Przyjemna nienawiść - Łabuda Angelika - ebook + książka
BESTSELLER

Przyjemna nienawiść ebook

Łabuda Angelika

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Pożądanie zwycięża nad chęcią zemsty, a tajemnice wychodzą na światło dzienne. Ta historia to literatura obowiązkowa dla poszukiwaczy emocji!”

– Kinga Litkowiec

Niebezpieczne interesy, niemożliwa do powstrzymania namiętność i chęć poznania prawdy mogą mieć poważne konsekwencje... Cameron jest młodym prawnikiem, dziedzicem rodzinnej firmy. Prowadzi wygodne, pełne luksusów życie, choć w głębi serca wciąż nie może zapomnieć o przeszłości. Chętnie bierze pod swoje skrzydła niedoświadczoną, ale zdolną stażystkę.

Riley wraca do rodzinnego miasta, które opuściła jako mała dziewczynka po tragicznej śmierci rodziców. Staż w znanej firmie prawniczej ma jej pomóc zrealizować od dawna przygotowany plan, jednak sprawdzenie się w nowej roli to nie jedyne trudne zadanie, jakie czeka na nią w tym miejscu...

Kim tak naprawdę jest Riley? Kto jest odpowiedzialny za śmierć jej rodziców? I czy zemsta po latach ma sens?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 264

Oceny
4,2 (334 oceny)
183
70
48
26
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kaha0780

Nie oderwiesz się od lektury

Szybko się czyta, taka szybka i miła lektura
10
Monikalimonka

Całkiem niezła

Pierwsze wrażenie miłe. ❤ Piękna okładka. Książka spokojna bez większych akcji. Dla mnie trochę za łatwa i schematyczna. Fabuła mogła by być trochę bardziej rozwinieta I lepiej dopracowana .Ale zamysł książki dobry. Plus jest taki, że ta powieść jest dużo lepsza niż "Cassiano".
10
froggii

Nie polecam

Pomysł na książkę super. Jednak mi było bardzo trudny czytać. Akcja toczyła się bardzo szybko. Bohaterowie szybko się dogadywali - jak dzieci. A niektóre dialogi nie pasowały do siebie. Skończyłam czytać bo nie lubię nie dokończonych książek.
00
karaza

Z braku laku…

4/10 -słaba. Nie lubię nie kończyć rozpoczętej książki , dlatego ją zmęczyłam do końca.
00
Jusa153

Z braku laku…

nudna !
00

Popularność




Au­tor­ka: An­ge­li­ka Ła­bu­da
Re­dak­cja: Olga Gor­czy­ca-Po­pław­ska
Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Anna Jam­róz
Skład: Ro­bert Ku­pisz
Zdję­cia: Li­ght­Field Stu­dios Inc. / Ala­my Stock Pho­to
Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Na­ta­lia Ostap­ko­wicz
Kie­row­nik re­dak­cji: Agniesz­ka Gó­rec­ka
© Co­py­ri­ght by An­ge­li­ka Ła­bu­da © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal
Ta książ­ka jest fik­cją li­te­rac­ką. Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do rze­czy­wi­stych osób, ży­wych lub zmar­łych, au­ten­tycz­nych miejsc, wy­da­rzeń lub zja­wisk jest czy­sto przy­pad­ko­we. Bo­ha­te­ro­wie i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej książ­ce są two­rem wy­obraź­ni au­tor­ki bądź zo­sta­ły zna­czą­co prze­two­rzo­ne pod ką­tem wy­ko­rzy­sta­nia w po­wie­ści.
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.
Biel­sko-Bia­ła 2021
Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o. ul. Za­po­ra 25 43-382 Biel­sko-Bia­ła tel. 338282828, fax 338282829pas­cal@pas­cal.plwww.pas­cal.pl
ISBN 978-83-8103-846-1
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Ko­chać to tak­że umieć się roz­stać. Umieć po­zwo­lić ko­muś odejść, na­wet je­śli da­rzy się go wiel­kim uczu­ciem. Mi­łość jest za­prze­cze­niem ego­izmu, za­bor­czo­ści, jest skie­ro­wa­niem się ku dru­giej oso­bie, jest pra­gnie­niem przede wszyst­kim jej szczę­ścia, cza­sem wbrew wła­sne­mu.

Vin­cent van Gogh

Roz­dział 1

Emi­ly

Osiem­na­ście lat wcze­śniej

– Po­li­cja! Pro­szę na­tych­miast otwo­rzyć!

Na­cią­gam koł­drę na gło­wę, gdy po­now­nie sły­szę pu­ka­nie do drzwi. Boję się. Gdzie są ro­dzi­ce? Dla­cze­go ma­mu­sia i ta­tuś jesz­cze nie wró­ci­li z pra­cy?

– Mo­men­cik! – Pi­skli­wy głos pani Thomp­son roz­cho­dzi się wzdłuż ko­ry­ta­rza.

„Raz, dwa. Raz, dwa”, li­czę w my­ślach każ­dy sto­pień po­ko­na­ny przez na­szą go­spo­się.

– Emi­ly... – Wzdry­gam się, gdy czu­ję na ple­cach czy­jeś pal­ce. Przy­kła­dam dłoń do ust, sta­ra­jąc się nie wy­do­być z sie­bie żad­ne­go dźwię­ku. – Em...

Za­ci­skam po­wie­ki, a całe moje cia­ło prze­szy­wa nie­przy­jem­ny dreszcz. Koł­dra się uno­si. Sku­lo­na na ma­te­ra­cu przy­cią­gam ko­la­na pod samą bro­dę.

– Pro­szę, nie rób mi krzyw­dy... – szep­czę, wy­pusz­cza­jąc spod po­wiek kil­ka sło­nych łez. – Ma­mu­siu... – sko­wy­czę.

– Emi­ly, to ja, Ca­me­ron – sły­szę zza ple­ców zna­jo­my głos. Za­pa­dam się de­li­kat­nie w ma­te­ra­cu, kie­dy mój przy­ja­ciel sia­da koło mnie. – Nie bój się – do­da­je, przy­cią­ga­jąc mnie do sie­bie.

– Wi­dzia­łeś mo­ich ro­dzi­ców? – py­tam, ocie­ra­jąc łzy.

Po­wo­li otwie­ram oczy, a nie­po­kój usta­je, gdy tyl­ko wi­dzę twarz Ca­me­ro­na.

– Nie wi­dzia­łem, Emi­ly – od­po­wia­da smut­no, po­lu­zo­wu­jąc chwyt. Głasz­cze mnie czu­le po gło­wie i ła­pie za ręce. – Ale spo­koj­nie, na pew­no nic złe­go się nie sta­ło.

– To cze­mu do na­szych drzwi puka po­li­cja? – py­tam, po­cią­ga­jąc no­sem.

– Może ko­goś szu­ka­ją, głup­ta­sie. – Na twa­rzy Ca­me­ro­na po­ja­wia się uśmiech.

Wy­glą­da dość śmiesz­nie, bo bra­ku­je mu jed­ne­go zęba, któ­ry stra­cił, gdy wy­wró­cił się na ro­we­rze w ze­szłym ty­go­dniu.

Ca­me­ron i ja two­rzy­li­śmy zgra­ny ze­spół. Mój ta­tuś pra­co­wał w ban­ku jako ochro­niarz. Po­tra­fił od­róż­nić do­brych lu­dzi od złych. Ma­mu­sia zaj­mo­wa­ła się do­mem, któ­ry na­le­żał do ro­dzi­ców mo­je­go przy­ja­cie­la. Dzi­siaj mu­sia­ła je­chać po tatę do pra­cy, bo bo­la­ła go gło­wa. Nie lubię, gdy ro­dzi­ce mnie zo­sta­wia­ją, na­wet je­śli je­stem pod opie­ką pani Thomp­son.

– Szu­ka­ją? – po­wta­rzam z nie­do­wie­rze­niem. – Ale kogo?

– Hmm... – Ca­me­ron roz­glą­da się do­oko­ła i wska­zu­je pal­cem mo­je­go kró­li­ka, któ­ry leży pod oknem. – A może ja­kaś mała, uro­cza dziew­czyn­ka zgu­bi­ła swo­ją przy­tu­lan­kę i te­raz nie może spać?

– To może od­dam jej swo­je­go kró­li­ka, w koń­cu Pan Sza­ro­bu­ry jest w sta­nie po­cie­szyć każ­de­go! – Uśmie­cham się sze­ro­ko. – Wiesz, że on po­tra­fi od­pę­dzić złe du­chy! – Klasz­czę w ręce, opa­da­jąc do tyłu na ró­żo­we po­dusz­ki.

– A dla­cze­go Pan Sza­ro­bu­ry nie śpi z tobą, tyl­ko leży na pod­ło­dze? – Ca­me­ron pod­cho­dzi do okna i kuca, zni­ka­jąc mi z pola wi­dze­nia.

Gdy po­now­nie wsta­je, ma już w rę­kach kró­li­ka.

– Mu­siał się udać na noc­ną wę­drów­kę, kie­dy spa­łam. Wiesz, co wy­róż­nia kró­li­ki?

– Za­skocz mnie, mała. – Mój przy­ja­ciel wska­ku­je na łóż­ko i na­cią­ga na mnie koł­drę w kwia­ty.

– Przy­no­szą szczę­ście – mó­wię ci­chut­ko.

– Nie! – do­bie­ga nas krzyk pani Thomp­son.

Sły­szy­my też, jak coś upa­da na zie­mię.

– Aaaa! – krzy­czę, wtu­la­jąc się w Ca­me­ro­na.

– Ciii... – Przy­tu­la mnie moc­no i buja mną do przo­du i tyłu.

– Pani Thomp­son! Pani Thomp­son! Na co cze­kasz, Ste­ve?! We­zwij po­go­to­wie i zo­bacz, co z dzieć­mi!

Po kil­ku mi­nu­tach do mo­je­go po­ko­ju wbie­ga męż­czy­zna w czar­no-nie­bie­skim uni­for­mie. Ma też ciem­ną czap­kę ze zło­ty­mi gwiazd­ka­mi.

– Zna­la­złem ich – mówi do krót­ko­fa­lów­ki. – Chło­piec i dziew­czyn­ka, są cali i zdro­wi, tyl­ko moc­no prze­stra­sze­ni.

– Pro­szę, pro­szę... – sta­ram się coś po­wie­dzieć, ale za­pcha­ny nos mi w tym prze­szka­dza. – Pro­szę pana, gdzie są moi ro­dzi­ce? – Pa­trzę mu w oczy i wi­dzę w nich smu­tek.

Krę­ci gło­wą, zu­peł­nie jak­by mnie prze­pra­szał.

– Ca­me­ron... – Od­wra­cam gło­wę w lewo. Na jego twa­rzy wi­dzę łzy. – Gdzie ma­mu­sia i ta­tuś?! – krzy­czę i za­le­wam się łza­mi. – Mamo! Tato! – Wierz­gam no­ga­mi.

Ca­me­ron pró­bu­je mnie uspo­ko­ić, jed­nak ja ze­ska­ku­ję z łóż­ka i cho­wam się pod nim.

– Emi­ly...

Roz­dział 2

Emi­ly/Ri­ley

– Już je­stem, cio­ciu! – za­wo­ła­łam, wcho­dząc do dom­ku.

W przed­po­ko­ju ścią­gnę­łam czar­ną ma­ry­nar­kę, od­wie­si­łam ją na wie­szak, a na­stęp­nie zsu­nę­łam ze stóp bia­łe tramp­ki. To­reb­kę po­ło­ży­łam na drew­nia­nej ko­mo­dzie, po czym skie­ro­wa­łam się do kuch­ni na wprost.

– Cio­ciu Wil­low! – za­wo­ła­łam po­now­nie, jed­nak w domu pa­no­wa­ła głu­cha ci­sza.

Po­de­szłam do lo­dów­ki, z któ­rej wy­ję­łam kar­ton z so­kiem po­ma­rań­czo­wym. Od­krę­ci­łam ko­rek i upi­łam spo­ry łyk.

– Ri­ley Roy! Ile razy mam ci po­wta­rzać, abyś naj­pierw na­le­wa­ła soku do szklan­ki, a do­pie­ro po­tem piła! – Nie­mal wy­plu­łam sok, gdy ciot­ka szturch­nę­ła mnie w ple­cy.

Pod­sko­czy­łam ze stra­chu, mo­men­tal­nie się od­wra­ca­jąc.

– Boże! Cio­ciu, nie strasz mnie tak! Chcesz, że­bym do­sta­ła za­wa­łu?! – krzyk­nę­łam, od­kła­da­jąc kar­ton na blat wy­spy ku­chen­nej.

– I nie wzy­waj Pana Boga nada­rem­nie! Wy­cho­wu­ję cię już tyle lat, a ty na­dal ro­bisz, co chcesz! – Cio­cia po­de­szła do mnie i chwy­ci­ła za ra­mio­na. Spoj­rza­ła mi w oczy, a na­stęp­nie po­smut­nia­ła. – Będę za tym cho­ler­nie tę­sk­nić.... – szep­nę­ła, tłu­miąc łzy.

– Cio­ciu... – jęk­nę­łam, obej­mu­jąc ją za szy­ję. Przy­cią­gnę­łam ją do sie­bie i moc­no przy­tu­li­łam. – Nie mów tak, bo za­raz się po­pła­czę! – Sta­ra­łam się nie roz­kle­jać, jed­nak w tej sy­tu­acji było mi bar­dzo przy­kro.

Dzi­siaj był mój ostat­ni dzień w De­nver. Miesz­ka­łam tu­taj od szó­ste­go roku ży­cia, czy­li od śmier­ci ro­dzi­ców. Kie­dy tam­te­go pa­mięt­ne­go wie­czo­ru zja­wi­ła się w na­szym domu po­li­cja i po­in­for­mo­wa­ła o strze­la­ni­nie w ban­ku, zro­zu­mia­łam, o co cho­dzi. Śmierć. Stra­ta. Ból. Cier­pie­nie. Sa­mot­ność. Wszyst­kie te uczu­cia to­wa­rzy­szy­ły mi każ­de­go dnia, a nikt nie był w sta­nie ich po­wstrzy­mać. My­śla­łam, że gdy pod­ro­snę, sta­nie się to ła­twiej­sze, ale się my­li­łam. Z wie­kiem pra­gnę­łam spra­wie­dli­wo­ści, któ­rej ro­dzi­ce ni­g­dy nie uświad­czy­li. Kil­ka lat temu, kie­dy za­py­ta­łam cio­cię, jaki za­padł wy­rok w spra­wie strze­la­ni­ny, od­po­wie­dzia­ła krót­ko: „Oni wy­gra­li”. Ten świat rzą­dzi się wła­sny­mi pra­wa­mi. Pie­nią­dze, wła­dza, pre­stiż to wszyst­ko, cze­go po­trze­ba, aby sta­wiać wa­run­ki. Obroń­ca zbrod­nia­rzy, czy­li oj­ciec mo­je­go przy­ja­cie­la z dzie­ciń­stwa Ca­me­ro­na, spra­wił, że tam­ci unik­nę­li kary. Wy­szli na wol­ność po tym, jak za­bi­li tro­je lu­dzi.

Chęć ze­msty i za­dość­uczy­nie­nia kieł­ko­wa­ła we mnie od lat. Dla­te­go po­sta­no­wi­łam ukoń­czyć pra­wo i zo­stać pro­ku­ra­to­rem. Wie­rzy­łam, że tyl­ko w ten spo­sób zdo­łam choć tro­chę po­móc spo­łe­czeń­stwu w ni­we­lo­wa­niu sze­rzą­ce­go się zła. Chcia­łam oczy­ścić San Die­go z wła­dzy ab­so­lut­nej spra­wo­wa­nej przez ro­dzi­nę O’Con­no­rów. Jed­nak nim sta­nę się oskar­ży­cie­lem, mu­szę od­być sze­ścio­mie­sięcz­ny staż w fir­mie, aby być w stu pro­cen­tach pew­na, po któ­rej stro­nie pra­gnę sta­nąć. Czy na pew­no chcę zo­stać pro­ku­ra­to­rem, czy wolę być obroń­cą.

– Ri­ley, nie płacz, bo znisz­czysz so­bie ma­ki­jaż! – skar­ci­ła mnie ciot­ka, nie­co się od­su­wa­jąc. Wy­tar­ła twarz ba­weł­nia­ną ście­recz­ką, któ­rą cią­gle trzy­ma­ła w rę­kach, po czym skrzy­żo­wa­ła ręce pod pier­sia­mi. – Nie ro­zu­miem, dla­cze­go zgo­dzi­łam się na twój wy­jazd. – Po­krę­ci­ła gło­wą z nie­do­wie­rze­niem.

– Bo mnie ko­chasz i sza­nu­jesz moje wy­bo­ry. Wiesz, że chcę roz­wią­zać tę spra­wę i po­mścić ro­dzi­ców.

– Nie mo­żesz żyć ze­mstą. Ona cię nisz­czy – szep­nę­ła Wil­low, opie­ra­jąc się łok­cia­mi o mar­mu­ro­wy blat.

Od­su­nę­łam wy­so­ki sto­łek sto­ją­cy po prze­ciw­nej stro­nie i usia­dłam.

– Nisz­czy mnie brak spra­wie­dli­wo­ści. Lu­dzie, któ­rzy ode­bra­li mi ro­dzi­ców, są na wol­no­ści. Kto wie, może w tym cza­sie zno­wu ko­goś za­bi­li lub okra­dli...

– Ri­ley... Da­łam ci wszyst­ko, co mo­głam. – Cio­cia ob­ró­ci­ła gło­wę w stro­nę okna. Na ho­ry­zon­cie słoń­ce po­wo­li za­cho­dzi­ło, a ruch na uli­cy ma­lał. – Zmie­ni­łam imię, na­zwi­sko, za­pew­ni­łam edu­ka­cję, cho­ciaż wiesz, że nie mamy wie­le pie­nię­dzy, sta­ra­łam się...

– Do­ce­niam to, cio­ciu. – Przy­kry­łam jej dłoń swo­ją, pra­gnąc z ca­łe­go ser­ca wy­ra­zić wdzięcz­ność. – Na­praw­dę je­stem ci bar­dzo wdzięcz­na. Wiem rów­nież, że ni­g­dy nie zdo­łam ci się od­wdzię­czyć za te wszyst­kie lata, jed­nak chcę, abyś była dum­na ze swo­jej sio­strze­ni­cy.

– Je­stem, głup­ta­sie! – po­wie­dzia­ła, od­wra­ca­jąc się w moją stro­nę. – Za­wsze by­łam, je­stem i będę. To się ni­g­dy nie zmie­ni – do­da­ła.

– Dla­te­go mnie nie po­wstrzy­muj, wiesz, co mu­szę zro­bić – szep­nę­łam.

– Wiem. Nie­ste­ty, wiem aż za do­brze. Mam do cie­bie tyl­ko jed­ną proś­bę. – Na­chy­li­ła się nad bla­tem, by przy­su­nąć się do mnie bli­żej. – Nie za­ko­chaj się w nim.

Za­ko­chaj? Czy to w ogó­le moż­li­we? Ca­me­ron O’Con­nor to tyl­ko ko­lej­na prze­szko­da do po­ko­na­nia, z któ­rą dam so­bie radę. Nie ma ta­kiej moż­li­wo­ści, abym co­kol­wiek do nie­go po­czu­ła. Może kie­dyś zna­czył dla mnie wie­le, był jak star­szy brat, jed­nak jego oj­ciec prze­kre­ślił wszyst­ko, co było mię­dzy nami. Spra­wił, że te­raz czu­ję wy­łącz­nie obrzy­dze­nie do męż­czyzn, a w szcze­gól­no­ści do Ca­me­ro­na.

– Bądź spo­koj­na, ni­g­dy, ale to ni­g­dy nie za­ko­cham się w Ca­me­ro­nie.

– A on?

– Cio­ciu, na­wet je­śli on mnie pa­mię­ta z dzie­ciń­stwa, to jako Emi­ly Evans... Ri­ley Roy to zu­peł­nie inna oso­ba, któ­ra z przy­jem­no­ścią po­ka­że mu swój cha­rak­te­rek.

– W to nie wąt­pię.

– Ro­dzi­na O’Con­no­rów za­pła­ci nam za wszyst­ko, obie­cu­ję.

Roz­dział 2

Ri­ley

Po­ran­ne słoń­ce wdzie­ra­ło się przez sza­re za­sło­ny do mo­je­go nie­wiel­kie­go po­ko­ju. To ten dzień. To dzi­siaj zmie­ni się całe moje ży­cie, a ju­tro sta­wię czo­ło naj­więk­sze­mu prze­ciw­ni­ko­wi, Ca­me­ro­no­wi. Cu­dem do­sta­łam się do jego fir­my na staż. Po­dej­rze­wam, że gdy­by jego oj­ciec żył, nie przy­szło­by mi to tak ła­two, jed­nak wal­czy­ła­bym o to z ca­łych sił. My­śla­łam o tym, jaki Ca­me­ron kie­dyś był i jaki może być dzi­siaj, i na­pi­sa­łam dłu­gi list, w któ­rym za­war­łam swo­je ma­rze­nia, pra­gnie­nia, pla­ny na przy­szłość. W więk­szo­ści przy­pad­ków nie kła­ma­łam, je­dy­nie pod­ko­lo­ry­zo­wa­łam pew­ne in­for­ma­cje.

Ob­ró­ci­łam się na łóż­ku, po czym z nie­go ze­szłam. Za­ście­li­łam je po­rząd­nie, wy­gła­dza­jąc ręką pi­ko­wa­ną na­rzu­tę. Po­dusz­ki sta­ran­nie uło­ży­łam od naj­więk­szej do naj­mniej­szej. Póź­niej po­szłam do ła­zien­ki. Wzię­łam szyb­ki prysz­nic, przy oka­zji pa­ku­jąc do ko­sme­tycz­ki po­trzeb­ne przy­bo­ry. Gdy skoń­czy­łam myć zęby, za­bra­łam się za ma­ki­jaż. Naj­pierw na­ło­ży­łam nie­wiel­ką ilość ja­sne­go pod­kła­du, któ­ry roz­pro­wa­dzi­łam pę­dzel­kiem. Po­tem wkle­pa­łam wa­ci­kiem pu­der ma­tu­ją­cy, roz­tar­łam na po­licz­kach róż, a na koń­cu wy­tu­szo­wa­łam rzę­sy. Nie chcia­łam prze­sa­dzać, bo cze­ka­ła mnie jesz­cze dwu­go­dzin­na po­dróż sa­mo­lo­tem.

Roz­cze­sa­łam szyb­ko kasz­ta­no­we wło­sy i za­plo­tłam je w war­kocz. Wy­cho­dząc z ła­zien­ki, ro­zej­rza­łam się do­oko­ła, aby spraw­dzić, czy o czymś nie za­po­mnia­łam. Zga­si­łam świa­tło i wró­ci­łam do sy­pial­ni. Tam prze­bra­łam się w ja­sne je­an­sy, bia­łą ko­szul­kę i czar­ną ka­ta­nę. Do wa­liz­ki, któ­ra le­ża­ła koło sza­fy, wrzu­ci­łam ko­sme­tycz­kę, pi­ża­mę i klap­ki. Za­pi­na­jąc za­mek, usia­dłam na pod­ło­dze i po­smut­nia­łam. Sta­ra­łam się po­wstrzy­mać łzy, jed­nak kil­ku po­zwo­li­łam spły­nąć. Szyb­ko prze­je­cha­łam pal­ca­mi pod po­wie­ka­mi, aby nie roz­ma­zać tu­szu.

„Weź się w garść, Ri­ley!”, po­my­śla­łam.

Wsta­łam z pod­ło­gi, unio­słam wa­liz­kę i wy­su­nę­łam rącz­kę. Prze­szłam kil­ka kro­ków i za­trzy­ma­łam się przy drzwiach. Opar­łam gło­wę o fra­mu­gę, wzdy­cha­jąc cięż­ko. Ten mały po­kój był moją for­te­cą przez osiem­na­ście lat. Te­raz przy­szła pora, abym to ja za­dba­ła o sie­bie. O swo­je bez­pie­czeń­stwo i szczę­ście. Je­stem pew­na, że gdy po­ko­nam de­mo­ny prze­szło­ści, z ła­two­ścią po­dej­mę de­cy­zję w spra­wie przy­szło­ści.

Wy­pu­ści­łam gło­śno po­wie­trze, gdy ze­szłam po scho­dach. Wa­liz­ka była na­praw­dę cięż­ka.

– Co ty tam spa­ko­wa­łaś? Je­steś cała za­czer­wie­nio­na. – Ciot­ka wy­chy­li­ła się z kuch­ni, bacz­nie mnie ob­ser­wu­jąc.

– Tyl­ko naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy – wy­mam­ro­ta­łam, prze­py­cha­jąc się koło niej.

W po­miesz­cze­niu uno­sił się ape­tycz­ny za­pach na­le­śni­ków z cze­ko­la­dą. Po­de­szłam do sto­li­ka, na któ­rym stał ta­lerz z po­kaź­nym sto­si­kiem sma­ko­ły­ków. Za­ję­łam szyb­ko swo­je miej­sce i na­la­łam do kub­ka odro­bi­nę kawy, któ­rą za­bie­li­łam mle­kiem. Upi­łam ły­czek, chwy­ta­jąc w dru­gą dłoń srebr­ny wi­de­lec.

– Po­ma­łu, Ri­ley! Brzuch cię roz­bo­li, gdy bę­dziesz wszyst­ko tak szyb­ko ro­bić – po­now­nie skar­ci­ła mnie cio­cia, jed­nak już do tego przy­wy­kłam.

Mat­ko­wa­ła mi całe ży­cie i z cza­sem zro­zu­mia­łam, że wy­ni­ka to z tro­ski.

– Do­brze, ale usiądź ze mną i też zjedz. – Wska­za­łam ręką krze­sło na­prze­ciw­ko mnie. – To nasz ostat­ni wspól­ny po­si­łek, Wil­low.

– Nie przy­po­mi­naj mi, bo zno­wu będę pła­kać – wes­tchnę­ła, sia­da­jąc. Odło­ży­ła ście­recz­kę obok ta­le­rza i na­ło­ży­ła so­bie na­le­śni­ka. – Jesz­cze ni­g­dzie nie po­je­cha­łaś, a ja już tę­sk­nię.

– Będę dzwo­nić, co­dzien­nie – obie­ca­łam, prze­ły­ka­jąc mały ka­wa­łek. – I pi­sać.

– To nie to samo...

– Cio­ciu, roz­ma­wia­ły­śmy już o tym. – Sta­ra­łam się ją uspo­ko­ić i pod­nieść na du­chu.

– Do­ro­słaś tak szyb­ko. Ża­łu­ję dni, kie­dy się kłó­ci­ły­śmy... To był zmar­no­wa­ny czas.

Ob­rzu­ci­łam ją uważ­nym spoj­rze­niem. Pra­gnę­łam za­pa­mię­tać ją taką, jaką jest te­raz. Bu­rza czer­wo­nych lo­ków się­ga­ją­cych do ra­mion. Zie­lo­ne oczy, pie­gi roz­sy­pa­ne po ca­łej twa­rzy. Kwa­dra­to­we oku­la­ry w czar­nej gru­bej opra­wie, do­da­ją­ce jej cha­rak­te­ru. Wi­dać było po niej zmę­cze­nie, ale za­wsze da­wa­ła z sie­bie wszyst­ko i ni­g­dy nie na­rze­ka­ła. Uśmiech­nę­łam się sze­ro­ko, tłu­miąc w ten spo­sób smu­tek roz­sa­dza­ją­cy mnie od środ­ka. Cza­sa­mi mu­si­my po­świę­cić się dla in­nych, aby ży­cie sta­ło się pięk­niej­sze. Ile­kroć mama czy­ta­ła mi baj­ki na do­bra­noc, za­wsze po­wta­rza­ła, abym sza­no­wa­ła in­nych i dba­ła o tych, któ­rych ko­cham. Cio­cię ko­cha­łam naj­bar­dziej na świe­cie, bo tyl­ko ona mi zo­sta­ła. Dla niej zro­bi­ła­bym wszyst­ko.

– Mam coś na twa­rzy, że mi się tak przy­glą­dasz? – Z za­my­śle­nia wy­rwa­ła mnie dłoń tuż przed mo­imi ocza­mi.

– Nic nie masz, cio­ciu, po pro­stu przy­glą­dam się, aby jak naj­le­piej utrwa­lić twój ob­raz w gło­wie – od­po­wie­dzia­łam szcze­rze, od­kła­da­jąc wi­de­lec. – Zrób­my so­bie zdję­cie, do­brze?

Wsta­łam, obe­szłam sto­lik i wy­ję­łam te­le­fon z kie­sze­ni spodni. Od­blo­ko­wa­łam ekran i uru­cho­mi­łam apa­rat.

– Prze­stań! Wy­glą­dam jak sie­dem nie­szczęść! – pro­te­sto­wa­ła.

– Wy­glą­dasz prze­pięk­nie, cio­ciu. A te­raz się uśmiech­nij. Na raz, dwa... – Wy­cią­gnę­łam rękę do przo­du i za­czę­łam od­li­czać. Uśmiech­nę­łam się sze­ro­ko i wci­snę­łam przy­cisk, gło­śno mó­wiąc: – Trzy!

***

– Dzię­ku­ję i ży­czę przy­jem­ne­go lotu! – Kon­tro­ler­ka ode­rwa­ła ka­wa­łek mo­je­go bi­le­tu, od­da­jąc mi go wraz z pasz­por­tem.

– Dzię­ku­ję – od­po­wie­dzia­łam, uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko, po czym od­wró­ci­łam się na pię­cie, aby jesz­cze raz spoj­rzeć na cio­cię. Mimo że to stre­fa od­lo­tów, ubła­ga­łam jed­ne­go z ochro­nia­rzy, aby po­zwo­lił Wil­low od­pro­wa­dzić mnie do rę­ka­wa. To na­sze ostat­nie spo­tka­nie w tym roku, tak­że chcia­łam jak naj­dłu­żej być w jej po­bli­żu. Wy­cią­gnę­łam rękę i po­ma­cha­łam.

– Ko­cham cię! – krzyk­nę­łam na całe gar­dło, igno­ru­jąc lu­dzi cze­ka­ją­cych w ko­lej­ce obok mnie.

– Ja cie­bie moc­niej! – nie po­zo­sta­ła mi dłuż­na.

Uwiel­bia­łam ją za by­cie sobą. Ni­g­dy nie uda­wa­ła per­fek­cyj­nej. Mia­ła wady, ale tak­że mnó­stwo za­let, chy­ba jak każ­dy z nas.

– Że­gnaj, De­nver... – szep­nę­łam, roz­glą­da­jąc się do­oko­ła. – Będę tę­sk­nić.

Ści­snę­łam moc­niej to­reb­kę, czu­jąc pa­znok­cie wbi­ja­ją­ce się we wnę­trze pra­wej dło­ni. Od­wró­ci­łam się na pię­cie i po­chy­li­łam gło­wę. Po­wol­nym kro­kiem we­szłam do dłu­gie­go bia­łe­go tu­ne­lu, któ­rym uda­łam się wprost na po­kład sa­mo­lo­tu. Tam bez pro­ble­mu zna­la­złam swo­je miej­sce. Uda­ło mi się do­stać fo­tel tuż przy oknie. Po­dzi­wia­nie wi­do­ków z lotu pta­ka było dla mnie na­miast­ką wol­no­ści, któ­rą otrzy­ma­łam od cio­ci.

Praw­dzi­we ży­cie za­czy­na się wła­śnie te­raz.

San Die­go, nad­cho­dzę.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu peł­nej wer­sji książ­ki