Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Przygody Sherlocka Holmesa” to zbiór dwunastu opowiadań sir Arthura Conana Doyle’a, po raz pierwszy wydany w 1892 roku, w których ponownie detektyw z Baker Street rozwiązuje skomplikowane zagadki kryminalne. W ich rozszyfrowaniu Holmesowi pomaga doktor Watson, a także znajomość metody dedukcji, psychologii, chemii, prawa oraz nieodłączna fajka. Wspólnie muszą się zmierzyć z nagłymi zniknięciami, kradzieżami wartościowych przedmiotów oraz wyjaśnić tajemnicze zgony. W opowiadaniach po raz pierwszy pojawia się Irena Adler, primadonna Opery Cesarskiej w Warszawie, jedna z najbardziej znanych postaci serii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 409
Powieść Znak czterech podobnie jak Studium w szkarłacie zyskuje dobre recenzje. To wystarczy, by już w cztery miesiące po premierze w „Lippincott’s Monthly Magazine”, zasłużyć na wydanie książkowe. Doyle wciąż jednak uważa, że spotkanie z Sherlockiem Holmesem, to tylko krótka przygoda. Nadal wierzy, że prawdziwą sławę zyska dzięki ambitnej literaturze. Szczególnie upodobał sobie gatunek powieści historycznej. I choć wcześniejsza powieść Micah Clarke przeszła niemal bez echa, ma już gotowy kolejny rękopis.
Akcja The White Company rozgrywa się w XIV wieku podczas wojny stuletniej. Alleyne, młody szlachcic, wychowany od urodzenia w klasztorze, odkrywa zapis w testamencie ojca. Zgodnie z jego wolą przed złożeniem ślubów wieczystych musi przez rok podróżować po świecie. Wyrusza w drogę i trafia do rodzinnego domu. Poznaje starszego brata, który jak się okazuje darzy go niechęcią. Zresztą nie tylko jego. Alleyne ratuje z opresji dziewczynę, którą brat prześladuje. Pomaga jej w ucieczce i powrocie do rodziny. Ta okazuje się szlachcianką. Alleyne zakochuje się w dziewczynie, po kryjomu oświadcza i zostaje giermkiem jej ojca, Sir Nigela. Wraz z nim trafia do „białej kompanii” i wyrusza na wojnę we Francji. Zawiła i dramatyczna opowieść, pełna bitew i brutalnych walk, kończy się romantycznym happy endem. Rzekomo poległy na polu bitwy Alleyne, dosłownie w ostatniej chwili powraca, by odwieść swą ukochaną od wstąpienia do klasztoru.
Tytułowa „biała kompania” istniała naprawdę, tak jak większość bohaterów, których Doyle osadził w swojej fikcji literackiej. Niestety i tym razem większość wydawców nie jest zainteresowana długą opowieścią, o skomplikowanej fabule. W końcu udaje się ją sprzedać do „The Cornhill Magazine”, który przed laty wydrukował pierwsze opowiadanie Doyle’a, Oświadczenie J. Habakuka Jephsona. Co prawda wtedy nie zostało podpisane, ale odbiło się dużym echem. A to otworzyło mu drogę do kariery pisarskiej.
Mimo dobrych recenzji Doyle wciąż nie jest pewny swoich umiejętności literackich. Nie wie czy z pisania uda mu się utrzymać rodzinę. Jednocześnie praktyka lekarska przynosi wątłe dochody. Dlatego zarobione pieniądze postanawia zainwestować. W styczniu 1891 roku, gdy powieść The White Company trafia w odcinkach na łamy miesięcznika literackiego, państwo Doyle wyjeżdżają do Wiednia. Arthur podejmuje na tamtejszym uniwersytecie medycznym, półroczne studia z okulistyki. Liczy że po specjalizacji przyciągnie do siebie pacjentów.
W Wiedniu czas wolny od zajęć, państwo Doyle spędzają jeżdżąc na łyżwach albo biesiadując z Brinsleyem Richardsem, korespondentem londyńskiego „Times’a”. Przy okazji powstaje kolejna powieść, tym razem fantastyczna, The Doings of Raffles Haw. O człowieku, który odkrył sposób na przetwarzanie ołowiu w złoto. To jednak nie przyniosło mu szczęścia, a wręcz przeciwnie. Brzmi znajomo? Bo to mit o Królu Midasie.
Dwa miesiące później Arthur rezygnuje z wykładów. Ma problemy ze zrozumieniem niemieckich terminów medycznych. Po krótkiej wizycie w Wenecji i Mediolanie, państwo Doyle spędzają jeszcze kilka dni w Paryżu, by wczesną wiosną powrócić do Londynu. Arthur wciąż próbuje sił jako lekarz. Nie ukończył studiów, mimo to otwiera praktykę okulistyczną przy Devonshire Place 2 (obecnie 2 Upper Wimpole Street). Ta jednak okazuje się klapą. Na szczęście pojawia się kolejne zamówienie od wydawcy. Redaktor Herbert Greenhough Smith z nowego miesięcznika „The Strand Magazine”, chce opublikować kolejne przygody Sherlocka Holmesa.
Zlecenie nie jest łatwe. Powieść w odcinkach przywiązuje czytelników. Ale dłuższa fabuła jest trudna dla prostych odbiorców. Dlatego opowiadania mają być krótkie. Każde z nich ma zawierać jedną sprawę kryminalną. To wbrew pozorom spore wyzwanie dla autora. Bo w wymyślenie każdej historii trzeba włożyć tyle samo wysiłku co w powieść. A czasu jest mało. Wydawca chce je publikować przez sześć kolejnych miesięcy, już od lipca. Doyle wolałby zająć się ambitniejszym pisaniem, ale nie wybrzydza. Chwyta każdą okazję, by w druku pojawiło się jego nazwisko. Wie, że to jedyny sposób, by wyrobić sobie markę znanego pisarza. A jednocześnie zależy mu na pieniądzach. Choć stawka nie jest duża.
Opowiadania okazują się być strzałem w dziesiątkę. Już pierwsze dwa: A Scandal in Bohemia i The Red-Headed League, przynoszą ogromne zainteresowanie. To zasługa niezwykłej osobowości głównego bohatera. Przenikliwość Holmes’a, spryt, umiejętność obserwacji i zauważania z pozoru błahych szczegółów – wszystko to budzi podziw czytelników. Nie bez znaczenia jest też świat przedstawiony, w którym rozgrywają się historie. Opisy ulic, budynków, londyńskiego metra i zwyczajów mieszkańców Londynu. Kluczem do sukcesu jest też sama formuła. Doyle unika potwornych zbrodni, które miały by szokować. Wprost przeciwnie, w większości spraw wcale nie chodzi o morderstwo. Tym, co wydaje się mieć większą wartość, jest potrzeba zaspokojenia sprawiedliwości społecznej. Której nie daje ówczesna policja. Holmes nie tylko jest sprytniejszy od Scotland Yardu. Zawsze jest o krok przed stróżami prawa, a często pojawia się, zanim dojdzie do przestępstwa. Reaguje na obawy swoich klientów, przyjmując ich intuicję lub podejrzenia za wystarczający powód do wkroczenia. A przy tym pieniądze nie są dla niego najważniejsze. Ma ustalone stawki, choć w wyjątkowych wypadkach, szlachetnie zgadza się pomóc bez wynagrodzenia. Jednocześnie potrafi odmówić bogaczom, gdy ich sprawa jest nieciekawa czy banalna. Najważniejsza jest zagadka. Wyzwanie dla intelektu. Ważną rolę odgrywają też ilustracje Sidneya Pageta. To one utrwalają wizerunek detektywa, który będzie obowiązywał przez kolejne dziesięciolecia.
Co ciekawe czytelnicy nie zauważają, bądź wybaczają autorowi ewidentne potknięcia. Intryga w opowiadaniu Liga rudowłosych rozpoczyna się od ogłoszenia zamieszczonego w „Morning Chronicle” 27 kwietnia 1890 roku. Osiem tygodni później [sic!], 9 października, tytułowa liga zostaje rozwiązana. W opowiadaniu The Adventure of the Speckled Band (Cętkowana opaska) doktor Roylott przechadza się po ogrodzie w towarzystwie przywiezionego z Indii geparda i pawiana. Nikogo nie dziwi, że pawiany żyją wyłącznie w Afryce. Tak samo jak fakt nagradzania żmii bagiennej spodeczkiem mleka. Żmije nie piją mleka, a ten gatunek w szczególności, bo nie istnieje. Błękitny karbunkuł, to tylko oszlifowany rubin, który nie przedstawia większej wartości. Podobnie jak diadem z berylów. Choć w tym wypadku nie do końca wiadomo, co autor miał na myśli. Beryl nie jest kamieniem szlachetnym. To twardy, lekki i kruchy metal o stalowej barwie.
Mimo to opowiadania publikowane w „The Strand Magazine” stają się prawdziwym początkiem legendy Holmesa. Nakład pisma rośnie, a co ważniejsze liczba wykupionych prenumerat. Herbert Greenhough Smith natychmiast zleca napisanie kolejnych sześciu opowiadań. Ale Arthur Conan Doyle wcale nie jest zadowolony. Chce uchodzić za poważnego pisarza. Nie lubi Holmesa, który nagle stał się idolem masowego odbiorcy. Wciąż jest przekonany, że większą wartość mają powieści Micah Clarke i The White Company. Co gorsza powieść The Doings of Raffles Haw przechodzi niemal niezauważona. Nie tylko Arthur Conan Doyle jest tego zdania. Korespondent „Hampshire Telegraph” również docenia wartość Micah Clark, przyznając jednak, że aby literatura się opłacała, autor musi pisać to, czego oczekują czytelnicy. Zdaje się, że po 130 latach, ta uwaga zupełnie nie straciła na świeżości.
Upragniona sława pisarska będąca wynikiem popularności Holmesa, zdaje się męczyć Doyle’a. W listopadzie, po otrzymaniu zlecenia na kolejne sześć opowiadań, pisze w liście do matki, że ma już dość detektywa. Rozważa, by zlikwidować Holmesa na dobre, bo to pisanie odciąga go od rzeczy lepszych. Nie zrobisz tego! Nie możesz! Nie możesz! – odpowiada matka. Ale to już historia na kolejną opowieść.
Przemysław Semczuk
Dla Sherlocka Holmesa jest ona zawsze „tą kobietą”. Rzadko słyszałem, żeby wspominał ją, używając innego określenia. W jego oczach góruje ona nad całą swoją płcią. Nie oznacza to jednak, by czuł cokolwiek do Ireny Adler. Wszystkie emocje, a szczególnie ta jedna zwana miłością, wydają się obmierzłe jego chłodnemu, precyzyjnemu i wspaniale zrównoważonemu umysłowi. Był dla mnie zawsze najbardziej udoskonaloną maszyną do rozumowania i obserwacji, jaką kiedykolwiek stworzył świat, a zostając kochankiem, ustawiłby się w fałszywym świetle. Nigdy nie mówił o namiętnościach inaczej niż z kpiną i szyderstwem. Było to wspaniałe dla obserwatora, doskonałe do usunięcia zasłony ukrywającej motywy i działania mężczyzn. Przeszkolony myśliciel nie mógł dopuścić, aby uczucia wdarły się do jego wewnętrznego i uregulowanego życia, gdyż to oznaczałoby wprowadzenie czynnika dekoncentracji, który mógłby rzucić cień na wyniki pracy umysłu. Drobina piasku we wrażliwym przyrządzie lub drobne zarysowanie na potężnych soczewkach stanowiłyby w jego przypadku podobne zakłócenie co silna emocja. Zapewne tylko ta jedyna kobieta mogła mu być przeznaczona. A tą kobietą była zmarła Irena Adler, osoba o wątpliwej konduicie.
Ostatnio nie spotykałem się często z Holmesem. Moje małżeństwo nieco nas od siebie odsunęło. Byłem w pełni szczęśliwy i wszystkie moje poczynania koncentrowały się na ognisku domowym, które udało mi się stworzyć. Cała moja uwaga była poświęcona pełnieniu funkcji pana domu, podczas gdy Holmes, który negatywnie wyrażał się o każdej formie spółki i podkreślał niezależność ducha, pozostał we wspólnie wynajętym przez nas mieszkaniu na Baker Street. Zakopany w książkach przeżywał następujące po sobie tygodnie bądź to z przewagą kokainy, bądź ambicji, wykazując się to sennością narkotykową, to przypływem gwałtownej energii i wyostrzonym umysłem. Nadal był głęboko pochłonięty badaniem zbrodni i wykorzystywał wspaniały dar i niezwykłe zdolności obserwacji, śledząc wątki i wyjaśniając tajemnice, umorzone przez policję jako beznadziejne. Od czasu do czasu słyszałem jakieś luźne opowieści o jego wyczynach: o wezwaniu go do Odessy w sprawie morderstwa Trepoffa, o wykryciu okoliczności niezwykłej tragedii braci Atkinson w Trincomalee i wreszcie o uwieńczonej sukcesem misji, którą dyskretnie zorganizował dla rodziny rządzącej w Holandii. Poza tymi przejawami jego działań, o których czytałem podobnie jak wszyscy czytelnicy codziennej prasy, niewiele wiedziałem o moim byłym przyjacielu i towarzyszu.
Pewnej nocy – było to 20 marca 1888 – wracałem od pacjenta (powróciłem do mojej praktyki zawodowej), kiedy trasa zmusiła mnie do przejazdu przez Baker Street. Przejeżdżając obok dobrze utrwalonych w mojej pamięci drzwi, które zawsze będą wiązać się w moim umyśle ze wspomnieniami z okresu mego narzeczeństwa i makabrycznymi wydarzeniami opisanymi w Studium w szkarłacie, poczułem gwałtowne pragnienie ponownego spotkania się z Holmesem. Chciałem też dowiedzieć się, jak wykorzystuje swoje nadzwyczajne talenty. Mieszkanie było jasno oświetlone. Patrząc w górę, ujrzałem wysoką, szczupłą postać przechadzającą się tam i z powrotem na tle zasłoniętych żaluzji. Chodził szybko po pokoju z głową zwieszoną na piersi i rękami założonymi z tyłu. Dla mnie, znającego jego każdy nastrój i zwyczaj, to zachowanie wyraźnie wyjaśniało sytuację – znów pracował. Wydostał się ze zwidów i omamów narkotykowych i znów był na tropie jakiejś zbrodni. Zadzwoniłem i wprowadzono mnie do pokoju, którego współużytkownikiem byłem w przeszłości.
Jego zachowanie nie było wylewne. Rzadko tak się zdarzało. Myślę jednak, że był zadowolony, że mnie znów widzi. Nie mówiąc prawie słowa, ale uśmiechając się lekko, wskazał dłonią fotel, przesunął w moim kierunku pudełko cygar i zaoferował zawartość stojącej w rogu szafki z alkoholami. Potem stanął przed kominkiem i obejrzał mnie w swój wyjątkowy, introspektywny sposób.
– Małżeństwo ci służy – zauważył. – Myślę, Watsonie, że przytyłeś ze cztery kilogramy od czasu, gdy ostatnio się widzieliśmy.
– Trzy! – sprostowałem.
– Rzeczywiście, powinienem był lepiej to rozważyć. Nieco więcej, chyba, Watsonie. Jak widzę, znów powróciłeś do praktyki. Nie powiedziałeś mi, że zamierzasz znów założyć na siebie to jarzmo.
– W takim razie skąd o tym wiesz?
– Skąd wiem? Widzę i dedukuję. Zauważyłem, że ostatnio bardzo zmokłeś i że masz niedbałą i niestaranną służącą.
– Mój drogi Holmesie – powiedziałem – to już za dużo. Gdybyś żył kilka wieków temu, na pewno spłonąłbyś na stosie. To prawda, że w czwartek odbyłem spacer po wsi i wróciłem do domu strasznie zmoczony, ale zmieniłem od tego czasu ubranie i zupełnie nie rozumiem, jak mogłeś to wydedukować. A co do Mary Jane – jest nienaprawialna i żona dała jej wypowiedzenie. Nie wiem, jak do tego doszedłeś.
Cicho zachichotał i zatarł swoje długie, nerwowe dłonie.
– To łatwizna – powiedział – oczy mówią mi, że na wewnętrznej stronie lewego buta, w miejscu gdzie odbija się światło ognia, skóra jest uszkodzona sześcioma prawie równoległymi nacięciami. Oczywiście zostało to spowodowane przez kogoś, kto bardzo niestarannie szorował krawędzie podeszwy, aby usunąć z niej zaschnięte błoto. Stąd, jak sam rozumiesz, wynika moja podwójna dedukcja, że byłeś na dworze w czasie obrzydliwej pogody, a twoja służąca jest szczególnie marnego gatunku, gdyż niszczy ci buty. Co do twojej praktyki, jeżeli dżentelmen wchodzi do mojego pokoju, pachnąc jodoformem ze śladem czarnego azotanu srebra na prawym palcu wskazującym i odstającym miejscem po prawej stronie kapelusza, skąd wyciąga swój stetoskop, musiałbym być naprawdę tępy, gdybym nie domyślił się, że jest on praktykującym medykiem.
Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, widząc łatwość, z jaką objaśnił swój proces myślenia.
– Kiedy słyszę twoje rozumowanie – zauważyłem – wydaje mi się zawsze, że jest to śmiesznie proste, że mógłbym z łatwością sam to wymyślić, chociaż przy każdym udanym przypadku twojej dedukcji jestem skonsternowany, zanim zaczniesz mówić. A przecież mój wzrok jest równie dobry jak twój.
– Całkowicie się zgadza – odpowiedział, zapalając papierosa i rzucając się na fotel. – Widzisz, ale nie rejestrujesz. Różnica jest oczywista. Dla przykładu: często widywałeś schody, które prowadzą z holu do tego pokoju?
– Tak.
– Jak często?
– No cóż, setki razy.
– A ile ich jest?
– Ile? Nie mam pojęcia!
– Zgadza się. Nie odnotowałeś tego, chociaż je często widywałeś. To jest właśnie ta różnica. A ja wiem, że jest ich siedemnaście, ponieważ nie tylko je widziałem, ale zarejestrowałem. A przy okazji, ponieważ jesteś zainteresowany moją pracą i na tyle dobry, aby odnotować kronikę, opisując kilka z moich doświadczeń, być może zainteresuje cię to. – Rzucił w moim kierunku kartkę grubego różowego papieru, która leżała otwarta na stole. – Otrzymałem to w ostatniej poczcie – powiedział. – Przeczytaj głośno – polecił.
List nie był opatrzony datą, nie zawierał też ani podpisu, ani adresu.
– Dziś wieczorem za kwadrans dwudziesta – czytałem – pewien dżentelmen odwiedzi Pana w celu skonsultowania się w bardzo poważnej sprawie. Pańskie ostatnie usługi wyświadczone jednej z europejskich rodzin królewskich wykazały, że jest Pan człowiekiem, któremu można bezpiecznie zaufać w sprawach wielkiej wagi, których znaczenia nie można przecenić. Sprawozdanie na temat Pana mamy otrzymane z różnych miejsc. Spotkamy się więc w Pańskiej siedzibie o wskazanej godzinie i proszę, niech pan się nie zdziwi, jeżeli Pański gość stawi się z maską na twarzy.
– To rzeczywiście tajemnicza sprawa – zdziwiłem się. – Co to może znaczyć?
– Nie mam jeszcze żadnych informacji. Jak wiesz, moim zdaniem, teoretyzowanie przed uzyskaniem informacji stanowi podstawowy błąd. Ktoś bez sensu zaczyna przekręcać fakty, żeby dostosować je do swojej teorii, a przecież to teorie powinny pasować do faktów. Niczego nie mamy oprócz samego listu. A co z niego dedukujesz?
Starannie obejrzałem pismo i papier, na którym je napisano.
– Człowiek, który to napisał, jest prawdopodobnie zamożny – zauważyłem, starając się naśladować procesy umysłowe mojego towarzysza. – Ten papier nie mógł kosztować mniej niż pół korony za opakowanie. Jest nadzwyczaj solidny i sztywny.
– Nadzwyczaj to jest właściwe słowo – powiedział Holmes. – Na pewno nie jest to angielski papier. Przytrzymaj go pod światło!
Zrobiłem to i zobaczyłem wielkie „E” z małym „g” i dużym „P” oraz duże „G” z małym „t” utkane w fakturze papieru.
– Co z tego rozumiesz? – spytał Holmes.
– Nazwę producenta, bez wątpienia, albo raczej jego monogram.
– Absolutnie nie. „G” z małym „t” to skrót od „Gesellschaft”, co po niemiecku oznacza spółkę. Jest to skrót zwyczajowy tak jak po angielsku „Co”. „P” oczywiście zastępuje słowo „Papier”. A jeżeli chodzi o „Eg”, spójrzmy na nasz Continental Gazetteer. – Wyciągnął ciężki brązowy tom z półki. – „Eglow”, „Eglonitz” – o, oto mamy, „Egria”. Jest to kraina w państwie, gdzie językiem urzędowym jest niemiecki – w Bohemii, niedaleko Carlsbad. „Niezwykłe miejsce, które było sceną zgonu Wallensteina, słynące również z licznych fabryk szkła i papieru”. No i widzisz, mój doktorku, co teraz powiemy na ten temat? – Jego oczy rzucały iskry, a z ust wydmuchał wielką, triumfalną chmurę dymu.
– Papier został wyprodukowany w Bohemii – powiedziałem.
– Zgadza się, dokładnie. A człowiek, który napisał ten list, jest Niemcem. Czy widzisz szczególną konstrukcję zdania – „To sprawozdanie na temat Pana mamy otrzymane z różnych miejsc”. – Francuz lub Rosjanin tak by nie napisał. To jest konstrukcja niemiecka, gdyż to Niemcy tak niedelikatnie postępują z czasownikami. W związku z tym pozostaje jedynie ujawnienie, czego chce ten Niemiec, który pisze na papierze pochodzącym z Bohemii i woli nosić maskę, niż ujawnić twarz. A oto i on właśnie, jeżeli się nie mylę, co rozstrzygnie wszystkie nasze wątpliwości.
Gdy mówił te słowa, usłyszałem stukot kopyt końskich i hamowanie kół przy krawężniku, po czym usłyszeliśmy energiczny dzwonek. Holmes zagwizdał.
– Para koni, sądząc po dźwięku – powiedział. – Tak – kontynuował, wyglądając przez okno. – Przyjemny mały powozik i para pięknotek. Sto pięćdziesiąt gwinei za sztukę. W tej sprawie są duże pieniądze, Watsonie, chociaż na razie to wszystko, co mogę powiedzieć.
– Myślę, że lepiej, żebym sobie poszedł, Holmesie.
– Nie ma mowy, doktorku. Pozostań tu, gdzie siedzisz. Będę zgubiony bez mego Boswella. A ta sprawa wygląda obiecująco. Jest ciekawie. Szkoda byłoby jej nie poznać.
– Ale twój klient…
– Nie przejmuj się. Mogę potrzebować twojej pomocy. Podobnie jak on. Właśnie nadchodzi. Siedź na tym fotelu, doktorku, i wykaż się maksymalną uwagą.
Wolne i ciężkie kroki, które usłyszałem na schodach i półpiętrze, zatrzymały się przed drzwiami. Następnie usłyszałem głośne i autorytatywne pukanie.
– Proszę wejść! – powiedział Holmes.
Wszedł mężczyzna, który miał co najmniej metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu, z klatką piersiową i kończynami Herkulesa. Jego strój nadmiernie podkreślał bogactwo, co w Anglii jest traktowane jako przejaw złego gustu. Ciężkie mankiety z karakułów były naszyte na rękawach i z przodu dwurzędowego płaszcza, a na ramionach miał ciemnoniebieską narzutę wyłożoną jedwabiem płomienistego koloru i zamocowaną na szyi broszą z pojedynczym płonącym berylem. Botki, które sięgały mu do połowy łydki, były wykończone u góry bogatym, brązowym futrem, uzupełniając wrażenie barbarzyńskiego bogactwa, sugerowanego zresztą całym jego wyglądem. W jednej ręce trzymał kapelusz z szerokim rondem, natomiast górną część twarzy, aż do kości policzkowych, miał zasłoniętą czarną maską czarodzieja, którą wyraźnie włożył przed chwilą, gdyż jego druga ręka była jeszcze podniesiona do góry, gdy wchodził. Na podstawie dolnej części twarzy można było wnosić o jego silnym charakterze: miał wydatną wargę i długi prosty podbródek, sugerujący zdecydowanie posunięte do uporu.
– Czy otrzymał pan mój liścik? – spytał głębokim, chrapliwym głosem z silnym niemieckim akcentem. – Poinformowałem pana, że go odwiedzę. – Patrzył to na jednego, to na drugiego z nas, jak gdyby nie był pewny, do kogo ma się zwracać.
– Proszę zająć miejsce – zaprosił Holmes. – To mój przyjaciel i kolega doktor Watson, który jest na tyle szlachetny, że często pomaga mi w prowadzeniu spraw. Z kim mam zaszczyt?
– Może pan zwracać się do mnie hrabio von Kramm. Jestem szlachcicem z Bohemii. Rozumiem, że ten dżentelmen jest człowiekiem honoru i dyskrecji i mogę powierzyć mu kwestię największej wagi. Jeżeli nie, wolałbym porozmawiać z panem na osobności.
Wstałem, aby odejść, ale Holmes chwycił mnie za nadgarstek i pchnął z powrotem na fotel.
– Albo obaj, albo żaden – zarządził. – W obecności tego dżentelmena może pan powiedzieć wszystko to, co mi pan wyjawi.
Hrabia wzruszył swymi szerokimi ramionami.
– W takim razie muszę zacząć – powiedział – prosząc obu panów o dochowanie absolutnej tajemnicy przez dwa lata. Po upływie tego czasu sprawa nie będzie miała żadnego znaczenia. Nie będzie przesadą, jeżeli powiem, że kwestia jest takiej wagi, że może mieć wpływ na historię Europy.
– Obiecuję – powiedział Holmes.
– I ja.
– Proszę wybaczyć tę maskę – kontynuował nasz dziwny gość. – Dostojna osoba, która mnie zatrudnia, pragnie, aby jej przedstawiciel pozostał wam nieznany i mogę od razu wyznać, że tytuł, jaki przybrałem, jest jedynie pseudonimem.
– Byłem tego świadom – sucho skwitował Holmes.
– Okoliczności są niezmiernie delikatne i należy przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności, aby nie doszło do wielkiego skandalu i poważnej kompromitacji jednej z rządzących rodzin. Mówiąc prościej, sprawa dotyczy wielkiej rodziny Ormstein, potomków królów Bohemii.
– Byłem świadom także tego – zamruczał Holmes, rozsiadając się w fotelu i zamykając oczy.
Nasz gość spoglądał z pewnym zdziwieniem na ospałą postać mężczyzny na wpół leżącego w fotelu, który bez wątpienia został mu zareklamowany jako najbardziej dociekliwy umysł i najbardziej energiczny agent śledczy w Europie.
Holmes powoli otworzył oczy i spojrzał niecierpliwie na swego gigantycznego rozmówcę.
– Gdyby wasza wysokość zechciał łaskawie opisać swoją sprawę, łatwiej mi będzie udzielić waszej wysokości rady.
Mężczyzna zerwał się z krzesła i zaczął nerwowo chodzić tam i z powrotem po pokoju z niekontrolowanym zdenerwowaniem. Następnie z gestem desperacji zerwał z twarzy maskę i rzucił ją na ziemię.
– Ma pan rację! – wykrzyknął. – Jestem królem! Dlaczego miałbym starać się to ukryć?
– No właśnie, dlaczego? – zamruczał Holmes. – Wasza wysokość jeszcze nie zaczął mówić, kiedy uświadomiłem sobie, że mam do czynienia z Wilhelmem Gottsreichem Sigismondem von Ormstein, wielkim księciem Cassel-Felstein i spadkobiercą króla Bohemii.
– Ale zapewne jest pan w stanie zrozumieć – powiedział nasz dziwny gość, ponownie siadając i przyczesując włosy nad wysokim, jasnym czołem – jest pan w stanie zrozumieć, że nie jestem przyzwyczajony do załatwiania takich spraw osobiście. Jednakże sprawa jest tak delikatnej natury, że nie mogłem powierzyć jej żadnemu agentowi, dając mu tym samym władzę nad sobą. Dlatego przybyłem incognito z Pragi, aby skonsultować się z panem.
– W takim razie proszę, niechaj pan się konsultuje – zachęcił Holmes, ponownie zamykając oczy.
– Fakty, pokrótce, wyglądają następująco: około pięciu lat temu podczas przedłużonego pobytu w Warszawie zawarłem znajomość ze słynną awanturnicą Ireną Adler. Nazwisko jest bez wątpienia panu znane.
– Sprawdź w wykazie moich znajomych, doktorze – zamruczał Holmes, nie otwierając oczu. Wiele lat temu przyjął system odnotowywania wszystkich danych dotyczących ludzi i rzeczy, tak więc trudno było podać nazwisko jakiejś osoby, o której nie miałby żadnej informacji. W tym przypadku przekonałem się, że jej biografia znajdowała się pomiędzy biografiami pewnego rabina żydowskiego i kamerdynera, który napisał monografię na temat ryb z głębin oceanów.
– Niech no pomyślę! – Holmes analizował swoje notatki. – O tak! Urodzona w New Jersey w 1858. Kontralt, hm! La Scala, hm! Primadonna Opery Cesarskiej w Warszawie – tak! Porzuciła scenę operową, hm! Mieszka w Londynie – coś takiego! Wasza wysokość, jak rozumiem, zaplątał się w znajomość z tą młodą osobą, napisał do niej kilka kompromitujących listów i teraz pragnie je odzyskać.
– Dokładnie tak. Ale jak…
– Czy zostało zawarte potajemne małżeństwo?
– Nie!
– Nie ma żadnych prawnych dokumentów lub zaświadczeń?
– Nie.
– W takim razie czegoś mi tu brakuje! Jeżeli ta młoda osoba przedstawiła jakieś dokumenty w celu szantażowania, w jaki sposób może udowodnić ich wiarygodność?
– Charakter pisma.
– E tam! To może być fałszerstwo!
– Mój prywatny papier listowy.
– Ukradziony.
– Moja własna pieczęć.
– Podrobiona.
– Moje zdjęcie.
– Kupione.
– Ale na tej fotografii jesteśmy oboje.
– O do licha! To okropne! Wasza królewska mość naprawdę popełnił niedyskrecję.
– Byłem szalony, niespełna rozumu.
– Skompromitował się pan w poważny sposób.
– Ale w owych czasach byłem zaledwie księciem korony. Byłem bardzo młody. Zresztą dzisiaj mam dopiero trzydzieści lat.
– Fotografię należy odzyskać.
– Próbowaliśmy, ale bez skutku.
– Wasza królewska mość musi zapłacić. Trzeba ją wykupić.
– Nie chce jej sprzedać!
– To należy ją ukraść.
– Poczyniono już pięciokrotne starania. Dwukrotnie włamywacze przeze mnie opłacani przeszukali jej dom. Raz ukradliśmy podczas podróży jej bagaż. Dwa razy została zatrzymana. Nie osiągnięto żadnego wyniku.
– Żadnego śladu tego zdjęcia?
– Zupełnie nic, absolutnie żadnego.
Holmes zaśmiał się.
– To niezły problem! – powiedział.
– Bardzo poważny dla mnie! – Król zwrócił się do niego z wyrzutem.
– Rzeczywiście, bardzo. A co ona zamierza uzyskać dzięki temu zdjęciu?
– Chce mnie zrujnować!
– W jaki sposób?
– Mam się żenić.
– Słyszałem o tym.
– Z Klotyldą Lothman von Saxe-Meningen, młodszą córką króla Skandynawii. Być może wiecie, panowie, jak bardzo ściśle ta rodzina trzyma się zasad, a moja narzeczona to przykład największej subtelności. Cień wątpliwości co do mojej konduity zniweczy całkowicie ten projekt.
– A Irena Adler?
– Grozi, że wyśle im tę fotografię. I to zrobi. Wiem, że to zrobi. Nie znacie jej, ona ma stalowe nerwy. Ma twarz najpiękniejszej z kobiet, a umysł najbardziej zdecydowanego mężczyzny. Aby uniemożliwić mi poślubienie innej, posunie się do ostateczności.
– Jest pan pewien, że jeszcze jej nie wysłała?
– Jestem pewien.
– Skąd ta pewność?
– Powiedziała, że wyśle zdjęcie w dniu, kiedy zostaną publicznie ogłoszone zaręczyny, a to ma nastąpić w przyszły poniedziałek.
– Aha, więc mamy jeszcze trzy dni – powiedział Holmes, ziewając. – To bardzo korzystne, ponieważ mam jedną czy dwie ważne sprawy, którymi muszę się najpierw zająć. Wasza wysokość oczywiście pozostanie na razie w Londynie?
– Oczywiście. Znajdzie mnie pan w Langham pod nazwiskiem hrabiego von Kramma.
– W takim razie napiszę do pana słówko na temat postępu naszego śledztwa.
– Bardzo proszę, niech pan to zrobi. Będę bardzo niespokojny.
– W takim razie dobrze, a co do pieniędzy?
– Ma pan carte blanche.
– Absolutnie?
– Powiem panu, że jestem gotów oddać jedną z prowincji mego królestwa, aby odzyskać tę fotografię.
– A na bieżące wydatki?
Król wyjął spod płaszcza ciężką torbę ze skóry wielbłądziej i położył ją na stole.
– Jest tutaj trzysta funtów w złocie i siedemset w banknotach.
Holmes wypisał pokwitowanie na arkuszu papieru listowego i wręczył królowi.
– A adres owej pani? – zapytał.
– Briony Lodge, Serpentine Avenue, St Johns Wood.
Holmes zanotował.
– Jeszcze jedno pytanie – uzupełnił. – Czy fotografia była oprawiona?
– Tak.
– W takim razie dobranoc, wasza królewska mość. Ufam, że wkrótce będę miał dla pana dobre wiadomości.
– Dobranoc, Watsonie – dodał, gdy koła królewskiego powozu potoczyły się w dół ulicą. – Gdybyś zechciał pojawić się tu jutro po południu o trzeciej, z przyjemnością pogawędzę z tobą na temat tej sprawy.
Punktualnie o trzeciej byłem znów na Baker Street, ale Holmes jeszcze nie powrócił. Gospodyni poinformowała mnie, że wyszedł z domu krótko po ósmej rano. Usiadłem obok kominka z zamiarem czekania, niezależnie jak długo mogłoby to być. To śledztwo bardzo mnie zainteresowało, gdyż – aczkolwiek nie otaczały go żadne ponure i dziwne cechy, które zazwyczaj wiązały się ze zbrodniami odnotowywanymi w mojej kronice – jednakże charakter tej sprawy i niezmiernie dostojna postać naszego klienta nadawały jej wyjątkowego zabarwienia. I w rzeczy samej, poza charakterem śledztwa, które prowadził teraz mój przyjaciel, było także coś w jego mistrzowskim pojmowaniu całej sytuacji i błyskotliwym, jednoznacznym rozumowaniu, co dawało wielką przyjemność. Cieszyłem się, obserwując, jak wykonuje pracę, śledząc jego subtelne metody, korzystając z których rozwikływał najbardziej skomplikowane tajemnice. Byłem tak przyzwyczajony do sukcesu, jakim zawsze kończyło się każde z jego dochodzeń, że możliwość nieuwieńczenia sprawy pozytywnym rezultatem nawet nie przychodziła mi do głowy.
Była prawie czwarta, kiedy otwarły się drzwi i stangret z kompletnie pijaną miną, niechlujny, ze zmierzwionymi bokobrodami, zarumienioną twarzą i w brudnej odzieży wszedł do pokoju. Mimo że przywykłem już do zadziwiających umiejętności przebierania się mojego przyjaciela, musiałem spojrzeć trzykrotnie, zanim przekonałem się, że to rzeczywiście on. Z ukłonem znikł w sypialni, skąd wyłonił się ponownie po pięciu minutach ubrany w tweedowe ubranie, godny szacunku jak zwykle. Włożył ręce do kieszeni, wyciągnął nogi przed kominkiem i śmiał się serdecznie przez kilka minut.
– No cóż, naprawdę! – wykrzyknął, a następnie znów roześmiał się i nie mógł przestać się śmiać, aż osłabły i bezradny musiał położyć się na oparciu fotela.
– Co się stało?
– To jest niezmiernie śmieszne. Jestem pewien, że nigdy w życiu nie zgadniesz, co robiłem całe rano i co właśnie skończyłem.
– Nie mogę sobie tego wyobrazić. Przypuszczam, że obserwowałeś zwyczaje, a być może także dom tej panny Ireny Adler.
– Zgadza się, ale następstwa były raczej niezwykłe. Opowiem ci. Wyszedłem z domu nieco po ósmej jako stangret, który utracił pracę. Wśród wszelkiego rodzaju dorożkarzy jest wspaniała współpraca i wolnomularstwo. Zostań jednym z nich, a natychmiast przekonasz się, jak można liczyć na ich pomoc. Wkrótce znalazłem Briony Lodge. Jest to dwupiętrowa willa – klejnocik z ogrodem z tyłu, ale wybudowana w przednim rzędzie, bezpośrednio przy ulicy. Kołatka na drzwiach w kształcie cherubina, dobrze urządzony obszerny salonik z długimi oknami prawie do samej podłogi i tymi groteskowymi angielskimi zamknięciami, które nawet dziecko umie otworzyć. Z tyłu nie ma nic nadzwyczajnego, z wyjątkiem tego, że do okna w przejściu można sięgnąć z górnej części dorożki. Obszedłem dom naokoło i zbadałem dokładnie z każdej strony, ale nie odnotowałem niczego interesującego.
Następnie udałem się w dół ulicy i, jak oczekiwałem, przekonałem się, że w uliczce, która biegnie obok ściany ogrodu, znajduje się stajnia. Pomogłem stajennym czyścić konie i w zamian otrzymałem dwa pensy, szklaneczkę czegoś mocniejszego, dwie porcje tytoniu i tyle informacji, ile zapragnąłem na temat panny Adler, nie mówiąc już o kilku innych osobach z sąsiedztwa, którymi w najmniejszym stopniu nie byłem zainteresowany, ale których biografii byłem także zmuszony wysłuchać.
– No i cóż tam z Ireną Adler?
– Zawróciła w głowie wszystkim mężczyznom w tej okolicy. Jest najsmakowitszym kąskiem na tej planecie. Tak mówią ludzie zatrudnieni w stajni. Żyje spokojnie, śpiewa na koncertach, codziennie o piątej wyjeżdża powozem i wraca punktualnie o siódmej na kolację. Rzadko wychodzi o innych porach, z wyjątkiem dni, w których śpiewa. Jest tylko jeden mężczyzna, który ją odwiedza, co zdarza się jednak często. Jest ciemnowłosy, przystojny i rzuca się w oczy, zaś bywa u niej co najmniej raz dziennie, a często dwukrotnie. Nazywa się Godfrey Norton, mieszka w Inner Temple. Widzisz, jak korzystnie być dorożkarzem, aby zyskać zaufanie innych! Wielokrotnie wieźli go do domu z Serpentine i wszystko o nim wiedzą. Kiedy wysłuchałem wszystkich tych opowieści, zacząłem chodzić tam i z powrotem w pobliżu Briony Lodge i przemyśliwać plan kampanii.
Godfrey Norton stanowi bez wątpienia istotny element w całej tej sprawie. To prawnik. Brzmi to groźnie. Jakie stosunki ich łączą i jaki jest cel jego powtarzających się odwiedzin? Czy ona jest jego klientką, przyjaciółką czy kochanką? Jeżeli klientką, prawdopodobnie poruczyła fotografię jego opiece. Jeżeli kochanką, byłoby to mniej prawdopodobne. Od rozstrzygnięcia tej kwestii zależało, czy mam kontynuować moją pracę w Briony Lodge, czy może zwrócić uwagę na siedzibę tego dżentelmena w Tempie. Był to delikatny punkt, który poszerzał pole mojego śledztwa. Obawiam się, że zanudziłem cię tymi detalami, ale chcę, żebyś przeanalizował je, aby zrozumieć sytuację.
– Śledzę pilnie twoje słowa – odpowiedziałem.
– Nadal rozważałem kwestię, kiedy do Briony Lodge podjechała dorożka, z której wyskoczył jakiś dżentelmen. Był to niezwykle przystojny mężczyzna z orlim nosem i wąsami, wyraźnie ten, o którym dopiero co usłyszałem. Zdawał się być w wielkim pośpiechu, krzyknął do dorożkarza, że ma poczekać i przebiegł obok stojącej w drzwiach służącej z miną człowieka, który czuje się tu jak u siebie w domu.
Był w środku około pół godziny i dostrzegłem go w oknach saloniku, jak chodził tam i z powrotem, mówiąc coś w podnieceniu i machając rękoma. Jej nie widziałem. Wreszcie wyłonił się z powrotem i tym razem był jeszcze bardziej podniecony niż przedtem. Kiedy wsiadł do dorożki, wyciągnął z kieszeni złoty zegarek, spojrzał na niego i wykrzyknął: „Jedźcie co koń wyskoczy! Najpierw do Gross & Hankey’s na Regent Street, a następnie do kościoła St Monica w Edgeware Road. Dam wam pół gwinei, jeżeli załatwimy to w ciągu dwudziestu minut”. Ruszyli i zastanawiałem się właśnie, czy nie powinienem udać się za nimi, kiedy w uliczkę wjechało ładne małe lando ze stangretem z porozpinanymi guzikami, krawatem zwieszającym się z ucha i niespiętymi elementami uprzęży. Zaledwie lando zatrzymało się, a ona wypadła z holu i do niego wskoczyła. Udało mi się rzucić na nią jedno spojrzenie i stwierdzić, że jest to urocza kobieta o twarzy, dla której niejeden byłby gotów umrzeć.
„Kościół św. Moniki, John! – wykrzyknęła. – I pół suwerena, jeżeli dotrzesz tam w ciągu dwudziestu minut”.
Było to coś wspaniałego i nie mogłem stracić tego z oczu, Watsonie. Zastanawiałem się właśnie, czy mam biec za nimi, czy wskoczyć z tyłu do landa, kiedy ulicą nadjechała dorożka. Woźnica spojrzał z powątpiewaniem na moje obszarpane ubranie, ale wskoczyłem do dorożki, zanim mógł się sprzeciwić. „Kościół św. Moniki – powiedziałem – i pół suwerena, jeżeli dotrze pan tam w dwadzieścia minut”. Była dwunasta za dwadzieścia pięć i oczywiście było jasne, co się szykuje.
Moja dorożka pędziła – nie przypuszczam, żebym kiedykolwiek jechał szybciej – ale oni dotarli tam przede mną. Dorożka i lando z parującymi końmi stały przed bramą wejściową, kiedy płaciłem dorożkarzowi i wszedłem pośpiesznie do kościoła. W środku nie było żywej duszy, z wyjątkiem dwóch osób, które śledziłem i zdziwionego księdza, który zdawał się prowadzić z nimi jakąś dyskusję. Wszyscy troje stali przed ołtarzem. Przeszedłem powoli boczną nawą jako jedyny wierny w kościele. Nagle, ku memu zdziwieniu, cała trójka przy ołtarzu zwróciła się w moją stronę i Godfrey Norton podbiegł do mnie pędem.
– Dzięki Bogu! – wykrzyknął. – Taki ktoś wystarczy. Proszę, przyjdźcie! Proszę, podejdźcie!
– O co chodzi? – spytałem.
– Proszę, dobry człowieku, chodźcie, to zajmie najwyżej trzy minuty, a w przeciwnym wypadku cała ceremonia będzie nieważna.
Zostałem na poły zaciągnięty do ołtarza i zanim zrozumiałem, co się dzieje, powtarzałem już odpowiedzi, które szeptano mi do ucha i składałem zapewnienia w sprawach, o których nie miałem zielonego pojęcia, pomagając w związaniu Ireny Adler węzłem małżeńskim z Godfreyem Nortonem, kawalerem. Wszystko to odbyło się w ciągu jednej chwili, a już dziękowali mi – dżentelmen z jednej strony, a dama z drugiej – podczas gdy ksiądz uśmiechał się do mnie z przodu. Była to najbardziej groteskowa sytuacja, w jakiej się kiedykolwiek znalazłem i na myśl o tym nie mogłem opanować śmiechu. Zdaje się, że w ich uprawnieniu do zawarcia związku małżeńskiego były jakieś braki formalne i dlatego ksiądz absolutnie odmówił udzielenia im ślubu bez świadka. Moje szczęśliwe pojawienie się uratowało pana młodego przed koniecznością szukania kogoś innego na ulicy. Panna młoda dała mi suwerena i mam zamiar nosić go na łańcuchu od zegarka, aby upamiętnić tę okazję.
– To bardzo nieoczekiwany zwrot sprawy – zdziwiłem się. – I co teraz?
– Cóż, doszedłem do wniosku, że moje plany są poważnie zagrożone. Wyglądało to tak, jak gdyby para miała zamiar udać się w natychmiastową podróż, a więc musiałem podjąć szybkie i energiczne kroki. Przy bramie kościoła jednakże rozdzielili się. On udał się z powrotem do Temple, a ona do swego domu. „Pojadę do parku jak zwykle o piątej” – powiedziała, opuszczając go. Nie usłyszałem nic więcej. Rozjechali się w różnych kierunkach, a ja wziąłem się za moje przygotowania.
– A mianowicie jakie?
– Trochę zimnej wołowiny i szklankę piwa – odpowiedział, dzwoniąc. – Byłem zbyt zajęty, aby myśleć o jedzeniu i będę jeszcze bardziej zajęty dziś wieczorem. Przy okazji, doktorku, będę potrzebował twojej pomocy.
– Będę zachwycony.
– Nie masz nic przeciwko temu, że będziemy naruszać prawo?
– Absolutnie nie.
– Nie boisz się też, że możemy zostać aresztowani?
– Nie, gdy chodzi o słuszną sprawę.
– Sprawa jest wyborna!
– W takim razie możesz na mnie liczyć.
– Byłem pewny, że mogę na ciebie liczyć.
– Powiedz jednakże, czego po mnie oczekujesz?
– Kiedy pani Turner wniesie tacę z posiłkiem, wszystko objaśnię. Teraz – powiedział, zwracając się łakomie w kierunku prostego posiłku, który przyniosła gospodyni – muszę omawiać to w trakcie jedzenia, gdyż nie mam wiele czasu. Jest prawie piąta, za dwie godziny musimy być na miejscu. Panna, lub raczej pani Irena, powraca z przejażdżki o siódmej. Musimy być w Briony Lodge, aby ją tam spotkać.
– I co wtedy?
– Musisz mi to zostawić. Już wiem, co ma się zdarzyć. Jest tylko jeden punkt, co do którego muszę nalegać. Nie wtrącaj się, obojętnie, co się stanie. Czy rozumiesz?
– Mam być neutralny?
– Nie masz zupełnie nic robić. Prawdopodobnie będą pewne nieprzyjemne okoliczności, ale do nich się nie mieszaj. Doprowadzę do tego, że zostanę wprowadzony do domu. Cztery lub pięć minut później zostanie otwarte okno w salonie, masz ustawić się bezpośrednio pod nim.
– Tak.
– Masz mnie obserwować, gdyż będę widoczny.
– Tak.
– I kiedy podniosę rękę w ten sposób, wrzucisz do pokoju coś, co ci dam i w tym samym czasie zaczniesz krzyczeć „pali się”. Czy wszystko rozumiesz?
– Całkowicie.
– To nie jest nic nadzwyczajnego – stwierdził, wyciągając z kieszeni długie zawiniątko w kształcie cygara – to zwykła rakieta dymna hydraulika, która z obu stron ma zamknięcie i która sama się zapala. Twoje zadanie ogranicza się do tego, co powiedziałem. Kiedy zaczniesz krzyczeć, że się pali, przechodnie będą ci wtórować. Wtedy odejdź dalej i zaczekaj na rogu ulicy, a ja przyłączę się wkrótce do ciebie. Mam nadzieję, że wszystko jest jasne?
– Mam pozostać neutralny, podejść blisko do okna, przyglądać się tobie, a na sygnał rzucić ten przedmiot, potem wszcząć alarm z powodu pożaru i zaczekać na ciebie na rogu ulicy.
– Zgadza się.
– W takim razie oświadczam, że możesz całkowicie na mnie polegać.
– Doskonale, myślę, że pora, żebym poszedł przygotować się do nowej roli, jaką mam do odegrania.
Znikł w sypialni i powrócił kilka minut później jako miły, dobroduszny ksiądz. Miał szeroki, czarny kapelusz, wypchane spodnie, białą koloratkę i miły uśmiech, a także ogólny wyraz dobrodusznego zaciekawienia. Wszystkie te cechy nadawałyby się idealnie dla Johna Hare. Sprawa nie polegała tylko na tym, że Holmes zmienił swoje ubranie. Jego wyraz twarzy, maniery i cała dusza zdawały się zmieniać wraz z przebraniem do nowej roli. Scena teatralna utraciła wspaniałego aktora, podobnie zresztą jak nauka, tracąc wybitnego myśliciela, gdy został specjalistą w sprawach zbrodni.
Kwadrans po szóstej wyszliśmy z Baker Street, a gdy znaleźliśmy się na Serpentine Avenue, brakowało jeszcze dziesięciu minut do wyznaczonej godziny. Było już mroczno i zapalano lampy, gdy chodziliśmy tam i z powrotem przed Briony Lodge, czekając na powrót lokatorki. Dom był taki, jak wyobraziłem go sobie na podstawie opisu Sherlocka Holmesa, ale miejsce zdawało się być mniej sekretne, niż oczekiwałem. Wręcz przeciwnie – jak na małą uliczkę w spokojnym sąsiedztwie – było niezwykle ożywione. Na rogu stała grupa nędznie ubranych mężczyzn, którzy palili papierosy i śmiali się, obok człowiek z ostrzałką oferował ostrzenie nożyc, dwóch strażników flirtowało z pielęgniarką, a kilku dobrze ubranych młodych mężczyzn spacerowało tam i z powrotem z cygarami w ustach.
– Widzisz – zauważył Holmes, kiedy spacerowaliśmy przed domem – ten związek małżeński raczej ułatwia sprawę. Fotografia staje się w tej chwili bronią obosieczną. Istnieje prawdopodobieństwo, że ona będzie bała się pokazać ją panu Godfreyowi Nortonowi, podobnie jak nasz klient nie chce, aby spoczął na niej wzrok księżniczki. Teraz powstaje pytanie, gdzie możemy znaleźć tę fotografię?
– No, naprawdę, gdzie?
– Zupełnie nieprawdopodobne, żeby nosiła ją ze sobą. Jest to fotografia oprawiona, zbyt duża, żeby ją łatwo ukryć pod damską suknią. Pani Adler wie też, że król może kazać ją zatrzymać i przeszukać. Podjęto już dwie próby, możemy więc uznać, że nie nosi jej przy sobie.
– W takim razie gdzie ją przechowuje?
– U swojego bankiera lub prawnika? Takie są dwie możliwości, ale myślę, że żadna z nich tu się nie sprawdzi. Kobiety ze swojej natury starają się ukrywać sekrety i lubią robić to na własną rękę. Dlaczegóż miałaby przekazać tę fotografię komuś obcemu? Na pewno może zaufać samej sobie, ale nie ma gwarancji, czy ktoś nie wywrze pośredniego lub politycznego wpływu na takiego człowieka biznesu. Ponadto pamiętaj, że zdecydowała się użyć fotografii za kilka dni, musi więc znajdować się ona w miejscu łatwo dostępnym. Na pewno jest w jej własnym domu.
– Ale już dwukrotnie tam się włamano!
– Ee tam! Nie wiedzieli, jak szukać.
– A ty jak chcesz ją znaleźć?
– Nie będę szukał.
– W takim razie co masz zamiar zrobić?
– Zmuszę ją, żeby mi ją pokazała.
– Ale ona odmówi.
– Nie będzie w stanie. Słyszę turkot kół. To jej powóz. Teraz spełnij co do joty moje rozkazy!
Gdy to mówił, zza rogu alei pojawił się blask bocznych lamp powozu. Było to małe, eleganckie lando, które z turkotem zatrzymało się przed bramą Briony Lodge. Kiedy stanęło, jeden z mężczyzn stojących na rogu rzucił się, aby otworzyć drzwi z nadzieją, że zarobi miedziaka, ale został odepchnięty przez innego z nierobów, który podskoczył do powozu z tym samym zamiarem. Wybuchła gwałtowna sprzeczka, którą spotęgowała reakcja dwóch strażników. Wzięli oni stronę jednego z nierobów, zaś człowiek ostrzący noże z równą gorliwością przyłączył się do drugiej strony. Ktoś kogoś uderzył i w jednym momencie dama, która wysiadła ze swego powozu, stała się centrum spięcia wśród zarumienionych walczących mężczyzn, którzy dziko okładali się pięściami i laskami. Holmes wpadł w tłum, aby ją ochronić, ale kiedy dotarł do niej, wydał okrzyk i upadł na ziemię, a po jego twarzy płynęła krew. Na widok tego upadku strażnicy i nieroby rozpierzchli się. Jacyś dobrze ubrani przechodnie, którzy przyglądali się bójce, nie uczestnicząc w niej, pośpieszyli, aby pomóc damie i zająć się okaleczonym mężczyzną. Irena Adler, którą będę nadal tak nazywać, pośpiesznie poszła po schodach, ale stanęła na ich szczycie, prezentując swą postać na tle świateł w holu, i zerknęła z powrotem na ulicę.
– Czy ten nieszczęsny dżentelmen odniósł poważne obrażenia? – spytała.
– Nie żyje! – krzyknęło kilka głosów.
– Nie, nie, jeszcze żyje! – sprzeciwił się ktoś inny.
– Ale umrze, zanim dotrze do szpitala!
– To dzielny człowiek – powiedziała jakaś kobieta.
– Ukradliby pani torebkę i zegarek, gdyby nie on, to był gang i to bezlitosny! Och, oddycha!
– Nie może tak leżeć na ulicy – czy możemy go wnieść do środka, proszę pani?
– Oczywiście. Wnieście go do saloniku, mamy tutaj wygodną sofę. Tędy proszę!
Powoli, uroczyście wniesiono go do Briony Lodge i położono w głównym pokoju, a ja nadal obserwowałem rozwój wydarzeń z mojego stanowiska przy oknie. Zapalono lampy, ale zasłony nie zostały zaciągnięte, więc widziałem Holmesa leżącego na kanapie. Nie wiem, czy miał wyrzuty sumienia z powodu roli, jaką odgrywał w tej chwili, za to ja nigdy nie czułem się tak zawstydzony jak w momencie, gdy zobaczyłem, jak ta piękna osoba, przeciwko której konspirowałem, z gracją i serdecznością opiekuje się rzekomym rannym. Jednakże rozumiałem, że popełniłbym największą nielojalność wobec Holmesa, gdybym teraz wycofał się z roli, którą mi powierzył. Kazałem więc zamilknąć wyrzutom sumienia i wyciągnąłem rakietę dymną z kieszeni.
– W końcu – pomyślałem – nie mamy zamiaru zrobić jej krzywdy, jedynie nie dopuszczamy, aby to ona kogoś skrzywdziła.
Holmes usiadł na kanapie i zauważyłem, że wykonuje gesty człowieka, któremu brak powietrza. Jakaś służąca rzuciła się do okna i je otwarła. W tej samej chwili zobaczyłem, jak Holmes podnosi rękę i na ten sygnał rzuciłem rakietę do pokoju z krzykiem „pali się!”. Ledwo wydałem z siebie ten dźwięk, kiedy cały tłum widzów – dobrze ubranych i źle ubranych dżentelmenów, stajennych i służących – podchwycił moje ostrzeżenie, krzycząc „pali się!”, „pożar!”. Gęste chmury dymu wydobywały się z pokoju przez otwarte okno. Zauważyłem pędzące postacie i moment później usłyszałem głos Holmesa, zapewniającego, że to fałszywy alarm. Uciekając przez wrzeszczący tłum, pośpieszyłem na róg ulicy i dziesięć minut później z radością ujrzałem obok siebie mego przyjaciela, po czym razem uciekliśmy z tego miejsca kompletnego chaosu. Szliśmy szybko w ciszy przez kilka minut, aż zeszliśmy w dół jednej ze spokojnych uliczek, które prowadzą bezpośrednio do Edgeware Road.
– Doskonale sobie poradziłeś, doktorku – zauważył. – Nikt nie zrobiłby tego lepiej. Fantastycznie!
– Czy masz fotografię?
– Wiem, gdzie się znajduje.
– Jak się dowiedziałeś?
– Pokazała mi, jak przewidywałem.
– Zupełnie tego nie rozumiem.
– Nie chcę robić z tego tajemnicy – powiedział, śmiejąc się. – Sprawa była perfekcyjnie prosta. Oczywiście wiedziałeś, że wszyscy obecni na ulicy to moi ludzie? Wszystkich zaangażowałem na ten wieczór.
– Oczywiście, że to odgadłem.
– Potem, kiedy zaczęła się kłótnia, miałem w dłoni małą, czerwoną farbę. Rzuciłem się do przodu, upadłem, przycisnąłem dłoń do twarzy i stąd pochodził ten wzbudzający współczucie obraz. To stary trik.
– To też odgadłem.
– Następnie wnieśli mnie do środka. Musiała mnie przyjąć. Cóż innego mogła zrobić? I wniesiono mnie do saloniku, który jest tym właśnie pokojem, w którym – jak podejrzewałem – ukryto fotografię. Znajduje się pomiędzy tym pokojem i jej sypialnią. Zdecydowałem się to sprawdzić. Położyli mnie na kanapie, zasugerowałem, że brak mi tchu, więc musieli otworzyć okno i wtedy nadeszła twoja szansa.
– W jaki sposób ci to pomogło?
– To było bardzo ważne. Kiedy kobieta widzi, że jej dom staje w płomieniach, instynkt podpowiada jej, że musi pośpiesznie ratować rzecz, która ma dla niej największą wartość. Jest to impuls, którego nie da się pokonać i nieraz już go wykorzystałem. Było to dla mnie bardzo przydatne w przypadku skandalu Darlingtona, podobnie jak w sprawie Arnsworth Castle. Matka łapie wtedy swoje dzieciątko, panna chwyta klejnoty. Zdawałem sobie sprawę, że nasza dama w domu nie ma niczego, co byłoby dla niej cenniejsze niż przedmiot, którego poszukujemy. Na pewno rzuci się, aby go ratować. Alarm pożarowy został doskonale odegrany, dym i krzyki wystarczyłyby, aby wstrząsnąć stalowymi nerwami. Pięknie zareagowała. Fotografia jest we wnęce za przesuwnym panelem, tuż powyżej prawego sznura od dzwonka. Irena Adler znalazła się tam w jednym momencie i zauważyłem zdjęcie, kiedy prawie je stamtąd wyrwała. Kiedy krzyknąłem, że to fałszywy alarm, odłożyła je z powrotem na miejsce, spojrzała na dymną rakietę, wypadła z pokoju i więcej już jej nie widziałem. Wstałem i, przepraszając, uciekłem z jej domu. Zawahałem się, czy spróbować zabezpieczyć natychmiast tę fotografię, ale dorożkarz wszedł do środka i patrzył na mnie podejrzliwie, więc uznałem, że bezpieczniej będzie poczekać, nadmierny pośpiech mógłby wszystko zrujnować.
– A teraz? – spytałem.
– Nasze śledztwo jest praktycznie zakończone. Jutro złożę jej wizytę wraz z królem i oczywiście z tobą, jeżeli zechcesz. Wprowadzą nas do salonu, gdzie każą poczekać na damę. Ale jest bardzo prawdopodobne, że kiedy się pojawi, nie znajdzie już ani nas, ani fotografii. Być może satysfakcję jego królewskiej wysokości sprawi fakt, że odzyska ją własnymi rękoma.
– Kiedy ją odwiedzisz?
– Jutro o ósmej rano. O tej porze nie będzie jeszcze na nogach, tak więc będziemy mieli otwartą drogę. Musimy się spieszyć, ponieważ to małżeństwo może oznaczać całkowitą zmianę w jej życiu i zwyczajach. Bezzwłocznie wysyłam telegram do króla.
Dotarliśmy na Baker Street i zatrzymaliśmy się przy drzwiach. Holmes przeszukiwał kieszenie, aby znaleźć klucz, kiedy ktoś przechodząc, powiedział:
– Dobranoc, panie Sherlocku Holmes.
O tej porze na chodniku było kilka osób, ale pozdrowienie nadeszło od szczupłego młodzieńca w surducie, który pośpiesznie przeszedł obok nas.
– Już słyszałem gdzieś ten głos – powiedział Holmes, patrząc w oświetloną ulicę. – Teraz zastanawiam się, kto to, do diabła, może być.
Spałem tej nocy na Baker Street i konsumowaliśmy naszą ranną kawę z grzanką, kiedy król Bohemii wpadł do pokoju.
– Naprawdę pan ją przechwycił?! – krzyknął, chwytając Sherlocka Holmesa za ramiona i patrząc z nadzieją w jego twarz.
– Jeszcze nie.
– Ale ma pan nadzieję?
– Mam nadzieję.
– W takim razie chodźmy! Nie mogę się doczekać!
– Musimy mieć dorożkę.
– Nie, mój powóz czeka.
– W takim razie to uprości sprawę. – Zeszliśmy i wyruszyliśmy jeszcze raz do Briony Lodge.
– Irena Adler wyszła za mąż – zauważył Holmes.
– Za mąż? Kiedy?
– Wczoraj.
– Za kogo?
– Za angielskiego prawnika o nazwisku Norton.
– Ale to niemożliwe, żeby go kochała!
– Mam nadzieję, że tak.
– A dlaczego ma pan nadzieję?
– Ponieważ to oszczędziłoby waszej królewskiej mości wszelkich obaw co do przyszłości. Jeżeli ta dama kocha swego męża, nie kocha waszej królewskiej wysokości, jeżeli nie kocha pana, w takim razie nie ma już powodu, aby mieszać się w pana plany matrymonialne.
– To prawda. A mimo to, cóż! Żałuję, że nie należy do mego stanu! Cóż to byłaby za królowa! – Popadł w ponure milczenie, którego nie przerwał, aż dotarliśmy do Serpentine Avenue.
Drzwi Briony Lodge były otwarte, a na schodach stała starsza kobieta. Patrzyła na nas sardonicznym wzrokiem, kiedy wysiadaliśmy z powozu.
– Pan Sherlock Holmes, jak przypuszczam – powiedziała.
– Tak, to ja – odpowiedział mój towarzysz, patrząc na nią pytającym i raczej zaszokowanym spojrzeniem.
– Rzeczywiście! Moja pani uprzedziła mnie, że prawdopodobnie pan się wkrótce stawi. Wyjechała dziś rano ze swoim mężem pociągiem o piątej piętnaście z Charing Cross, udając się na kontynent.
– Co?! – Sherlock Holmes zachwiał się do tyłu i aż pobladł ze smutku i zdziwienia. – Czy mam rozumieć, że wyjechała z Anglii?
– I nie ma zamiaru nigdy tu powrócić!
– A papiery?! – spytał chrapliwie król i dodał: – Wszystko stracone.
– Zobaczymy – odepchnąwszy służącą, Holmes wpadł do salonu, a za nim król i ja. Meble były porozrzucane na wszystkie strony, usunięto półki, wysunięto szuflady, jak gdyby dama w pośpiechu wszystkie je przeszukała, zanim zdecydowała o ucieczce. Holmes podbiegł do taśmy dzwonka, odsunął małą, wysuwaną pokrywkę, włożył do środka dłoń, wyciągnął zdjęcie oraz list. Zdjęcie przedstawiało Irenę Adler w wieczorowej sukni, a list był zaadresowany do „Jaśnie Wielmożnego Sherlocka Holmesa – nie wydawać, dopóki się nie stawi”. Mój przyjaciel rozdarł kopertę i wszyscy trzej przeczytaliśmy list razem. Został opatrzony datą poprzedniego wieczoru i miał następującą treść:
Mój drogi Panie Sherlocku Holmes.
Naprawdę rozegrał Pan to wspaniale, całkowicie uwierzyłam w Pana przedstawienie. Dopiero po alarmie pożarowym nabrałam podejrzeń, ale kiedy zorientowałam się, że ujawniłam skrytkę, zaczęłam zastanawiać się. Ostrzegano mnie przed Panem kilka miesięcy wcześniej. Powiedziano mi, że jeżeli król zaangażuje agenta, będzie nim z pewnością Pan i dano mi Pański adres. A mimo to dzięki swym sztuczkom zdołał Pan zmusić mnie do wyjawienia prawdy, którą chciał Pan poznać. Gdy nabrałam podejrzeń, nie mogłam pomyśleć źle o takim miłym, starym księdzu, ale wie Pan, szkolono mnie samą na aktorkę. Przebranie za mężczyznę nie jest dla mnie niczym nowym, często korzystam ze swobody, jaką to mi daje. Wysłałam Johna – dorożkarza, aby Pana śledził, pobiegłam po schodach, przebrałam się w męski strój do spaceru i zeszłam na dół w momencie, kiedy Pan odchodził. Cóż, poszłam za Panem aż do drzwi Pańskiego mieszkania i w ten sposób upewniłam się, że jestem rzeczywiście przedmiotem zainteresowania słynnego Sherlocka Holmesa. Wtedy dość nierozsądnie powiedziałam Panu «dobranoc» i wyruszyłam do Temple na spotkanie z moim mężem. Oboje uznaliśmy, że najlepszą metodą będzie ucieczka, skoro jestem ścigana przez tak wspaniałego antagonistę, tak więc kiedy pojawi się Pan tutaj jutro, gniazdko będzie puste. Co do fotografii, Pański klient może być spokojny. Kocham i jestem kochana przez mężczyznę dużo lepszego niż on. Król może teraz robić, co zechce bez żadnych problemów ze strony osoby, którą tak okrutnie skrzywdził. Zachowuję to zdjęcie jedynie dla zabezpieczenia – jako broń, która zawsze będzie mnie chronić przed ewentualnymi krokami, jakie on mógłby podjąć w przyszłości. Zostawiam w zamian fotografię, którą być może zechce zatrzymać.
I pozostaję, drogi Panie Sherlocku Holmes, z wyrazami szacunku
Irena Norton, z domu Adler.
– Cóż za kobieta, och, cóż za kobieta! – krzyknął król Bohemii, kiedy wszyscy trzej przeczytaliśmy ten list. – Czyż nie mówiłem wam, jak błyskotliwą i rezolutną jest osobą? Czyż nie byłaby z niej wspaniała królowa? Czyż to nie szkoda, że nie jest odpowiedniego dla mnie stanu?!
– Z tego, co dowiedziałem się o tej damie, wydaje się ona być stanu bardzo różniącego się od stanu jego królewskiej mości – powiedział chłodno Holmes. – Przepraszam, że nie zdołałem doprowadzić sprawy do bardziej udanego zakończenia.
– Wręcz przeciwnie, mój drogi panie – wykrzyknął król – to największy sukces, jaki mógł pan osiągnąć! Wiem, że ona nigdy nie złamie danego słowa. Fotografia jest teraz równie bezpieczna, jak gdyby znalazła się w ogniu.
– Cieszę się, że słyszę te słowa z ust waszej królewskiej mości.
– Jestem bardzo zobowiązany wobec pana. Proszę podać, w jaki sposób mogę pana wynagrodzić. Ten pierścień? – zdjął pierścień ze szmaragdowym wężem i zaoferował go na otwartej dłoni.
– Wasza królewska mość ma coś, co ceniłbym bardziej – powiedział Holmes.
– Wystarczy, żeby pan powiedział.
– Tę fotografię!
Król spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Fotografię Ireny?! – krzyknął. – Oczywiście, jeżeli pan sobie życzy.
– Dziękuję, wasza królewska mość. A ponieważ nic więcej już nie mamy do zrobienia, mam zaszczyt życzyć panu udanego ranka. – Pochylił się i odwrócił, nie zauważywszy dłoni, którą król do niego wyciągnął. Razem udaliśmy się do mieszkania na Baker Street. I oto w taki sposób skandal, który groził królestwu Bohemii, został zażegnany, zaś wspaniale opracowane plany pana Sherlocka Holmesa zostały zniweczone przez sprytną kobietę. Bardzo bawił go spryt kobiet, ale ostatnio jakby poniechał kąśliwych uwag na ten temat, a kiedy mówi o Irenie Adler, albo kiedy powołuje się na jej fotografię, zawsze stosuje zaszczytny tytuł – „ta kobieta”.
Pewnego jesiennego dnia ubiegłego roku odwiedziłem mego przyjaciela, pana Sherlocka Holmesa, i zastałem go pogrążonego w rozmowie z przysadzistym, starszym dżentelmenem o ognistorudych włosach. Przepraszając za najście, zamierzałem wycofać się, kiedy Holmes wciągnął mnie gwałtownie do pokoju i zamknął za mną drzwi.
– Nie mogłeś przybyć w bardziej odpowiednim momencie, mój drogi Watsonie – powiedział serdecznie.
– Obawiam się, że przeszkadzam.
– Rzeczywiście. Jestem zajęty i to bardzo.
– W takim razie mogę poczekać w sąsiednim pokoju.
– Absolutnie nie. Ten dżentelmen, panie Wilson, jest moim partnerem i pomocnikiem w wielu sprawach zakończonych sukcesem i nie mam wątpliwości, że będzie niezmiernie przydatny także w tej.
Przysadzisty dżentelmen podniósł się z krzesła i przekazał mi ukłonem pozdrowienie, rzucając jednocześnie szybkie, pytające spojrzenie swoich małych oczek ukrytych w nalanej twarzy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki