Przygody Sherlocka Holmesa - Arthur Conan Doyle - ebook + audiobook

Przygody Sherlocka Holmesa ebook

Arthur Conan Doyle

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Przygody Sherlocka Holmesa” to zbiór dwunastu opowiadań sir Arthura Conana Doyle’a, po raz pierwszy wydany w 1892 roku, w których ponownie detektyw z Baker Street rozwiązuje skomplikowane zagadki kryminalne. W ich rozszyfrowaniu Holmesowi pomaga doktor Watson, a także znajomość metody dedukcji, psychologii, chemii, prawa oraz nieodłączna fajka. Wspólnie muszą się zmierzyć z nagłymi zniknięciami, kradzieżami wartościowych przedmiotów oraz wyjaśnić tajemnicze zgony. W opowiadaniach po raz pierwszy pojawia się Irena Adler, primadonna Opery Cesarskiej w Warszawie, jedna z najbardziej znanych postaci serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 409

Oceny
4,3 (24 oceny)
12
7
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aneta_Zieba

Nie oderwiesz się od lektury

świetne opowiadania i bardzo dobry lektor
00
Czekow

Całkiem niezła

Bardzo szybkie historie, trochę za szybkie. Niemniej ciekawa książka pełna przygód.
00

Popularność




To mnie odciąga od rzeczy lepszych

Powieść Znak czte­rech podob­nie jak Stu­dium w szkar­ła­cie zyskuje dobre recen­zje. To wystar­czy, by już w cztery mie­siące po pre­mie­rze w „Lip­pin­cott’s Mon­thly Maga­zine”, zasłu­żyć na wyda­nie książ­kowe. Doyle wciąż jed­nak uważa, że spo­tka­nie z Sher­loc­kiem Hol­me­sem, to tylko krótka przy­goda. Na­dal wie­rzy, że praw­dziwą sławę zyska dzięki ambit­nej lite­ra­tu­rze. Szcze­gól­nie upodo­bał sobie gatu­nek powie­ści histo­rycz­nej. I choć wcze­śniej­sza powieść Micah Clarke prze­szła nie­mal bez echa, ma już gotowy kolejny ręko­pis.

Akcja The White Com­pany roz­grywa się w XIV wieku pod­czas wojny stu­let­niej. Alleyne, młody szlach­cic, wycho­wany od uro­dze­nia w klasz­to­rze, odkrywa zapis w testa­men­cie ojca. Zgod­nie z jego wolą przed zło­że­niem ślu­bów wie­czy­stych musi przez rok podró­żo­wać po świe­cie. Wyru­sza w drogę i tra­fia do rodzin­nego domu. Poznaje star­szego brata, który jak się oka­zuje darzy go nie­chę­cią. Zresztą nie tylko jego. Alleyne ratuje z opre­sji dziew­czynę, którą brat prze­śla­duje. Pomaga jej w ucieczce i powro­cie do rodziny. Ta oka­zuje się szlach­cianką. Alleyne zako­chuje się w dziew­czy­nie, po kry­jomu oświad­cza i zostaje gierm­kiem jej ojca, Sir Nigela. Wraz z nim tra­fia do „bia­łej kom­pa­nii” i wyru­sza na wojnę we Fran­cji. Zawiła i dra­ma­tyczna opo­wieść, pełna bitew i bru­tal­nych walk, koń­czy się roman­tycz­nym happy endem. Rze­komo pole­gły na polu bitwy Alleyne, dosłow­nie w ostat­niej chwili powraca, by odwieść swą uko­chaną od wstą­pie­nia do klasz­toru.

Tytu­łowa „biała kom­pa­nia” ist­niała naprawdę, tak jak więk­szość boha­te­rów, któ­rych Doyle osa­dził w swo­jej fik­cji lite­rac­kiej. Nie­stety i tym razem więk­szość wydaw­ców nie jest zain­te­re­so­wana długą opo­wie­ścią, o skom­pli­ko­wa­nej fabule. W końcu udaje się ją sprze­dać do „The Corn­hill Maga­zine”, który przed laty wydru­ko­wał pierw­sze opo­wia­da­nie Doyle’a, Oświad­cze­nie J. Haba­kuka Jeph­sona. Co prawda wtedy nie zostało pod­pi­sane, ale odbiło się dużym echem. A to otwo­rzyło mu drogę do kariery pisar­skiej.

Mimo dobrych recen­zji Doyle wciąż nie jest pewny swo­ich umie­jęt­no­ści lite­rac­kich. Nie wie czy z pisa­nia uda mu się utrzy­mać rodzinę. Jed­no­cze­śnie prak­tyka lekar­ska przy­nosi wątłe dochody. Dla­tego zaro­bione pie­nią­dze posta­na­wia zain­we­sto­wać. W stycz­niu 1891 roku, gdy powieść The White Com­pany tra­fia w odcin­kach na łamy mie­sięcz­nika lite­rac­kiego, pań­stwo Doyle wyjeż­dżają do Wied­nia. Arthur podej­muje na tam­tej­szym uni­wer­sy­te­cie medycz­nym, pół­roczne stu­dia z oku­li­styki. Liczy że po spe­cja­li­za­cji przy­cią­gnie do sie­bie pacjen­tów.

W Wied­niu czas wolny od zajęć, pań­stwo Doyle spę­dzają jeż­dżąc na łyż­wach albo bie­sia­du­jąc z Brin­sleyem Richard­sem, kore­spon­den­tem lon­dyń­skiego „Times’a”. Przy oka­zji powstaje kolejna powieść, tym razem fan­ta­styczna, The Doings of Raf­fles Haw. O czło­wieku, który odkrył spo­sób na prze­twa­rza­nie oło­wiu w złoto. To jed­nak nie przy­nio­sło mu szczę­ścia, a wręcz prze­ciw­nie. Brzmi zna­jomo? Bo to mit o Królu Mida­sie.

Dwa mie­siące póź­niej Arthur rezy­gnuje z wykła­dów. Ma pro­blemy ze zro­zu­mie­niem nie­miec­kich ter­mi­nów medycz­nych. Po krót­kiej wizy­cie w Wene­cji i Medio­la­nie, pań­stwo Doyle spę­dzają jesz­cze kilka dni w Paryżu, by wcze­sną wio­sną powró­cić do Lon­dynu. Arthur wciąż pró­buje sił jako lekarz. Nie ukoń­czył stu­diów, mimo to otwiera prak­tykę oku­li­styczną przy Devon­shire Place 2 (obec­nie 2 Upper Wim­pole Street). Ta jed­nak oka­zuje się klapą. Na szczę­ście poja­wia się kolejne zamó­wie­nie od wydawcy. Redak­tor Her­bert Gre­en­ho­ugh Smith z nowego mie­sięcz­nika „The Strand Maga­zine”, chce opu­bli­ko­wać kolejne przy­gody Sher­locka Hol­mesa.

Zle­ce­nie nie jest łatwe. Powieść w odcin­kach przy­wią­zuje czy­tel­ni­ków. Ale dłuż­sza fabuła jest trudna dla pro­stych odbior­ców. Dla­tego opo­wia­da­nia mają być krót­kie. Każde z nich ma zawie­rać jedną sprawę kry­mi­nalną. To wbrew pozo­rom spore wyzwa­nie dla autora. Bo w wymy­śle­nie każ­dej histo­rii trzeba wło­żyć tyle samo wysiłku co w powieść. A czasu jest mało. Wydawca chce je publi­ko­wać przez sześć kolej­nych mie­sięcy, już od lipca. Doyle wolałby zająć się ambit­niej­szym pisa­niem, ale nie wybrzy­dza. Chwyta każdą oka­zję, by w druku poja­wiło się jego nazwi­sko. Wie, że to jedyny spo­sób, by wyro­bić sobie markę zna­nego pisa­rza. A jed­no­cze­śnie zależy mu na pie­nią­dzach. Choć stawka nie jest duża.

Opo­wia­da­nia oka­zują się być strza­łem w dzie­siątkę. Już pierw­sze dwa: A Scan­dal in Bohe­mia i The Red-Headed League, przy­no­szą ogromne zain­te­re­so­wa­nie. To zasługa nie­zwy­kłej oso­bo­wo­ści głów­nego boha­tera. Prze­ni­kli­wość Hol­mes’a, spryt, umie­jęt­ność obser­wa­cji i zauwa­ża­nia z pozoru bła­hych szcze­gó­łów – wszystko to budzi podziw czy­tel­ni­ków. Nie bez zna­cze­nia jest też świat przed­sta­wiony, w któ­rym roz­gry­wają się histo­rie. Opisy ulic, budyn­ków, lon­dyń­skiego metra i zwy­cza­jów miesz­kań­ców Lon­dynu. Klu­czem do suk­cesu jest też sama for­muła. Doyle unika potwor­nych zbrodni, które miały by szo­ko­wać. Wprost prze­ciw­nie, w więk­szo­ści spraw wcale nie cho­dzi o mor­der­stwo. Tym, co wydaje się mieć więk­szą war­tość, jest potrzeba zaspo­ko­je­nia spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej. Któ­rej nie daje ówcze­sna poli­cja. Hol­mes nie tylko jest spryt­niej­szy od Sco­tland Yardu. Zawsze jest o krok przed stró­żami prawa, a czę­sto poja­wia się, zanim doj­dzie do prze­stęp­stwa. Reaguje na obawy swo­ich klien­tów, przyj­mu­jąc ich intu­icję lub podej­rze­nia za wystar­cza­jący powód do wkro­cze­nia. A przy tym pie­nią­dze nie są dla niego naj­waż­niej­sze. Ma usta­lone stawki, choć w wyjąt­ko­wych wypad­kach, szla­chet­nie zga­dza się pomóc bez wyna­gro­dze­nia. Jed­no­cze­śnie potrafi odmó­wić boga­czom, gdy ich sprawa jest nie­cie­kawa czy banalna. Naj­waż­niej­sza jest zagadka. Wyzwa­nie dla inte­lektu. Ważną rolę odgry­wają też ilu­stra­cje Sid­neya Pageta. To one utrwa­lają wize­ru­nek detek­tywa, który będzie obo­wią­zy­wał przez kolejne dzie­się­cio­le­cia.

Co cie­kawe czy­tel­nicy nie zauwa­żają, bądź wyba­czają auto­rowi ewi­dentne potknię­cia. Intryga w opo­wia­da­niu Liga rudo­wło­sych roz­po­czyna się od ogło­sze­nia zamiesz­czo­nego w „Mor­ning Chro­nicle” 27 kwiet­nia 1890 roku. Osiem tygo­dni póź­niej [sic!], 9 paź­dzier­nika, tytu­łowa liga zostaje roz­wią­zana. W opo­wia­da­niu The Adven­ture of the Spec­kled Band (Cęt­ko­wana opa­ska) dok­tor Roy­lott prze­cha­dza się po ogro­dzie w towa­rzy­stwie przy­wie­zio­nego z Indii geparda i pawiana. Nikogo nie dziwi, że pawiany żyją wyłącz­nie w Afryce. Tak samo jak fakt nagra­dza­nia żmii bagien­nej spodecz­kiem mleka. Żmije nie piją mleka, a ten gatu­nek w szcze­gól­no­ści, bo nie ist­nieje. Błę­kitny kar­bun­kuł, to tylko oszli­fo­wany rubin, który nie przed­sta­wia więk­szej war­to­ści. Podob­nie jak dia­dem z bery­lów. Choć w tym wypadku nie do końca wia­domo, co autor miał na myśli. Beryl nie jest kamie­niem szla­chet­nym. To twardy, lekki i kru­chy metal o sta­lo­wej bar­wie.

Mimo to opo­wia­da­nia publi­ko­wane w „The Strand Maga­zine” stają się praw­dzi­wym począt­kiem legendy Hol­mesa. Nakład pisma rośnie, a co waż­niej­sze liczba wyku­pio­nych pre­nu­me­rat. Her­bert Gre­en­ho­ugh Smith natych­miast zleca napi­sa­nie kolej­nych sze­ściu opo­wia­dań. Ale Arthur Conan Doyle wcale nie jest zado­wo­lony. Chce ucho­dzić za poważ­nego pisa­rza. Nie lubi Hol­mesa, który nagle stał się ido­lem maso­wego odbiorcy. Wciąż jest prze­ko­nany, że więk­szą war­tość mają powie­ści Micah Clarke i The White Com­pany. Co gor­sza powieść The Doings of Raf­fles Haw prze­cho­dzi nie­mal nie­zau­wa­żona. Nie tylko Arthur Conan Doyle jest tego zda­nia. Kore­spon­dent „Hamp­shire Tele­graph” rów­nież doce­nia war­tość Micah Clark, przy­zna­jąc jed­nak, że aby lite­ra­tura się opła­cała, autor musi pisać to, czego ocze­kują czy­tel­nicy. Zdaje się, że po 130 latach, ta uwaga zupeł­nie nie stra­ciła na świe­żo­ści.

Upra­gniona sława pisar­ska będąca wyni­kiem popu­lar­no­ści Hol­mesa, zdaje się męczyć Doyle’a. W listo­pa­dzie, po otrzy­ma­niu zle­ce­nia na kolejne sześć opo­wia­dań, pisze w liście do matki, że ma już dość detek­tywa. Roz­waża, by zli­kwi­do­wać Hol­mesa na dobre, bo to pisa­nie odciąga go od rze­czy lep­szych. Nie zro­bisz tego! Nie możesz! Nie możesz! – odpo­wiada matka. Ale to już histo­ria na kolejną opo­wieść.

Prze­my­sław Sem­czuk

Skandal w Bohemii

1

Dla Sher­locka Hol­mesa jest ona zawsze „tą kobietą”. Rzadko sły­sza­łem, żeby wspo­mi­nał ją, uży­wa­jąc innego okre­śle­nia. W jego oczach góruje ona nad całą swoją płcią. Nie ozna­cza to jed­nak, by czuł cokol­wiek do Ireny Adler. Wszyst­kie emo­cje, a szcze­gól­nie ta jedna zwana miło­ścią, wydają się obmier­złe jego chłod­nemu, pre­cy­zyj­nemu i wspa­niale zrów­no­wa­żo­nemu umy­słowi. Był dla mnie zawsze naj­bar­dziej udo­sko­na­loną maszyną do rozu­mo­wa­nia i obser­wa­cji, jaką kie­dy­kol­wiek stwo­rzył świat, a zosta­jąc kochan­kiem, usta­wiłby się w fał­szy­wym świe­tle. Ni­gdy nie mówił o namięt­no­ściach ina­czej niż z kpiną i szy­der­stwem. Było to wspa­niałe dla obser­wa­tora, dosko­nałe do usu­nię­cia zasłony ukry­wa­ją­cej motywy i dzia­ła­nia męż­czyzn. Prze­szko­lony myśli­ciel nie mógł dopu­ścić, aby uczu­cia wdarły się do jego wewnętrz­nego i ure­gu­lo­wa­nego życia, gdyż to ozna­czałoby wpro­wa­dze­nie czyn­nika dekon­cen­tra­cji, który mógłby rzu­cić cień na wyniki pracy umy­słu. Dro­bina pia­sku we wraż­li­wym przy­rzą­dzie lub drobne zary­so­wa­nie na potęż­nych soczew­kach sta­no­wi­łyby w jego przy­padku podobne zakłó­ce­nie co silna emo­cja. Zapewne tylko ta jedyna kobieta mogła mu być prze­zna­czona. A tą kobietą była zmarła Irena Adler, osoba o wąt­pli­wej kon­du­icie.

Ostat­nio nie spo­ty­ka­łem się czę­sto z Hol­me­sem. Moje mał­żeń­stwo nieco nas od sie­bie odsu­nęło. Byłem w pełni szczę­śliwy i wszyst­kie moje poczy­na­nia kon­cen­tro­wały się na ogni­sku domo­wym, które udało mi się stwo­rzyć. Cała moja uwaga była poświę­cona peł­nie­niu funk­cji pana domu, pod­czas gdy Hol­mes, który nega­tyw­nie wyra­żał się o każ­dej for­mie spółki i pod­kre­ślał nie­za­leż­ność ducha, pozo­stał we wspól­nie wyna­ję­tym przez nas miesz­ka­niu na Baker Street. Zako­pany w książ­kach prze­ży­wał nastę­pu­jące po sobie tygo­dnie bądź to z prze­wagą koka­iny, bądź ambi­cji, wyka­zu­jąc się to sen­no­ścią nar­ko­ty­kową, to przy­pły­wem gwał­tow­nej ener­gii i wyostrzo­nym umy­słem. Na­dal był głę­boko pochło­nięty bada­niem zbrodni i wyko­rzy­sty­wał wspa­niały dar i nie­zwy­kłe zdol­no­ści obser­wa­cji, śle­dząc wątki i wyja­śnia­jąc tajem­nice, umo­rzone przez poli­cję jako bez­na­dziejne. Od czasu do czasu sły­sza­łem jakieś luźne opo­wie­ści o jego wyczy­nach: o wezwa­niu go do Ode­ssy w spra­wie mor­der­stwa Tre­poffa, o wykry­ciu oko­licz­no­ści nie­zwy­kłej tra­ge­dii braci Atkin­son w Trin­co­ma­lee i wresz­cie o uwień­czo­nej suk­ce­sem misji, którą dys­kret­nie zor­ga­ni­zo­wał dla rodziny rzą­dzą­cej w Holan­dii. Poza tymi prze­ja­wami jego dzia­łań, o któ­rych czy­ta­łem podob­nie jak wszy­scy czy­tel­nicy codzien­nej prasy, nie­wiele wie­dzia­łem o moim byłym przy­ja­cielu i towa­rzy­szu.

Pew­nej nocy – było to 20 marca 1888 – wra­ca­łem od pacjenta (powró­ci­łem do mojej prak­tyki zawo­do­wej), kiedy trasa zmu­siła mnie do prze­jazdu przez Baker Street. Prze­jeż­dża­jąc obok dobrze utrwa­lo­nych w mojej pamięci drzwi, które zawsze będą wią­zać się w moim umy­śle ze wspo­mnie­niami z okresu mego narze­czeń­stwa i maka­brycz­nymi wyda­rze­niami opi­sa­nymi w Stu­dium w szkar­ła­cie, poczu­łem gwał­towne pra­gnie­nie ponow­nego spo­tka­nia się z Hol­me­sem. Chcia­łem też dowie­dzieć się, jak wyko­rzy­stuje swoje nad­zwy­czajne talenty. Miesz­ka­nie było jasno oświe­tlone. Patrząc w górę, ujrza­łem wysoką, szczu­płą postać prze­cha­dza­jącą się tam i z powro­tem na tle zasło­nię­tych żalu­zji. Cho­dził szybko po pokoju z głową zwie­szoną na piersi i rękami zało­żo­nymi z tyłu. Dla mnie, zna­ją­cego jego każdy nastrój i zwy­czaj, to zacho­wa­nie wyraź­nie wyja­śniało sytu­ację – znów pra­co­wał. Wydo­stał się ze zwi­dów i oma­mów nar­ko­ty­ko­wych i znów był na tro­pie jakiejś zbrodni. Zadzwo­ni­łem i wpro­wa­dzono mnie do pokoju, któ­rego współ­użyt­kow­ni­kiem byłem w prze­szło­ści.

Jego zacho­wa­nie nie było wylewne. Rzadko tak się zda­rzało. Myślę jed­nak, że był zado­wo­lony, że mnie znów widzi. Nie mówiąc pra­wie słowa, ale uśmie­cha­jąc się lekko, wska­zał dło­nią fotel, prze­su­nął w moim kie­runku pudełko cygar i zaofe­ro­wał zawar­tość sto­ją­cej w rogu szafki z alko­ho­lami. Potem sta­nął przed komin­kiem i obej­rzał mnie w swój wyjąt­kowy, intro­spek­tywny spo­sób.

– Mał­żeń­stwo ci służy – zauwa­żył. – Myślę, Wat­so­nie, że przy­ty­łeś ze cztery kilo­gramy od czasu, gdy ostat­nio się widzie­li­śmy.

– Trzy! – spro­sto­wa­łem.

– Rze­czy­wi­ście, powi­nie­nem był lepiej to roz­wa­żyć. Nieco wię­cej, chyba, Wat­so­nie. Jak widzę, znów powró­ci­łeś do prak­tyki. Nie powie­dzia­łeś mi, że zamie­rzasz znów zało­żyć na sie­bie to jarzmo.

– W takim razie skąd o tym wiesz?

– Skąd wiem? Widzę i dedu­kuję. Zauwa­ży­łem, że ostat­nio bar­dzo zmo­kłeś i że masz nie­dbałą i nie­sta­ranną słu­żącą.

– Mój drogi Hol­me­sie – powie­dzia­łem – to już za dużo. Gdy­byś żył kilka wie­ków temu, na pewno spło­nął­byś na sto­sie. To prawda, że w czwar­tek odby­łem spa­cer po wsi i wró­ci­łem do domu strasz­nie zmo­czony, ale zmie­ni­łem od tego czasu ubra­nie i zupeł­nie nie rozu­miem, jak mogłeś to wyde­du­ko­wać. A co do Mary Jane – jest nie­na­pra­wialna i żona dała jej wypo­wie­dze­nie. Nie wiem, jak do tego dosze­dłeś.

Cicho zachi­cho­tał i zatarł swoje dłu­gie, ner­wowe dło­nie.

– To łatwi­zna – powie­dział – oczy mówią mi, że na wewnętrz­nej stro­nie lewego buta, w miej­scu gdzie odbija się świa­tło ognia, skóra jest uszko­dzona sze­ścioma pra­wie rów­no­le­głymi nacię­ciami. Oczy­wi­ście zostało to spo­wo­do­wane przez kogoś, kto bar­dzo nie­sta­ran­nie szo­ro­wał kra­wę­dzie pode­szwy, aby usu­nąć z niej zaschnięte błoto. Stąd, jak sam rozu­miesz, wynika moja podwójna deduk­cja, że byłeś na dwo­rze w cza­sie obrzy­dli­wej pogody, a twoja słu­żąca jest szcze­gól­nie mar­nego gatunku, gdyż nisz­czy ci buty. Co do two­jej prak­tyki, jeżeli dżen­tel­men wcho­dzi do mojego pokoju, pach­nąc jodo­for­mem ze śla­dem czar­nego azo­tanu sre­bra na pra­wym palcu wska­zu­ją­cym i odsta­ją­cym miej­scem po pra­wej stro­nie kape­lu­sza, skąd wyciąga swój ste­to­skop, musiał­bym być naprawdę tępy, gdy­bym nie domy­ślił się, że jest on prak­ty­ku­ją­cym medy­kiem.

Nie mogłem powstrzy­mać się od śmie­chu, widząc łatwość, z jaką obja­śnił swój pro­ces myśle­nia.

– Kiedy sły­szę twoje rozu­mo­wa­nie – zauwa­ży­łem – wydaje mi się zawsze, że jest to śmiesz­nie pro­ste, że mógł­bym z łatwo­ścią sam to wymy­ślić, cho­ciaż przy każ­dym uda­nym przy­padku two­jej deduk­cji jestem skon­ster­no­wany, zanim zaczniesz mówić. A prze­cież mój wzrok jest rów­nie dobry jak twój.

– Cał­ko­wi­cie się zga­dza – odpo­wie­dział, zapa­la­jąc papie­rosa i rzu­ca­jąc się na fotel. – Widzisz, ale nie reje­stru­jesz. Róż­nica jest oczy­wi­sta. Dla przy­kładu: czę­sto widy­wa­łeś schody, które pro­wa­dzą z holu do tego pokoju?

– Tak.

– Jak czę­sto?

– No cóż, setki razy.

– A ile ich jest?

– Ile? Nie mam poję­cia!

– Zga­dza się. Nie odno­to­wa­łeś tego, cho­ciaż je czę­sto widy­wa­łeś. To jest wła­śnie ta róż­nica. A ja wiem, że jest ich sie­dem­na­ście, ponie­waż nie tylko je widzia­łem, ale zare­je­stro­wa­łem. A przy oka­zji, ponie­waż jesteś zain­te­re­so­wany moją pracą i na tyle dobry, aby odno­to­wać kro­nikę, opi­su­jąc kilka z moich doświad­czeń, być może zain­te­re­suje cię to. – Rzu­cił w moim kie­runku kartkę gru­bego różo­wego papieru, która leżała otwarta na stole. – Otrzy­ma­łem to w ostat­niej poczcie – powie­dział. – Prze­czy­taj gło­śno – pole­cił.

List nie był opa­trzony datą, nie zawie­rał też ani pod­pisu, ani adresu.

– Dziś wie­czo­rem za kwa­drans dwu­dzie­sta – czy­ta­łem – pewien dżen­tel­men odwie­dzi Pana w celu skon­sul­to­wa­nia się w bar­dzo poważ­nej spra­wie. Pań­skie ostat­nie usługi wyświad­czone jed­nej z euro­pej­skich rodzin kró­lew­skich wyka­zały, że jest Pan czło­wie­kiem, któ­remu można bez­piecz­nie zaufać w spra­wach wiel­kiej wagi, któ­rych zna­cze­nia nie można prze­ce­nić. Spra­woz­da­nie na temat Pana mamy otrzy­mane z róż­nych miejsc. Spo­tkamy się więc w Pań­skiej sie­dzi­bie o wska­za­nej godzi­nie i pro­szę, niech pan się nie zdziwi, jeżeli Pań­ski gość stawi się z maską na twa­rzy.

– To rze­czy­wi­ście tajem­ni­cza sprawa – zdzi­wi­łem się. – Co to może zna­czyć?

– Nie mam jesz­cze żad­nych infor­ma­cji. Jak wiesz, moim zda­niem, teo­re­ty­zo­wa­nie przed uzy­ska­niem infor­ma­cji sta­nowi pod­sta­wowy błąd. Ktoś bez sensu zaczyna prze­krę­cać fakty, żeby dosto­so­wać je do swo­jej teo­rii, a prze­cież to teo­rie powinny paso­wać do fak­tów. Niczego nie mamy oprócz samego listu. A co z niego dedu­ku­jesz?

Sta­ran­nie obej­rza­łem pismo i papier, na któ­rym je napi­sano.

– Czło­wiek, który to napi­sał, jest praw­do­po­dob­nie zamożny – zauwa­ży­łem, sta­ra­jąc się naśla­do­wać pro­cesy umy­słowe mojego towa­rzy­sza. – Ten papier nie mógł kosz­to­wać mniej niż pół korony za opa­ko­wa­nie. Jest nad­zwy­czaj solidny i sztywny.

– Nad­zwy­czaj to jest wła­ściwe słowo – powie­dział Hol­mes. – Na pewno nie jest to angiel­ski papier. Przy­trzy­maj go pod świa­tło!

Zro­bi­łem to i zoba­czy­łem wiel­kie „E” z małym „g” i dużym „P” oraz duże „G” z małym „t” utkane w fak­tu­rze papieru.

– Co z tego rozu­miesz? – spy­tał Hol­mes.

– Nazwę pro­du­centa, bez wąt­pie­nia, albo raczej jego mono­gram.

– Abso­lut­nie nie. „G” z małym „t” to skrót od „Gesel­l­schaft”, co po nie­miecku ozna­cza spółkę. Jest to skrót zwy­cza­jowy tak jak po angiel­sku „Co”. „P” oczy­wi­ście zastę­puje słowo „Papier”. A jeżeli cho­dzi o „Eg”, spójrzmy na nasz Con­ti­nen­tal Gazet­teer. – Wycią­gnął ciężki brą­zowy tom z półki. – „Eglow”, „Eglo­nitz” – o, oto mamy, „Egria”. Jest to kra­ina w pań­stwie, gdzie języ­kiem urzę­do­wym jest nie­miecki – w Bohe­mii, nie­da­leko Carls­bad. „Nie­zwy­kłe miej­sce, które było sceną zgonu Wal­len­ste­ina, sły­nące rów­nież z licz­nych fabryk szkła i papieru”. No i widzisz, mój dok­torku, co teraz powiemy na ten temat? – Jego oczy rzu­cały iskry, a z ust wydmu­chał wielką, trium­falną chmurę dymu.

– Papier został wypro­du­ko­wany w Bohe­mii – powie­dzia­łem.

– Zga­dza się, dokład­nie. A czło­wiek, który napi­sał ten list, jest Niem­cem. Czy widzisz szcze­gólną kon­struk­cję zda­nia – „To spra­woz­da­nie na temat Pana mamy otrzy­mane z róż­nych miejsc”. – Fran­cuz lub Rosja­nin tak by nie napi­sał. To jest kon­struk­cja nie­miecka, gdyż to Niemcy tak nie­de­li­kat­nie postę­pują z cza­sow­ni­kami. W związku z tym pozo­staje jedy­nie ujaw­nie­nie, czego chce ten Nie­miec, który pisze na papie­rze pocho­dzą­cym z Bohe­mii i woli nosić maskę, niż ujaw­nić twarz. A oto i on wła­śnie, jeżeli się nie mylę, co roz­strzy­gnie wszyst­kie nasze wąt­pli­wo­ści.

Gdy mówił te słowa, usły­sza­łem stu­kot kopyt koń­skich i hamo­wa­nie kół przy kra­węż­niku, po czym usły­sze­li­śmy ener­giczny dzwo­nek. Hol­mes zagwiz­dał.

– Para koni, sądząc po dźwięku – powie­dział. – Tak – kon­ty­nu­ował, wyglą­da­jąc przez okno. – Przy­jemny mały powo­zik i para pięk­no­tek. Sto pięć­dzie­siąt gwi­nei za sztukę. W tej spra­wie są duże pie­nią­dze, Wat­so­nie, cho­ciaż na razie to wszystko, co mogę powie­dzieć.

– Myślę, że lepiej, żebym sobie poszedł, Hol­me­sie.

– Nie ma mowy, dok­torku. Pozo­stań tu, gdzie sie­dzisz. Będę zgu­biony bez mego Boswella. A ta sprawa wygląda obie­cu­jąco. Jest cie­ka­wie. Szkoda byłoby jej nie poznać.

– Ale twój klient…

– Nie przej­muj się. Mogę potrze­bo­wać two­jej pomocy. Podob­nie jak on. Wła­śnie nad­cho­dzi. Siedź na tym fotelu, dok­torku, i wykaż się mak­sy­malną uwagą.

Wolne i cięż­kie kroki, które usły­sza­łem na scho­dach i pół­pię­trze, zatrzy­mały się przed drzwiami. Następ­nie usły­sza­łem gło­śne i auto­ry­ta­tywne puka­nie.

– Pro­szę wejść! – powie­dział Hol­mes.

Wszedł męż­czy­zna, który miał co naj­mniej metr dzie­więć­dzie­siąt pięć wzro­stu, z klatką pier­siową i koń­czy­nami Her­ku­lesa. Jego strój nad­mier­nie pod­kre­ślał bogac­two, co w Anglii jest trak­to­wane jako prze­jaw złego gustu. Cięż­kie man­kiety z kara­ku­łów były naszyte na ręka­wach i z przodu dwu­rzę­do­wego płasz­cza, a na ramio­nach miał ciem­no­nie­bie­ską narzutę wyło­żoną jedwa­biem pło­mie­ni­stego koloru i zamo­co­waną na szyi bro­szą z poje­dyn­czym pło­ną­cym bery­lem. Botki, które się­gały mu do połowy łydki, były wykoń­czone u góry boga­tym, brą­zo­wym futrem, uzu­peł­nia­jąc wra­że­nie bar­ba­rzyń­skiego bogac­twa, suge­ro­wa­nego zresztą całym jego wyglą­dem. W jed­nej ręce trzy­mał kape­lusz z sze­ro­kim ron­dem, nato­miast górną część twa­rzy, aż do kości policz­ko­wych, miał zasło­niętą czarną maską cza­ro­dzieja, którą wyraź­nie wło­żył przed chwilą, gdyż jego druga ręka była jesz­cze pod­nie­siona do góry, gdy wcho­dził. Na pod­sta­wie dol­nej czę­ści twa­rzy można było wno­sić o jego sil­nym cha­rak­te­rze: miał wydatną wargę i długi pro­sty pod­bró­dek, suge­ru­jący zde­cy­do­wa­nie posu­nięte do uporu.

– Czy otrzy­mał pan mój liścik? – spy­tał głę­bo­kim, chra­pli­wym gło­sem z sil­nym nie­miec­kim akcen­tem. – Poin­for­mo­wa­łem pana, że go odwie­dzę. – Patrzył to na jed­nego, to na dru­giego z nas, jak gdyby nie był pewny, do kogo ma się zwra­cać.

– Pro­szę zająć miej­sce – zapro­sił Hol­mes. – To mój przy­ja­ciel i kolega dok­tor Wat­son, który jest na tyle szla­chetny, że czę­sto pomaga mi w pro­wa­dze­niu spraw. Z kim mam zaszczyt?

– Może pan zwra­cać się do mnie hra­bio von Kramm. Jestem szlach­ci­cem z Bohe­mii. Rozu­miem, że ten dżen­tel­men jest czło­wie­kiem honoru i dys­kre­cji i mogę powie­rzyć mu kwe­stię naj­więk­szej wagi. Jeżeli nie, wolał­bym poroz­ma­wiać z panem na osob­no­ści.

Wsta­łem, aby odejść, ale Hol­mes chwy­cił mnie za nad­gar­stek i pchnął z powro­tem na fotel.

– Albo obaj, albo żaden – zarzą­dził. – W obec­no­ści tego dżen­tel­mena może pan powie­dzieć wszystko to, co mi pan wyjawi.

Hra­bia wzru­szył swymi sze­ro­kimi ramio­nami.

– W takim razie muszę zacząć – powie­dział – pro­sząc obu panów o docho­wa­nie abso­lut­nej tajem­nicy przez dwa lata. Po upły­wie tego czasu sprawa nie będzie miała żad­nego zna­cze­nia. Nie będzie prze­sadą, jeżeli powiem, że kwe­stia jest takiej wagi, że może mieć wpływ na histo­rię Europy.

– Obie­cuję – powie­dział Hol­mes.

– I ja.

– Pro­szę wyba­czyć tę maskę – kon­ty­nu­ował nasz dziwny gość. – Dostojna osoba, która mnie zatrud­nia, pra­gnie, aby jej przed­sta­wi­ciel pozo­stał wam nie­znany i mogę od razu wyznać, że tytuł, jaki przy­bra­łem, jest jedy­nie pseu­do­ni­mem.

– Byłem tego świa­dom – sucho skwi­to­wał Hol­mes.

– Oko­licz­no­ści są nie­zmier­nie deli­katne i należy przed­się­wziąć wszel­kie środki ostroż­no­ści, aby nie doszło do wiel­kiego skan­dalu i poważ­nej kom­pro­mi­ta­cji jed­nej z rzą­dzą­cych rodzin. Mówiąc pro­ściej, sprawa doty­czy wiel­kiej rodziny Orm­stein, potom­ków kró­lów Bohe­mii.

– Byłem świa­dom także tego – zamru­czał Hol­mes, roz­sia­da­jąc się w fotelu i zamy­ka­jąc oczy.

Nasz gość spo­glą­dał z pew­nym zdzi­wie­niem na ospałą postać męż­czy­zny na wpół leżą­cego w fotelu, który bez wąt­pie­nia został mu zare­kla­mo­wany jako naj­bar­dziej docie­kliwy umysł i naj­bar­dziej ener­giczny agent śled­czy w Euro­pie.

Hol­mes powoli otwo­rzył oczy i spoj­rzał nie­cier­pli­wie na swego gigan­tycz­nego roz­mówcę.

– Gdyby wasza wyso­kość zechciał łaska­wie opi­sać swoją sprawę, łatwiej mi będzie udzie­lić waszej wyso­ko­ści rady.

Męż­czy­zna zerwał się z krze­sła i zaczął ner­wowo cho­dzić tam i z powro­tem po pokoju z nie­kon­tro­lo­wa­nym zde­ner­wo­wa­niem. Następ­nie z gestem despe­ra­cji zerwał z twa­rzy maskę i rzu­cił ją na zie­mię.

– Ma pan rację! – wykrzyk­nął. – Jestem kró­lem! Dla­czego miał­bym sta­rać się to ukryć?

– No wła­śnie, dla­czego? – zamru­czał Hol­mes. – Wasza wyso­kość jesz­cze nie zaczął mówić, kiedy uświa­do­mi­łem sobie, że mam do czy­nie­nia z Wil­hel­mem Got­t­sre­ichem Sigi­smon­dem von Orm­stein, wiel­kim księ­ciem Cas­sel-Fel­stein i spad­ko­biercą króla Bohe­mii.

– Ale zapewne jest pan w sta­nie zro­zu­mieć – powie­dział nasz dziwny gość, ponow­nie sia­da­jąc i przy­cze­su­jąc włosy nad wyso­kim, jasnym czo­łem – jest pan w sta­nie zro­zu­mieć, że nie jestem przy­zwy­cza­jony do zała­twia­nia takich spraw oso­bi­ście. Jed­nakże sprawa jest tak deli­kat­nej natury, że nie mogłem powie­rzyć jej żad­nemu agen­towi, dając mu tym samym wła­dzę nad sobą. Dla­tego przy­by­łem inco­gnito z Pragi, aby skon­sul­to­wać się z panem.

– W takim razie pro­szę, nie­chaj pan się kon­sul­tuje – zachę­cił Hol­mes, ponow­nie zamy­ka­jąc oczy.

– Fakty, pokrótce, wyglą­dają nastę­pu­jąco: około pię­ciu lat temu pod­czas prze­dłu­żo­nego pobytu w War­sza­wie zawar­łem zna­jo­mość ze słynną awan­tur­nicą Ireną Adler. Nazwi­sko jest bez wąt­pie­nia panu znane.

– Sprawdź w wyka­zie moich zna­jo­mych, dok­to­rze – zamru­czał Hol­mes, nie otwie­ra­jąc oczu. Wiele lat temu przy­jął sys­tem odno­to­wy­wa­nia wszyst­kich danych doty­czą­cych ludzi i rze­czy, tak więc trudno było podać nazwi­sko jakiejś osoby, o któ­rej nie miałby żad­nej infor­ma­cji. W tym przy­padku prze­ko­na­łem się, że jej bio­gra­fia znaj­do­wała się pomię­dzy bio­gra­fiami pew­nego rabina żydow­skiego i kamer­dy­nera, który napi­sał mono­gra­fię na temat ryb z głę­bin oce­anów.

– Niech no pomy­ślę! – Hol­mes ana­li­zo­wał swoje notatki. – O tak! Uro­dzona w New Jer­sey w 1858. Kontr­alt, hm! La Scala, hm! Pri­ma­donna Opery Cesar­skiej w War­sza­wie – tak! Porzu­ciła scenę ope­rową, hm! Mieszka w Lon­dy­nie – coś takiego! Wasza wyso­kość, jak rozu­miem, zaplą­tał się w zna­jo­mość z tą młodą osobą, napi­sał do niej kilka kom­pro­mi­tu­ją­cych listów i teraz pra­gnie je odzy­skać.

– Dokład­nie tak. Ale jak…

– Czy zostało zawarte pota­jemne mał­żeń­stwo?

– Nie!

– Nie ma żad­nych praw­nych doku­men­tów lub zaświad­czeń?

– Nie.

– W takim razie cze­goś mi tu bra­kuje! Jeżeli ta młoda osoba przed­sta­wiła jakieś doku­menty w celu szan­ta­żo­wa­nia, w jaki spo­sób może udo­wod­nić ich wia­ry­god­ność?

– Cha­rak­ter pisma.

– E tam! To może być fał­szer­stwo!

– Mój pry­watny papier listowy.

– Ukra­dziony.

– Moja wła­sna pie­częć.

– Pod­ro­biona.

– Moje zdję­cie.

– Kupione.

– Ale na tej foto­gra­fii jeste­śmy oboje.

– O do licha! To okropne! Wasza kró­lew­ska mość naprawdę popeł­nił nie­dy­skre­cję.

– Byłem sza­lony, nie­spełna rozumu.

– Skom­pro­mi­to­wał się pan w poważny spo­sób.

– Ale w owych cza­sach byłem zale­d­wie księ­ciem korony. Byłem bar­dzo młody. Zresztą dzi­siaj mam dopiero trzy­dzie­ści lat.

– Foto­gra­fię należy odzy­skać.

– Pró­bo­wa­li­śmy, ale bez skutku.

– Wasza kró­lew­ska mość musi zapła­cić. Trzeba ją wyku­pić.

– Nie chce jej sprze­dać!

– To należy ją ukraść.

– Poczy­niono już pię­cio­krotne sta­ra­nia. Dwu­krot­nie wła­my­wa­cze przeze mnie opła­cani prze­szu­kali jej dom. Raz ukra­dli­śmy pod­czas podróży jej bagaż. Dwa razy została zatrzy­mana. Nie osią­gnięto żad­nego wyniku.

– Żad­nego śladu tego zdję­cia?

– Zupeł­nie nic, abso­lut­nie żad­nego.

Hol­mes zaśmiał się.

– To nie­zły pro­blem! – powie­dział.

– Bar­dzo poważny dla mnie! – Król zwró­cił się do niego z wyrzu­tem.

– Rze­czy­wi­ście, bar­dzo. A co ona zamie­rza uzy­skać dzięki temu zdję­ciu?

– Chce mnie zruj­no­wać!

– W jaki spo­sób?

– Mam się żenić.

– Sły­sza­łem o tym.

– Z Klo­tyldą Loth­man von Saxe-Menin­gen, młod­szą córką króla Skan­dy­na­wii. Być może wie­cie, pano­wie, jak bar­dzo ści­śle ta rodzina trzyma się zasad, a moja narze­czona to przy­kład naj­więk­szej sub­tel­no­ści. Cień wąt­pli­wo­ści co do mojej kon­du­ity zni­we­czy cał­ko­wi­cie ten pro­jekt.

– A Irena Adler?

– Grozi, że wyśle im tę foto­gra­fię. I to zrobi. Wiem, że to zrobi. Nie zna­cie jej, ona ma sta­lowe nerwy. Ma twarz naj­pięk­niej­szej z kobiet, a umysł naj­bar­dziej zde­cy­do­wa­nego męż­czy­zny. Aby unie­moż­li­wić mi poślu­bie­nie innej, posu­nie się do osta­tecz­no­ści.

– Jest pan pewien, że jesz­cze jej nie wysłała?

– Jestem pewien.

– Skąd ta pew­ność?

– Powie­działa, że wyśle zdję­cie w dniu, kiedy zostaną publicz­nie ogło­szone zarę­czyny, a to ma nastą­pić w przy­szły ponie­dzia­łek.

– Aha, więc mamy jesz­cze trzy dni – powie­dział Hol­mes, zie­wa­jąc. – To bar­dzo korzystne, ponie­waż mam jedną czy dwie ważne sprawy, któ­rymi muszę się naj­pierw zająć. Wasza wyso­kość oczy­wi­ście pozo­sta­nie na razie w Lon­dy­nie?

– Oczy­wi­ście. Znaj­dzie mnie pan w Lan­gham pod nazwi­skiem hra­biego von Kramma.

– W takim razie napi­szę do pana słówko na temat postępu naszego śledz­twa.

– Bar­dzo pro­szę, niech pan to zrobi. Będę bar­dzo nie­spo­kojny.

– W takim razie dobrze, a co do pie­nię­dzy?

– Ma pan carte blan­che.

– Abso­lut­nie?

– Powiem panu, że jestem gotów oddać jedną z pro­win­cji mego kró­le­stwa, aby odzy­skać tę foto­gra­fię.

– A na bie­żące wydatki?

Król wyjął spod płasz­cza ciężką torbę ze skóry wiel­błą­dziej i poło­żył ją na stole.

– Jest tutaj trzy­sta fun­tów w zło­cie i sie­dem­set w bank­no­tach.

Hol­mes wypi­sał pokwi­to­wa­nie na arku­szu papieru listo­wego i wrę­czył kró­lowi.

– A adres owej pani? – zapy­tał.

– Briony Lodge, Ser­pen­tine Ave­nue, St Johns Wood.

Hol­mes zano­to­wał.

– Jesz­cze jedno pyta­nie – uzu­peł­nił. – Czy foto­gra­fia była opra­wiona?

– Tak.

– W takim razie dobra­noc, wasza kró­lew­ska mość. Ufam, że wkrótce będę miał dla pana dobre wia­do­mo­ści.

– Dobra­noc, Wat­so­nie – dodał, gdy koła kró­lew­skiego powozu poto­czyły się w dół ulicą. – Gdy­byś zechciał poja­wić się tu jutro po połu­dniu o trze­ciej, z przy­jem­no­ścią poga­wę­dzę z tobą na temat tej sprawy.

2

Punk­tu­al­nie o trze­ciej byłem znów na Baker Street, ale Hol­mes jesz­cze nie powró­cił. Gospo­dyni poin­for­mo­wała mnie, że wyszedł z domu krótko po ósmej rano. Usia­dłem obok kominka z zamia­rem cze­ka­nia, nie­za­leż­nie jak długo mogłoby to być. To śledz­two bar­dzo mnie zain­te­re­so­wało, gdyż – acz­kol­wiek nie ota­czały go żadne ponure i dziwne cechy, które zazwy­czaj wią­zały się ze zbrod­niami odno­to­wy­wa­nymi w mojej kro­nice – jed­nakże cha­rak­ter tej sprawy i nie­zmier­nie dostojna postać naszego klienta nada­wały jej wyjąt­ko­wego zabar­wie­nia. I w rze­czy samej, poza cha­rak­terem śledz­twa, które pro­wa­dził teraz mój przy­ja­ciel, było także coś w jego mistrzow­skim poj­mo­wa­niu całej sytu­acji i bły­sko­tli­wym, jed­no­znacz­nym rozu­mo­wa­niu, co dawało wielką przy­jem­ność. Cie­szy­łem się, obser­wu­jąc, jak wyko­nuje pracę, śle­dząc jego sub­telne metody, korzy­sta­jąc z któ­rych roz­wi­kły­wał naj­bar­dziej skom­pli­ko­wane tajem­nice. Byłem tak przy­zwy­cza­jony do suk­cesu, jakim zawsze koń­czyło się każde z jego docho­dzeń, że moż­li­wość nie­uwień­cze­nia sprawy pozy­tyw­nym rezul­ta­tem nawet nie przy­cho­dziła mi do głowy.

Była pra­wie czwarta, kiedy otwarły się drzwi i stan­gret z kom­plet­nie pijaną miną, nie­chlujny, ze zmierz­wio­nymi boko­bro­dami, zaru­mie­nioną twa­rzą i w brud­nej odzieży wszedł do pokoju. Mimo że przy­wy­kłem już do zadzi­wia­ją­cych umie­jęt­no­ści prze­bie­ra­nia się mojego przy­ja­ciela, musia­łem spoj­rzeć trzy­krot­nie, zanim prze­ko­na­łem się, że to rze­czy­wi­ście on. Z ukło­nem znikł w sypialni, skąd wyło­nił się ponow­nie po pię­ciu minu­tach ubrany w twe­edowe ubra­nie, godny sza­cunku jak zwy­kle. Wło­żył ręce do kie­szeni, wycią­gnął nogi przed komin­kiem i śmiał się ser­decz­nie przez kilka minut.

– No cóż, naprawdę! – wykrzyk­nął, a następ­nie znów roze­śmiał się i nie mógł prze­stać się śmiać, aż osła­bły i bez­radny musiał poło­żyć się na opar­ciu fotela.

– Co się stało?

– To jest nie­zmier­nie śmieszne. Jestem pewien, że ni­gdy w życiu nie zgad­niesz, co robi­łem całe rano i co wła­śnie skoń­czy­łem.

– Nie mogę sobie tego wyobra­zić. Przy­pusz­czam, że obser­wo­wa­łeś zwy­czaje, a być może także dom tej panny Ireny Adler.

– Zga­dza się, ale następ­stwa były raczej nie­zwy­kłe. Opo­wiem ci. Wysze­dłem z domu nieco po ósmej jako stan­gret, który utra­cił pracę. Wśród wszel­kiego rodzaju doroż­ka­rzy jest wspa­niała współ­praca i wol­no­mu­lar­stwo. Zostań jed­nym z nich, a natych­miast prze­ko­nasz się, jak można liczyć na ich pomoc. Wkrótce zna­la­złem Briony Lodge. Jest to dwu­pię­trowa willa – klej­no­cik z ogro­dem z tyłu, ale wybu­do­wana w przed­nim rzę­dzie, bez­po­śred­nio przy ulicy. Kołatka na drzwiach w kształ­cie che­ru­bina, dobrze urzą­dzony obszerny salo­nik z dłu­gimi oknami pra­wie do samej pod­łogi i tymi gro­te­sko­wymi angiel­skimi zamknię­ciami, które nawet dziecko umie otwo­rzyć. Z tyłu nie ma nic nad­zwy­czaj­nego, z wyjąt­kiem tego, że do okna w przej­ściu można się­gnąć z gór­nej czę­ści dorożki. Obsze­dłem dom naokoło i zba­da­łem dokład­nie z każ­dej strony, ale nie odno­to­wa­łem niczego inte­re­su­ją­cego.

Następ­nie uda­łem się w dół ulicy i, jak ocze­ki­wa­łem, prze­ko­na­łem się, że w uliczce, która bie­gnie obok ściany ogrodu, znaj­duje się staj­nia. Pomo­głem sta­jen­nym czy­ścić konie i w zamian otrzy­ma­łem dwa pensy, szkla­neczkę cze­goś moc­niej­szego, dwie por­cje tyto­niu i tyle infor­ma­cji, ile zapra­gną­łem na temat panny Adler, nie mówiąc już o kilku innych oso­bach z sąsiedz­twa, któ­rymi w naj­mniej­szym stop­niu nie byłem zain­te­re­so­wany, ale któ­rych bio­gra­fii byłem także zmu­szony wysłu­chać.

– No i cóż tam z Ireną Adler?

– Zawró­ciła w gło­wie wszyst­kim męż­czy­znom w tej oko­licy. Jest naj­sma­ko­wit­szym kąskiem na tej pla­ne­cie. Tak mówią ludzie zatrud­nieni w stajni. Żyje spo­koj­nie, śpiewa na kon­cer­tach, codzien­nie o pią­tej wyjeż­dża powo­zem i wraca punk­tu­al­nie o siód­mej na kola­cję. Rzadko wycho­dzi o innych porach, z wyjąt­kiem dni, w któ­rych śpiewa. Jest tylko jeden męż­czy­zna, który ją odwie­dza, co zda­rza się jed­nak czę­sto. Jest ciem­no­włosy, przy­stojny i rzuca się w oczy, zaś bywa u niej co naj­mniej raz dzien­nie, a czę­sto dwu­krot­nie. Nazywa się God­frey Nor­ton, mieszka w Inner Tem­ple. Widzisz, jak korzyst­nie być doroż­ka­rzem, aby zyskać zaufa­nie innych! Wie­lo­krot­nie wieźli go do domu z Ser­pen­tine i wszystko o nim wie­dzą. Kiedy wysłu­cha­łem wszyst­kich tych opo­wie­ści, zaczą­łem cho­dzić tam i z powro­tem w pobliżu Briony Lodge i prze­my­śli­wać plan kam­pa­nii.

God­frey Nor­ton sta­nowi bez wąt­pie­nia istotny ele­ment w całej tej spra­wie. To praw­nik. Brzmi to groź­nie. Jakie sto­sunki ich łączą i jaki jest cel jego powta­rza­ją­cych się odwie­dzin? Czy ona jest jego klientką, przy­ja­ciółką czy kochanką? Jeżeli klientką, praw­do­po­dob­nie poru­czyła foto­gra­fię jego opiece. Jeżeli kochanką, byłoby to mniej praw­do­po­dobne. Od roz­strzy­gnię­cia tej kwe­stii zale­żało, czy mam kon­ty­nu­ować moją pracę w Briony Lodge, czy może zwró­cić uwagę na sie­dzibę tego dżen­tel­mena w Tem­pie. Był to deli­katny punkt, który posze­rzał pole mojego śledz­twa. Oba­wiam się, że zanu­dzi­łem cię tymi deta­lami, ale chcę, żebyś prze­ana­li­zo­wał je, aby zro­zu­mieć sytu­ację.

– Śle­dzę pil­nie twoje słowa – odpo­wie­dzia­łem.

– Na­dal roz­wa­ża­łem kwe­stię, kiedy do Briony Lodge pod­je­chała dorożka, z któ­rej wysko­czył jakiś dżen­tel­men. Był to nie­zwy­kle przy­stojny męż­czy­zna z orlim nosem i wąsami, wyraź­nie ten, o któ­rym dopiero co usły­sza­łem. Zda­wał się być w wiel­kim pośpie­chu, krzyk­nął do doroż­ka­rza, że ma pocze­kać i prze­biegł obok sto­ją­cej w drzwiach słu­żą­cej z miną czło­wieka, który czuje się tu jak u sie­bie w domu.

Był w środku około pół godziny i dostrze­głem go w oknach salo­niku, jak cho­dził tam i z powro­tem, mówiąc coś w pod­nie­ce­niu i macha­jąc rękoma. Jej nie widzia­łem. Wresz­cie wyło­nił się z powro­tem i tym razem był jesz­cze bar­dziej pod­nie­cony niż przed­tem. Kiedy wsiadł do dorożki, wycią­gnął z kie­szeni złoty zega­rek, spoj­rzał na niego i wykrzyk­nął: „Jedź­cie co koń wysko­czy! Naj­pierw do Gross & Han­key’s na Regent Street, a następ­nie do kościoła St Monica w Edge­ware Road. Dam wam pół gwi­nei, jeżeli zała­twimy to w ciągu dwu­dzie­stu minut”. Ruszyli i zasta­na­wia­łem się wła­śnie, czy nie powi­nie­nem udać się za nimi, kiedy w uliczkę wje­chało ładne małe lando ze stan­gre­tem z poroz­pi­na­nymi guzi­kami, kra­wa­tem zwie­sza­ją­cym się z ucha i nie­spię­tymi ele­men­tami uprzęży. Zale­d­wie lando zatrzy­mało się, a ona wypa­dła z holu i do niego wsko­czyła. Udało mi się rzu­cić na nią jedno spoj­rze­nie i stwier­dzić, że jest to uro­cza kobieta o twa­rzy, dla któ­rej nie­je­den byłby gotów umrzeć.

„Kościół św. Moniki, John! – wykrzyk­nęła. – I pół suwe­rena, jeżeli dotrzesz tam w ciągu dwu­dzie­stu minut”.

Było to coś wspa­nia­łego i nie mogłem stra­cić tego z oczu, Wat­so­nie. Zasta­na­wia­łem się wła­śnie, czy mam biec za nimi, czy wsko­czyć z tyłu do landa, kiedy ulicą nad­je­chała dorożka. Woź­nica spoj­rzał z powąt­pie­wa­niem na moje obszar­pane ubra­nie, ale wsko­czy­łem do dorożki, zanim mógł się sprze­ci­wić. „Kościół św. Moniki – powie­dzia­łem – i pół suwe­rena, jeżeli dotrze pan tam w dwa­dzie­ścia minut”. Była dwu­na­sta za dwa­dzie­ścia pięć i oczy­wi­ście było jasne, co się szy­kuje.

Moja dorożka pędziła – nie przy­pusz­czam, żebym kie­dy­kol­wiek jechał szyb­ciej – ale oni dotarli tam przede mną. Dorożka i lando z paru­ją­cymi końmi stały przed bramą wej­ściową, kiedy pła­ci­łem doroż­ka­rzowi i wsze­dłem pośpiesz­nie do kościoła. W środku nie było żywej duszy, z wyjąt­kiem dwóch osób, które śle­dzi­łem i zdzi­wio­nego księ­dza, który zda­wał się pro­wa­dzić z nimi jakąś dys­ku­sję. Wszy­scy troje stali przed ołta­rzem. Prze­sze­dłem powoli boczną nawą jako jedyny wierny w kościele. Nagle, ku memu zdzi­wie­niu, cała trójka przy ołta­rzu zwró­ciła się w moją stronę i God­frey Nor­ton pod­biegł do mnie pędem.

– Dzięki Bogu! – wykrzyk­nął. – Taki ktoś wystar­czy. Pro­szę, przyjdź­cie! Pro­szę, podejdź­cie!

– O co cho­dzi? – spy­ta­łem.

– Pro­szę, dobry czło­wieku, chodź­cie, to zaj­mie naj­wy­żej trzy minuty, a w prze­ciw­nym wypadku cała cere­mo­nia będzie nie­ważna.

Zosta­łem na poły zacią­gnięty do ołta­rza i zanim zro­zu­mia­łem, co się dzieje, powta­rza­łem już odpo­wie­dzi, które szep­tano mi do ucha i skła­da­łem zapew­nie­nia w spra­wach, o któ­rych nie mia­łem zie­lo­nego poję­cia, poma­ga­jąc w zwią­za­niu Ireny Adler węzłem mał­żeń­skim z God­freyem Nor­to­nem, kawa­le­rem. Wszystko to odbyło się w ciągu jed­nej chwili, a już dzię­ko­wali mi – dżen­tel­men z jed­nej strony, a dama z dru­giej – pod­czas gdy ksiądz uśmie­chał się do mnie z przodu. Była to naj­bar­dziej gro­te­skowa sytu­acja, w jakiej się kie­dy­kol­wiek zna­la­złem i na myśl o tym nie mogłem opa­no­wać śmie­chu. Zdaje się, że w ich upraw­nie­niu do zawar­cia związku mał­żeń­skiego były jakieś braki for­malne i dla­tego ksiądz abso­lut­nie odmó­wił udzie­le­nia im ślubu bez świadka. Moje szczę­śliwe poja­wie­nie się ura­to­wało pana mło­dego przed koniecz­no­ścią szu­ka­nia kogoś innego na ulicy. Panna młoda dała mi suwe­rena i mam zamiar nosić go na łań­cu­chu od zegarka, aby upa­mięt­nić tę oka­zję.

– To bar­dzo nie­ocze­ki­wany zwrot sprawy – zdzi­wi­łem się. – I co teraz?

– Cóż, dosze­dłem do wnio­sku, że moje plany są poważ­nie zagro­żone. Wyglą­dało to tak, jak gdyby para miała zamiar udać się w natych­mia­stową podróż, a więc musia­łem pod­jąć szyb­kie i ener­giczne kroki. Przy bra­mie kościoła jed­nakże roz­dzie­lili się. On udał się z powro­tem do Tem­ple, a ona do swego domu. „Pojadę do parku jak zwy­kle o pią­tej” – powie­działa, opusz­cza­jąc go. Nie usły­sza­łem nic wię­cej. Roz­je­chali się w róż­nych kie­run­kach, a ja wzią­łem się za moje przy­go­to­wa­nia.

– A mia­no­wi­cie jakie?

– Tro­chę zim­nej woło­winy i szklankę piwa – odpo­wie­dział, dzwo­niąc. – Byłem zbyt zajęty, aby myśleć o jedze­niu i będę jesz­cze bar­dziej zajęty dziś wie­czo­rem. Przy oka­zji, dok­torku, będę potrze­bo­wał two­jej pomocy.

– Będę zachwy­cony.

– Nie masz nic prze­ciwko temu, że będziemy naru­szać prawo?

– Abso­lut­nie nie.

– Nie boisz się też, że możemy zostać aresz­to­wani?

– Nie, gdy cho­dzi o słuszną sprawę.

– Sprawa jest wyborna!

– W takim razie możesz na mnie liczyć.

– Byłem pewny, że mogę na cie­bie liczyć.

– Powiedz jed­nakże, czego po mnie ocze­ku­jesz?

– Kiedy pani Tur­ner wnie­sie tacę z posił­kiem, wszystko obja­śnię. Teraz – powie­dział, zwra­ca­jąc się łako­mie w kie­runku pro­stego posiłku, który przy­nio­sła gospo­dyni – muszę oma­wiać to w trak­cie jedze­nia, gdyż nie mam wiele czasu. Jest pra­wie piąta, za dwie godziny musimy być na miej­scu. Panna, lub raczej pani Irena, powraca z prze­jażdżki o siód­mej. Musimy być w Briony Lodge, aby ją tam spo­tkać.

– I co wtedy?

– Musisz mi to zosta­wić. Już wiem, co ma się zda­rzyć. Jest tylko jeden punkt, co do któ­rego muszę nale­gać. Nie wtrą­caj się, obo­jęt­nie, co się sta­nie. Czy rozu­miesz?

– Mam być neu­tralny?

– Nie masz zupeł­nie nic robić. Praw­do­po­dob­nie będą pewne nie­przy­jemne oko­licz­no­ści, ale do nich się nie mie­szaj. Dopro­wa­dzę do tego, że zostanę wpro­wa­dzony do domu. Cztery lub pięć minut póź­niej zosta­nie otwarte okno w salo­nie, masz usta­wić się bez­po­śred­nio pod nim.

– Tak.

– Masz mnie obser­wo­wać, gdyż będę widoczny.

– Tak.

– I kiedy pod­niosę rękę w ten spo­sób, wrzu­cisz do pokoju coś, co ci dam i w tym samym cza­sie zaczniesz krzy­czeć „pali się”. Czy wszystko rozu­miesz?

– Cał­ko­wi­cie.

– To nie jest nic nad­zwy­czaj­nego – stwier­dził, wycią­ga­jąc z kie­szeni dłu­gie zawi­niątko w kształ­cie cygara – to zwy­kła rakieta dymna hydrau­lika, która z obu stron ma zamknię­cie i która sama się zapala. Twoje zada­nie ogra­ni­cza się do tego, co powie­dzia­łem. Kiedy zaczniesz krzy­czeć, że się pali, prze­chod­nie będą ci wtó­ro­wać. Wtedy odejdź dalej i zacze­kaj na rogu ulicy, a ja przy­łą­czę się wkrótce do cie­bie. Mam nadzieję, że wszystko jest jasne?

– Mam pozo­stać neu­tralny, podejść bli­sko do okna, przy­glą­dać się tobie, a na sygnał rzu­cić ten przed­miot, potem wsz­cząć alarm z powodu pożaru i zacze­kać na cie­bie na rogu ulicy.

– Zga­dza się.

– W takim razie oświad­czam, że możesz cał­ko­wi­cie na mnie pole­gać.

– Dosko­nale, myślę, że pora, żebym poszedł przy­go­to­wać się do nowej roli, jaką mam do ode­gra­nia.

Znikł w sypialni i powró­cił kilka minut póź­niej jako miły, dobro­duszny ksiądz. Miał sze­roki, czarny kape­lusz, wypchane spodnie, białą kolo­ratkę i miły uśmiech, a także ogólny wyraz dobro­dusz­nego zacie­ka­wie­nia. Wszyst­kie te cechy nada­wa­łyby się ide­al­nie dla Johna Hare. Sprawa nie pole­gała tylko na tym, że Hol­mes zmie­nił swoje ubra­nie. Jego wyraz twa­rzy, maniery i cała dusza zda­wały się zmie­niać wraz z prze­bra­niem do nowej roli. Scena teatralna utra­ciła wspa­nia­łego aktora, podob­nie zresztą jak nauka, tra­cąc wybit­nego myśli­ciela, gdy został spe­cja­li­stą w spra­wach zbrodni.

Kwa­drans po szó­stej wyszli­śmy z Baker Street, a gdy zna­leź­li­śmy się na Ser­pen­tine Ave­nue, bra­ko­wało jesz­cze dzie­się­ciu minut do wyzna­czo­nej godziny. Było już mroczno i zapa­lano lampy, gdy cho­dzi­li­śmy tam i z powro­tem przed Briony Lodge, cze­ka­jąc na powrót loka­torki. Dom był taki, jak wyobra­zi­łem go sobie na pod­sta­wie opisu Sher­locka Hol­mesa, ale miej­sce zda­wało się być mniej sekretne, niż ocze­ki­wa­łem. Wręcz prze­ciw­nie – jak na małą uliczkę w spo­koj­nym sąsiedz­twie – było nie­zwy­kle oży­wione. Na rogu stała grupa nędz­nie ubra­nych męż­czyzn, któ­rzy palili papie­rosy i śmiali się, obok czło­wiek z ostrzałką ofe­ro­wał ostrze­nie nożyc, dwóch straż­ni­ków flir­to­wało z pie­lę­gniarką, a kilku dobrze ubra­nych mło­dych męż­czyzn spa­ce­ro­wało tam i z powro­tem z cyga­rami w ustach.

– Widzisz – zauwa­żył Hol­mes, kiedy spa­ce­ro­wa­li­śmy przed domem – ten zwią­zek mał­żeń­ski raczej uła­twia sprawę. Foto­gra­fia staje się w tej chwili bro­nią obo­sieczną. Ist­nieje praw­do­po­do­bień­stwo, że ona będzie bała się poka­zać ją panu God­frey­owi Nor­to­nowi, podob­nie jak nasz klient nie chce, aby spo­czął na niej wzrok księż­niczki. Teraz powstaje pyta­nie, gdzie możemy zna­leźć tę foto­gra­fię?

– No, naprawdę, gdzie?

– Zupeł­nie nie­praw­do­po­dobne, żeby nosiła ją ze sobą. Jest to foto­gra­fia opra­wiona, zbyt duża, żeby ją łatwo ukryć pod dam­ską suk­nią. Pani Adler wie też, że król może kazać ją zatrzy­mać i prze­szu­kać. Pod­jęto już dwie próby, możemy więc uznać, że nie nosi jej przy sobie.

– W takim razie gdzie ją prze­cho­wuje?

– U swo­jego ban­kiera lub praw­nika? Takie są dwie moż­li­wo­ści, ale myślę, że żadna z nich tu się nie spraw­dzi. Kobiety ze swo­jej natury sta­rają się ukry­wać sekrety i lubią robić to na wła­sną rękę. Dla­cze­góż mia­łaby prze­ka­zać tę foto­gra­fię komuś obcemu? Na pewno może zaufać samej sobie, ale nie ma gwa­ran­cji, czy ktoś nie wywrze pośred­niego lub poli­tycz­nego wpływu na takiego czło­wieka biz­nesu. Ponadto pamię­taj, że zde­cy­do­wała się użyć foto­gra­fii za kilka dni, musi więc znaj­do­wać się ona w miej­scu łatwo dostęp­nym. Na pewno jest w jej wła­snym domu.

– Ale już dwu­krot­nie tam się wła­mano!

– Ee tam! Nie wie­dzieli, jak szu­kać.

– A ty jak chcesz ją zna­leźć?

– Nie będę szu­kał.

– W takim razie co masz zamiar zro­bić?

– Zmu­szę ją, żeby mi ją poka­zała.

– Ale ona odmówi.

– Nie będzie w sta­nie. Sły­szę tur­kot kół. To jej powóz. Teraz speł­nij co do joty moje roz­kazy!

Gdy to mówił, zza rogu alei poja­wił się blask bocz­nych lamp powozu. Było to małe, ele­ganc­kie lando, które z tur­ko­tem zatrzy­mało się przed bramą Briony Lodge. Kiedy sta­nęło, jeden z męż­czyzn sto­ją­cych na rogu rzu­cił się, aby otwo­rzyć drzwi z nadzieją, że zarobi mie­dziaka, ale został ode­pchnięty przez innego z nie­ro­bów, który pod­sko­czył do powozu z tym samym zamia­rem. Wybu­chła gwał­towna sprzeczka, którą spo­tę­go­wała reak­cja dwóch straż­ni­ków. Wzięli oni stronę jed­nego z nie­ro­bów, zaś czło­wiek ostrzący noże z równą gor­li­wo­ścią przy­łą­czył się do dru­giej strony. Ktoś kogoś ude­rzył i w jed­nym momen­cie dama, która wysia­dła ze swego powozu, stała się cen­trum spię­cia wśród zaru­mie­nio­nych wal­czą­cych męż­czyzn, któ­rzy dziko okła­dali się pię­ściami i laskami. Hol­mes wpadł w tłum, aby ją ochro­nić, ale kiedy dotarł do niej, wydał okrzyk i upadł na zie­mię, a po jego twa­rzy pły­nęła krew. Na widok tego upadku straż­nicy i nie­roby roz­pierz­chli się. Jacyś dobrze ubrani prze­chod­nie, któ­rzy przy­glą­dali się bójce, nie uczest­ni­cząc w niej, pośpie­szyli, aby pomóc damie i zająć się oka­le­czo­nym męż­czyzną. Irena Adler, którą będę na­dal tak nazy­wać, pośpiesz­nie poszła po scho­dach, ale sta­nęła na ich szczy­cie, pre­zen­tu­jąc swą postać na tle świa­teł w holu, i zer­k­nęła z powro­tem na ulicę.

– Czy ten nie­szczę­sny dżen­tel­men odniósł poważne obra­że­nia? – spy­tała.

– Nie żyje! – krzyk­nęło kilka gło­sów.

– Nie, nie, jesz­cze żyje! – sprze­ci­wił się ktoś inny.

– Ale umrze, zanim dotrze do szpi­tala!

– To dzielny czło­wiek – powie­działa jakaś kobieta.

– Ukra­dliby pani torebkę i zega­rek, gdyby nie on, to był gang i to bez­li­to­sny! Och, oddy­cha!

– Nie może tak leżeć na ulicy – czy możemy go wnieść do środka, pro­szę pani?

– Oczy­wi­ście. Wnie­ście go do salo­niku, mamy tutaj wygodną sofę. Tędy pro­szę!

Powoli, uro­czy­ście wnie­siono go do Briony Lodge i poło­żono w głów­nym pokoju, a ja na­dal obser­wo­wa­łem roz­wój wyda­rzeń z mojego sta­no­wi­ska przy oknie. Zapa­lono lampy, ale zasłony nie zostały zacią­gnięte, więc widzia­łem Hol­mesa leżą­cego na kana­pie. Nie wiem, czy miał wyrzuty sumie­nia z powodu roli, jaką odgry­wał w tej chwili, za to ja ni­gdy nie czu­łem się tak zawsty­dzony jak w momen­cie, gdy zoba­czy­łem, jak ta piękna osoba, prze­ciwko któ­rej kon­spi­ro­wa­łem, z gra­cją i ser­decz­no­ścią opie­kuje się rze­ko­mym ran­nym. Jed­nakże rozu­mia­łem, że popeł­nił­bym naj­więk­szą nie­lo­jal­ność wobec Hol­mesa, gdy­bym teraz wyco­fał się z roli, którą mi powie­rzył. Kaza­łem więc zamilk­nąć wyrzu­tom sumie­nia i wycią­gną­łem rakietę dymną z kie­szeni.

– W końcu – pomy­śla­łem – nie mamy zamiaru zro­bić jej krzywdy, jedy­nie nie dopusz­czamy, aby to ona kogoś skrzyw­dziła.

Hol­mes usiadł na kana­pie i zauwa­ży­łem, że wyko­nuje gesty czło­wieka, któ­remu brak powie­trza. Jakaś słu­żąca rzu­ciła się do okna i je otwarła. W tej samej chwili zoba­czy­łem, jak Hol­mes pod­nosi rękę i na ten sygnał rzu­ci­łem rakietę do pokoju z krzy­kiem „pali się!”. Ledwo wyda­łem z sie­bie ten dźwięk, kiedy cały tłum widzów – dobrze ubra­nych i źle ubra­nych dżen­tel­me­nów, sta­jen­nych i słu­żą­cych – pod­chwy­cił moje ostrze­że­nie, krzy­cząc „pali się!”, „pożar!”. Gęste chmury dymu wydo­by­wały się z pokoju przez otwarte okno. Zauwa­ży­łem pędzące posta­cie i moment póź­niej usły­sza­łem głos Hol­mesa, zapew­nia­ją­cego, że to fał­szywy alarm. Ucie­ka­jąc przez wrzesz­czący tłum, pośpie­szy­łem na róg ulicy i dzie­sięć minut póź­niej z rado­ścią ujrza­łem obok sie­bie mego przy­ja­ciela, po czym razem ucie­kli­śmy z tego miej­sca kom­plet­nego cha­osu. Szli­śmy szybko w ciszy przez kilka minut, aż zeszli­śmy w dół jed­nej ze spo­koj­nych uli­czek, które pro­wa­dzą bez­po­śred­nio do Edge­ware Road.

– Dosko­nale sobie pora­dzi­łeś, dok­torku – zauwa­żył. – Nikt nie zro­biłby tego lepiej. Fan­ta­stycz­nie!

– Czy masz foto­gra­fię?

– Wiem, gdzie się znaj­duje.

– Jak się dowie­dzia­łeś?

– Poka­zała mi, jak prze­wi­dy­wa­łem.

– Zupeł­nie tego nie rozu­miem.

– Nie chcę robić z tego tajem­nicy – powie­dział, śmie­jąc się. – Sprawa była per­fek­cyj­nie pro­sta. Oczy­wi­ście wie­dzia­łeś, że wszy­scy obecni na ulicy to moi ludzie? Wszyst­kich zaan­ga­żo­wa­łem na ten wie­czór.

– Oczy­wi­ście, że to odga­dłem.

– Potem, kiedy zaczęła się kłót­nia, mia­łem w dłoni małą, czer­woną farbę. Rzu­ci­łem się do przodu, upa­dłem, przy­ci­sną­łem dłoń do twa­rzy i stąd pocho­dził ten wzbu­dza­jący współ­czu­cie obraz. To stary trik.

– To też odga­dłem.

– Następ­nie wnie­śli mnie do środka. Musiała mnie przy­jąć. Cóż innego mogła zro­bić? I wnie­siono mnie do salo­niku, który jest tym wła­śnie poko­jem, w któ­rym – jak podej­rze­wa­łem – ukryto foto­gra­fię. Znaj­duje się pomię­dzy tym poko­jem i jej sypial­nią. Zde­cy­do­wa­łem się to spraw­dzić. Poło­żyli mnie na kana­pie, zasu­ge­ro­wa­łem, że brak mi tchu, więc musieli otwo­rzyć okno i wtedy nade­szła twoja szansa.

– W jaki spo­sób ci to pomo­gło?

– To było bar­dzo ważne. Kiedy kobieta widzi, że jej dom staje w pło­mie­niach, instynkt pod­po­wiada jej, że musi pośpiesz­nie rato­wać rzecz, która ma dla niej naj­więk­szą war­tość. Jest to impuls, któ­rego nie da się poko­nać i nie­raz już go wyko­rzy­sta­łem. Było to dla mnie bar­dzo przy­datne w przy­padku skan­dalu Dar­ling­tona, podob­nie jak w spra­wie Arn­sworth Castle. Matka łapie wtedy swoje dzie­ciątko, panna chwyta klej­noty. Zda­wa­łem sobie sprawę, że nasza dama w domu nie ma niczego, co byłoby dla niej cen­niej­sze niż przed­miot, któ­rego poszu­ku­jemy. Na pewno rzuci się, aby go rato­wać. Alarm poża­rowy został dosko­nale ode­grany, dym i krzyki wystar­czy­łyby, aby wstrzą­snąć sta­lo­wymi ner­wami. Pięk­nie zare­ago­wała. Foto­gra­fia jest we wnęce za prze­suw­nym pane­lem, tuż powy­żej pra­wego sznura od dzwonka. Irena Adler zna­la­zła się tam w jed­nym momen­cie i zauwa­ży­łem zdję­cie, kiedy pra­wie je stam­tąd wyrwała. Kiedy krzyk­ną­łem, że to fał­szywy alarm, odło­żyła je z powro­tem na miej­sce, spoj­rzała na dymną rakietę, wypa­dła z pokoju i wię­cej już jej nie widzia­łem. Wsta­łem i, prze­pra­sza­jąc, ucie­kłem z jej domu. Zawa­ha­łem się, czy spró­bo­wać zabez­pie­czyć natych­miast tę foto­gra­fię, ale doroż­karz wszedł do środka i patrzył na mnie podejrz­li­wie, więc uzna­łem, że bez­piecz­niej będzie pocze­kać, nad­mierny pośpiech mógłby wszystko zruj­no­wać.

– A teraz? – spy­ta­łem.

– Nasze śledz­two jest prak­tycz­nie zakoń­czone. Jutro złożę jej wizytę wraz z kró­lem i oczy­wi­ście z tobą, jeżeli zechcesz. Wpro­wa­dzą nas do salonu, gdzie każą pocze­kać na damę. Ale jest bar­dzo praw­do­po­dobne, że kiedy się pojawi, nie znaj­dzie już ani nas, ani foto­gra­fii. Być może satys­fak­cję jego kró­lew­skiej wyso­ko­ści sprawi fakt, że odzy­ska ją wła­snymi rękoma.

– Kiedy ją odwie­dzisz?

– Jutro o ósmej rano. O tej porze nie będzie jesz­cze na nogach, tak więc będziemy mieli otwartą drogę. Musimy się spie­szyć, ponie­waż to mał­żeń­stwo może ozna­czać cał­ko­witą zmianę w jej życiu i zwy­cza­jach. Bez­zwłocz­nie wysy­łam tele­gram do króla.

Dotar­li­śmy na Baker Street i zatrzy­ma­li­śmy się przy drzwiach. Hol­mes prze­szu­ki­wał kie­sze­nie, aby zna­leźć klucz, kiedy ktoś prze­cho­dząc, powie­dział:

– Dobra­noc, panie Sher­locku Hol­mes.

O tej porze na chod­niku było kilka osób, ale pozdro­wie­nie nade­szło od szczu­płego mło­dzieńca w sur­du­cie, który pośpiesz­nie prze­szedł obok nas.

– Już sły­sza­łem gdzieś ten głos – powie­dział Hol­mes, patrząc w oświe­tloną ulicę. – Teraz zasta­na­wiam się, kto to, do dia­bła, może być.

3

Spa­łem tej nocy na Baker Street i kon­su­mo­wa­li­śmy naszą ranną kawę z grzanką, kiedy król Bohe­mii wpadł do pokoju.

– Naprawdę pan ją prze­chwy­cił?! – krzyk­nął, chwy­ta­jąc Sher­locka Hol­mesa za ramiona i patrząc z nadzieją w jego twarz.

– Jesz­cze nie.

– Ale ma pan nadzieję?

– Mam nadzieję.

– W takim razie chodźmy! Nie mogę się docze­kać!

– Musimy mieć dorożkę.

– Nie, mój powóz czeka.

– W takim razie to upro­ści sprawę. – Zeszli­śmy i wyru­szy­li­śmy jesz­cze raz do Briony Lodge.

– Irena Adler wyszła za mąż – zauwa­żył Hol­mes.

– Za mąż? Kiedy?

– Wczo­raj.

– Za kogo?

– Za angiel­skiego praw­nika o nazwi­sku Nor­ton.

– Ale to nie­moż­liwe, żeby go kochała!

– Mam nadzieję, że tak.

– A dla­czego ma pan nadzieję?

– Ponie­waż to oszczę­dzi­łoby waszej kró­lew­skiej mości wszel­kich obaw co do przy­szło­ści. Jeżeli ta dama kocha swego męża, nie kocha waszej kró­lew­skiej wyso­ko­ści, jeżeli nie kocha pana, w takim razie nie ma już powodu, aby mie­szać się w pana plany matry­mo­nialne.

– To prawda. A mimo to, cóż! Żałuję, że nie należy do mego stanu! Cóż to byłaby za kró­lowa! – Popadł w ponure mil­cze­nie, któ­rego nie prze­rwał, aż dotar­li­śmy do Ser­pen­tine Ave­nue.

Drzwi Briony Lodge były otwarte, a na scho­dach stała star­sza kobieta. Patrzyła na nas sar­do­nicz­nym wzro­kiem, kiedy wysia­da­li­śmy z powozu.

– Pan Sher­lock Hol­mes, jak przy­pusz­czam – powie­działa.

– Tak, to ja – odpo­wie­dział mój towa­rzysz, patrząc na nią pyta­ją­cym i raczej zaszo­ko­wa­nym spoj­rze­niem.

– Rze­czy­wi­ście! Moja pani uprze­dziła mnie, że praw­do­po­dob­nie pan się wkrótce stawi. Wyje­chała dziś rano ze swoim mężem pocią­giem o pią­tej pięt­na­ście z Cha­ring Cross, uda­jąc się na kon­ty­nent.

– Co?! – Sher­lock Hol­mes zachwiał się do tyłu i aż pobladł ze smutku i zdzi­wie­nia. – Czy mam rozu­mieć, że wyje­chała z Anglii?

– I nie ma zamiaru ni­gdy tu powró­cić!

– A papiery?! – spy­tał chra­pli­wie król i dodał: – Wszystko stra­cone.

– Zoba­czymy – ode­pchnąw­szy słu­żącą, Hol­mes wpadł do salonu, a za nim król i ja. Meble były poroz­rzu­cane na wszyst­kie strony, usu­nięto półki, wysu­nięto szu­flady, jak gdyby dama w pośpie­chu wszyst­kie je prze­szu­kała, zanim zde­cy­do­wała o ucieczce. Hol­mes pod­biegł do taśmy dzwonka, odsu­nął małą, wysu­waną pokrywkę, wło­żył do środka dłoń, wycią­gnął zdję­cie oraz list. Zdję­cie przed­sta­wiało Irenę Adler w wie­czo­ro­wej sukni, a list był zaadre­so­wany do „Jaśnie Wiel­moż­nego Sher­locka Hol­mesa – nie wyda­wać, dopóki się nie stawi”. Mój przy­ja­ciel roz­darł kopertę i wszy­scy trzej prze­czy­ta­li­śmy list razem. Został opa­trzony datą poprzed­niego wie­czoru i miał nastę­pu­jącą treść:

Mój drogi Panie Sher­locku Hol­mes.

Naprawdę roze­grał Pan to wspa­niale, cał­ko­wi­cie uwie­rzy­łam w Pana przed­sta­wie­nie. Dopiero po alar­mie poża­ro­wym nabra­łam podej­rzeń, ale kiedy zorien­to­wa­łam się, że ujaw­ni­łam skrytkę, zaczę­łam zasta­na­wiać się. Ostrze­gano mnie przed Panem kilka mie­sięcy wcze­śniej. Powie­dziano mi, że jeżeli król zaan­ga­żuje agenta, będzie nim z pew­no­ścią Pan i dano mi Pań­ski adres. A mimo to dzięki swym sztucz­kom zdo­łał Pan zmu­sić mnie do wyja­wie­nia prawdy, którą chciał Pan poznać. Gdy nabra­łam podej­rzeń, nie mogłam pomy­śleć źle o takim miłym, sta­rym księ­dzu, ale wie Pan, szko­lono mnie samą na aktorkę. Prze­bra­nie za męż­czy­znę nie jest dla mnie niczym nowym, czę­sto korzy­stam ze swo­body, jaką to mi daje. Wysła­łam Johna – doroż­ka­rza, aby Pana śle­dził, pobie­głam po scho­dach, prze­bra­łam się w męski strój do spa­ceru i zeszłam na dół w momen­cie, kiedy Pan odcho­dził. Cóż, poszłam za Panem aż do drzwi Pań­skiego miesz­ka­nia i w ten spo­sób upew­ni­łam się, że jestem rze­czy­wi­ście przed­mio­tem zain­te­re­so­wa­nia słyn­nego Sher­locka Hol­mesa. Wtedy dość nie­roz­sąd­nie powie­dzia­łam Panu «dobra­noc» i wyru­szy­łam do Tem­ple na spo­tka­nie z moim mężem. Oboje uzna­li­śmy, że naj­lep­szą metodą będzie ucieczka, skoro jestem ści­gana przez tak wspa­nia­łego anta­go­ni­stę, tak więc kiedy pojawi się Pan tutaj jutro, gniazdko będzie puste. Co do foto­gra­fii, Pań­ski klient może być spo­kojny. Kocham i jestem kochana przez męż­czy­znę dużo lep­szego niż on. Król może teraz robić, co zechce bez żad­nych pro­ble­mów ze strony osoby, którą tak okrut­nie skrzyw­dził. Zacho­wuję to zdję­cie jedy­nie dla zabez­pie­cze­nia – jako broń, która zawsze będzie mnie chro­nić przed ewen­tu­al­nymi kro­kami, jakie on mógłby pod­jąć w przy­szło­ści. Zosta­wiam w zamian foto­gra­fię, którą być może zechce zatrzy­mać.

I pozo­staję, drogi Panie Sher­locku Hol­mes, z wyra­zami sza­cunku

Irena Nor­ton, z domu Adler.

– Cóż za kobieta, och, cóż za kobieta! – krzyk­nął król Bohe­mii, kiedy wszy­scy trzej prze­czy­ta­li­śmy ten list. – Czyż nie mówi­łem wam, jak bły­sko­tliwą i rezo­lutną jest osobą? Czyż nie byłaby z niej wspa­niała kró­lowa? Czyż to nie szkoda, że nie jest odpo­wied­niego dla mnie stanu?!

– Z tego, co dowie­dzia­łem się o tej damie, wydaje się ona być stanu bar­dzo róż­nią­cego się od stanu jego kró­lew­skiej mości – powie­dział chłodno Hol­mes. – Prze­pra­szam, że nie zdo­ła­łem dopro­wa­dzić sprawy do bar­dziej uda­nego zakoń­cze­nia.

– Wręcz prze­ciw­nie, mój drogi panie – wykrzyk­nął król – to naj­więk­szy suk­ces, jaki mógł pan osią­gnąć! Wiem, że ona ni­gdy nie zła­mie danego słowa. Foto­gra­fia jest teraz rów­nie bez­pieczna, jak gdyby zna­la­zła się w ogniu.

– Cie­szę się, że sły­szę te słowa z ust waszej kró­lew­skiej mości.

– Jestem bar­dzo zobo­wią­zany wobec pana. Pro­szę podać, w jaki spo­sób mogę pana wyna­gro­dzić. Ten pier­ścień? – zdjął pier­ścień ze szma­rag­do­wym wężem i zaofe­ro­wał go na otwar­tej dłoni.

– Wasza kró­lew­ska mość ma coś, co cenił­bym bar­dziej – powie­dział Hol­mes.

– Wystar­czy, żeby pan powie­dział.

– Tę foto­gra­fię!

Król spoj­rzał na niego ze zdzi­wie­niem.

– Foto­gra­fię Ireny?! – krzyk­nął. – Oczy­wi­ście, jeżeli pan sobie życzy.

– Dzię­kuję, wasza kró­lew­ska mość. A ponie­waż nic wię­cej już nie mamy do zro­bie­nia, mam zaszczyt życzyć panu uda­nego ranka. – Pochy­lił się i odwró­cił, nie zauwa­żyw­szy dłoni, którą król do niego wycią­gnął. Razem uda­li­śmy się do miesz­ka­nia na Baker Street. I oto w taki spo­sób skan­dal, który gro­ził kró­le­stwu Bohe­mii, został zaże­gnany, zaś wspa­niale opra­co­wane plany pana Sher­locka Hol­mesa zostały zni­we­czone przez sprytną kobietę. Bar­dzo bawił go spryt kobiet, ale ostat­nio jakby ponie­chał kąśli­wych uwag na ten temat, a kiedy mówi o Ire­nie Adler, albo kiedy powo­łuje się na jej foto­gra­fię, zawsze sto­suje zaszczytny tytuł – „ta kobieta”.

Liga Rudowłosych

Pew­nego jesien­nego dnia ubie­głego roku odwie­dzi­łem mego przy­ja­ciela, pana Sher­locka Hol­mesa, i zasta­łem go pogrą­żo­nego w roz­mo­wie z przy­sa­dzi­stym, star­szym dżen­tel­me­nem o ogni­sto­ru­dych wło­sach. Prze­pra­sza­jąc za naj­ście, zamie­rza­łem wyco­fać się, kiedy Hol­mes wcią­gnął mnie gwał­tow­nie do pokoju i zamknął za mną drzwi.

– Nie mogłeś przy­być w bar­dziej odpo­wied­nim momen­cie, mój drogi Wat­so­nie – powie­dział ser­decz­nie.

– Oba­wiam się, że prze­szka­dzam.

– Rze­czy­wi­ście. Jestem zajęty i to bar­dzo.

– W takim razie mogę pocze­kać w sąsied­nim pokoju.

– Abso­lut­nie nie. Ten dżen­tel­men, panie Wil­son, jest moim part­ne­rem i pomoc­ni­kiem w wielu spra­wach zakoń­czo­nych suk­ce­sem i nie mam wąt­pli­wo­ści, że będzie nie­zmier­nie przy­datny także w tej.

Przy­sa­dzi­sty dżen­tel­men pod­niósł się z krze­sła i prze­ka­zał mi ukło­nem pozdro­wie­nie, rzu­ca­jąc jed­no­cze­śnie szyb­kie, pyta­jące spoj­rze­nie swo­ich małych oczek ukry­tych w nala­nej twa­rzy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki