Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Drugi tom legendarnej zagranicznej serii o irlandzkich i rosyjskich mafiosach!
Był mężczyzną, który trzymał jej los w swoich rękach. Myślała, że mogłaby go pokochać, ale przez większość czasu go nienawidziła.
Sasha nie znosi swojego życia. Ma dosyć gangsterów. Ma dosyć klientów, którzy ją obłapiają. Ale nie miała wyjścia. Postanowiła poświęcić się dla rodziny. Zrobić wszystko, żeby jej bliscy byli bezpieczni i niczego im nie brakowało.
Jednak jest ktoś, kto sprawia, że jej serce bije mocniej. To cichy, ale groźny mafioso, zabójca, Ronan „Reaper”. Dziewczyna nie ma pojęcia, dlaczego on tak ją fascynuje. Przecież za każdym razem, kiedy ich spojrzenia się spotykają, Ronan udaje, że Sasha jest niewidzialna. Nawet gorzej ją traktuje – gdy kobieta do niego zagaduje, on po prostu wychodzi z klubu.
Zwracanie na siebie uwagi Ronana to największe szaleństwo, na jakie kiedykolwiek zdobyła się Sasha. Ten mężczyzna jest bardzo niebezpieczny. Mógłby ją zabić w ułamku sekundy.
I Sasha o tym wie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 397
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Reaper
Copyright © 2016 by A. Zavarelli
All rights reserved
Copyright © for Polish edition
Wydawnictwo NieZwykłe
Oświęcim 2021
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Magdalena Lisiecka
Korekta:
Anna Powązka
Joanna Kasprzyk
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8178-536-5
Sasha
– Nie podoba mi się, że wychodzisz z tym facetem – mówi mama.
Schylam się, żeby zapiąć buty i jednocześnie chcę ukryć przed nią moją minę.
– W porządku, mamo. Poradzę sobie z nim.
– Po prostu tego nie rozumiem, Sasho – zaczyna kolejną ze swoich tyrad. – Wychowałam cię na dobrą dziewczynkę. Zawsze taka byłaś. Miałaś przed sobą świetlaną przyszłość. Prawdziwą szansę, żeby uciec z tej okolicy i zrobić coś ze swoim życiem. A teraz jesteś taka zapatrzona w tych facetów…
Patrzy na moją siostrę Emily siedzącą w drugim końcu pokoju, jakby samo wypowiedzenie słowa „mafia” mogło mieć na nią jakiś wpływ. Za każdym razem, gdy widzą mnie w towarzystwie Blaine’a, dostrzegam rozczarowanie wymalowane na ich twarzach. Lecz wcale nie wiedzą, dlaczego robię to, co robię. Nie mają pojęcia, że tak będzie lepiej.
Bezpieczniej.
Zaciskam powieki, mrugając, próbuję przepędzić presję. Pięć rzeczy, w mojej głowie rozlega się głos ojca. Znajdź pięć rzeczy, które możesz poczuć, usłyszeć, zobaczyć i dotknąć. Uspokój się, Sasho.
Więc to robię.
Nikt nie wie, że robię to prawie dziesięć razy dziennie. Od zawsze byłam za bardzo spięta. Moja mama nie wiedziała, jak sobie z tym poradzić – zresztą jak i z innymi rzeczami – więc zostawiła to mojemu ojcu. Jego głos mnie uspokajał. Miał pokorny ton ciężko pracującego mężczyzny, który kochał i dbał o swoją rodzinę. Gdyby był tu teraz, wiedziałby, co powinnam zrobić. Wiedziałby dokładnie, jak powstrzymać mnie przed utonięciem.
Jednak go tu nie ma. Nie ma go z nami, od kiedy skończyłam dwanaście lat. Zmarł na atak serca w dniu urodzin Emily. Teraz mieszkamy tu we trzy i jesteśmy niczym dom pozbawiony fundamentów.
Mamę łapie kolejny atak kaszlu, a mój lęk wraca z pełną mocą.
– Musisz znowu iść do lekarza – zaczynam na nią psioczyć. – Kaszlesz tak już od kilku tygodni. Nie podoba mi się to. No i za dużo palisz.
Wyrzuca ręce w powietrze i zaczyna kląć na mnie po portugalsku. Mimo że wyjechała z Brazylii jako młoda dziewczyna, wciąż używa ojczystego języka, głównie wtedy, gdy się denerwuje. A to zdarza się niemal cały czas.
– Palę tak dużo, bo ciągle się o was martwię. – Unosi rękę i ciągnie się za włosy. – To przez was robię się siwa. Sprawiacie, że wyglądam jak staruszka.
Chociaż tak naprawdę nie ma w tym nic zabawnego, śmieję się i kręcę głową. Martwię się o nią. Ona z kolei uwielbia oskarżać nas o to, że z naszej winy robi się siwa.
– Jakby to wszystko miało jakikolwiek związek z papierosami – wtrąca się Emily.
Mama wzrusza ramionami i klepie mnie dłonią po policzku.
– Moja piękna córeczka – mówi, a jej oczy błyszczą miłością. – Chcę dla ciebie tylko jak najlepiej.
– Wiem. – Unoszę ręce i ściskam palcami jej dłoń.
Pukanie do drzwi rujnuje ten moment. Mama powoli rusza w ich stronę, żeby otworzyć, a moje kiszki fikają kozła. Na ustach Blaine’a pojawia się uśmiech, gdy na nią patrzy tymi swoimi czarnymi jak atrament ślepiami. Dla kogoś innego ten uśmiech wydawałby się uprzejmy, a nawet czarujący, lecz dla mnie jest tylko oszustwem, które Blaine chciał mi pokazać. Pod jego powierzchnią kłębi się zło szukające okazji, żeby wypłynąć na wierzch i zniszczyć tę iluzję.
– Pani Varela. – Pochyla głowę i całuję mamę w dłoń. – Za każdym razem wygląda pani coraz piękniej.
Mama uśmiecha się sztywno, ale z szacunkiem, lecz wiem, że Blaine dostrzega w jej oczach strach. Ja również go widzę. Ten strach go podnieca. Świadomość, że ani ja, ani Emily czy nasza mama nic nie możemy zrobić. Faceci tacy jak on zawsze dostają to, czego chcą. Problem polega na tym, że zawsze im mało. Zawsze próbuję skupić na sobie jego uwagę, jednak im częściej tu przychodzi, tym śmielej błądzi spojrzeniem.
W tej chwili znowu patrzy na Emily. Zawsze kryjąca się w mojej piersi panika eksploduje z całą mocą, gdy pożera ją wzrokiem. Całą siłą woli próbuję zataić przed nim fakt, że mnie to niepokoi. W przyszłym tygodniu Emily rozpoczyna studia. Jeszcze tylko tydzień i będzie bezpieczna. Jeszcze tydzień i nie będzie wykorzystywał jej przeciwko mnie.
– Nie wracaj zbyt późno, Sasho. – Mama całuje mnie w policzek, a ja specjalnie dla niej przywołuję uśmiech na twarzy.
– Przestań się martwić – mówię. – I zadzwoń do lekarza.
Kiwa głową, a Blaine odprowadza mnie do samochodu. Gwiżdże pod nosem, co napełnia mnie strachem.
Odwraca się w moją stronę, gdy już siedzi w fotelu kierowcy. Jego palce naruszają moją przestrzeń osobistą i mocno szczypią mnie w podbródek. Nie cofam głowy, jednak z trudem powstrzymuję wstręt.
– Hej, ale ta twoja siostra szybko rośnie. Ujeżdżała już kogoś?
– Ma chłopaka – kłamię.
Jego szorstkie palce wędrują po moim policzku i wzdłuż szyi, zatrzymując się na siniaku, który zostawił po ostatnim spotkaniu. Ciemne oczy przez chwilę podziwiają jego dzieło, a dopiero potem mierzą się z moimi na spojrzenia.
– Lepiej, żebyś była grzeczną dziewczynką, Sasho – oznajmia. – Twoja postawa zaczyna mnie już nudzić.
Pozostawia resztę słów niewypowiedzianą, odpala silnik i włącza muzykę. Nie muszę słyszeć jego gróźb. Doskonale zdaję sobie sprawę, co zrobi.
Odwracam wzrok i wyglądam przez okno, żałując, że kiedykolwiek na mnie spojrzał.
***
Znowu tu jest.
Patrzy na mnie. Zawsze się gapi. Obserwuje, rozmyśla… czeka. Jednak nie wiem na co. Nigdy nie mówi ani słowa. Ani jednego. Do innych, owszem, odzywa się. Jednak nie do mnie.
Często myślę, że nienawidzi mnie z powodów, których nie rozumiem. A potem odwraca w moją stronę te swoje smutne oczy w kolorze whisky, a ja chcę uwierzyć, że w ich cieniu kryje się coś więcej. Jako jedyny przenika wzrokiem sztuczny uśmiech wymalowany na mojej twarzy. Zupełnie jakby rozumiał, że gdy Blaine opowiada dowcip, to wydobywający się z mojej piersi śmiech jest równie sztuczny jak on sam.
Złudne nadzieje.
To właśnie widzę, gdy na niego patrzę.
Nigdy nie wierzyłam w bajki. W mojej opowieści nie ma żadnego rycerza na białym koniu. Jestem tylko ja. Nie jestem dziewczyną, która trafi na księcia. Jestem dziewczyną, którą się puka, bo można to robić.
Blaine nie jest pierwszy. Wszyscy mówią mi, jaka jestem śliczna i słodka. Jednak gdy patrzę w lustro, nie widzę nikogo ślicznego. Nie widzę nikogo słodkiego. Widzę zepsutą i paskudną osobę. Widzę wstyd i wstręt do samej siebie. Kurwę, której Blaine używa jako swojego prywatnego worka treningowego. Rzeczy, które musiałam robić w swoim życiu nie są ani ładne, ani słodkie. Ja również.
Już się z tym pogodziłam.
Udręczone dusze mają swoje własne piękno. Mroczne, przerażające piękno. Ten sam rodzaj piękna rozpoznaję w Ronanie. Nie jest jak pozostali faceci. Jak ci, którzy mówią mi, jak bardzo pragną mojego ciała. Którzy mówią o tych wszystkich sprośnych rzeczach, jakie chcieliby ze mną robić. Dla dziewczyny, która w wieku trzynastu lat w ciągu jednej nocy zmieniła się z kujonki w atrakcyjną laskę, kiedyś te słowa coś znaczyły. Chłopcy mówili mi wszystko, co ich zdaniem chciałam usłyszeć. I wierzyli, że kilka miłych słów da im prawo, żeby przez krótką chwilę mnie mieć. Ale tylko przez krótką chwilę.
Bo zawsze w końcu cię porzucą.
Bo jesteś dla nich niczym. Tak jak ja.
A w oczach Blaine’a znaczę jeszcze mniej.
W dniu, w którym mnie ujrzał i postanowił, że będę jego, mój los został wyryty w skale. Kłębiące się we mnie żal i nienawiść są niczym toksyna, która wypacza wszystko wokół.
Nie widzę już dobra na tym świecie. Nie potrafię dokładnie powiedzieć od kiedy, ale wiem, że tak jest. Moje serce zatrzymało się dawno temu. Skazywanie się na nicość jest proste. A mimo to zbyt często zalewa mnie rozpacz.
A potem Blaine przyprowadza mnie tutaj i widzę tego mężczyznę o smutnych, brązowych oczach, a mrok mojej duszy oświetlają srebrzyste linie światła słonecznego.
W jego oczach dostrzegam coś innego. Jest zabójczy i cichy. Zamknięty w sobie i tajemniczy. W przeciwieństwie do innych nie gada dla samego gadania. Wiem, kim jest i czym się zajmuje.
To Reaper1.
Tak nazywają go w Syndykacie MacKenna. Jego przydomek mówi sam za siebie. A jednak ten człowiek – ten zimnokrwisty zabójca – nie ma dość odwagi, żeby ze mną porozmawiać. Za każdym razem, gdy na niego patrzę, oblewa się rumieńcem, a potem zaciska szczęki w złości.
To sprawia, że chcę go w sposób, w jaki chcieć nie powinnam. Za każdym razem, gdy tylko wejdzie do tego samego pomieszczenia, moje serce zatrzymuje się, po czym zaczyna szybciej bić. Jestem jak wymagający naprawy stary, zardzewiały silnik, a ten nieznajomy zdaje się być jedynym nadającym się do tej roboty mechanikiem.
Głupia fantazja małej dziewczynki, która wciąż wierzy w bajki.
Jednego jestem pewna, że ten zabójca – Reaper – nie jest moim księciem na białym rumaku. W sumie to podejrzewam, że w tej historii może być złoczyńcą. Bo jeśli Blaine kiedykolwiek się dowie, co do niego czuję, to z pewnością jego śmierć stanie się pierwszą, jaką będę miała na sumieniu.
Sasha
Dzisiaj siedzi we wnęce. Obserwuje mnie, gdy przechodzę obok i razem z Kayą roznoszę drinki. Slainte tego wieczoru jest pełne, a strefa VIP pęka w szwach. Jest tak, od kiedy Irlandczycy zaczęli pracować nad sojuszem z rosyjską mafią. To coś, o czym, technicznie rzecz biorąc, nie powinnam wiedzieć, ale wszyscy wiedzą.
Jeśli się dla nich pracuje, nie ma możliwości, żeby o tym nie usłyszeć. Zwykle nie zajmuję się serwowaniem napojów, ale dzisiejszej nocy mamy za mało ludzi do pracy. Służę tym mężczyznom poprzez taniec. Oświetlona blaskiem scenicznych lamp odstawiam show i wzbudzam w nich poczucie, że mogłabym spełnić każdą fantazję.
Jestem świetnym kłamcą. Mistrzynią manipulacji. Sposób, w jaki na nich patrzę i przechylam głowę, mam już opanowany do perfekcji. A oni myślą o tych wszystkich sprośnych rzeczach, które chcieliby ze mną robić. Ja natomiast myślę o umierającej w domu matce. O tym, jak bardzo nienawidzę tego życia i wszystkich w nim obecnych. Mam w sobie tyle nienawiści, że to tylko kwestia czasu, nim ona eksploduje.
Gdy jestem na scenie, mogę być dla nich, kim tylko chcą. Świętą lub grzesznicą. Dziewczyną z sąsiedztwa lub spod latarni. Jedyne, czym nie mogę być, to sobą.
Bo tamta dziewczyna zniknęła dawno temu. Już nawet nie jestem wam w stanie powiedzieć, kim teraz jest. Na tym właśnie polega problem z kłamstwami. W końcu zaczyna ci się wydawać, że są prawdą. W końcu zaczynasz w nie wierzyć.
Jestem jednym wielkim, pieprzonym bajzlem owiniętym w słodkie kłamstewka. Trzy lata temu wpadłam w szpony bostońskiego półświatka i nie mogę się z nich wyrwać. Chłód i samotność to cena za tkwienie w cieniu człowieka, który zaprosił chaos do mojego życia.
Jestem ponad tym wszystkim. Gangsterami. Klientami. Pożeraniem mnie wzrokiem, komentarzami i wszędobylskimi łapskami. Gdy ich żony bez wątpienia siedzą w domu, zajmując się dziećmi, oni przyjeżdżają tutaj, żeby gapić się na moje cycki i klepać mnie po dupie. Jestem wykończona. Jadę na samych oparach.
Przez całe życie próbowałam być dobrą dziewczyną. Tak jak chciała tego mama. Lecz teraz jestem gotowa zrobić coś złego. Jestem gotowa powiedzieć bez względu na konsekwencje, że pierdolę ten świat i wszystkich w nim obecnych. Jedyną osobą, która sprawia, że twardo trzymam się zdrowych zmysłów, jest moja matka, ale gdy jej zabraknie, będę miała na wszystko wyjebane.
A to przypomina mi, że przed występem na scenie muszę wypić Red Bulla. Schowana w kieszeni tabletka bardzo mnie kusi. Dexedrine – moja nowa, ulubiona słabość. Kiedyś moja siostra to brała, a teraz ja używam tego jako stymulanta, żeby nie zasnąć.
Idę za Kayą do baru, dorzucam do naszego zamówienia drinka dla siebie i po chwili dostaję go poza kolejnością. Zazwyczaj nie piję ani przed, ani po tańcu, ale ostatnio to jedyna rzecz, która pomaga mi przetrwać te wszystkie występy na scenie. Korzystając z okazji, że Kaya skupiona jest na czymś innym, szybko wrzucam pigułkę do ust i popijam alkoholową mieszanką. Ale gdy ponownie otwieram oczy, widzę, że się na mnie gapi.
– Wyglądasz jak gówno – zauważa.
– Dzięki, skarbie.
– Mówię, jak jest. – Wzrusza ramionami. – Kiedy ty właściwie ostatni raz coś jadłaś?
Próbuję to sobie przypomnieć, jednak nie pamiętam. Chyba dzisiejszego ranka. Wiem, że jestem chudsza niż zazwyczaj. Ale tak naprawdę ta kwestia nie znajduje się na liście rzeczy, które mnie obchodzą. Moja matka umiera. Na pierdolonego raka.
Gdy pigułka przenika do mojego krwiobiegu i pobudza układ nerwowy, cała sala zaczyna wirować. Gdy tak czekamy, moja uwaga skupia się na otoczeniu baru. Jak przez mgłę patrzę na cały ten zgiełk. Na tych wszystkich śmiejących się ludzi, którzy dobrze się bawią. Jebać ich. Jebać mafię. I jebać też raka. Chcę się stąd wynieść. Z dala od tego życia, z dala od przelanej krwi i mroku, które zawładnęły każdym aspektem mojej osoby.
I co najważniejsze – z dala od niego.
Ronana.
Największego, jebanego kłamcy pośród nich wszystkich. Udaje, że ma to w dupie. Udaje, że nie widzi, jak na niego patrzę, albo patrzy na mnie tak, jakby chciał, żebym zniknęła. Jestem tym, czego najbardziej żałuje.
A mimo to moje serce bije dla niego.
Dla człowieka, który zna mój sekret. Człowieka, który trzyma moje życie w swoich rękach. Czasami mam wrażenie, że mogłabym go pokochać. Jednak przez większość czasu po prostu go nienawidzę. Za to, że czyni mnie słabą. Za to, że kusi mnie, żebym została. Za to, że zastanawiam się, kiedy w końcu podejmie dobrą decyzję i mnie też zabije.
Nie rozumiem, jak można żywić uczucia, które są tak skrajnie różne. Mam ochotę go spoliczkować. Mam ochotę krzyknąć mu prosto w twarz i zmusić go, żeby zwrócił na mnie uwagę. To jego nonszalanckie zachowanie względem mnie jest znacznie gorsze niż jakikolwiek ból zadany przez Blaine’a. Nie jestem warta nawet jego uwagi. Niewielkiej chwili z jego życia. A mimo to, gdy wchodzi do sali, wszystko inne przestaje istnieć.
Wiem, że dzisiejszej nocy tu jest. To dlatego nie mogę się skupić. Zanim go zobaczę, czuję, jak jego mroczna energia przenika przez ściany. Cały czas między nami jest pewnego rodzaju więź. Nie wiem, czy chodzi o ten sekret, czy o coś zupełnie innego. Nie wiem też, czy tę więź można przerwać, nawet jeśli bym tego chciała. Ronan jest niczym rozciągnięty tuż nad ziemią drut, mogący zdetonować drzemiące we mnie emocje o sile huraganu piątej kategorii. Jestem jednak skrajną masochistką i pozwalam, aby zrównał mnie z ziemią. Raz za razem.
Chyba nigdy się nie nauczę.
Kaya i ja odbieramy drinki, po czym ruszamy w kierunku strefy VIP, w której go odnajduję. Zerka na mnie, gdy przechodzę obok jego stolika. Jednak w ręce już ma szklankę z drinkiem. Czysty, podwójny Jameson. Nigdy nie pije niczego innego.
Powinnam iść dalej. Na autopilocie utrzymać wyznaczony kurs. Bo każde inne rozwiązanie prawdopodobnie doprowadzi mnie do stanu, w którym nie chcę się znaleźć.
A mimo to i tak się zatrzymuję.
Nie mogę sobie z nim poradzić. Nigdy nie mogę sobie z nim poradzić. Między nami jest pewna cicha umowa. Polega na tym, że się unikamy i udajemy, że dla siebie nie istniejemy. Tylko tak naprawdę nigdy się nie zgadzałam na coś takiego. Co więcej, jest w tej umowie również zawarty pewien niewypowiedziany warunek, a mianowicie, że jeśli ją złamię, to on prawdopodobnie będzie musiał mnie zabić.
Zazwyczaj go nie prowokuję, ale dzisiejszego wieczoru jestem lekkomyślna i staję nad krawędzią. Chcę go przycisnąć. Chociaż raz chcę sprawić, żeby poczuł dyskomfort, żebym nie była w tym osamotniona. Chcę podrażnić tę niezabliźnioną, ropiejącą wewnątrz mnie ranę.
Przesuwam wzrok z trzymanej przez niego szklanki na leżące na blacie stołu dłonie. Silne. Męskie. Eleganckie. To ręce, które odbierają życie. Nie zawahałyby się przed odebraniem także mojego. A mimo to, jakimś dziwnym zrządzeniem losu, właśnie te ręce przywracają mnie do życia.
Tak jakby.
Na samo wspomnienie mój puls przyspiesza. Wszystkie synapsy w moim ciele stają w ogniu. W jego obecności czuję się jednocześnie zmęczona i jak na haju – jestem gotowa, aby się roztrzaskać i spłonąć. Dookoła w sali panuje chaos. Ale w jego epicentrum, w którym znajdujemy się oboje, jest cicho i spokojnie.
Jego twarz niczym magnes przyciąga mój wzrok. Na całej sali nie ma faceta, który mógłby z nim rywalizować. Oliwkowa skóra. Wyraźnie zarysowana szczęka. Prosty nos i wargi tak pełne grzechu, że mam ochotę je ugryźć i sprawić, by krwawiły. Chcę to zrobić tylko po to, aby móc skosztować jego mroku. Tylko po to, żebym mogła stwierdzić, że naprawdę jest człowiekiem. Bo czasami nie jestem tego pewna. Jest człowiekiem czy może maszyną? Zaprogramowaną tak, aby odczuwać jedynie palącą potrzebę zabijania. Bo tak o nim mówią.
Widziałam, jak zabija. Poczułam także smak jego furii. Spłynęła na mnie tak gwałtownie, że rozlała się po mnie i zostałam napiętnowana przez żyjące wewnątrz Ronana zwierzę. Pragnę tego zwierzęcia. Pragnę wszystkiego, co jest w tym człowieku, wraz z tym jego nienagannym garniturem i całkowitym brakiem ludzkich uczuć. Może – ale tylko może – mu też zazdroszczę.
Zazdroszczę, jak to jest nie czuć zupełnie nic. Nic a nic.
Chcę tego.
Mam rozszerzone źrenice, a gdy omiatam go wzrokiem, widzę, że jego postać jest zniekształcona. Nawet jako rozmyta plama wygląda nienagannie. Nigdy go nie zobaczycie w innym stroju niż garnitur. Jego twarz pokrywa co najwyżej jednodniowy zarost. Włosy ma przystrzyżone po bokach i dłuższe na górze. Paznokcie u dłoni ma przycięte, wypielęgnowane i wypolerowane. Jest zupełnym przeciwieństwem tych wszystkich wad, z których sama się składam.
Zza okularów o czarnych oprawkach patrzą na mnie chłopięce, brązowe oczy. Otaczają je grube, ciemne rzęsy, za którymi często próbuje się ukryć. Bo wie, że oczy go zdradzają. Te oczy burzą jego zimną fasadę swoją głęboką niewinnością. Są chwile – takie jak ta – gdy potrafi być niemal życzliwy. Omiata wzrokiem moje ciało, a jego oczy natychmiast ciemnieją. Nigdy nie widzę w nich głodu. Jedynie szaleństwo.
Och, uwielbiam to szaleństwo. Bo szaleństwo jest lepsze od nicości. Szaleństwo oznacza, że jest zupełnie odporny na uczucia. Szaleństwo oznacza, że nie czuje apatii, gdy na mnie patrzy.
Pieprzony dupek.
– Cześć, Ronanie. – Mój głos ocieka słodką trucizną i mam nadzieję, że ją słyszy. – Ciebie też miło widzieć. Moja mama ma się świetnie, dziękuję, że o to pytasz. Umiera, ale wiesz, takie jest życie. Och, jakbyś się zastanawiał, to u Em też jest cudownie.
Mruga, patrząc na mnie, i przez krótki moment wydaje mi się, że mam halucynacje. Bo mogłabym przysiąc, że w tych brązowych tęczówkach pojawił się cień poczucia winy. Jednak momentalnie jego wzrok lodowacieje, a ja czuję nagłą potrzebę, żeby otulić się ramionami.
Nie wiem, dlaczego jestem dla niego taką suka. Zirytował mnie i chcę zirytować również jego. To przez te tabletki zachowuję się jak wariatka, jednak mam do wyboru to albo paść z wycieńczenia. Mam ochotę się z kimś pokłócić i padło właśnie na niego. Jednak on w ogóle nie odpowiada. Nigdy nie odpowiada.
Poprawia kołnierzyk i zerka w kierunku drzwi, szukając w myślach drogi ucieczki. Widzę w jego oczach, że liczy dzielące go od drzwi kroki. Zawsze tak robi. Wydaje mu się, że tego nie zauważyłam. Ale zauważam. Mam te liczby w głowie i liczę wraz z nim.
Sprawiam, że czuje się niekomfortowo. Nietrudno odgadnąć dlaczego. Jestem pewna, że często myśli o tym, jak się mnie pozbyć, bo tylko w taki sposób może się ode mnie uwolnić. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że żałuje tego, co wydarzyło się dwa lata temu. Aby wybić mi tę myśl z głowy, odprawia mnie, wyciągając z kieszeni telefon.
Jeden z klientów strzela palcami i w ten sposób wyrywa mnie z zadumy. W chwili, gdy odchodzę od Ronana, on wstaje i wychodzi.
***
Oczy mi się same zamykają, gdy wpadam do mieszkania w Dorchester. Nazywam je domem.
Za bardzo nie ma tu czego oglądać. Całe życie mieszkam tu z matką, która pracowała, abyśmy miały dach nad głową. Co prawda przeciekający, ale zawsze dach. Znajdują się tu dwie sypialnie, salon, kuchnia, wszystko z najbardziej podstawowymi meblami.
Nigdy nie miałyśmy fajnych rzeczy. Po śmierci ojca, mama wydawała pieniądze przede wszystkim na to, żebyśmy z Emily były nakarmione, ubrane i zdrowe. Ale w mieszkaniu zawsze było czysto i schludnie. Czułam się tu jak w domu.
Teraz na meblach zbiera się warstwa kurzu, a w powietrzu unosi zapach stęchlizny, którego nie mogę się pozbyć bez względu na to, ile bym tu wietrzyła. Moje robocze ciuchy walają się po całym mieszkaniu, a wśród nich opakowania po przeróżnych lekach, a także sprzęt medyczny, którego mama potrzebuje.
Emily obecnie przebywa w Kalifornii – na stypendium Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego – więc spora część jej rzeczy stąd zniknęła. Bez tych różowych dziewczyńskich dupereli wszystko jest wyblakłe i szare. To jest to samo miejsce, w którym zawsze mieszkałam, lecz gdy teraz na nie patrzę, wcale nie czuję się jak w domu.
Człapię do kuchni i zastaję siedzącą przy stole Amy przeglądającą czasopismo.
Gdy mama rozchorowała się jeszcze bardziej, musiałam zatrudnić pielęgniarkę, aby przychodziła, gdy nie mogę być w domu. Amy jest odpowiednią osobą do tej pracy – urocza, uprzejma i zawsze świetnie sobie radzi. To dzięki niej mamie jest teraz tak wygodnie, jak to tylko możliwe. Dodatkowo za jej sprawą mam jedzenie, więc tak naprawdę żyję dzięki niej.
– Jak się czuje? – pytam.
– W sumie to dopiero co się obudziła – odpowiada Amy. – Jest świadoma, jeśli chcesz się z nią zobaczyć.
Stawiam zakupy na blacie kuchennego stołu i z entuzjazmem postanawiam wykorzystać okazję. Chwile jak ta nie pojawiają się zbyt często, więc chwytam je, gdy tylko mogę.
– Dziękuję, kochana.
– Nie ma problemu – odpowiada. – Nie zostanę na noc. Kolacja jest w lodówce.
– Dobrze, jedź bezpiecznie. Do zobaczenia jutro.
Amy prześlizguje się przez drzwi, a ja zarzucam na siebie bluzę, po czym ruszam do pokoju mamy. Nie chcę, żeby poczuła zapach perfum i alkoholu. Wie, w jaki sposób zarabiam na życie, ale to nie oznacza, że muszę się przed nią z tym obnosić. Staram się tego nie robić.
Moja mama pokładała we mnie wielkie nadzieje. Gdy byłam małą dziewczynką, pieszczotliwie nazywała mnie Kalkulatorkiem. Ciężko pracowałam w szkole i co roku byłam na liście najlepszych uczniów. Jednak matematyka zawsze była dla mnie najtrudniejszym przedmiotem. Zawaliłam tak wiele prac domowych, że nauczycielka w końcu wymusiła na mamie, żeby załatwiła mi korepetytorkę. Z jej pomocą okryłam, że matematyka wcale nie jest taka zła. W sumie to byłam w stanie wykonywać obliczenia, jakimi mnie zasypywała, dopóki nie były one zapisane na papierze. Niedługo potem byłam w stanie zajmować się rachunkami różniczkowymi i równaniami na poziomie uniwersyteckim.
Dla wszystkich, z wyjątkiem mojej mamy, był to szok. Nie byłam w stanie wyjaśnić, jak wykonuję te wszystkie obliczenia, kiedy mnie o to pytali. To była jedna z tych dziwacznych rzeczy, które przychodziły mi naturalnie. Mama była przekonana, że wyjadę z miasta, więc możecie sobie wyobrazić jej rozczarowanie, gdy zaniedbałam swój talent i zaczęłam pracę w klubie ze striptizem.
Jednak tego nie żałuję, bo w ten sposób mogę być z nią w ostatnich miesiącach jej życia. I to nie matematyka mi to umożliwiła, a taniec. Tylko dzięki temu mogę teraz spojrzeć matce w oczy, wierząc, że postępuję słusznie. Bo gdyby nie taniec, nie mogłaby być tutaj, we własnym domu. Nie byłabym w stanie zaopiekować się nią tak, jak na to zasługuje. W taki sam sposób, w jaki ona opiekowała się mną przez całe moje życie.
Mój wzrok spoczywa na drobnej postaci leżącej na łóżku. Teraz wydaje się dla niej zdecydowanie za duże. Bez znaczenia, ile razy bym na nią nie patrzyła, za każdym razem ten widok spada na mnie jak tona cegieł. W moim gardle pojawia się wywołująca ból gula, a w oczach zaczyna rosnąć ciśnienie. Ruszając w jej stronę, próbuję nad tym zapanować.
– Hej, mamo. – Pochylam się i całuję ją w policzek. – Jak się dziś czujesz?
Zaczyna kaszleć i patrzy na mnie pochmurnie szarymi oczyma. Kiedyś, gdy się śmiała, w kącikach jej oczu pojawiały się zmarszczki, lecz teraz nie ma w nich ani krztyny światła. Jest za to ból. Jej usta są suche i popękane, nawet nie próbuje nimi poruszać. Jest zbyt słaba, żeby mówić. Takie dni zdarzają się coraz częściej i wiem, co to oznacza.
Nadchodzi jej czas. Teraz już nic więcej nie można dla niej zrobić, poza uśmierzaniem bólu. Przez większość dnia traci i odzyskuje przytomność. Kiedy była w stanie mówić, mamrotała bez ładu i składu.
To najokropniejsza rzecz, gdy musisz patrzeć, jak odchodzi ktoś, kogo kochasz. Gdy co noc wracam do domu i widzę ją w tym stanie, czuję się, jakbym czołgała się po posłaniu z gwoździ. Równie przerażająca zdawała się świadomość, że mama jest mi wdzięczna. Za to, że jest w swoim znajomym i spokojnym domu. Nie chciałam jej puścić do hospicjum. Większość tego, co zarabiam, idzie na opłacenie pielęgniarki i czynszu, jednak warto wydawać na to każdego centa. Przynajmniej gdy przyjdzie koniec, będę mogła powiedzieć, że umarła tam, gdzie było jej najwygodniej. Tam, gdzie była najszczęśliwsza.
To będzie jedyna dobra rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłam w życiu. Jedyna rzecz, z której mogę być dumna. Mama próbowałaby mi wmówić, że jest inaczej, ale nigdy nie umiała kłamać. Wciąż myśli, że jestem dobrą dziewczyną. Że jestem jej aniołkiem. Ale się myli.
Kiedyś byłam dobra. Chodziłam do kościoła, zajmowałam się wolontariatem. W szkole ciężko pracowałam. Robiłam wszystkie rzeczy, które zdaniem mamy były istotne, nawet gdy sama czułam, że jest odwrotnie. Całe życie byłam dobra i do czego mnie to doprowadziło? Do przemądrzałego zasrańca i matki z rakiem. Oto gdzie.
Niedługo mnie zostawi. Nie chcę, żeby odchodziła. Tyle rzeczy opowiadam jej przez łzy, bo nie jestem w stanie się powstrzymać. Ściska moją dłoń, a to sprawia, że przechodzę przez kolejny napad.
– Nie jestem twoim aniołkiem, mamo – mówię jej. – Bez ciebie jestem nikim. Nie chcę już nawet próbować. Spójrz na mnie. Spójrz na siebie. To nie jest, kurna, fair.
Mama rozumie moje szaleństwo. Mruga, patrząc na mnie, i łza spływa po jej policzku. Ocieram go i moje oczy robią się szkliste. Wie, skąd właśnie wróciłam. Nienawidzi tego, że tkwię uwięziona w tym świecie i nie mogę się z niego wyrwać. Wiem, że się o mnie martwi. Zawsze najbardziej przejmowała się tym, bym uciekła, zanim ona odejdzie. Jednak obie wiemy, że tak się nie stanie.
Odejście z Syndykatu MacKenna nie będzie proste. Wiem zbyt dużo. Widziałam zbyt wiele. Wiem, kto by mnie ścigał, gdybym spróbowała odejść. Nie chcę, żeby to on musiał mnie zabić. Mogłabym to znieść, gdyby chodziło o kogoś innego. Ale nie on. Nie zdołam spojrzeć mu w oczy, gdy będę brała ostatni wdech. To byłoby znacznie gorsze niż sama śmierć. To byłby najbardziej bolesny sposób na odejście z tego świata. Bo tym razem, po tym wszystkim, co się stało… tym razem wiem, że się nie powstrzyma.
Na razie muszę porzucić te myśli i skupić się na tym, co istotne. Raz dziennie muszę zaopiekować się mamą. Chociaż tyle mogę zrobić.
Idę do łazienki i robię zimny okład. Lubi to, dzięki niemu czuje się lepiej. To jedyna przynosząca komfort rzecz, jaką mogę dla niej zrobić. Kładę go na jej czole i patrzę, jak mi się przygląda. Swojej najstarszej córce. Swojej dumie i radości.
– Wiesz co, mamo? – szepczę. – Nie musisz się o mnie martwić. Bo zamierzam odejść i przeprowadzić się do Kalifornii. Niedaleko Em. Kto wie, może będę mogła jej pomóc w nauce. Mogłabym jej dawać korepetycje z matematyki czy coś.
Jej usta nieznacznie drżą i niemal widzę, że uśmiecha się jak kiedyś. Uśmiechem, który rozświetlał cały pokój. Zawsze była taka piękna, a teraz jest tylko pustą skorupą.
– Mówi, że o tej porze roku jest tam ładna pogoda – kontynuuję. – Mam tam koleżankę z liceum. Sarah, pamiętasz ją, prawda?
Mruga, lecz oczarowanym wzrokiem wpatruje się w moją twarz. Sarah nadal mieszka w Dorchester, pracuje w spelunie i ma czwórkę dzieci, ale mama nie musi o tym wiedzieć. Najgorsze było dla niej martwienie się, co się stanie ze mną i Em. A ja nie chcę, żeby się martwiła. Chcę. żeby żyła w spokoju. Wciąż czuję się winna za ten emocjonalny napad, więc ciągnę dalej:
– Jest aktorką – wyznaję. – Mówi, że może załatwić mi pracę. Oczywiście to nic nadzwyczajnego. Taka tam dodatkowa robota. Wiesz, jako ktoś siedzący w kawiarni na dalszym planie czy coś. – Mruga, dając mi w ten sposób znać, żebym mówiła dalej. – Mam też zamiar znaleźć fajnego, nudnego faceta. Wiesz, jakiegoś księgowego czy coś. Prawdopodobnie będzie mieć priusa i kiedy nie będzie przekazywać pieniędzy na cele charytatywne czy coś, będzie biegać maratony w weekendy.
Wargi mamy znowu drżą. Albo wie, że wciskam jej kit, albo łyka to jak pelikan. Ciężko powiedzieć, ale wydaje się szczęśliwa. Postanawiam mówić jej to każdego dnia, aż odejdzie. I wtedy – i tylko wtedy – pozwolę sobie na rozpacz i zaakceptuję rzeczywistość.
Szanse na to, że Irlandczycy pozwolą mi odejść, są niewielkie. Ale muszę spróbować. Nawet jeśli mi się nie uda. Przynajmniej będę mogła powiedzieć, że próbowałam. Bo za tym wszystkim – makijażem, szpilkami, brokatem i lakierem do włosów – dziewczyna ze sceny jest już nikim. Ma dość bycia pionkiem w grze innych. Ma dość facetów, którzy biorą i używają wszystkiego, czego tylko chcą, bez ponoszenia żadnych konsekwencji.
Najlepszym dniem w moim życiu będzie ten, w którym nie będę musiała znów oglądać ich twarzy.
Ronan
Bądź posłuszny.
Bądź gotowy poświęcić się dla większego dobra.
Nigdy się nie poddawaj. Zawsze stawiaj opór.
Nie wahaj się wyeliminować zagrożenia.
Ćwicz samokontrolę.
Zawsze bądź czysty i schludny.
Bezustannie dąż do wzmocnienia ciała i umysłu.
Żyj w czystości. Nie pij, nie pal, nie spożywaj cukru.
Nie zadawaj się z osobami z zewnątrz.
Nigdy nie kwestionuj rozkazów.
Zawsze dąż do celu, jakim jest wolny naród.
Bo tak długo, jak Irlandia pozostanie w łańcuchach, ty również w nich będziesz.
– Wczuj się – mówi Farrell.
Szkło wbija mi się w kolana, gdy próbuję raz jeszcze powtórzyć fundamentalne wartości. Chce mi się pić, mój język jest tak suchy, że przykleja się do podniebienia. Farrellowi kończy się cierpliwość i jeśli szybko nie zacznę mówić, kara będzie o wiele gorsza.
Plączą mi się słowa i w połowie zapominam, przy którym punkcie jestem. Moje powieki są ciężkie, nie wiem, od ilu dni nie śpię. Zaczynam mieć przywidzenia. Widzę rzeczy, których nie ma, a przynajmniej tak mi się wydaje.
Już nie czuję wyciągniętych nad głowę ramion. Moje nogi chciałyby odpocząć od ciągłego stania, nawet jeśli miałoby to oznaczać klęczenie na szkle. Podczas dwuletniego szkolenia zacząłem rozumieć, że życie po prostu zamienia jeden ból na drugi.
Nigdy nie zaznam ulgi. Nawet przez krótką chwilę. Ponieważ nie można stać się agentem, leżąc w łóżku usłanym różami. Właśnie tak powiedział mi Farrell, gdy zabierali mnie z jedynych czterech ścian, jakie kiedykolwiek znałem. Jeden dom, cztery łóżka, czterech innych chłopaków. Chłopaków, z którymi nie powinienem rozmawiać.
Chyba miałem wtedy osiem lat. Farrell powiedział, że w takim wieku zaczyna się trenować.
Teraz mam już dziesięć lat. Dziesięć.
Wcale nie czuję się jak dziesięciolatek.
Farrell patrzy na mnie ze wstydem, który wypala mnie od środka. Wbijam wzrok w podłogę i czekam na karę. Rozluźniam ramiona i pochylam głowę na znak poniesionej porażki. Moje powieki są ciężkie i boję się, że zaraz usnę. Boli mnie każda kość. Moja skóra piecze. Drżę, wykonując najmniejszy ruch.
Farrell bez słowa rozpina kajdanki, które utrzymują moje nadgarstki w miejscu. W rezultacie upadam bezwładnie twarzą na beton. Nie mogę się ruszyć. Policzek mnie piecze i czuję, że krwawi. Odgłos butów Farrella odbija się echem, gdy mężczyzna porusza się za moimi plecami.
Podciąga mi spodnie, które miałem w kostkach, a ja próbuję odskoczyć. Coyne stawia mi nogę na plecach, napiera na nie i przygwożdża mnie do podłogi. A potem słyszę bzyczenie paralizatora.
Odnajduję ciemną plamę na ścianie i wpatruję się w nią, zanim Coyne atakuje podeszwy moich stóp. Jednak to nie pomaga. Nic nigdy nie pomaga. Jest tylko ból.
Ból. Ciemność. Ból. Ciemność.
Lubię ciemność.
Strumień wody rozbryzguje się na mojej twarzy i przestraszony odzyskuję przytomność. Farrell stoi nade mną i ponownie wykrzykuje polecenia.
– Wstawaj!
– Nie mogę – mówię.
Nie kłamię.
Farrell kiwa głową na Coyne’a i obaj podnoszą mnie za ramiona. Jestem teraz nagi. Znowu mnie rozebrali i wiem, co za chwilę nastąpi. Zaciskają kajdanki na moich nadgarstkach, przez co mam ręce wyciągnięte nad głową i muszę stać na palcach, aby utrzymać pion. Oparzenia pieką tak bardzo, że jestem na skraju ponownego osunięcia się w ciemność. Jednak wiem, że nie mogę tego zrobić.
Wraca Coyne, trzymając w ręce szlauch. Przez dłuższy czas polewa mnie strumieniem zimnej wody. Moim ciałem targają dreszcze, jednak próbuję skupić się na złapaniu w usta choć kilku kropli. Tak bardzo chce mi się pić.
Woda przestaje lecieć i Coyne zerka na mnie, a potem na Farrella.
– Mdleje.
Farrell kiwa głową i wyciąga z kieszeni kolejna tabletkę. Nie lubię tabletek. Wszystko, tylko nie tabletki. Zaciskam wargi, jednak i tak siłą wpycha mi ją do ust. Czuję gorzki smak na języku, nie mam innego wyjścia, tylko ją połknąć.
Moje serce bije zbyt szybko. Czuję, że oczy zaraz wyskoczą mi z oczodołów. Farrell kręci się za mną i po chwili ponownie zaciska pętlę na mojej szyi. Jestem przywiązany do ściany za plecami, przez co muszę stać całkowicie prosto.
Policzkuje mnie i obaj ruszają w kierunku drzwi. Tych, które prowadzą tam, gdzie jeszcze nigdy nie byłem. Tych, o których myślę, gdy się na mnie nie patrzą.
– Nie zasypiaj, koleżko – mówi. – Albo już nigdy się nie obudzisz.
***
Rozpinam guziki garnituru, po czym wieszam marynarkę na wbitym w ścianę haczyku. Wszystko w tym pokoju jest dokładnie takie, jak mi się podoba. Czyste i dobrze zorganizowane – miejsce pracy, jakiego potrzebuję. Po wejściu tutaj zawsze odprawiam swój rytuał. I nawet z rozchodzącym się po moich żyłach dudniącym oczekiwaniem wiem, że dokładnie spełniam własne standardy.
Każdy przedmiot w pomieszczeniu ma swoje miejsce. Każdy ruch musi być wykonany uważnie i z premedytacją.
Zdejmuję zegarek, a po nim podkoszulkę. Wciskam dwa guziki na pilocie i z głośników zaczyna sączyć się suita Bacha na wiolonczelę. Zawsze z mocą sześćdziesięciu dwóch decybeli, to idealna głośność. Nieszczególnie przepadam za muzyką czy innymi dźwiękami, lecz Bach tak bardzo mi nie przeszkadza. Gdy byłem małym chłopcem, mama Crowa nauczyła mnie, że muzyka pomaga w koncentracji. I właśnie to robię w tej chwili.
Wszystko jest na swoim miejscu. Na tej liście znajduje się również mój obecny gość. Donovan już leży przywiązany do stalowego stołu, z którego korzystam przy takich okazjach. Sączące truciznę oczy są zupełnie czarne. Nie jest w stanie nic mówić, bo ma wetkniętą w usta szmatę. Tak właśnie wolę. Nie mam ochoty go więcej słyszeć.
– Domyślam się, że przypuszczasz, że to za zdradę – mówię, sięgając po skrzynkę z narzędziami, którą następnie otwieram. – Ale wcale tak nie jest. Przynajmniej nie dla mnie.
Próbuje wymamrotać jakąś odpowiedź, ale go ignoruję. Kontynuuję rozkładanie narzędzi, przesuwam palcami po lśniących, metalowych przedmiotach, których dotyk jest znajomy i kojący. Nie mieliśmy z Donovanem zbyt wielu okazji do rozmowy przez te wszystkie lata. Chociaż należał do syndykatu, nigdy go nie lubiłem ani mu nie ufałem.
Zazwyczaj nie czuję potrzeby, by rozmawiać, nie tak jak inni. Mówię, kiedy jest to konieczne i to mi wystarcza. Większość gości, którzy trafiają do tego pokoju, w ogóle nie słyszy mojego głosu. Odzywam się wtedy, gdy muszę wyciągnąć z nich potrzebne informacje.
Jednak dzisiejszego wieczoru z Donovanem muszę zrzucić ze swojej piersi pewien ciężar. Wybieram skalpel i trzymam go przed nim, jakbym zadawał niewypowiedziane pytanie. Donovan mruga, patrząc na mnie.
– Masz rację. – Kiwam głową i odwracam się w stronę reszty narzędzi. – To zbyt proste. Myślę, że obaj wiemy, że nie wypada, żebym skończył z tobą zbyt szybko.
Na pozór jestem spokojny. Zawsze spokojny. Nie ma powodu, by robić zamieszanie. Nie pozwolę na to, by zobaczył, jak bardzo na mnie działa. Dzisiejszego wieczoru Donovan poczuje ciężar mojej długo wzbierającej furii. Dzisiejszego wieczoru zrobię to, co pragnąłem zrobić, gdy tylko odkryłem, że ten chuj tknął Sashę.
Krew cieknie z mojej dłoni. Spuszczam wzrok i widzę, że zaciskając pięść, wbiłem sobie skalpel w dłoń.
Widok ciemnego szkarłatu łagodzi mój wewnętrzny ogień. Jednak nie mogę pozwolić, aby przejął nade mną kontrolę. Bo jeśli tak się stanie, skończę wszystko zbyt szybko.
A Donovan nie zasługuje na taką uprzejmość z mojej strony.
Najchętniej powoli i boleśnie wypatroszyłbym go za bycie gwałcicielem. Jednak nie to motywuje mnie, aby sprawić, że jego krew pokapie na podłogę. Jest nią osoba, na której położył łapy. Wiedział, że nie powinien tego robić.
A ona mu pozwoliła.
Nabieram powietrza w płuca, biorąc wdech, i z przyzwyczajenia liczę, ile kroków dzieli mnie od drzwi. Dwukrotnie odliczam je wstecz i już jestem spokojny.
Wyciągam szczypce z walizki, a potem rozwierak dentystyczny z szuflady. Ponieważ pokój jest niewielki, zbudowany z myślą o funkcjonalności, zaledwie pięć kroków dzieli mnie od stołu. Liczę je dwukrotnie, rozkładając potrzebne przedmioty na stoliku, po czym przysuwam sobie krzesło obrotowe.
Stół jest regulowany i przed zajęciem miejsca obniżam go na odpowiednią wysokość. Donovan szarpie się, gdy unieruchamiam jego głowę. Wszyscy tak robią i irytuje mnie to. Powinni wiedzieć, że jak już trafią na mój stół, to nie ma sensu walczyć z tym, co nieuniknione. Na tym polega różnica między facetami takimi jak Donovan i facetami takimi jak ja.
Ja zaakceptowałbym swój los i zachowałbym się z godnością, a on po prostu nie może tego zrobić. Gdy wyjmuję szmatę z jego ust, wylewa się z nich potok przekleństw i trochę śliny. To ułatwia mi wetknięcie do nich rozwieraka bez zbędnej szarpaniny.
Po wykonaniu zadania siadam i przez chwilę podziwiam swoje dzieło. Farrell nauczył mnie, że zawsze powinienem być dumny z tego, co robię. Nie leży to w mojej naturze. Czuję, że po prostu robię swoje i robię to nadzwyczaj dobrze. Jednak w tym przypadku czuję lekki posmak dumy, dokładnie tak, jak mnie nauczono.
– Zazwyczaj robię to nieco później – wyjaśniam Donovanowi, biorąc szczypce z leżącej obok tacy. – Ale pomyślałem, że możemy uciąć sobie krótką pogawędkę. Rozgrzewkę, jeśli wolisz to tak ująć.
– Pierdol się! – Donovan wypluwa przekleństwo mimo tkwiącego w ustach metalu.
Zbliżam szczypce do jego ust i zaciskam je na jedynce.
– To może troszkę zaboleć.
Ząb wychodzi przy odrobinie szarpania i w akompaniamencie pisków Donovana.
– Sporo krzyczysz jak na faceta, który lubi krzywdzić kobiety – zauważam.
Obrzęk i wypełniająca jego usta krew tłumią odpowiedź. Kontynuuję pracę bez chwili wytchnienia. Napięcie opuszcza moje ciało, gdy jego krzyki w końcu milkną. Czuję adrenalinowego kopa. Przy tym, co zaplanowałem, to nie wróży dla niego nic dobrego.
W pokoju jest cicho, jeśli nie liczyć jęków wydawanych przez szczypce podczas pracy. Mam trochę czasu, żeby poukładać myśli.
– Czy zainteresuje cię, Donny, że była moja, zanim ty i Blaine położyliście na niej łapska?
Patrzy mi w oczy, a w jego spojrzeniu widzę rozbawienie. Kpi ze mnie, widzę to w jego oczach. Od kiedy tylko go znam, rzucał mi te swoje kpiące spojrzenia. Dla mnie to miało niewielkie znaczenie. Nie będzie się śmiał, gdy z nim skończę.
– Pierwszy zobaczyłem ją tamtej nocy – przyznaję. – Zanim inni to zrobili.
Znowu mamrocze coś niezrozumiałego, a ja uciszam go ruchem głowy.
– Była niczym mysz na polu pełnym sępów.
Nie byłem jednym z nich. Moje braki w umiejętnościach społecznych oraz pozycja w organizacji nie pozwalały mi wtedy na dokonanie takiego podboju. A teraz sprawy uległy zmianie.
Lecz ja nie.
Po wyrwaniu wszystkich zębów, wpycham w usta Donny’ego szmatkę, żeby wchłonęła krew. Wycieram dłonie i odkładam brudne narzędzia, po czym wyszukuję kolejne. Znowu zatrzymuję się przy swoim częstym towarzyszu – skalpelu. W czystym cięciu jest coś pięknego i kojącego. Donovan nie ma co liczyć na podobne miłosierdzie z mojej strony.
Większość facetów z syndykatu woli czuć w dłoni ciężar rewolweru. To szybki sposób na wyeliminowanie kogoś przy zachowaniu dystansu. Tak czy siak, zabijanie to brudna robota, a ja wolę używać do tego noża. Zakończenie czyjegoś życia to nie jest coś, co zwykle robię bez zastanowienia. Zabijanie jest czymś bardzo osobistym, sama czynność również powinna taka być.
Celem mojego istnienia zawsze było niesienie śmierci. Gdy byłem zaledwie podrostkiem, nauczenie się zabijania stanowiło dla mnie jedyny powód, by żyć. Dobrze mnie wyszkolili. Na tym świecie nie ma nic, co mógłbym robić skuteczniej. Konwersacje, rozumienie innych, podejmowanie decyzji. To nie są rzeczy, w których jestem biegły. Ale w zabijaniu już tak. Bez zadawania pytań. Bez wahania. Bez cienia wątpliwości.
Urodziłem się, aby odbierać życie.
Wewnątrz mnie płoną nieskończone pokłady gniewu. Muszę ku nim tylko sięgnąć i zaczerpnąć odrobinę, aby wykonać każde powierzone mi zadanie. To nic innego jak transakcja biznesowa. Postawienie kropki nad „i” albo poziomej kreski w „t”. Nie czuję niczego szczególnego, gdy sprawiam, że gaśnie ludzkie światło.
Niewiele rzeczy jest w stanie wywołać we mnie silne emocje. Nie lubię emocji. Nie pojmuję ich. Próba ich zrozumienia kończy się jedynie frustracją. Z tego powodu trzymam się z dala od wszystkiego, co wywołuje uczucia, których nie ogarniam. Ale śmierć jest czymś, co rozumiem.
Nazywano mnie socjopatą. Potworem. Jednak nie sądzę, żebym nim był. Jestem prostym człowiekiem wykonującym robotę, która musi zostać wykonana. Jeśli nie ja, to robiłby to ktoś inny. Mężczyźni, których zabijam, wiedzieli, co ich czeka. Wiedzieli, w co się pakują. Narobili Niallowi kłopotu albo w jakiś sposób zagrozili syndykatowi. A zagrożenie, tak jak szkodniki, trzeba wyeliminować.
Jeden z kilku kodeksów moralnych, których wciąż przestrzegam. Będę chronić swoich braci za wszelką cenę.
Robiąc to, lubię myśleć, że w większości wypadków mężczyźni, których spotykam, otrzymują szybką i honorową śmierć. Groza nie przynosi mi ukojenia. Nie czerpię przyjemności z samego aktu zabijania. Nie czuję nic. Wolę precyzję i czystość. Szybkie cięcie. Nic, co wymaga użycia brutalnej siły albo zbędnej babraniny. Większość chłopaków tego nie wie, ale naprawdę nie lubię tortur. Nie zajmuję się swoimi gośćmi, aby zadać im ból, lecz aby wyciągnąć od nich odpowiedzi. Idzie z górki, jeśli powiedzą mi to, co chcę wiedzieć. Ostateczny wybór należy do nich.
Jak już mówiłem, sprawa Donovana jest zupełnie innym przypadkiem. On jest jednym z nas. Jest człowiekiem, który złożył przysięgę i obiecywał lojalność wobec syndykatu. Swoim braciom. Złamał tę przysięgę. Zdradził swoich. Kara za ten występek pozostaje niezmienna jak świat, który tak dobrze znam. Śmierć.
Wierzę, że to wspólny element ściśle spajający wszystkie grupy. Nadciągająca groźba śmierci rzuca cień na złe uczynki i sprawia, że wydają się one tak przytłaczające i mroczne, że tylko najodważniejsze lub najbardziej nieświadome dusze postanowią zignorować ryzyko.
A jednak to się zdarza. Już wcześniej pochowałem dwóch innych członków syndykatu. Problem w tym, że wyrok został zatwierdzony tylko na jednego z nich. Ale nie powstrzymało mnie to przed czerpaniem z tego przyjemności. Gdy za moimi plecami metalowy stół zaczyna szorować po podłodze, nabieram silnego podejrzenia, że będę mieć frajdę również teraz.
Przyjemność jest dla mnie obcą emocją. Kilka razy próbowałem innych jej rodzajów, lecz tylko mnie niepokoiły. Trzymam się przekonania, że nic, co silnie odurza, nie może być dobre. Tak jak tabletki, które mi podawali. Uzależniające. Mam wrażenie, że całe życie próbuję tego unikać.
Tylko dzisiejszej nocy pozwalam sobie na tę odrobinę przyjemności.
Odwracam się do swojego więźnia, który uderza o stół, próbując się uwolnić. Powinien wiedzieć, że nie spartoliłbym jego więzów. W końcu pracował ze mną przez pięć lat.
Podnoszę skalpel i go obracam – przez niezdecydowanie ciąży mi w dłoni. Jak już mówiłem, nie lubię marnować czasu. Tak jak w przypadku poprzednich mężczyzn, mógłbym podarować mu szybką i bezbolesną śmierć. Jednak tego nie zrobię. Bo niespodziewanie Donny obudził we mnie bardzo ludzki odruch. Taki, którego wcześniej nie doświadczałem zbyt często.
Te odruchy zawsze wiążą się z nią – Sashą. Jest gorsza niż tamte tabletki. Gorsza niż cokolwiek innego, z czym miałem do czynienia.
Już raz dla niej zabiłem i zrobiłem to w dość makabryczny sposób. Jeśli kiedykolwiek kierowałem się swoimi psychopatycznymi zapędami, to właśnie wtedy. Donovan obudził we mnie tę sama potrzebę. Obudził we mnie demony, które chciały wyjść i się zabawić.
Zaciskam palce na rączce skalpela, gdy myślę o nim wewnątrz niej. O tym, jak dotyka jej skóry. Jak smakuje jej w sposób, którego nigdy nie zaznam. Jak czuje na sobie miękkość jej ciała. Jak czuje jej zapach i dłonie. Jak słyszy wydawane przez nią odgłosy. Moim ciałem targa odraza, którą czuję do niej i samego siebie.
Nie chcę jej. Nigdy jej nie chciałem.
Otwierają się drzwi, a do pokoju wlewa się światło, zaraz po tym rozlega się ciche westchnienie.
Jeszcze zanim odwrócę wzrok, wiem, że to ona.
Kieruje spojrzenie na przywiązanego do stołu Donovana, a potem znowu na mnie, trzymającego w zakrwawionej dłoni skalpel. Jej źrenice się powiększają, gdy to do niej dociera. Potyka się, robiąc krok w tył, i widzę jedyne, czego nigdy nie chciałem u niej widzieć. Strach.
Może mnie nienawidzić. Może mną gardzić. Ale bać się mnie?
Nie.
Chcę do niej podejść. Pocieszyć ją i udobruchać kłamstwami. Jednak nie będę jej okłamywać. Ledwo jestem w stanie z nią rozmawiać. Nie wiem, co powiedzieć. Nigdy nie wiem.
Za drzwiami tuż obok niej pojawia się głowa Conora. Patrzę na niego, mrużąc oczy.
– Sorry, Fitz. – Łapie Sashę pod ramię i próbuje ją odciągnąć. – Musiałem iść się odlać. Nie wiedziałem, że jest na dole.
Moja pierś unosi się i opada, gdy Conor ciągnie za sobą Sashę, na której twarzy malują się odraza i obrzydzenie. Ona już wie, kim jestem, nie potrzebuje przypomnienia. Cała ta sytuacja podsyca mój gniew, zupełnie jakby ktoś wcisnął we mnie jakiś przycisk.
Za moimi plecami rozlega się kpiący śmiech. Odwracam się i widzę Donovana, który zdołał wypluć zakrwawioną szmatę.
– Powinieneś widzieć swoją minę – bełkocze.
Ignoruję go i z haczyka na ścianie zdejmuję nożyce ogrodnicze oraz metalową misę. Ręce Donovana już są przywiązane wzdłuż jego tułowia, a on sam znowu zaczyna się szarpać, gdy na jego ramię zakładam opaskę uciskową.
Stawiam misę na jego klatce piersiowej. Obcinaniu każdego palca towarzyszy głuchy brzdęk kawałka ciała uderzającego o metalową powierzchnię. Po chwili okrążam go i zabieram się za drugą rękę. Donovan jest na skraju omdlenia. Uderzam go w twarz i polewam zimną wodą, a potem kończę robotę. Po ucięciu wszystkich palców daję mu chwilę wytchnienia, żeby nie doznał szoku.
– Jesteś chorym, pierdolonym zjebem – bełkocze. – Wiesz o tym? Teraz ma to sens.
Nigdy wcześniej nie wyglądał bardziej absurdalnie niż w tej chwili – brakuje mu zębów, a na końcu każdej dłoni ma zakrwawione kikuty. Jednak wbrew zdrowemu rozsądkowi pozwalam na takie wybryki.
– Co takiego?
Uśmiecha się i przez pokrywającą jego twarz krew wygląda to makabrycznie.
– Skosztowałeś jej? Ja tak. I to wiele razy.
Odpowiadam mu pełnym politowania uśmiechem. Donny jest zbyt tępy, żeby zrozumieć, że to na mnie nie zadziała. Ma nadzieję, że uda mu się mnie sprowokować i przez to szybko go zabiję. Ale się myli. Panuję nad sobą. Zawsze nad sobą panuję. Nic, co powie, tego nie zmieni. Moje granice sprawdzali o wiele mądrzejsi niż on.
Skupiam uwagę na swoich narzędziach, szukając odpowiednich do tego, co zaplanowałem w dalszej kolejności. Jednak następne słowa Donny’ego uświadamiają mi, że jestem w błędzie. Jednak jest w stanie nacisnąć na mnie w sposób, o który go nawet nie podejrzewałem.
– Robiła to, aby cię chronić. Wiedziałeś o tym? Głupia kurwa myślała, że musi cię chronić. Widziałem cię tamtej nocy, Ronanie. Widziałem, jak ciągniesz ciało Blaine’a do swojego wozu. A Sasha widziała mnie. Wiedziała, że mógłbym na ciebie donieść, gdybym tylko miał na to ochotę. Więc za pomocą swoich ust kupowała moje milczenie.
Żar rozchodzi się po moich żyłach, grożąc, że rozpadnę się na kawałki, a wtedy strawi wszystko w tym budynku, jeśli nad sobą nie zapanuję.
Podnoszę wiertło ze stołu i po raz ostatni wbijam wzrok w Donny’ego, zanim zagwarantuję mu, że nie będzie w stanie zebrać myśli.
– Jeśli byłeś gotowy umrzeć, wystarczyło tylko powiedzieć.
Łapię go za spodnie, po czym je z niego zsuwam, pozwalając, by chłodne powietrze musnęło jego skurczonego kutasa.
– Mam nadzieję, że było warto – mówię.
– Mam zabezpieczenie – grozi. – Powinieneś to wiedzieć. Jeśli zniknę, Niall dowie się, co zrobiłeś. Co ty i Sasha zrobiliście. Obiecuję ci to.
Jego słowa nie zmienią niczego. To bez znaczenia, ale oni zawsze próbują. Nie ma na tym świecie niczego, co by go przede mną ocaliło. Gdy w końcu wyczytuje to z mojej twarzy, w oczach Donovana gaśnie wszelka nadzieja.
Boli mnie twarz, a gdy robię krok naprzód, z zaskoczeniem odkrywam, że się uśmiecham.
***
Po umyciu się i pozbyciu ciała, jedziemy z Conorem do bliźniaka Donny’ego, aby go uprzątnąć. To standardowa procedura. Robimy tak za każdym razem, gdy któryś z członków syndykatu zginie w takich okolicznościach. Jeśli złożyli mi wizytę, oznacza to, że nie można im było ufać. A to znaczy, że trzeba się zająć ich domem oraz mieniem.
Donny miał wiele talentów. Kłamanie było jednym z nich. Jednak jego deklaracja o zabezpieczeniu nie przestaje mi chodzić po głowie. Uwierzyłem, gdy o tym mówił. W jego oczach widziałem pewność siebie. To nie był żaden blef. Był głęboko przekonany, że w jakiś sposób zdoła się z tego wywinąć.
Wątpię, że w mieszkaniu znajdę to jego zabezpieczenie. Jednak to mnie nie powstrzymuje przed jego zbadaniem.
Nigdy nie byłem u Donovana. Na szczęście nie widziałem takiej potrzeby. Jego lokum znajduje się w obskurnej części Roxbury. Farba elewacyjna, jaką pomalowano budynek, zdążyła wyblaknąć i miejscami się złuszczyć, a ogródek jest zarośnięty. Zakładam, że przede wszystkim wolał wydawać kasę na dziwki i kokainę.
– Chcesz, żebym stał na czatach, jak będziesz zajmować się zamkiem? – pyta Conor, gdy idziemy przez tylne podwórko.
Kręcę głową. Chłopaczyna jest totalnie zielony. Nie ma zbyt wiele zdrowego rozsądku, ale to dobry dzieciak. Ufam mu. To więcej, niż mogę powiedzieć o większości ludzi. Mam przy sobie zestaw wytrychów, ale wątpię, żebym ich potrzebował. Wyciągam brelok, który zabrałem z ciała Donny’ego i wręczam go Conorowi.
Patrzy się na niego przez chwilę, po czym zaczyna sprawdzać klucze. Dopiero trzeci okazuje się zwycięzcą. Drzwi stają przed nami otworem i wita nas ostatnie, czego spodziewałbym się w domu Donovana.
Pies.
– Co do diabła? – Conor niczym echo wyraża moje zmieszanie, gdy mała, futrzasta bestia na czterech łapach zmierza w naszą stronę.
Psiak ma czarną podpalaną mordkę z białym pasem pośrodku biegnącym prosto w kierunku wielkiego, czarnego nosa. Uszy zwierzaka są zdecydowanie zbyt duże w stosunku do jego głowy, którą unosi, podskakując na płytkach kuchennych i wydając przy okazji różne dziwne dźwięki. Gdy atakuje moją nogę, język wystaje z boku jego pyska. Ja z kolei próbuję go odgonić.
– Co on robił z corgim? – pyta Conor.
– Corgim? – powtarzam.
– No. – Conor wskazuje na puchatą bestię szarpiącą mnie za nogawkę. – To jest corgi.
– Skąd wiesz? – Próbuję odepchnąć psa nogą.
– Uch, to całkiem oczywiste – odpowiada. – Co z nim zrobimy?
Patrzę na zwierzaka i nie wiem, co powiedzieć.
– Chyba go nie zabijesz – mówi Conor. – Prawda?
Przeciskam się obok niego i zatrzaskuję za sobą drzwi. Nie zabijam zwierząt, kobiet ani dzieci. Conor powinien o tym wiedzieć, jednak ludzie nigdy mnie nie rozumieli.
– Zajmiemy się tym później – odpowiadam. – Teraz musimy się skupić na uprzątnięciu tego miejsca. Forsa, papiery, dokumenty z jego nazwiskiem. Jedyne, co ma tu po nim zostać, to meble.
Conor raz jeszcze zerka na psa, po czym wzrusza ramionami.
– Co tylko powiesz, Fitz.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
1Reaper – (z ang.) żniwiarz, uosobienie śmierci, ten który zabiera dusze na „drugą stronę” (przyp. tłum.).