Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jerzy Bandrowski to polski pisarz, dziennikach oraz tłumacz z języka angielskiego, żyjący w latach 1889–1940. Pisał powieści obyczajowe oraz dla dzieci, np. „W kraju orangutanów i rajskich ptaków” (1922), „Na polskiej fali” (1927), a także powieści sensacyjne w postaci scenariuszy filmowych, np. „Przygody komendanta Wilczka” (1929). W 1951 roku wszystkie jego powieści zostały objęte cenzurą i wycofane ze wszystkich bibliotek w Polsce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 159
Jerzy Bandrowski
Przygody komendanta Wilczka
Powieść
Warszawa 2021
Pan komendant Wilczek
Serię tych opowiadań zawdzięczam pobytowi w szpitalu, do którego choroba zapędza nie tylko mogących sobie na leczenie pozwolić zwykłych śmiertelników, ale czasem nawet artystów i literatów, którym w naszych obecnych warunkach chorować nie wolno. Nie stać ich na to.
W moim pokoju, właściwie w Separatce nr 11, było nas trzech, tylu, ile było łóżek. Jeden z chorych, z zawodu strażnik skarbowy, cierpiący na zapalenie nerwów, młody, bardzo poczciwy człowiek, był rozmowny, ale niewymowny i, mówiąc po prostu, mało zajmujący. Drugi, bardzo inteligentny urzędnik z prowincji, cierpiał na „rozstrój” nerwowy, przeciw któremu zaszczepiono mu malarię, mającą wywołać zbawienną gorączkę – nowy, nieznany mi sposób leczenia. Ten chory, póki gorączki nie miał, tęsknił wciąż do niej i o niczym innym nie mówił. Gdy wreszcie gorączka przyszła, narzekał, że ma jej za dużo i znów mówił tylko o gorączce. Poza tym kłopotał się wciąż o swe sprawy materialne – miał na prowincji dom z dużym sadem i ogrodem warzywnym – z którymi jego choroba i kuracja kolidowała w sposób dla niego niedogodny, o co się bezustannie wątrobił. Zresztą spał lub drzemał, rzucając od czasu do czasu krótkie nie! lub ostre tak! Był to człowiek tak biedny i słaby, że z rozmowy z nim nie dało się zaczerpnąć wiele otuztajchy.
Ja cierpiałem na ostrą psychastenię, którą potęgowało wspomnienie pewnej, nade wszystko miłej, złotowłosej główki o różowej twarzyczce, niebieskich oczach i kochanych, czerwonych usteczkach. Ta złotowłosa główka nawiedzała mnie zwykle o zmierzchu, gdy byłem najsłabszy i gdy psychastenia, ta bezlitosna harpia, zapuszczała najgłębiej w mą duszę swe ostre szpony. Może mógłbym się jej pozbyć, gdybym złotowłose widmo od siebie odpędził, ale ono było mi tak drogie, że wołałem już cierpieć, aby je tylko móc zobaczyć. A potem przychodziła bezsenna noc.
Dobre są środki nasenne – choć i te czasem zawodzą – dobre są książki, dające „nasenne” tematy, pozwalające forsownie zapomnieć o tym, co najbardziej boli i zasnąć nie da, mniej dobre, choć nieraz bardzo pouczające, są wzajemne zwierzenia a właściwie głośne spowiedzi szpitalne niebiorące w rachubę słuchacza, który w ten lub inny sposób odejść musi i żywy czy umarły zapomni, mniej wskazane są pełne melancholii, długie, męczące przechadzki wieczorne po ponurym korytarzu szpitalnym, ale najlepsze są gawędy, opowiadania różnych ciekawych przeżyć prawdziwych, z życia wziętych, a podanych po prostu z całą szczerością skargi. Ich rozmaitość, granicząca niekiedy z fantastyczną groteskowością, a zawsze tętniąca życiem, zmusza do myślenia o przeżyciach bliźniego, każąc równocześnie zapomnieć o swoich, przy czym opowiadania te bywają często nader pouczające.
Tak swego czasu dzięki szpitalowi udało mi się wniknąć w istotę a zarazem poezję skarbowej służby granicznej. Dzięki opowiadaniom leżącego obok mnie strażnika skarbowego ujrzałem czaty graniczne w słotną, zimną noc jesienną, owiewaną wichrem zmiennym i deszcz w oczy rzucającą. Ujrzałem patrole błądzące nocą w ciemnościach nadgranicznych lasów lub w czas wyjącej zadymki, gdy wiatr w uszach aż świszczy, ujrzałem strażnika skarbowego przytupującego nogami na dwudziestostopniowym mrozie, przemytników przemykających bezszelestnie a chytrze leśnymi ścieżynami...
Niby noc, burza, pluta lub zawieja, zdawałoby się, że psa żywego w polu nie ma – a właśnie wtedy toczy się najzawziętsza walka prawa z bezprawiem, odwieczne polowanie człowieka na człowieka. Ale cóż my o tym wszystkim wiemy?
Tym razem zetknąłem się z innym światem, nie mniej zajmującym a równie nieznanym. Zaznajomiłem się mianowicie z niejakim panem Wilczkiem, byłym żandarmem austriackim, za czasów polskich przodownikiem Policji Państwowej.
Był to wielce sympatyczny człowiek, wzrostu bardzo wysokiego, silnie zbudowany, lecz smukły, trzymający się prosto, po żołniersku, z hardo podniesioną głową, pięknie osadzoną na mocnym karku. Chory był na nerwy, skutkiem czego dręczyła go czasem hipochondria, poza tym jednak było to uosobienie męskości, świadomej siebie godności własnej i siły. Jego zachowanie się było proste, skromne, uprzejme i bardzo delikatne. Zwyczajem ludzi z Małopolski Wschodniej palił papierosy kręcone, kochał muzykę a także sport. W chwilach tęsknoty szpitalnej marzył o męskim kwartecie. Opowiadał chętnie, przeważnie stojąc, to zapatrzony w okno, choćby noc za nim była, to gdzieś w przestrzeń, gdy sobie coś przypominał z rzadką i dyskretną gestykulacją. Mówił po polsku doskonale (skończył kilka klas gimnazjalnych i dużo czytał) z lekkim, wschodnio-małopolskim akcentem, który sam przez się już nadawał jego opowieściom koloryt lokalny. W wojsku służył od tysiąc dziewięćset piątego roku, później wstąpił do żandarmerii – żandarmeria również wchodzi w skład armii – podczas wojny był jakiś czas na froncie „galicyjskim” i włoskim, jako żandarm polowy, stamtąd wrócił na swój dawny posterunek, a po wyzwoleniu Polski służył w żandarmerii, później zreorganizowanej jako Policja Państwowa.
Aby zabić bolesną chandrę wieczorną i zebrać „nasenny” materiał myślowy, który by pozwolił mi nie wracać do wspomnień odbierających mi sen, naciągnąłem pana komendanta na opowiadanie różnych przeżyć i wspomnień, i tym wieczorom zawdzięczam niniejszą książkę. Te nader ciekawe, moim zdaniem, opowieści spisałem nie tylko dlatego, że są zajmujące, ale także i dlatego, aby szerokie warstwy mogły się dowiedzieć, jak wygląda służba policyjna w Polsce, w jakich warunkach ten nasz policjant żyje i na jakie nieraz narażony jest niebezpieczeństwa.
Zwracam uwagę, że pan komendant Wilczek służył jako żandarm austriacki i służy jako policjant polski na prowincji, naprzód w małej mieścinie, następnie na wsi, dokąd go przeniesiono dla zwalczania rozpanoszonego bandytyzmu. Jest to fakt ważny, bo służba ta pod każdym względem różni się od żandarmeryjno-policyjnej służby w mieście. W jego opowiadaniach, czy one dotyczą zbrodniarzy, czy też ludności spokojnej, odzwierciedla się życie prowincji i wsi, charakter i dusza naszego chłopa. Jego podstępna chytrość, fantastyczne, nieraz groteskowe pomysły opryszków, terroryzujących ludność, dzikość Cyganów, zatwardziałość „fanatycznego” świętokradzcy, bujność takiego bandyty jak Bujak, różnorodność charakterów i temperamentów bandytów wiejskich, ich zwyczaje i obyczaje, i węch żandarmski, żandarmskie szczęście i pech, zwycięstwa i klęski, słowem walka, bezwzględna, na śmierć i życie – to obraz pełen jaskrawych barw, ruchu i dzikiej poezji.
Nie należy też zapominać o terenie. Jest nim środkowa Małopolska, a więc kraj u podnóża Karpat, górzysty i lesisty, z szumiącymi, bystrymi rzekami, dalej falisty, wreszcie przechodzący w piaszczystą równię, zalesioną, lecz z lichymi gruntami.
Miasteczko P., w którym pan komendant Wilczek spędził długie lata swej służby, należy sobie Wyobrażać tak: Domy są stare, w uliczkach nieraz zapadające się w ziemię, o małych okienkach, za którymi, korzystając z dusznej atmosfery nigdy nie wietrzonych izb, płomienistymi barwami cudownie rozkwitają kwiaty. Nieczystości wylewa się wprost przed dom na ulicę, na której żerują brudne świnie i gęgając, przechadzają się dumnie gęsi o skrzydłach uciaranych błotem. Słychać głównie gdakanie kur, pianie znudzonych kogutów, czasem ryk krowy, stale duet jakichś kłócących się kumoszek w „prestissimo”.
W rynku domy są na podsieniach – filarki drewniane, jedne popielate ze starości, drugie świecące świeżą złocistością – szczyty domów ostre, czarne, przed domami ławeczki wyglancowane pośladkami licznych pokoleń, w środku rynku na żółto pomalowany budynek sądu – dawniej prawdopodobnie ratusz – niedaleko sądu w dzień powszedni kilka furmanek chłopskich, na rogach rynku grupy plotkujących gulonów (małomieszczan) i parobków, grupka ludzi pod jednym-drugim szynkiem, pod domami pejsaci Żydzi w czarnych chałatach.
Teren walk z bandytami opisany jest w odpowiednim miejscu.
Języka używam w tej książeczce potocznego, świadomie nie unikając „galicjanizmów”, dla stylu pana komendanta charakterystycznych.
Nie muszę zaznaczać, że opowiadania te spisałem dla odpoczynku i rozrywki.
Niechże tym samym będą Czytelnikowi.
Część I
Rozdział I
Żandarmskie szczęście
Tak tedy namówiony przeze mnie pan komendant Wilczek stanął pewnego pięknego wieczoru w środku naszej „separatki” (pokój o trzech łóżkach), skręcił wprawnie eleganckiego papierosa, pomyślał chwilę, uśmiechnął się do nas, do siebie i do swych wspomnień i zaczął:
– Na początek opowiem panom prawdziwą historię, która wprawdzie ponuro się zaczyna, ale wesoło się kończy.
Ktoś nazwał nas gdzieś państwowymi włóczęgami. Określenie trafne. My i straż skarbowa jesteśmy istotnie włóczęgami wałęsającymi się stale po gościńcach, polach i lasach, przeważnie w nocy, bez względu na pogodę. Czemu w nocy? Bo wówczas, w ciszy, najlepiej i najwyraźniej słychać, gdzie i co mówią złe, czarne myśli.
Rozumiecie panowie teraz, dlaczego w nocy właśnie wyszedłem na patrol. Byłem wówczas jeszcze żandarmem austriackim. Noc niezbyt nadawała się na przechadzkę. Była chmurna i parna. Zbierało się na deszcz. Zaglądnąłem tu i tam, pogadałem z jednym-drugim – deszcz zaczął padać, ot, zwykły, ciepły, lipcowy deszcz – bo było to w lipcu. Wstąpiłem na chwilę do jednej karczmy – w karczmie się zawsze czegoś dowiedzieć można – i poszedłem dalej. Ciemno zupełnie, nie widać nic. Mniej więcej koło jedenastej zerwała się burza. Pioruny, błyskawice, grzmoty, ulewa straszna, a ja w polu, najbliższa wieś oddalona o trzy kilometry, karczmy żadnej w pobliżu nie ma – co zrobić? Idę w tej burzy, z hełmu mi się woda za kołnierz leje, niepodobna wytrzymać.
Wtem przypomniałem sobie, że niedaleko jest cmentarz – a na cmentarzu musi być kostnica. Niewiele myśląc, postanowiłem schronić się w kostnicy. Żeby to było szczególnie przyjemne schronisko, tego nie powiem, ale nie miałem wyboru. Zresztą – cóż znów strasznego? W duchy nie wierzę, a co do tego, że tam trupy leżały – moi panowie, nie wiem, czy na świecie jest choćby piędź ziemi nieskrwawiona, choćby piędź ziemi, na której by kiedyś trup nie leżał. Tu ulewa, burza, pioruny – tam dach, cztery ściany, przez okienko wiaterek zawiewa – wcale nieźle!
Więc uciekłem do tego domku umarłych. Zdjąłem torbę, położyłem ją na pryczy niby poduszkę, wyciągnąłem się, odsapnąłem trochę i paląc papierosa, przysłuchiwałem się burzy i pluskowi deszczu. Po pewnym czasie zacząłem drzemać.
Nagle – ocknąłem się. Słyszę na cmentarzu kroki i niewyraźne, stłumione głosy. Co to? Dwunastej przecież jeszcze nie ma, zresztą – w duchy nie wierzę, pewnie ludzie jacyś łażą, ale cóżby ludzie mogli robić na cmentarzu w taki czas? Kto może się tu wałęsać nocą między grobami? I po co? Bo na takim biednym wiejskim cmentarzu nawet ukraść nie ma czego, a to, co warto by od biedy wynieść – kawałek żelaza zardzewiałego czy blachy – można wynieść w biały dzień, nie marnując sobie nocy. Więc po co ci tu przyszli?
Kroki i głosy zbliżały się coraz bardziej. Jeden z nich, nieco stłumiony i jakby broniący się, mówił:
– Nie, ja tam nie chcę! Chodźmy lepiej pod kaplicę!
Na co drugi głos, natarczywy, z tym akcentem rozkazującym, właściwym ludziom zuchwałym i nieznoszącym oporu, odpowiedział:
– Głupiś! Co się nam może stać? Pod kaplicą zmokniemy, a w trupiarni sucho!
Zaczęli się spierać. Jeden koniecznie chciał do kostnicy, drugi się bał. Domyśliłem się, że to dwóch chłopaków wiejskich, wybierających się na jakąś wyprawę nocną. No, w tym nie ma jeszcze nic złego! Burza zagnała ich na cmentarz, jak i mnie.
Kiedy oni się tak spierali, a głos za kostnicą zaczął nad miękko protestującym brać górę, przyszła mi do głowy znakomita myśl.
– Czekajcie! – pomyślałem. – Pokażę ja wam kostnicę i oduczę od łażenia nocą po cmentarzu!
Położyłem na pryczy karabin, kucnąłem naprzeciw drzwi, zarzuciłem na głowę poły płaszcza, ukryłem wśród nich na piersi latarkę elektryczną – i czekam.
Wreszcie po długim sporze, zdecydowali się wejść do kostnicy.
Kiedy otwarli drzwi, wiatr je pchnął i huknął nimi o ścianę. To parobczaków trochę speszyło, ale, choć z pewnym wahaniem i niezbyt śmiało, przecie weszli.
A wtedy ja zacharczałem strasznie, zapaliłem latarkę elektryczną i prosto w oczy puściłem im światło. Wyobraźcie sobie panowie: Trupiarnia, a na środku, naprzeciw drzwi, czarny, niesamowity i niepojęty kształt, charczący i buchający białym, jaskrawym światłem. Było się czego przestraszyć!
Toteż moi chłopcy jak nie wrzasną! Skoczyli obaj naraz do drzwi, gdzie stuknęli się łbami tak, że ich aż roztrąciło, ale przecie jakoś wysypali się z kostnicy i zaczęli zmykać! A ja nic, tylko charczę za nimi coraz groźniej. Słyszałem, jak się walili przez groby, potem przez płot, a wrzeszczeli wciąż. Jak się później dowiedziałem, uciekali tak jednym tchem aż do wsi – trzy kilometry.
Naśmiałem się, przeczekałem burzę i poszedłem dalej.
Wkrótce potem byłem znów w tej wsi. Miałem tam, oczywiście, znajomego wójta, człowieka rozumnego i sprytnego. Wstąpiłem do niego, opowiedziałem mu całą historię – śmiał się tak, że myślałem, że trzaśnie! – ale ja mu powiedziałem:
– Wszystko to ładnie, tylko – posłuchajcie, panie wójcie: Ci chłopcy nie wytrzymają, żeby komu o tym nie opowiedzieć. Taka przygoda na cmentarzu musi się rozgłosić. Łatwo wam będzie dowiedzieć się, kto to był. Może mi się przydać.
W krótkim czasie dowiedziałem się, że tymi wypłoszonymi z kostnicy gośćmi byli dwaj synowie jednego z najbogatszych gospodarzy we wsi.
A teraz patrzcie panowie, co to żandarmskie szczęście. Głupi figiel na cmentarzu – a jakie następstwa z tego wynikły.
Oto naraz rozeszła się wiadomość o wielkich kradzieżach koniczyny w tej wsi.
– Aha! Mam was ptaszki! – pomyślałem sobie. – Już ja dobrze wiem, kto tę koniczynę kradnie. Nikt inny, jak tylko synowie tego bogatego gospodarza. Nie potrząsajcie panowie głowami przecząco czy z powątpiewaniem. Wyjątki są, ale zresztą – najbogatszy nawet gospodarz sięgnie po cudze, jeśli sądzi, że mu to ujdzie bezkarnie. Ludzka rzecz.
Poszedłem do wójta i mówię:
– Panie wójcie, idziemy zaraz rewizję zrobić.
– Au kogo? – zdziwił się wójt.
– U tego gospodarza, którego synkowie na cmentarzu diabła widzieli.
Wójt w mig zgadł, o co chodzi; poszliśmy.
Moglibyście panowie powiedzieć, że na tym właściwie opowiadanie się kończy. Złodziei wykryłem, zrobiłem rewizję, znalazłem skradzioną koniczynę, sprawa poszła do sądu, winni zostali ukarani – koniec. Tak by się niby zdawało, ale właściwa walka tu się dopiero zaczyna.
Bo zważcie panowie: Rewizja – to podejrzenie rzucone na człowieka, który był jednym z najbogatszych we wsi. Miałem wprawdzie pewność, ale nie miałem dowodów. Powinna mi je była dać rewizja. Jednakże – jeśli chłop ukrył koniczynę tak, że jej nie znajdę?
Przyszliśmy wreszcie z wójtem do chaty owego gospodarza. Zrzedła mi trochę mina. Za chatą trzy wielkie stodoły. Nie tak to łatwo przeszukać takie trzy wielkie gmachy pełne snopów żyta i pszenicy, bo właśnie żniwa wypadły wcześniej i zboże już do stodół z pól zwożono. Cóż robię? Rewizja to jak gra w karty: Albo będzie coś, albo nie będzie.
Powiedziałem gospodarzowi, z czym przyszedłem. Zaprzeczył wszystkiemu, zaczął się wykręcać, przysięgał się na wszystkie świętości, że kradzionej koniczyny u niego nie ma, że jemu samemu koniczynę skradziono. Wszystko w porządku, inaczej nie mogło być.
A ja mimo to przystąpiłem do rewizji.
Weszliśmy do pierwszej stodoły.
Od góry do dołu założona calusieńka snopami zboża. W środku, między snopami, małe, ciasne przejście, niby uliczka. Trochę mroczno, ciepło, pod strzechą wróble ćwierkają.
Patrzę ja na to bogactwo, w snopach tak starannie ułożone – i żal mi. Rozrzucać to wszystko? A jeśli koniczyny nie będzie tu, to rozrzucić snopy w drugiej stodole, a może nawet w trzeciej? Więc zwracam się do gospodarza i pytam:
– Prócz tego żyta nie ma tu nic?
– Nic, panie wachmistrzu.
– No, to wołajcie synów i zrzucać snopy!
Chłopu oczy błysnęły.
– Ja do tego ręki nie przyłożę! – szarpnął się nagle, choć dotychczas był spokojny. – Po co mi tyle roboty, kiej kradzionego nic u mnie nie ma! Ja będę snopy rozrzucał – a kto je potem będzie znowu układał? Pan wachmistrz? Nie, ja do tego ręki nie przyłożę! Niech se pan wachmistrz zrzuca snopy sam z wójtem!
O, widzicie panowie! Gdyby był zawołał synów i zaczął posłusznie a chętnie zrzucać snopy – a mógłby to wówczas robić, jakby sam chciał – może by się to skończyło inaczej. Ale teraz tknęło mnie coś. Zawołałem dwóch chłopów, którzy zaczęli snopy zrzucać i wkrótce pokazała się za nimi – góra skradzionej koniczyny!
Reszta poszła już normalnym trybem. Protokół, konfiskata koniczyny, podział między poszkodowanych, sąd – ale to już do rzeczy nie należy. Grunt w tym, że dzięki dziecinnemu figlowi w kostnicy cmentarnej udało mi się później bez trudu odgadnąć złodziei!
Kiedy synów gospodarza pytałem, co w kostnicy widzieli, w pierwszej chwili nie chcieli się przyznać. Przeczyli wszystkiemu. Przypomniałem im wtedy, jak się na cmentarzu spierali, jak młodszy bał się iść do trupiarni, a starszy go namawiał, jak wreszcie weszli. Napomniałem ich, żeby nie kłamali, bo żandarm wie wszystko.
Przerażeni i zdumieni tym dowodem mojej wszechwiedzy, puścili farbę:
– Widzieliśmy ogromną, czarną ropuchę, której z pyska buchał płomień, a strasznie przy tym charczała.
– Jak myślicie, co to było?
– Pewno diabeł.
Od tego czasu diabeł w postaci żaby niekiedy się w okolicy pojawiał. Cóż panowie chcecie? Jeśli dwóch coś widziało, to w końcu dopatrzy się tego samego trzeci i czwarty. Tacy są ludzie. Stworzyłem nowe wcielenie diabła.
Rozdział II
Trumna
Opowiedziałem panom wczoraj wesołą historię o spotkaniu w kostnicy cmentarnej, opowiem dziś jeszcze weselszą – o trumnie.
Tak mówił pan komendant, stojąc w środku sali i przyglądając się nam rozbawionymi oczami. Rozbawionymi – bo właśnie przed chwilą ja ukończyłem wykład o miłości, z którego zebrani do łez się uśmiali.
– O trumnie? Temat w szpitalu niezbyt stosowny – rzekł ktoś.
– Przeciwnie! – zaznaczyłem.
– W ogóle trumna jest koniecznością.
– I to nieprawda! Można i bez trumny!
– Ma pan słuszność! Można!
– Panowie! Panowie! – wołał pan komendant. – Bez filozofii! Moja trumna jest bardzo wesoła!
– Wesoła trumna? O czymś podobnym jeszcze nie słyszałem!
– To niech pan posłucha!
Uciszyliśmy się trochę, pan komendant skręcił papierosa i stercząc wśród nas, wysoki i majestatyczny w pasiastym chałacie szpitalnym, tak zaczął opowiadać:
– To było także jeszcze za czasów austriackich. Byłem wówczas żandarmem względnie młodym, o kilkanaście lat młodszym, niż dziś. Muszę to w tym opowiadaniu podkreślić. Przy tym zawsze byłem trochę nerwowy, nieraz zanadto się przejmowałem, wybuchałem prędko, jak zwykle każdy...
– Dobry człowiek! – Wtrącił ktoś.
Pan komendant spojrzał wdzięcznie i rzekł:
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.