Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie możemy wybrać, z kim połączy nas pokrewieństwo, ale możemy zdecydować, kto będzie naszą rodziną
Wraz ze śmiercią ukochanej opiekunki Wandy Wellington siedemnastoletnia Jane Miller traci ostatnią bliską sobie osobę. Osierocona dziewczyna musi doczekać dorosłości w domu syna Wandy, Andrew, jego żony Anny i ich dwóch synów. Na szczęście Wellingtonowie nie są jej zupełnie obcy - o ile w towarzystwie dorosłych Jane od zawsze czuła się skrępowana, o tyle w osiemnastoletnim Luke'u znalazła bratnią duszę, a w sześcioletnim Milesie młodszego brata, którego nigdy nie miała.
Zmiana otoczenia po śmierci Wandy niesie za sobą nie tylko paraliżujące uczucie wyobcowania, ale też powrót do przeszłości. Chodzi o przyjaciół Luke'a - Briana, Lucy, Patricka i Haydena. Owszem, myśl o spotkaniu z Brianem i Lucy przywołuje wiele cudownych wspomnień, jednak tego samego nie można powiedzieć o pozostałej dwójce. Hayden w szczególności zaszedł Jane za skórę, ponieważ nikt nigdy nie upokarzał jej tak jak on.
Od ich ostatniego spotkania minęło sporo czasu. Jane jeszcze nie wie, jak wiele się zmieniło i ile jej umykało, gdy przyjeżdżała w odwiedziny do Wellingtonów. Wkrótce zrozumie, że ludzie, których - jak jej się wydawało - dobrze znała, nawet w połowie nie są tacy, za jakich ich miała.
Nadeszła chwila, by zdjąć maski i pokazać Jane druzgocącą prawdę. Czy dziewczyna udźwignie to, co się pod nimi kryje...?
Książka dla czytelników powyżej piętnastego roku życia.Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Monika Rutka
Przystań lepszego jutra
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.
Opieka redakcyjna: Barbara Lepionka
Redakcja: Anna Skóra
Korekta: Jarosław Lipski
Zdjęcie na okładce wykorzystano za zgodą Shutterstock.
Cytat na str. 363 – L. M. Montgomery, Ania z Zielonego Wzgórza, tł. Rozalia Bernsteinowa, wydawnictwo MG 2022 (wydanie ilustrowane).
ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE
tel. 32 230 98 63
e-mail: [email protected]
WWW: https://beya.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Drogi Czytelniku!
Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres
https://beya.pl/user/opinie/przyst_ebook
Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
ISBN: 978-83-289-0598-6
Copyright © Monika Rutka 2024
Dla wszystkich błądzących po ciemnym lesie.
Abyście zobaczyli promyk nadziei iodnaleźli swoją polanę.
Drogie Czytelniczki, drodzy Czytelnicy!
Wtrosce oWas informujemy, że wksiążce pojawiają się takie wątki, jak: problemy rodzinne, przyjmowanie substancji odurzających, scena intymna, niecenzuralne słownictwo, które mogą być nieodpowiednie dla osób wrażliwych bądź tych, które przeżyły traumę. Zalecamy ostrożność przy lekturze.
Pamiętajcie – jeśli zmagacie się zproblemami, trudnym czasem, smutkiem, porozmawiajcie otym zkimś bliskim lub zgłoście się po pomoc do specjalistów.
Jest moim najlepszym przyjacielem. Druhem, który jako jedyny nigdy mnie nie opuścił. Budzę się znim iwjego objęciach zasypiam.
Myślałam, że nadejdzie kiedyś dzień, gdy otworzę oczy inie poczuję jego obecności.
Ale nie.
Strach stał się częścią mnie. Płynie wmoich żyłach. Oplata swoimi mackami, nie pozwalając się ruszyć.
Aja tak bardzo chciałabym uciec.
Omiatam wzrokiem pokój, którego ściany pamiętają wojnę oraz niejeden kryzys tego kraju. Zaciągam się zapachem płynu do płukania tkanin oraz olejku do konserwacji mebli, a przed oczami mam wspomnienia wszystkich chłodnych wieczorów spędzonych tu z Wandą. Zawsze, gdy temperatura spadała poniżej dziesięciu stopni Celsjusza, rozpalałyśmy w kominku, siadałyśmy na naszych kwiecistych fotelach i rozmawiałyśmy. Robiłyśmy to godzinami, czasami aż do świtu.
Choć dzieliło nas ponad pięć dekad, nie czułyśmy tej różnicy wieku. Wymieniałyśmy się poglądami, spostrzeżeniami oraz prowadziłyśmy zawzięte dyskusje, popijając herbatę z imbirem.
Była dla mnie jak rodzina.
– Gotowa? – Słyszę za plecami Andrew, którego specyficzna chrypa w głosie pojawiła się wraz z rzuceniem przez niego palenia.
Kiwam nieznacznie głową, nie mając pewności, czy to zauważy.
Ostatni raz spoglądam na puste półki kredensu. Jeszcze tydzień temu wypełniały je książki oraz przepiękna zastawa. Wyciągałyśmy ją tylko w niedziele i święta. Wanda mówiła, że jadała na niej, jeszcze będąc dzieckiem. Teraz zniknie między dziesiątkami kartonów i prawdopodobnie zabiorę ją ze sobą dopiero po mojej osiemnastce, ponieważ jej syn, Andrew Wellington, stawia na nowoczesną klasykę. Czyli na wnętrze bez duszy.
Podnoszę z podłogi niewielką walizkę, w której zamknęłam najważniejsze pamiątki, po czym wymijam stojącego za mną mężczyznę i wychodzę na dwór. Od kilku dni pogoda idealnie oddaje to, co dzieje się w moim wnętrzu. Ciemne chmury zwiastujące kolejną ulewę zawisły nad Horwich i zdecydowanie nie zamierzają się stąd ruszyć.
– Będzie padać – mamrocze Wellington, stając obok mnie.
Bez słowa idę do samochodu. Zajmuję miejsce na tylnej kanapie, zapinam pas, a walizkę umieszczam na udach. Mój nowy opiekun prawny dołącza do mnie chwilę później. Nie odzywa się. Chyba widzi, że nie mam ochoty z nim rozmawiać. Cóż, przynajmniej na takie rzeczy nie jest ślepy.
W chwili odpalenia silnika przenoszę wzrok na budynek, który od jedenastego roku życia nazywałam domem. Im dłużej na niego patrzę, tym mniejszy się robi, aż w końcu znika.
Droga do Formby, czyli miejsca, w którym muszę przeczekać do pełnoletności, zajmuje niespełna godzinę. Do pełnoletności, ponieważ właśnie wtedy zamierzam się usamodzielnić. Gdzieś daleko stąd. Najlepiej na drugim końcu świata.
– Jesteśmy na miejscu. – Andrew odzywa się po raz drugi w ciągu godziny, a ja po raz drugi zostawiam jego słowa bez odpowiedzi.
Wiem, że jesteśmy na miejscu. Byłam tutaj kilkanaście razy, ale on pewnie nawet tego nie pamięta.
Samochód zatrzymuje się przed wielką bramą, którą uruchamia autopilot. Powoli wjeżdżamy na posesję, a ja przyglądam się ogrodowi. Zachwycałam się nim już pierwszego dnia, gdy go zobaczyłam. Kwiaty są równo posadzone, żywopłoty idealnie przycięte, a trawa tak soczyście zielona, że człowiek marzy tylko o tym, aby zanurzyć w niej bose stopy.
Idę śladem Andrew i wysiadam z auta. Z walizką w ręku przyglądam się budynkowi z beżowej cegły. Z zewnątrz ten dom ma olbrzymi potencjał. Jego dziewiętnastowieczny klimat idealnie wpasowuje się w moje gusta. Nie mam tylko pojęcia, co poszło nie tak przy wystroju wnętrz.
– Chodźmy. – Wellington posyła mi lekki uśmiech. Otwiera dla mnie drzwi, a do moich nozdrzy dociera zapach wanilii. Wchodzę do środka i rozglądam się po jasnym, przestronnym holu. Od zeszłego roku nic się tu nie zmieniło.
– O, jesteście.
Spuszczam wzrok ze szklanego żyrandola na idącą w naszym kierunku Annę – żonę Andrew Wellingtona. Ubrana w garniturowe spodnie oraz koszulę kobieta podchodzi i wysuwa ku mnie dłoń.
– Witaj, Jane – mówi oficjalnie, jak to ma w zwyczaju.
– Cześć. – Przestępuję z nogi na nogę, gdy wyswobadzam rękę z jej lodowatego uścisku.
– Zjesz coś? A może chciałabyś odpocząć? Na pewno jesteś zmęczona podróżą.
Tym oto sposobem rozpoczynam swój kilkumiesięczny maraton sztucznych uśmiechów i rozmów.
Nie mam nic do Anny, ale też nie jestem z nią jakoś zżyta. Gdyby mi się chciało, mogłabym policzyć, ile razy w życiu ją widziałam. Odwiedzała nas tylko w święta i urodziny Wandy, a kiedy to robiła, rozmawiała z nami o pogodzie. Nigdy nie dała się bliżej poznać, więc nawet nie wiem, z kim tak naprawdę mam do czynienia.
Anna spogląda ukradkiem na męża, a ja uświadamiam sobie, że nie odpowiedziałam na jej pytania.
– Chciałabym odłożyć gdzieś swoje rzeczy, jeśli to nie problem. – Ściskam mocniej uchwyt walizki.
– Naturalnie, zatem…
– Miles, co się tak skradasz? – przerywa jej Andrew.
Wychylam się, wzrokiem od razu odnajdując małego szatyna. Stoi w przejściu do salonu.
– Pamiętasz Jane? – pyta Anna. – Może się przywitasz?
– Cześć, Miles. – Macham do sześciolatka, na co ten odpowiada mi nieśmiałym uśmiechem.
Chłopiec podchodzi do mnie powoli z mieczem świetlnym w rękach.
– Wow, ale super! – Nachylam się, by znaleźć się na jego wysokości. – Lubisz Gwiezdne wojny?
Miles kiwa głową.
– Ja też! Oglądałam je milion razy. Kto jest twoim ulubionym bohaterem?
– Chyba… – Zastanawia się chwilę. – Chyba Anakin Skywalker.
– No co ty? Poważnie? Moim też!
Kąciki ust chłopca unoszą się wyżej.
– Serio?
– Serio, serio.
– Ale super! – Patrzy na Annę. – Mamo, czy mogę pokazać Jane moją kolekcję figurek?
– Kochanie, Jane jest pewnie wyczerpana i chciałaby…
– Chętnie ją zobaczę – wtrącam. – Ale najpierw odniosę torbę. Okej, Miles?
– No, dobra!
Ilekroć chłopiec przyjeżdżał do Wandy, musiałam na nowo zaskarbiać sobie jego sympatię, ponieważ mnie zapominał. Na szczęście potrzebowałam do tego niewiele czasu. Miles tylko z początku bywa nieśmiały. Gdy się rozkręci, trudno go zatrzymać.
– W takim razie chodź, sprzątniemy zabawki, a tata zaprowadzi Jane do jej pokoju. – Anna chwyta dłoń syna i kieruje się z nim w stronę schodów.
Ja w tym czasie zdejmuję buty.
– A więc… – Andrew sprawia wrażenie zakłopotanego, gdy zostajemy sami. – Na prawo są kuchnia i jadalnia, na lewo salon oraz biblioteka. Przy drzwiach prowadzących do ogrodu mamy łazienkę, a zaraz obok zejście do piwnicy. Tam znajdują się pralnia i siłownia. – Idę za nim na piętro. Korytarz jest takiej samej wielkości co ten na dole. – Pierwsze drzwi na lewo to pokój Milesa, kolejne to toaleta, mój gabinet i sypialnia moja oraz Anny. Ostatnie drzwi po prawej to twój pokój, masz tam swoją łazienkę. Obok drugi salon, pokój Luke’a, no i pokój dla gości.
– Znam ten dom, byłam tu wiele razy – uświadamiam go.
– Racja… – Drapie się po głowie. – Racja. Pokażę ci sypialnię.
Pokój, który odstąpili mi Wellingtonowie, jest naprawdę ładny, znacząco różni się od pozostałych pomieszczeń. Meble są masywne i dębowe, a ściany okrywa beżowa tapeta w białe kwiaty. Podoba mi się.
– To pomysł Wandy. – Rzadko nazywał ją matką. – Zagroziła, że jeśli nie przygotuję sypialni pod twój gust, każdej nocy będzie mnie nawiedzać. Wolę nie ryzykować.
Mimo ścisku w sercu, który przychodzi wraz ze wspomnieniem o niej, uśmiecham się do siebie. Cała Wanda.
– Jest dokładnie tak, jakby ona ją urządzała – przyznaję.
– To dobrze. Chyba. – Na jego twarzy, nie po raz pierwszy dzisiaj, pojawia się niepewność. – Kolację jemy o ósmej, zawołam cię. Tymczasem rozgość się i odpocznij.
– Dzięki.
Mężczyzna wychodzi, zostawiając mnie samą.
Odkładam walizkę na biurko i spoglądam na ustawione pod ścianą kartony, które przywieziono tu kilka dni po pogrzebie Wandy. Odnoszę wrażenie, że wszystko, co się wydarzyło po jej śmierci, zostało zaplanowane do najmniejszego szczegółu. Nie powinno mnie to dziwić, bo o jej nowotworze wiedzieliśmy od roku i mieliśmy świadomość tego, co nastąpi, ale chyba jeszcze nie przyswoiłam wszystkich zmian, które zaszły w moim życiu w ciągu ostatniego tygodnia.
Choć naprawdę chciałabym się zająć rozpakowywaniem swoich rzeczy, postanawiam odłożyć to na później. Obiecałam Milesowi, że do niego przyjdę, i zamierzam dotrzymać słowa.
Pozbywam się swetra, po czym opuszczam pokój.
– O, jesteś już.
Patrzę na wchodzącego po schodach Luke’a, starszego syna Wellingtonów.
– Co tam, młoda? – Chłopak bierze z trzymanej w ręce miski garść chrupek i wpycha je sobie do ust, gdy do mnie podchodzi.
– Młoda? – Posyłam mu pobłażliwe spojrzenie.
– Ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie mam siedemnastu lat i mogę legalnie kupić alkohol.
– To coś zmienia? Kupowałeś go też nielegalnie.
Luke przewraca oczami.
– Chciałem ci delikatnie przypomnieć, że nie złożyłaś mi życzeń urodzinowych.
– A pomyślałeś, że mogłam celowo ich nie złożyć?
Szatyn przygląda mi się chwilę, kąciki jego ust leniwie się unoszą.
– Pyskata się zrobiłaś.
– Na nasze nieszczęście – wtrąca ktoś inny.
Spoglądam na drugiego chłopaka, który staje obok Wellingtona i ostentacyjnie lustruje mnie od stóp aż po sam czubek głowy.
– Idę do Milesa, pogadamy później – mówię do Luke’a.
– Rozumiem, że nadal nie nauczyłaś się dobrych manier? – Głos Haydena Hendersona sprawia, że zastygam z ręką na klamce.
Patrzę na niego przez ramię i posyłam mu najbardziej sztuczny uśmiech, na jaki mnie stać.
– Ja po prostu dostosowuję się do poziomu intelektualnego swojego rozmówcy.
Henderson pozostaje niewzruszony, natomiast Luke śmieje się pod nosem. Nie mówiąc ani słowa więcej, wchodzę do pokoju Milesa. Wraz z przekroczeniem przeze mnie progu chłopiec zrywa się na nogi.
– Przyszłaś. – Wydaje się zdziwiony.
– No pewnie. Przecież ci to obiecałam.
Sześciolatek uśmiecha się szeroko i wysuwa spod łóżka szufladę.
– No to pokażę ci moje figurki.
Siadam na podłodze, cierpliwie czekając, aż Miles wyjmie całą kolekcję. Doskonale znam Gwiezdne wojny, ale i tak z zachwytem słucham, jak opowiada mi tę historię od nowa.
Choć nigdy nie lubiłam tu przyjeżdżać, choć tęsknota za Wandą rozrywa mi serce, mam cichą nadzieję, że kolejne miesiące nie będą tylko odliczaniem dni do moich osiemnastych urodzin.
Że odnajdę tu przynajmniej namiastkę szczęścia.
Przesuwam pudło na środek pokoju, a następnie wyrzucam z niego wszystkie ubrania. Koszule lądują na wieszakach, natomiast spodnie składam w kostkę i umieszczam na ostatniej wolnej półce.
Wczoraj padłam po szóstej, więc dziś już o czwartej trzydzieści byłam na nogach. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, postanowiłam rozpakować kartony. Tym oto sposobem zleciały mi trzy godziny.
– Jane? – Najpierw słyszę głos Anny, dopiero później ciche pukanie w drzwi.
– Możesz wejść.
Kobieta wciska głowę między skrzydło a ościeżnicę, rozgląda się po pomieszczeniu i w końcu zawiesza wzrok na mnie.
– Wybacz, że nachodzę cię z samego rana. Chciałam sprawdzić, czy wszystko w porządku. Nie zeszłaś wczoraj na kolację.
– Tak, przepraszam. Nawet nie wiem, kiedy zasnęłam.
– Och, okej. – Po jej minie stwierdzam, że nie spodziewała się takiej odpowiedzi. – W takim razie przygotuję ci śniadanie, jesteś pewnie bardzo głodna. Masz uczulenie na orzechy, prawda?
Kiwam głową.
– W porządku. Czy jest coś, czego nie lubisz?
– Nie. Ale gdyby na świecie nagle skończył się majonez Bramwells, nie byłoby mi przykro.
– Zapamiętam. – Znów ten wyćwiczony uśmiech. – Zejdziesz na dół czy przynieść ci jedzenie do pokoju?
– Zejdę.
– W porządku.
Gdy wychodzi, wypuszczam nieświadomie wstrzymywane powietrze. Nigdy nie lubiłam zostawać sam na sam z Anną, bo rozmowy z nią zawsze były bardzo sztywne. Wydaje mi się, że jeszcze nie słyszałam jej śmiechu. Nawet dowcipy Wandy jej nie bawiły, a te były naprawdę śmieszne i nieraz doprowadzały mnie do łez.
Przed śniadaniem postanawiam dokończyć układanie rzeczy w szafie. Pół godziny później schodzę na parter.
– Nie wiedziałam, na co masz ochotę – wyjaśnia Anna, widząc zapewne moje zdziwienie.
Stół wypełniony jest po brzegi najróżniejszymi potrawami.
– Taką ilością można by nakarmić wojsko. – Zajmuję wskazane przez kobietę miejsce. – Nie jestem wybredna, jem wszystko.
– Każdy ma swoje preferencje smakowe. – Siada naprzeciwko mnie. – Ty ich nie masz?
– Nie. – Sięgam po kawiarkę i nalewam sobie kawy. – Są potrawy, które lubię bardziej od innych, ale wiem, że jednego dnia mogę mieć wybór, a drugiego już nie.
– Co masz przez to na myśli?
– To, że kiedyś mogę szukać tego jedzenia. – Upijam łyk napoju. – Kiedy człowiek jest głodny, naje się wszystkim, co mu się da.
Anna przygląda mi się bez słowa. Odwraca wzrok dopiero wtedy, gdy ktoś wchodzi do pomieszczenia.
– Wcześnie wstałeś, to do ciebie niepodobne – mówi.
Miles przeciera pięściami oczy. Włosy ma roztrzepane, a policzki zaróżowione.
– Mamo, zrobisz mi płatki? – Zajmuje miejsce obok mnie. – Cześć, Jane.
– Cześć, wyspany?
– Nie. – Ziewa. – Śniło mi się, że z nami zamieszkałaś, i się obudziłem, i przypomniałem sobie, że z nami mieszkasz, i się ucieszyłem, i nie mogłem już zasnąć. Czy dzisiaj też pobawimy się figurkami?
– Kochanie, nie męcz tak Jane. – Anna stawia przed nim miskę. – Dopiero co tu przyjechała, a ty już ją osaczasz.
– Osaczasz? – powtarza zaciekawiony. – A co to znaczy?
Kobieta wraca na swoje miejsce, nie spuszczając wzroku z syna.
– To znaczy, że nie dajesz Jane przestrzeni, której każdy z nas czasami potrzebuje. Gdy kogoś osaczasz, możesz doprowadzić do tego, że dana osoba nie będzie czuła się najlepiej w twojej obecności.
Mina Milesa rzednie.
– Nie przeszkadza mi jego towarzystwo. Świetnie się razem bawimy, prawda? – Spoglądam na chłopca. – Może po śniadaniu rozpakujemy resztę moich rzeczy, a później pójdziemy do ciebie? Co powiesz na taki plan? Podoba ci się?
– No!
– Super, w takim razie wcinaj. Musisz mieć siłę, tych pudeł trochę jeszcze jest.
Miles od razu bierze się do jedzenia płatków. Ja natomiast dopijam kawę i przegryzam najzwyklejszą kanapkę z serem. Mam wyrzuty sumienia, bo Anna bardzo się postarała. Przygotowała bekon, jajka sadzone, fasolkę, podsmażane kiełbaski i wiele innych smakołyków. Rzecz w tym, że ostatnio jakoś nie mam apetytu.
Po śniadaniu proponuję kobiecie pomoc w sprzątaniu, ale odmawia. Idziemy zatem z Milesem do mojego pokoju. Chłopiec pomaga mi ułożyć książki i ozdoby na półkach. Jego buzia nawet na chwilę się nie zamyka. Zadaje mnóstwo pytań, wszystkim się zachwyca, a ja jestem nim coraz bardziej oczarowana.
– Jane.
– Tak?
– Co to za torba?
Zerkam na biurko, gdzie od wczoraj leży zostawiona przeze mnie walizka. Mimowolnie się uśmiecham.
– To mój największy skarb. Chcesz zobaczyć?
Oczy Milesa wręcz błyszczą z ekscytacji.
– No!
– Więc otwórz.
Młody nie waha się ani sekundy. Odbezpiecza zamki, podczas gdy ja do niego podchodzę. Siadam na podłodze i obserwuję jego reakcję. Najpierw marszczy brwi.
– Aparat?
– Tak, lubię robić zdjęcia.
Chłopiec kiwa głową, następnie wskazuje na leżącą obok ramkę.
– Czy to babcia?
– Mhm. W środku jestem ja, mam tutaj dziewięć lat, obok stoi moja mama.
– Gdzie twoja mama teraz jest?
– Ona… – Daję sobie chwilę do namysłu. Nie mam pojęcia, czy rodzice wyjaśnili mu, na czym polega śmierć, dlatego decyduję się na najbezpieczniejszą opcję: – Po prostu nie mogła przy mnie być.
– Dlatego mieszkałaś z Wandą – mówi bardziej do siebie niż do mnie. – Też jest twoją babcią?
Chryste, może jednak ten dzieciak jest mądrzejszy, niż myślałam?
– Nie. Wanda była przyjaciółką mojej rodziny.
Nie odpowiada. Odkłada fotografię na bok, a mnie momentalnie robi się lżej na sercu. Wsuwam ramkę pod łóżko, bo naprawdę nie chciałabym wracać do tej rozmowy.
Ku mojej uldze Milesa zaciekawia dziennik, do którego wklejam zasuszone kwiaty. Każdy ma swoją historię i w tym momencie cieszę się, że chłopiec ma dopiero sześć lat i nie potrafi czytać. Jeden wpis dotyczy Ryana. Wzdychałam do niego, odkąd pamiętam, natomiast on podkochiwał się w mojej koleżance. Kiedyś podrzucił jej różę. Byłam tak zdesperowana, że trochę ją obskubałam i przywłaszczyłam sobie kilka płatków. Pod nimi napisałam poemat, który dopieściłam łzami. Na swoją obronę dodam, że miałam wtedy trzynaście lat.
Nie żebym teraz była wielce dojrzała.
– Yyy… guziki? – Z zamyślenia wyrywa mnie głos sześciolatka. Otworzył mały kuferek, w którym je trzymam.
– No, kolekcjonuję je.
– Po co? – dziwi się.
– W sumie nie ma to żadnego celu. Cała magia tkwi w tym, że każdy z nich ma swoje znaczenie. – Biorę między palce różowy guzik. – Na przykład ten był przy sukience mojej przyjaciółki z dzieciństwa. Dała mi go, zanim się wyprowadziła, abym miała coś na pamiątkę. – Chwytam następny, tym razem złoty guzik. – Ten za to należał do twojej babci, kiedyś odleciał jej od marynarki. Tak bardzo chciałam go mieć, że nie przyznałam się, gdy go znalazłam.
Widzę, że Miles nad czymś duma.
– A mogę też?
– W sensie: chcesz kolekcjonować guziki?
Kiwa energicznie głową.
– Pewnie, że możesz. Chwila. – Podchodzę do komody, z której wyjmuję puste ozdobne pudełko. – Proszę, na początek powinno się sprawdzić. – Podaję je chłopcu, po czym pod jego czujnym okiem siłuję się z zapięciem swojej koszuli. Niedługo potem na dnie kartonika ląduje biały guzik. – Chcę być twoim pierwszym wspomnieniem. – Uśmiecham się do niego.
Malec jest tak zaaferowany nowym hobby, że od razu biegnie powiedzieć o nim Annie. Gdy znika, wracam do rozkładania swoich rzeczy. Zabrałam z Horwich wiele ozdób, którymi planuję udekorować pokój. Brakuje tu kolorów. Jestem pewna, że sztuczne pnącza kwiatów, obrazy, figurki oraz lampiony to zmienią.
– Więc lubisz się bać?
Porcelanowy ludzik nagle wypada mi z rąk i roztrzaskuje się na podłodze. Z walącym sercem patrzę na opartego o framugę bruneta. Pierwszy szok mija i zastępuje go wkurzenie.
– Pogięło cię?!
– Czyli nie? – Splata ręce na klatce piersiowej.
Biorę kilka głębokich oddechów, żeby nie wybuchnąć. Właśnie rozbiłam moją ulubioną pamiątkę po mamie i już wiem, że na pewno nie uda mi się jej posklejać. Na wyimaginowanej liście powodów, przez które nie znoszę Haydena Hendersona, dopisuję: „wścibstwo”.
Nie kryjąc złości, odnajduję spojrzenie jego brązowych oczu.
– Taki z ciebie znawca dobrych manier, a nie wiesz, że nie włazi się do kogoś bez pozwolenia?
– Ale ja nie złamałem żadnych zasad – mówi niewzruszony. – Drzwi były uchylone, a to uznaje się za zgodę na wejście do pomieszczenia. Poza tym nie przekroczyłem progu twojego pokoju. Stoję na korytarzu.
Przyglądam mu się spod przymrużonych powiek. Faktycznie stoi za progiem, a Miles, gdy wychodził, nie zamknął za sobą drzwi. Nie ma jednak mowy, żebym przyznała mu rację. Nie jemu.
– Czego chcesz? – fukam.
Po co on w ogóle tu przylazł? Jest dziewiąta rano. Nie ma swojego domu?
Chłopak odpycha się od futryny.
– Postanowiłem dać ci drugą szansę. Możesz się zrehabilitować i właściwie mnie przywitać. Jestem tu gościem.
– Którego nie ja zapraszałam. Spadaj.
– Najpierw odpowiedz na moje pytanie.
– Jakie pytanie, do cholery?
– Czy lubisz się bać?
– Skąd myśl, że mogłabym to lubić?
– Na twojej półce jest dużo książek Stephena Kinga. – Kiwa głową w kierunku regału. – Chyba że masz je tylko po to, aby ładnie wyglądały.
– Tak, właśnie dlatego wydaję pieniądze na książki – sarkam. – Coś jeszcze?
– Jesteś straszną suką.
Choć Henderson się nie uśmiecha, wygląda na zadowolonego z siebie. W tym momencie uświadamiam sobie, że od początku chciał mnie tylko sprowokować.
– Nagle zapomniałeś o dobrym wychowaniu? – kpię, podchodząc do niego. – Zapamiętaj sobie jedno: nie mam ochoty przebywać z tobą w jednym pomieszczeniu, a co dopiero rozmawiać, więc z łaski swojej weź się odpieprz i daj mi spokój. A jeśli w twojej głowie znów zrodzi się myśl, że uprzykrzanie mi życia może być świetną zabawą, odpłacę się tym samym.
Zatrzaskuję drzwi przed nosem chłopaka, a gdy po drugiej stronie słyszę jego śmiech, ledwo powstrzymuję się przed tym, aby wyjść i mu przywalić.
Odwiedzając z Wandą Formby, zawsze wpadałam na znajomych Luke’a, w tym również na Hendersona. Miałam nieprzyjemność poznać go trzy lata temu. Był tu za każdym razem, gdy przyjeżdżałam, i za każdym razem nie szczędził sobie głupich uszczypliwości pod moim adresem. Wtedy brałam do siebie wszystkie jego słowa i nie potrafiłam mu odpyskować, ale on jeszcze nie wie, jak wiele się zmieniło.
Rozczesuję włosy, wpatrując się w swoje odbicie. Odnoszę wrażenie, że z dnia na dzień cienie pod moimi oczami są coraz ciemniejsze, a tęczówki bardziej zielone. Chociaż sypiam tyle, ile powinnam, budzę się zmęczona i pozbawiona chęci do działania. To do mnie niepodobne, ale wiem, gdzie ta zmiana ma swoje źródło.
Odkąd doktor Stanley stanął przede mną i poinformował, że Wanda nie przeżyje tygodnia, świat stracił swoje piękne, soczyste kolory. Wszystko wokół posmutniało i poszarzało, ja natomiast utknęłam w zawieszeniu. Chce mi się płakać, ale nie uroniłam żadnej łzy. Mam ochotę krzyczeć, ale coś ściska mnie za gardło. Z jednej strony czuję pustkę, z drugiej boli mnie brzuch. W dodatku ten dom jest strasznie przytłaczający. Minął zaledwie jeden dzień, a ja już mam ochotę uciec jak najdalej stąd.
Przełykam niepewność wymieszaną ze smutkiem, na końcu warkocza zaplątując gumkę. Przemywam twarz lodowatą wodą z nadzieją, że zmyję z siebie wszystkie troski. Tak się nie dzieje, ale przynajmniej moja skóra nabrała trochę barw.
Nakładam krem, myję zęby, a gdy czuję się czysta, opuszczam łazienkę.
– No chyba sobie żartujesz. – Staję w przejściu do sypialni, wpatrując się w rozłożonego na łóżku Luke’a. – Co z wami nie tak?
– Z nami? – Chłopak marszczy brwi.
– Nieważne. Coś się stało?
Podchodzę do komody i z najwyższej szuflady wyjmuję notes oraz długopis.
– Pamiętasz Briana Stevensona?
– No, takich ludzi się nie zapomina. – Siadam na materacu obok niego.
– To on podbił ci oko, a później kupił bułkę w ramach przeprosin?
– Tak – śmieję się. – Co z nim?
– Zaprasza nas do siebie.
– Nas?
– Mieszkamy razem. – Wzrusza ramionami. – Moi znajomi to twoi znajomi.
– Jeszcze czego.
Luke dźwiga się na łokciach. W jego oczach błyszczy rozbawienie.
– A to co miało znaczyć?
Posyłam mu pełen politowania uśmiech. Doskonale wie, co miałam na myśli. Postanawiam wrócić do tematu.
– Powiedz Brianowi, że wpadnę do niego innym razem.
– Na pewno?
– Na pewno. Jeszcze nie skończyłam się rozpakowywać.
Bzdura. Zrobiłam to cztery godziny temu.
– Dobra, ale jutro się nie wywiniesz. Zabiorę cię gdzieś. – Chłopak wstaje i poprawia kaptur bluzy. Na chwilę zatrzymuje wzrok na podłodze, po czym podnosi z niej ramkę.
Zapomniałam, że rano wsunęłam ją pod łóżko.
– Im starsza jesteś, tym bardziej przypominasz swoją mamę – mówi, po czym odkłada zdjęcie na szafkę nocną, obok jednej z nielicznych fotografii z moimi rodzicami. – Śpij dobrze, młoda.
Nim wychodzi, puszcza do mnie oko. Słyszę, jak zbiega po schodach, i nie ukrywam – czuję ulgę, gdy niedługo potem drzwi frontowe się zamykają, a na zewnątrz rozbłyskują światła jego samochodu. Naprawdę nie chciałam nigdzie wychodzić. Cieszę się, że nie naciskał.
Luke o wiele chętniej niż Anna czy Andrew odwiedzał Wandę. Przyjeżdżał do Horwich przynajmniej raz w miesiącu na weekend i trzy razy do roku na co najmniej tydzień, więc miałam okazję bliżej go poznać. Uwielbia żartować, poczucie humoru zdecydowanie odziedziczył po babci, no i nigdy mnie nie wyśmiał, a byłam naprawdę dziwnym dzieckiem.
Na przykład często chodziłam z głową w chmurach i gadałam od rzeczy. Kiedyś tak bardzo zamknęłam się w swoim własnym, zmyślonym świecie, że zapomniałam o gotującym się w garnku mleku, w efekcie czego uruchomił się alarm przeciwpożarowy. To tylko jedna z wielu takich sytuacji. Nie starczyłoby mi palców na wyliczenie każdego razu, gdy niemal doprowadziłam do pożaru. Trzeba przyznać, że Wanda miała do mnie anielską cierpliwość.
Zsuwam się z łóżka, po czym wyszukuję w szafce ciepłe skarpety. Gdy opuszczam pokój, otacza mnie ciemność, którą rozświetla jedynie wpadający przez okno blask księżyca. Schodzę na parter, gdzie również nie pali się żadna lampka. Zaciągam się zapachem wanilii oraz dymu po wypalonych świeczkach, wracając pamięcią do wyraźnych jeszcze wspomnień z salonu w Horwich.
Wymacuję w kuchni włącznik światła, a po kilku sekundach w pomieszczeniu rozbłyskuje co najmniej dziesięć żarówek. Wystrój jest tak chłodny, że mimowolnie się wzdrygam. Nie dostrzegam tu żadnego kwiatka ani ozdoby. Nawet na piekarniku nie ma przewieszonego przez rączkę ręcznika, a wykonane na wysoki połysk meble sprawiają wrażenie nieużywanych.
Jest sterylnie. Bez życia. Nijak.
Gdy otwieram lodówkę, czuję się tak, jakbym popełniała jakąś zbrodnię. Odpycham dyskomfort na bok, wyjmuję sok pomarańczowy, a kiedy zamykam chłodziarkę, przecieram ją rękawem, aby nie było widać śladów użytkowania.
Może Anna jest pedantką?
– Problemy z zaśnięciem?
Patrzę przez ramię na stojącego w przejściu Andrew. Po jego ubiorze i trzymanej w ręku aktówce stwierdzam, że dopiero wrócił z pracy. Wellington jest lekarzem, a dokładnie ordynatorem kardiochirurgii.
– Tak jakby – odpowiadam zmieszana.
Z zaciśniętym żołądkiem uchylam skrzydło pierwszej szafki z brzegu, w której znajdują się jakieś pojemniki.
– Szklanki są w tej przy ścianie.
– Dzięki – mamroczę.
Czuję się skrępowana, przebywając z Andrew w jednym pomieszczeniu. Nieczęsto odwiedzał Wandę, a gdy to robił, zwykle się z nią kłócił. Teraz chodzę po jego kuchni i śpię na materacu, który kupił za swoje pieniądze. Mam ochotę zapaść się pod ziemię, mimo że wiem, iż nie miałam innego wyjścia. Muszę przecież mieszkać z kimś dorosłym, a dom Wellingtonów jest o wiele lepszą alternatywą niż na przykład dom dziecka.
Chyba.
– Jak minęła ci pierwsza noc? Potrzebujesz pomocy przy rozpakowywaniu? – zagaduje, choć liczyłam na to, że tego nie zrobi.
Odwracam się twarzą do niego. Stawiam szklankę na kuchennej wyspie i nalewam sobie soku, mojego ulubionego. Zastanawiam się, czy to przypadek, czy może Wanda przed śmiercią zrobiła im jakąś listę pod tytułem „jak obchodzić się z Jane”. Nie zdziwiłabym się, gdyby tak było.
– Dobrze, ale padłam jeszcze przed kolacją, dlatego na nią nie zeszłam – wyjaśniam, tak na wszelki wypadek. – Co do rozpakowywania, już je skończyłam. Miles bardzo mi pomógł.
Na usta Andrew wkrada się delikatny uśmiech. Wyraźnie próbuje go ukryć.
– Myślę, że nikt tak bardzo cię nie wyczekiwał jak on. Gdy poinformowaliśmy Milesa, że z nami zamieszkasz, zaczął zakreślać dni do twojego przyjazdu. – Mężczyzna kiwa głową w kierunku ściany, na której wisi kalendarz. Kilka cyfr zostało przekreślonych czerwonym krzyżykiem. – Przychodził do Anny raz na godzinę, aby zapytać, czy może wykreślić kolejny kwadracik.
Śmieję się pod nosem. Miles to najfajniejszy dzieciak, z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia.
Nagle w pomieszczeniu zapada niezręczna cisza. Przechylam szklankę, wypijam wszystko na raz, wycieram usta ręką, po czym rozglądam się w poszukiwaniu zmywarki.
– Zostaw, posprzątam.
– Okej, dzięki – wybąkuję, po raz kolejny dziwnie przytłoczona jego obecnością. – Idę się położyć. Dobranoc.
– Śpij dobrze.
Wracam do swojego pokoju i dopiero tam powoli schodzi ze mnie napięcie, które przyszło wraz z pojawieniem się Andrew. Wiem, że jestem w tym domu zaledwie dobę, ale mam nadzieję, że poczucie bycia intruzem szybko minie.
Siadam na łóżku, a mój wzrok niemal automatycznie zatrzymuje się na ramce, w której oprawiłam zdjęcie z rodzicami. Biorę ją do ręki. Kobieta o hipnotyzująco zielonych oczach tuli dziewczynkę z burzą brązowych loków na głowie, obok stoi szatyn z tortem w rękach. Kate i Tom uśmiechają się promiennie do obiektywu, świętując trzecie urodziny ich córki.
Sześć lat później z naszej trójki zostałam tylko ja.
Jane Miller.
Sama przeciwko światu.
– „Twój brak wiary jest niepokojący”1.
Mrużę powieki, ani myśląc o tym, żeby spuścić wzrok ze stojącego naprzeciwko mnie szatyna. On również bacznie mnie obserwuje. W jego oczach odbija się niebieskie światło, a wyraz twarzy wyraża skupienie i determinację.
– Akurat wiary mi nie brakuje. – Zaciskam palce na plastiku, dając krok w przód.
– „Mistrz Jedi powinien robić lepsze rzeczy niż walka!” – krzyczy. – „Szukać mądrości. Znaleźć równowagę. Ale przyszło nam żyć w takich czasach”.
– Masz cytat na wszystko, co powiem?
– „Czy oceniasz mnie po rozmiarze?”
Walczę z samą sobą, żeby się nie roześmiać, ale im dłużej patrzę na owiniętego prześcieradłem Milesa, tym trudniej mi zachować powagę.
– Ależ skąd. – Kładę dłoń na sercu.
Chłopiec spogląda na mnie nieufnie.
– „Mam co do tego złe przeczucie” – mamrocze.
Czyjeś parsknięcie śmiechem sprawia, że niemal równocześnie patrzymy w stronę drzwi, gdzie stoi Luke. Ma z nas niezły ubaw.
– Nie da ci już spokoju – mówi rozbawiony, po czym zwraca się do brata: – Za kogo dzisiaj się przebrałeś?
– „To ja jestem twoim ojcem!” – wrzeszczy chłopiec.
– O ile życie byłoby prostsze. – Uśmiech nie znika z twarzy Luke’a. – Mama powiedziała, że za dziesięć minut jedziecie do Olivera. Wrócił dzisiaj z wakacji. Radzę ci szybko się przebrać, inaczej spotkasz się z nim dopiero w szkole.
– Jeśli chcesz, dokończymy tę zabawę wieczorem – proponuję Milesowi, widząc wahanie na jego twarzy.
Malec zastanawia się przez chwilę.
– „Przegrałem”. – Zrzuca z siebie materiał, po czym rusza w kierunku korytarza. – „Na wygnanie muszę udać się”.
Odprowadzam go wzrokiem aż do drzwi. Następnie przenoszę uwagę na Luke’a, który nadal stoi w tym samym miejscu.
– Potrzebujesz czegoś? – Gaszę miecz świetlny i odkładam go do kartonu.
– Młody bardzo cię polubił.
– Dziwisz się? – Udaję, że przerzucam włosy za ramię, co znów wywołuje u Luke’a rozbawienie.
– Skromnością to ty nie grzeszysz. – Słyszę, gdy chowam pudło pod łóżko. – Dobra, skoro udało mi się go pozbyć, to możemy się zbierać.
– Co? – Prostuję się, lekko skołowana.
– Nie kłamałem, gdy wczoraj powiedziałem, że gdzieś cię zabiorę. Weź ze sobą bluzę. Widzimy się na dole.
Nie dając mi szansy na odpowiedź, opuszcza pokój i zbiega ze schodów. Ja natomiast składam prześcieradło, upewniam się, że nie zostawiłam bałaganu, po czym idę do swojej sypialni. Zdejmuję z wieszaka sweter, biorę z szafki telefon oraz klucze, które otrzymałam od Anny, a następnie schodzę na parter. Luke wiąże właśnie buty, jednocześnie gapiąc się na wyświetlacz swojej komórki.
– Dokąd jedziemy? – zagaduję, gdy siadam na podłodze naprzeciwko niego. Wsuwam nogi w oxfordy.
– Zobaczysz. – Podnosi na mnie wzrok. – Gotowa?
– Gotowa.
Niemal równocześnie wstajemy i wychodzimy z domu. Chłodny wiatr momentalnie owiewa moją twarz. Jest to tak przyjemne uczucie, że przymykam na moment powieki, wsłuchując się w otaczający mnie świat. Biorę głęboki oddech, a gdy otwieram oczy, zauważam, że Luke przygląda mi się znad dachu samochodu.
– Co? – Zmniejszam dystans między nami.
Chłopak nad czymś duma, po czym kręci głową i wsiada do auta. Zajmuję miejsce obok niego.
– Nie złość się, okej? – Wellington zerka na mnie przelotnie, odpalając silnik.
– Jeśli mi powiesz, że jedziemy do Hendersona, to wysiądę – ostrzegam, gdy Luke rusza. – Albo wyskoczę – dodaję.
Wyjeżdżamy z posesji przy akompaniamencie jego śmiechu.
– Nie zrobiłbym ci tego. Ale zabiorę cię w miejsce, które jest z nim związane.
– To znaczy?
– Sama zobaczysz.
Jedziemy przez miasto, a ja skupiam się na widokach za oknem. Ludzie spacerują z dziećmi, biegają, gawędzą z sąsiadami albo wracają z pracy. Każdy ma odmienne życie, zwyczaje i poglądy. To fascynujące. Uwielbiam im się przyglądać i wymyślać teorie dotyczące ich codzienności. Na przykład starsza pani z psem, którą właśnie minęliśmy, wydawała się smutna. Oczami wyobraźni widzę, jak wraca do pustego domu, z przyzwyczajenia zaparza dwie herbaty, po czym siada w fotelu i wspomina zmarłego męża, swoją największą miłość. Łzy spływają jej do kubka, gdy nagle czuje przy nogach coś ciepłego oraz miękkiego. To jej puchaty przyjaciel, wierny druh, który wypełnia pustkę po stracie.
– Możesz być spokojna. – Nagle dociera do mnie głos Luke’a.
– W sensie? – Marszczę brwi. – Przepraszam, zamyśliłam się.
– Powiedziałem, że akurat Haydena nie będzie, możesz być spokojna. Wpadną tylko Lucy i Brian.
– Aha, no to całe szczęście.
Wellington nie komentuje tego, ale widzę, że bawią go moje słowa. Cóż, nigdy nie kryłam się z moją niechęcią do Hendersona. Ten chłopak nawet nie próbował udawać, że mnie lubi, więc dlaczego ja miałabym to robić?
– Myślę o kartce.
Zerkam na szczerzącego się do mnie Luke’a. Nie wierzę, że pamięta jeszcze o naszym zabijaczu czasu sprzed czterech lat, czyli grze w skojarzenia.
– Skoro mamy kartkę… to niech będą słowa.
– Opowiadania.
– Książki.
– Półka.
– Biblioteka.
– Cisza.
– Cmentarz.
Chłopak milknie na moment.
– Pas. Nie wiem, co przeraża mnie bardziej: to, że cisza kojarzy ci się z cmentarzem, czy fakt, że prawie wszystkie nasze rozmowy schodzą zawsze na trupy, morderstwa albo jakieś tajemnicze zaginięcia.
– To fascynujące.
– Zwłoki?
– A nie? Wyobraź sobie, jak ciekawe musi być badanie takiego nieboszczyka.
– Od dzisiaj zasypiam przy zamkniętych na klucz drzwiach – żartuje.
Samochód zwalnia, a ja orientuję się, że wyjechaliśmy poza miasto. Luke skręca z głównej drogi na polną ścieżkę i przez dobry kilometr nie widzę nic poza wysokimi trawami.
– Gotowa? – Przygląda mi się tajemniczo.
– Gotowa na co?
Czekam, aż odpowie, ale on, zamiast powiedzieć cokolwiek, kiwa głową na przednią szybę. Patrzę tam i…
– O matko.
Wellington wciska hamulec. Jesteśmy właśnie na szczycie wzgórza, a przed nami rozciąga się morze. Zahipnotyzowana pochłaniam widok odbijającego się od tafli zachodzącego słońca. Nie mówię słowa. Nie potrafię. Nagle zapomniałam języka w gębie.
– Ładnie, co?
– Ładnie? – Zerkam na niego oniemiała, po czym wracam wzrokiem do przepięknego krajobrazu. – To jest… to jest…
– Wiem, też tak myślę.
Luke powoli zjeżdża ze wzniesienia, nie odzywając się. Daje mi czas, abym nacieszyła oko polnymi kwiatami, wielkimi starymi drzewami w oddali oraz otaczającą nas zielenią. Na pagórku przy plaży znajduje się budynek z kamienia.
– Należał do dziadka Hendersona. Ten dom – wyjaśnia Luke, zatrzymując się. – O tym miejscu wie tylko kilka osób.
– I uważasz, że pokazywanie go właśnie mnie jest dobrym pomysłem? – pytam, gdy wysiadamy.
– Hayden mi ufa, a ja ufam tobie.
– Ach, tak?
– Mhm. – Chłopak podnosi doniczkę i bierze z podstawki leżący tam kluczyk. – Gdyby babka wiedziała, że to ja zbiłem szybę w jej kuchni, nie wydałaby mnie starszym, ale na pewno dostałbym od niej po głowie. Nic takiego się nie wydarzyło, a to znaczy, że mnie nie wsypałaś. Mylę się? – Odbezpiecza zamki, co jakiś czas spoglądając w moją stronę.
– Masz rację – przyznaję.
Oczywiście, że nie podkablowałam Luke’a. Już i tak miał nieźle przerąbane u rodziców przez fatalne stopnie. Nie chciałam mu dokładać, to chyba jasne. Poza tym bardzo go lubiłam. Nie żeby coś się w tej kwestii zmieniło.
Chłopak przepuszcza mnie w drzwiach i przysięgam, że gdy tylko przekraczam próg, wstrzymuję oddech. Dokładnie naprzeciwko mnie znajdują się przeszklone drzwi prowadzące na taras, przez które jest widok na morze. Promienie słońca nieśmiało wkradają się do środka, ocieplając beżowe ściany.
– Mogę tu zamieszkać? – wypalam oniemiała.
Luke śmieje się pod nosem na te słowa.
– Chcesz coś do picia? – Otwiera lodówkę i opiera się o jej skrzydło.
– Cokolwiek tam masz.
Lustruję połączony z kuchnią oraz jadalnią salon. Dominują tu biel oraz drewno. Wnętrze jest jasne, czyste i przestronne. Podoba mi się. Nawet bardzo.
– Dziadek Hendersona przepisał na niego cały swój majątek. – Luke podaje mi szklankę z sokiem pomarańczowym. – Hayden nie chciał, żeby ten dom stał pusty, a sprzedaż nie wchodziła w grę, dlatego postanowiliśmy zrobić z niego miejsce naszych spotkań.
– Fajny pomysł.
Wypijam duszkiem cały napój. Dopiero uświadamiam sobie, jak bardzo chciało mi się pić. Gdy odkładam naczynie do zlewu, drzwi, przez które chwilę temu weszliśmy, otwierają się.
– Jane!
Odwracam się na pięcie w kierunku idącej ku mnie dziewczyny. Nim się orientuję, ląduję w jej ramionach.
– Co słychać? – Blondynka daje krok w tył i kładzie ręce na moich barkach. – Ale wyładniałaś! Twoje włosy zawsze były tak ciemne czy je farbowałaś?
Lucy Coleman można opisać trzema słowami, mianowicie: głośniejsza ode mnie.
Jestem typem osoby, którą najpierw słychać, a dopiero później widać. Kiedyś czułam zażenowanie i pewnego rodzaju wstyd, gdy podekscytowana opowiadałam o czymś, a znajomi mnie uciszali bądź nazywali „głuchą” czy też po prostu „irytującą”. Poznanie Lucy było punktem zwrotnym w tej kwestii. Któregoś razu niezwykle ożywiona opowiadała o zespole, który kocha, a wszyscy słuchali jej uważnie i nikt nie przerywał ani nie skomentował tego w niemiły sposób. Wtedy zrozumiałam, że prawdziwy przyjaciel zaakceptuje twoje dziwactwa i nie będzie próbował cię zmieniać.
Dzięki Lucy pozostałam sobą.
– Nie, nic z nimi nie robiłam – odpowiadam z uśmiechem, którym już na wejściu mnie zaraziła. – Za to twoje warkoczyki… Matko, wyglądasz obłędnie!
– Prawda? Nigdy wcześniej nie czułam się tak dobrze w żadnych włosach. Najchętniej zostawiłabym je na dłużej, ale nie wiem, co na to szkoła.
– Mówisz to tak, jakbyś się nią przejmowała – wtrąca zmierzający w naszą stronę chłopak. – Cześć, Jane. – Zamyka mnie w swoich objęciach.
– Cześć, Brian. – Delikatnie pocieram jego plecy. – Kurczę, ostatnio chyba dużo czasu spędzałeś na siłowni, co?
– Weź. – Prycha Lucy. – Mam go serdecznie dość. Zresztą Luke nie jest lepszy. Od kilku tygodni obaj napieprzają tylko o tym, ile podnieśli, że dzisiaj robią plecy, jutro nogi… Testosteron wyżarł im mózgi.
– My je chociaż mamy! – wydziera się Luke z tarasu, gdzie pali papierosa. – Stary, idziesz się dotlenić?
– Idioci – mamrocze Lucy, kiedy Brian wychodzi na zewnątrz. – Dobra, opowiadaj, co u ciebie.
Dziewczyna ciągnie mnie za rękę do ustawionych w literę „U” trzech kanap. Rozsiadamy się na jednej z nich i zaczynamy rozmawiać, jakbyśmy były przyjaciółkami, które nie widziały się przez całe wakacje. Nie jestem tym zaskoczona. Przy Lucy Coleman każdy czuje się dobrze.
– Czekaj, czekaj. – Blondynka macha mi ręką przed twarzą, gdy opowiadam jej o Mike’u, moim ostatnim zawodzie miłosnym. – Gość starał się cztery miesiące, żeby zaliczyć pierwszą bazę, ewidentnie na ciebie leciał i nagle z ciebie zrezygnował?
Pomijam fakt, że wymienił mnie na moją najlepszą przyjaciółkę. Za bardzo się tego wstydzę.
– Może po prostu zmienił zdanie. – Wzruszam ramionami.
– No ale próbowałaś z nim o tym porozmawiać?
– Unikał mnie – rzucam wymijająco.
Oczywiście, że nie podjęłam żadnej próby wyjaśnienia sobie z nim ani z nią tego, co się wydarzyło. Po pierwsze jestem zbyt dumna, a po drugie nienawidzę mówić o uczuciach. Prędzej zjadłabym żabę.
– Było, minęło. – Poprawiam się na kanapie. – Lepiej mów, co u ciebie.
Lucy momentalnie się rozpogadza.
– O, dziewczyno… – Wypuszcza ze świstem powietrze, nim informuje mnie, że od dwóch miesięcy jest w związku z Brianem.
Nie próbuję nawet udawać, że się tego nie spodziewałam. Choć nie znam ich bardzo dobrze, nie dało się nie zauważyć, jak na nią patrzył. Gdy Lucy Coleman zabierała głos, Brian Stevenson poświęcał jej całą swoją uwagę. Z perspektywy osoby trzeciej wyglądało to tak, jakby nagle zapominał o otaczającym go świecie. Ich relacja musiała w końcu wejść na ten poziom.
Dziewczyna proponuje herbatę, gdy nagle do moich uszu dociera warkot silnika. Choć Luke zapewniał, że Henderson nie przyjedzie, intuicja podpowiada mi co innego.
Mija kilkanaście sekund, zanim ktoś zatrzaskuje drzwi samochodu, a po chwili naciska klamkę i wchodzi do środka. W tym momencie chciałabym powiedzieć, że się myliłam, ale nie. Oczywiście że nie.
Hayden Henderson wita się skinieniem głowy z Lucy, po czym patrzy na mnie w ten typowy dla niego, prowokujący sposób.
Jedna. Dwie. Trzy…
– Dopiero co mówiłaś, że nie masz ochoty przebywać ze mną w tym samym pomieszczeniu, a tu proszę, już rozgościłaś się w moim domu.
Wystarczyły trzy sekundy, odkąd nawiązaliśmy kontakt wzrokowy, aby podniósł mi ciśnienie.
– Gdybym wiedziała, że tu będziesz, nawet groźby śmierci nie zmusiłyby mnie do przyjazdu.
Henderson chwyta się za serce.
– Ranisz, panno Miller.
Lucy chichocze pod nosem z naszych potyczek. Mnie do śmiechu nie jest. Wewnętrznie wręcz gotuję się ze złości. I nie chodzi o to, że przyjechał do własnego domu, ale że już od pierwszych chwil musiał zaznaczyć teren swoją dupkowatością.
Nawet nie wiem, czy istnieje takie słowo.
– Hayden? – Luke nie kryje zaskoczenia, gdy wchodzi z tarasu.
– O, siema. – Brian podchodzi do Hendersona i zbija z nim piątkę. – Myślałem, że jesteś w Manchesterze.
– Mai coś wyskoczyło. – Chłopak zdejmuje płaszcz, podciąga rękawy koszuli, po czym siada na kanapie naprzeciwko mnie.
– Chcecie herbatę? – pyta Lucy. – Może zamówimy pizzę?
– Spoko. W takim razie zajmijcie się żarciem, ja w tym czasie pokażę Jane okolicę. – Po minie Luke’a stwierdzam, że nie chodzi tu tylko o wycieczkę krajoznawczą.
Nie wnoszę sprzeciwu. Proszę Lucy, aby nie zalewała mojego kubka, wkładam buty i opuszczam budynek. Od razu kieruję się w stronę plaży. Wellington dogania mnie chwilę później.
– Nie miałem pojęcia, że tu przyjedzie. Przysięgam.
– To jego dom. – Zaplatam ręce pod piersiami. – Poza tym przyjaźnicie się, więc będę na niego wpadać, tak czy inaczej. Nie jest moim ulubieńcem, ale to nie znaczy, że zamierzam odstawiać sceny za każdym razem, gdy znajdziemy się w jednym pomieszczeniu.
– Tak? Kilka minut temu na to nie wyglądało – śmieje się.
– Sprowokował mnie.
– I jeszcze nieraz to zrobi.
– Bo?
– Bo taki właśnie jest Hayden. – Wciska ręce do kieszeni. – Woli powiedzieć to, co myśli, niż karmić kłamstwem w przebraniu. Nie każdy potrafi znieść takie rzeczy, dlatego przylgnęła do niego łatka chama. Na pewno nieraz doświadczysz jego szczerości na własnej skórze.
– W stosunku do ciebie też nie przebiera w słowach?
– Pewnie. I właśnie dlatego się przyjaźnimy. – Gdy widzi, że nie rozumiem, wyjaśnia: – Jesteśmy dzieciakami z bogatych rodzin. W tym mieście podział na warstwy społeczne jest bardzo, ale to bardzo widoczny, a najłatwiej można zaobserwować to w szkole. Już od pierwszego dnia byliśmy tymi lepszymi, ważniejszymi, mimo że tego w żaden sposób nie pokazaliśmy. Niektórzy czują do nas niechęć tylko dlatego, że mamy kasę, a raczej że nasi rodzice ją mają. Osobiście musiałem przejechać się na wielu relacjach, aby w końcu pojąć, że w większości tylko osoby żyjące życiem podobnym do mojego nie będą próbowały mnie wykorzystać.
Idziemy plażą, nasze buty co chwilę zakopują się w piasku, a ja myślę jedynie o tym, jak bardzo szkoda mi Luke’a. Znam go od dziecka i wiem, że jest opiekuńczym oraz pełnym optymizmu chłopakiem. Nigdy nie opowiadał mi o tej części swojej codzienności, więc jestem zdziwiona tym, jak bardzo się przede mną otworzył. Myślę, że jest to spowodowane zbliżającym się wielkimi krokami powrotem do szkoły. On już wie, co mnie czeka. Prawdopodobnie ja również zostanę oceniona z góry, bo przecież mieszkam teraz u Wellingtonów.
– Przykro mi, że musiałeś tego doświadczyć.
– Niepotrzebnie. To zweryfikowało wszystkie moje znajomości, więc wyszło mi na dobre.
Posyłam mu uśmiech, który odwzajemnia.
Nagle Luke zawiesza rękę na moim ramieniu, a mnie od razu robi się cieplej. Spoglądam na chowające się za horyzontem słońce, w głowie mając zupełną pustkę. Jakby szuflada myśli nagle się zamknęła. Cisza ogarnia moją duszę w przyjemny, wręcz kojący sposób.
– Jane…
– No?
– Nie mieliśmy jeszcze okazji porozmawiać o… wiesz. – Choć na niego nie patrzę, mam świadomość tego, jak bardzo jest niepewny. Wyłapuję to w jego głosie.
Opatulam się szczelniej swetrem, obserwując napływające na brzeg fale.
– Byłam na to przygotowana. – Próbuję brzmieć pewnie, ale chyba marnie mi to wychodzi, ponieważ Luke mnie wyprzedza i zatrzymuje.
– Spójrz na mnie – mówi spokojnie.
Zamykam oczy, biorę głęboki oddech, a gdy czuję, że jestem gotowa, aby się z nim zmierzyć, podnoszę głowę i wytrzymuję jego przenikliwy wzrok. Na twarzy Luke’a maluje się smutek. On również przeżywa śmierć Wandy, łączyła ich szczególna więź. W końcu to jego babcia.
– Na odejście ukochanej osoby nie da się być przygotowanym, nawet jeśli myślimy, że jest inaczej. Wiem to, bo też tak myślałem, ale… cholernie mi jej brakuje. Ty z nią mieszkałaś, miałaś ją na co dzień, więc nie próbuj mi wmawiać, że to cię nie dotknęło. Straciłaś kolejną…
Daję krok w przód i wtulam się w ciało Luke’a. Niemal od razu kładzie dłonie na moich plecach, a podbródek opiera na czubku głowy. Delikatnie nami kołysze, nie odzywając się. Wie, że to bezcelowe. Ja natomiast znam go na tyle, by wiedzieć, że poruszył tę kwestię, aby mi przypomnieć, że nie zostałam sama na świecie. Bo taki właśnie jest Luke Wellington.
Przełykam ból, który przyszedł wraz ze wspomnieniem o Wandzie, i mrugam kilka razy, żeby odgonić niechciane łzy. Odsuwam się od Luke’a, ponieważ jego bliskość działa na mnie jak balsam, ale jednocześnie sprawia, że jestem krok od rozklejenia. A ja nie chcę okazywać słabości.
Wellington pokazuje mi okolicę, bądź raczej pustkowie, na jakim się znajdujemy. Wokół nie ma żywej duszy, w oddali widać tylko płynące kontenerowce. Chłopak opowiada mi o nocnych kąpielach w morzu oraz innych wspomnieniach związanych z tym miejscem. Gdy zaczynamy trząść się z zimna, postanawiamy wracać.
Ramię w ramię idziemy w kierunku domu Hendersona. Wokół posiadłości palą się już lampy solarne. Na tle wody, plaży i bezchmurnego nieba wygląda to wręcz magicznie.
– Tak w ogóle możesz mi powiedzieć, jakim cudem sześciolatek zna praktycznie każdy dialog z Gwiezdnych wojen? Ja w jego wieku nie potrafiłam nauczyć się kilku linijek wierszyka.
– Uwierz, nikt z nas nie potrafi tego wyjaśnić – odpowiada rozbawiony Luke. – Mówić i chodzić zaczął wcześniej niż przeciętny dzieciak. On już nawet umie pisać i czytać! Starzy musieli nieźle się napocić, kiedy go robili.
– Boże! – Parskam śmiechem.
– Na ten moment to jedyne logiczne wytłumaczenie. – Otwiera drzwi i mnie przepuszcza.
Wchodzimy do środka, a moje oczy otwierają się szerzej na widok tego, co tam zastajemy. To wręcz niebywałe, jak pięknie wnętrze tego domu wygląda po zmroku.
W najróżniejszych punktach salonu oraz kuchni ktoś zapalił świeczki, które są jedynym źródłem światła. Taras rozświetlają lampki, a zaraz za nim płonie ognisko.
– To robota Lucy. Ona tak zawsze, gdy tu przyjeżdża – wyjaśnia Luke. – Hayden musiał zorganizować specjalne miejsce na kadziła i te wszystkie pachnące gówna. O, o wilku mowa.
Henderson schodzi z ostatniego stopnia schodów.
– Nigdy nie wierzyłem w przysłowiowe „kto się lubi, ten się czubi”, ale chyba zmienię zdanie, panno Miller. – Podchodzi do nas i przekrzywia głowę. – Niby za mną nie przepadasz, a jednak przyjeżdżasz do mojego domu, mówisz o mnie… Czy wybrałaś już sukienkę na nasz ślub?
– Oczywiście, kaftan czeka w szafie na swój wielki dzień.
Chłopak unosi brew.
– Kaftan?
– Kaftan. – Wymijam go. – Chyba nie sądzisz, że byłabym zdrowa na umyśle, gdybym powiedziała „tak” – rzucam, zanim wychodzę na zewnątrz.
Rozglądam się po tarasie, a gdy zauważam przy ognisku owiniętą kocem Lucy, podchodzę do niej.
– Chodź, starczy dla nas dwóch – mówi.
Zajmuję miejsce obok dziewczyny i pozwalam jej narzucić mi na plecy bawełniany materiał.
– Pomyślałam, że fajnie będzie zrobić ci takie małe powitanie. Pizza powinna niedługo być, Brian pojechał jeszcze do sklepu po kilka rzeczy.
– Nie musiałaś…
– Cicho bądź – wtrąca. – Gdyby Luke uprzedził, że dzisiaj się spotkamy, lepiej bym się przygotowała.
– Myślisz, że dlaczego powiedziałem ci pół godziny wcześniej? – śmieje się Wellington. – Lucy jest niezastąpiona w kwestii robienia przyjęć i innych takich, ale czasem za bardzo daje się ponieść.
– Nieprawda!
– Nie? – Luke siada po drugiej stronie ogniska, po czym odpala papierosa. – Przypominam, że to ty dostałaś dożywotni zakaz organizowania imprez szkolnych.
– Co? Dlaczego? – Patrzę to na nią, to na Luke’a.
Kątem oka widzę, że Henderson do nas dołącza.
– W zeszłym roku była odpowiedzialna za ogarnięcie imprezy halloweenowej w szkole. – Chłopak zaciąga się fajką. – Pomijając lejącą się wszędzie sztuczną krew, przygotowała pokój strachów, który niczym nie różnił się od lochów. Jeden chłopak tam zemdlał, bo uwierzył, że uciął komuś palec. Możesz więc sobie wyobrazić, jak bardzo popieprzone było to miejsce.
– Dobra, może trochę przesadziłam, ale przynajmniej nikt nie narzekał, że było nudno – broni się Lucy.
– Masz rację. Szkoda, że ten chłopak tam nie zszedł, wtedy dopiero byłoby wesoło. – Henderson mówi to takim tonem, że przez chwilę zastanawiam się, czy faktycznie żartuje.
Po przewróceniu oczami Coleman i parsknięciu Luke’a stwierdzam, że tak.
Kilka minut później przyjeżdża dostawca z pizzą, a niedługo po nim zjawia się Brian. Lucy namawia mnie na piwo, ale odmawiam. Luke’a nie trzeba było zachęcać. Gdy upewnił się, że Henderson podrzuci nas do domu, sam wyjął sobie alkohol.
– Jak nastawienie przed wtorkiem, Jane? – zagaduje Brian, rozstawiając zakupy na stoliku niedaleko ogniska.
– W porządku. – Wzruszam ramionami. – Ani się nie cieszę, ani nie panikuję. Będzie, co będzie.
– Słusznie. Po co niepotrzebnie się nakręcać – stwierdza Lucy. – Ale i tak czuję, że szybko się odnajdziesz. Jeśli chcesz, mogę cię oprowadzić po szkole.
– Byłoby super.
Luke zaczyna opowiadać o nauczycielu historii, z którym ma na pieńku, zaraz po nim Brian i Lucy również dzielą się swoimi szkolnymi przygodami. Rejestruję w pamięci, że pani O’Connell, która uczy matematyki, zapisuje w swoim notesie spóźnienia uczniów i wymyśla na koniec trymestru stosowną karę, natomiast pan Baker od literatury najczęściej typuje do odpowiedzi osoby z ostatnich ławek.
– Swoją drogą, ciekawa jestem, jak będą się zachowywać Hamiltonowie. – Lucy upija łyk piwa. – To małżeństwo. Oboje uczą w naszej szkole.
– I co z nimi? – pytam zaintrygowana.
– Podobno się rozwodzą, bo Hamilton zdradził żonę z jej koleżanką.
– Bzdura – wcina się Luke. – W sensie: to prawda, że zrobił skok w bok, ale ona mu wybaczyła.
– Idiotka.
Nastaje cisza. Wszyscy patrzymy na Haydena, który stuka coś w swoim telefonie. Chyba to wyczuwa, ponieważ podnosi głowę i marszczy brwi.
– Co?
– Uważasz, że nie da się wybaczyć zdrady? – Wiem, że brzmię, jakbym broniła tego całego pana Hamiltona, ale to nieprawda. Po prostu rozmawiamy od dłuższego czasu, a Henderson dopiero teraz po raz pierwszy zabrał głos i ciekawi mnie, co sprawiło, że nagle postanowił to zrobić.
Czas wydaje się aż boleśnie dłużyć, gdy brunet spogląda mi prosto w oczy, a ja walczę z samą sobą, by nie odwrócić wzroku.