podprokuratorka Alicja Horn.
Jak Sąd Sądem nie pamiętano takiego tempa pracy i tak wielkich wymagań, kierowanych z gabinetu prokuratorskiego pod adresem władz śledczych, policji i bezpośrednich podwładnych. Jak Sąd Sądem nie pamiętano prokuratora, który by z taką zawziętością ścigał przestępstwa, który by dniem czy nocą stawiał się osobiście na miejsce każdej, nawet pośledniejszego gatunku zbrodni, tak żywy brał udział w śledztwie, no i tak genialnie umiał nim kierować.
— Robi baba niesłychaną karierę! - kiwali głowami koledzy.
I nie wiedzieli wcale, jak konieczna była ta piekielna praca dla Alicji Horn, dla tej pięknej kobiety, pod której niewzruszoną maską spokoju wiły się w rozpaczliwym bólu wszystkie nerwy, wszystkie myśli i uczucia. Nie wiedzieli, że ta zimna, opanowana kobieta wieczorami wystaje na deszczu jesiennym pod bramami domów, by tylko, bodaj w przelocie, ujrzeć sylwetkę człowieka, który właśnie mijał ją z inną, że ta dumna i piękna kobieta, która mogłaby rzucić do swych nóg każdego, potem wraca do domu i wyrywa sobie włosy z głowy, i tłucze nią o twarde drzewo podłogi, i ściska pierś, by jej nie rozdarła się w spazmie łkania... Nikt tego nie wiedział.
Co rano zza jej biurka padały krótkie, wyraźne dyspozycje, rozkazy, polecenia nie znoszące sprzeciwu i zawsze bezlitosne, lecz trafne. Rzadziej teraz stawała przed Sądem, lecz gdy to następowało, obrońcy rozkładali ręce - przychodziła tylko po wyrok śmierci i nigdy bez niego nie wracała.
Dostępne w wersji pełnej.
Gdy go wprowadzono, salę przepełnioną po brzegi zaległa cisza. W porównaniu z pokojem, w którym dotychczas przebywał, było tu tak jasno, że przez dłuższą chwilę nie mógł odróżnić rysów osób, zajmujących nawet najbliższe rzędy ławek.
Widział tylko stłoczone głowy i setki par oczu skierowane ku sobie. Nie rozróżniając jeszcze ich wyrazu czuł, że patrzą na niego z życzliwym i jakimś wystraszonym współczuciem, z jakim ludzie czułostkowi przyglądają się komuś, kto umiera, a komu pomóc nie mogą. Była w ich wzroku jakby wstydliwość i w tej ciszy jakby wstrzymanie oddechu przed momentem katastrofy, która oto nadchodzi.
Nie wiedział dlaczego, lecz przypomniała mu się Zośka. Już wówczas, gdy wysiadł z okratowanej karetki więziennej, odczuł wprost dziwaczną potrzebę zobaczenia tej małej dziewczyny. I teraz na próżno szukał jej na sali. Zaczął poznawać znajomych. Panna Łęska, pani Chełmińska, barman Grabowski. Tonia w czerwonym berecie. Luba, siedząca z głową podniesioną tak, jakby sama szła na szafot, obok Borys, którego twarz zastygła w drapieżną, nieruchomą maskę. Kasjer Justek z bolesnym uśmiechem na grubych, żałosnych ustach. Pułkownik Jaszczołt, ustawicznie przecierający monokl, który jak zawsze nie chciał się trzymać w drgających fałdach zwiędłej twarzy. Tecia, ubrana tak czarno, jak w żałobie, o - i Frania, starsza siostra Zośki... I tyle ładnych, miłych kobiet, i tylu kompanów od wesołych zabaw, tyle znajomych twarzy i tyle wspomnień... Przyszli tu, jak na pogrzeb...
Druckiego ogarnęła nagle nieprzeparta ochota wygłoszenia do nich żartobliwej mowy, jeszcze bardziej żartobliwej niż te, za które w "Argentynie" zbierał tak huczne oklaski. Kłaniał się z uśmiechem i już otwierał usta, gdy zwrócił się doń obrońca, zażywny, łysy pan w grubych, wypukłych szkłach, który dotychczas w milczeniu studiował akta...
Chodziło mu jeszcze o jakąś drobną informację i o danie klientowi kilku wskazówek, co do metod obrony. Mówił zwięźle, rzeczowo i Drucki był przekonany, że wybierając sobie na obrońcę mecenasa Szarniewicza postąpił słusznie. Zresztą, Szarniewicz cieszył się sławą najznakomitszego adwokata w sprawach karnych i zaliczał się nie tylko do wybitnych znawców prawa, lecz i do najbardziej utalentowanych mówców.
Dostępne w wersji pełnej.
Odrapana dorożka, zaprzężona w starą, jasnokościstą chabetę, zatrzymała się przed jednym z ostatnich domów przy ulicy Tarczyńskiej. Załkind, który przez całą drogę przynaglał dryndziarza do pośpiechu, szybko wcisnął mu w rękę niklową monetę i kulejąc bardziej niż zwykle, wbiegł do bramy.
Całe pierwsze i ostatnie piętro tej kamienicy zajmował "lokal" jego siostry Fieni, w sferach ulicznych szeroko znanej pod przezwiskiem Kupczychy. Ponieważ godzina była zbyt wczesna na "gości", a wszystkie pensjonariuszki jeszcze się wysypiały, otworzyła sama Fienia, potężnych rozmiarów, niebrzydka jeszcze kobieta w papilotach i jaskrawo zielonym szlafroku.
— Nu, nareszcie - powiedziała nieco zniecierpliwionym głosem.
— Oni są? - zapytał Załkind.
Nie odpowiedziała i tylko wzruszyła ramionami, jakby ją uraziło powątpiewanie w jej zdolności organizacyjne.
Nie zdejmując kapelusza i palta, przeciwnie, jeszcze bardziej podciągnąwszy kołnierz, wszedł za siostrą do małego, półciemnego i pełnego dymu z tanich papierosów, pokoiku. Przy stole, nakrytym czerwoną, pluszową serwetą i na dwóch rozbebeszonych łóżkach siedziało kilku mężczyzn, zajętych przyciszoną rozmową. Załkind burknął coś pod nosem i podał każdemu rękę. Jeden z drabów podsunął mu nogą krzesło i kiwnął na gospodynię:
— Daj no flachę, Kupczycha, i zagrychę, byle lepszą.
— Niech będzie - zgodził się Załkind.
— Musowo ma być, nie? Do takiego interesu? - zaśmiał się mały, ruchliwy Żydek w kącie.
Dostępne w wersji pełnej.
Punktualnie o godzinie czwartej dozorca dolnego korytarza w więzieniu na Pawiaku zastukał do celi skazańca. Otworzył drzwi, wszedł i stanął jak wryty: znajdujący się w celi mężczyzna spał głębokim snem i na odgłosy z zewnątrz nie zwrócił żadnej uwagi, jakby nie wiedział, że od dziś na sen będzie miał dwadzieścia cztery godziny na dobę, aż do końca świata.
W podwórzu czekał już okratowany samochód. Wewnątrz, oprócz skazańca, zajęli miejsce trzej rośli dozorcy, na koźle przy szoferze usiadł komisarz policji. Nadto auto było eskortowane przez policjanta na motocyklu.
— Może pan telefonować do Cytadeli, że wyjeżdżamy - krzyknął komisarz wyglądającemu przez okno kancelarii naczelnikowi więzienia i dał znak szoferowi.
Motor zachrapał, otworzono bramę i auto ruszyło. Zaraz na ulicy wyprzedził je motocykl. Po drobnym deszczu, który siąpił przez całą noc, jezdnie wąskich, starych ulic pokryte były lśniącą wilgocią.
Miasto spało jeszcze i tylko z rzadka tu i ówdzie widać było przechodnia lub stojącą na rogu dorożkę.
— Daj pan gazu - powiedział komisarz - mamy wolną drogę, co będziemy się wlekli, jak z pogrzebem.
— A bo to nie pogrzeb - mruknął szofer, lecz dodał gazu, i auto z rozpędem wjechało za motocyklem w długą, wąską ulicę.
Lecz tu właśnie, jak na złość, samym środkiem wlókł się wielki wóz, naładowany drzewem.
Policjant, jadący na przedzie, stanął i kazał niemrawemu woźnicy zjechać na chodnik, lecz ten stale nieumiejętnie manewrował swoją szkapą, że na czas nie zdążył i auto trzeba było zatrzymać.
Dostępne w wersji pełnej.
Przy wejściu do zatoki Putlam od zachodu wielki, dwukominowy "Regens" musiał zatrzymać swoje maszyny, a nawet dać kontrparę i tylko w ten sposób uniknął wpakowania się na nieduży, najwyżej siedem tysięcy ton liczący okręt, który wyprawiał między rafami przedziwne harce.
— Ready! - huknął kapitan, wysuwając głowę z trapu do przechodzącego majtka. - A powiedz tam temu osłu, żeby uczył żaby pływać!
Co on sobie myśli? Zapytaj go, czy mu czasem i na Pacyfiku nie za ciasno i niech mi natychmiast złazi z drogi, bo mu jego pudełko od sardynek spuszczę na niższe piętro!
Po chwili z tuby "Regensa" ryczał ku "pudełku do sardynek" długi spicz wdzięcznie przybrany litanią wyzwisk i epitetów, ku wesołości całej załogi, która pomimo szalonego upału wyszła na pokład w komplecie, by przyglądać się manewrowym wygibasom niedoświadczonego snadź kapitana skorupy.
Jednak i na tamtym pokładzie nie lubiano milczeć i chować drwin do kieszeni, bo już po chwili na "Regensie" usłyszano odpowiedź:
— Czy nie znacie starego Tonny z Hoppevill?... Udajcie się do niego, a on wam wskaże, w co go macie pocałować!...
— Po co zostawiliście mamę w domu?! Sami nie dacie sobie rady! - krzyczano z "Regensa".
Dostępne w wersji pełnej.