34,99 zł
Odważ się dokonać takiego wyboru, który budzi w tobie najgłębszy lęk.
Trzynastoletnia Rosie Frost zostaje wyrwana z lekcji i poinformowana o śmierci matki. Jeszcze tego samego dnia leci helikopterem do elitarnej szkoły Heverbridge, w której ma się odtąd kształcić. To historyczne dla Anglii i tajemnicze miejsce, położone na wyspie-rezerwacie przyrody. Obecnie zarządza nim jednak podły i dwulicowy pan Hemlock, dla którego liczą się wyłącznie prywatne interesy, a nie dobro szkoły, jej wychowanków czy wyspiarskiej fauny i flory. Wkrótce Rosie odkrywa, że to przed nią stoi misja zdemaskowania oszustw Hemlocka, odkrycia prawdy o zniknięciu jej matki, a także poznania sekretu własnej tożsamości. A wszystko zacznie się od słynnych Igrzysk Królowej Sokołów…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 376
Rok wydania: 2024
1 czerwca 1563, wyspa Heliotropia
Kiedy złota karoca monarsza ciągnięta przez cztery kare konie wjechała na most zwodzony, szmer tłumu przeszedł w gorączkowy gwar. To ona. Gdy wyciągali szyje, by lepiej ją widzieć, twarze smagał im lodowaty wyspowy wiatr.
Ich królowa, o twarzy okolonej ciemnym kapturem peleryny i tak białej, że niemal biła od niej poświata, wyjrzała zza aksamitnej czerwonej kotary. Kędziory jej długich rudawych włosów uwolniły się spod kaptura i zatańczyły na wietrze.
Ukryta w karecie ściskała w dłoni książeczkę z wytłoczoną na purpurowej oprawie sylwetką złotego ptaka.
– Dziękuję ci – szepnęła czule i dotknęła pierścienia zdobionego brylantami i rubinami, z malowanym na emalii miniaturowym portretem w oczku. Portretem jej matki, Anny Boleyn. Kareta minęła żelazną bramę i potoczyła się z turkotem długą aleją do rezydencji z cegły czerwonej jak krew. Droga wiodła brzegiem okazałego jeziora – monarchini patrzyła, jak na jego powierzchni połyskują refleksy promieni zimowego słońca.
Na miejscu czekało już dziewiętnastu członków Tajnej Rady oraz wezwani na spotkanie ze swą władczynią wyróżnieni członkowie Parlamentu, wszyscy w paradnych strojach. Kiedy kareta przystanęła, mężczyźni zgodnie padli na kolana.
Królowa zeszła niespiesznie po stopniach, olśniewając jaskrawym światłem rozsiewanym przez brylanty zdobiące suknię z połyskliwego białego aksamitu. Jej szyję otaczały ciężkie sznury pereł, ze zdobionego klejnotami pasa zwisało wyrzeźbione w rubinie królewskie jabłko.
– Wasza wysokość, królowo Elżbieto. – Zarządca majątku pokłonił się nisko.
Uśmiechnęła się łaskawie do starego człowieka i na moment wróciło do niej wspomnienie jego twarzy sprzed lat, gdy odwiedziła to miejsce jako dziecko.
Zebrani milczeli, czekając aż przemówi, a ona chłonęła wzrokiem ogromną budowlę i rozległy park. Potem wzniosła wzrok do nieba, zamknęła oczy i odetchnęła powoli. Wreszcie… Jej pragnienie w końcu się spełniało. Matka doczeka się należnego jej odkupienia. Wielki biały sokół przeleciał nad żelazną bramą, przemknął pomiędzy wieżyczkami zamku, zatoczył koło nad zgromadzonymi, a w końcu wylądował płynnie na odzianej w rękawicę dłoni sokolnika.
Królowa odchrząknęła i przebiegła wzrokiem po twarzach klęczących przed nią mężczyzn. Zawsze ci wszechobecni mężczyźni. Pomyślała o naciskach, by wyszła za mąż, wywieranych tym liczniej, odkąd zasiadła na tronie. Za cudzoziemskiego króla, następcę tronu czy księcia – ona jednak nie chciała żadnego z nich. Mierząc zgromadzonych przenikliwym, pewnym wzrokiem, przemówiła:
– Powiadam wam wszystkim, że odkąd zrozumiałam, iż urodziłam się po to, by służyć Bogu wszechmogącemu, z radością przyjęłam takie życie. Jestem poślubiona mojej ojczyźnie; już mam wybranka, a jest nim królestwo Anglii.
Jej słów przenikających zimne powietrze wysłuchano z uwagą. Monarchini zadarła głowę.
– Pragniecie, bym urodziła następcę tronu. No cóż, oto mój następca. Dziś jako wasza władczyni zrodzę życie wieczne. Mój ród wykroczy poza ciało i krew. Szkoła, którą dziś otwieram, wykarmi wielkie umysły i serca wszechstronnych uczonych i przywódców naszego państwa. Dzieci, które wyjdą z tych murów, będą moim dziedzictwem, moimi następcami i spadkobiercami. Będą służyć naszemu królestwu. Ta szkoła pomieści najlepszych uczniów, oczywiście wszyscy sojusznicy i zstępni mego ojca będą tu mile widziani.
Wielu doradców kiwało z aprobatą głowami, inni naradzali się z sąsiadami, a gwar dyskusji rozbrzmiewał coraz donośniej.
– Cisza, jeszcze nie skończyłam – powiedziała, podnosząc nieco głos. – Moja matka nie zginęła na darmo. Jej duch przeżyje w naszej wytrwałości, odwadze, potędze i wolności. I każdy z uczniów będzie ucieleśnieniem zasad, które mi wpoiła.
Mężczyźni marszczyli brwi. Od czasu egzekucji Anny Boleyn wszelkie wzmianki o niej były zabronione.
Elżbieta zacisnęła usta. Jej głos nabrał mocy, stał się mroczniejszy.
– Wypędzam cienie, te rzucane na nią oszczerstwa. Imię mej matki, jej krew, żyje we mnie, i to nie w ciele jedynie, lecz także w królestwie myśli. Prawda zatriumfuje. Jej moc będzie rosnąć za sprawą jaśniejących ideami i kunsztem uczonych i uczniów, którzy tu przybędą.
Niektórzy ze zgromadzonych mężczyzn wyrażali głośno swe powątpiewanie.
– Jestem waszą królową, a ktokolwiek ośmieli się krytykować moje decyzje, pozna smak mojej dezaprobaty.
Jej gniewne spojrzenie wystarczyło, by wszyscy zamilkli.
Uśmiechnęła się na to, majestatyczna w postawie, i zmierzyła wzrokiem zgromadzonych, którzy ponownie słuchali swej władczyni z niepodzielną uwagą.
– Tu, na Heliotropii, może rozkwitnąć potęga. To nasz angielski Eden, miejsce, w którym wszystkie stworzenia boskie wiodą życie nietknięte ludzką ręką. Widząc różnorodność stworzenia, uczniowie tej szkoły będą podziwiać boży majestat. I będą ich krzepić fundamentalne zasady, które przekazała mi moja błogosławiona matka, Królowa Sokołów: animo, imperium, libertas.
Zgromadzeni wiwatowali.
– Animo, imperium, libertas! – powtórzyli.
– A zatem ogłaszam, że moja szkoła została oficjalnie otwarta.
O czerwone cegły roztrzaskano ceremonialnie dużą butlę z ozdobnym wykończeniem.
Królowa odwróciła się plecami do budowli i skierowała wzrok na wielką bramę z kutego żelaza. W promieniach słońca unosił się nad nią lśniący, zastygły w locie, imponujący biało-złoty sokół z rozpostartymi skrzydłami. Królewski i dostojny, górował nad okolicą, dumny opiekun rezydencji i wszystkich jej mieszkańców. W szponach trzymał brązową tablicę z napisem „Szkoła Heverbridge”.
– Dziękuję ci, mamo – szepnęła. – To wszystko dla ciebie.
Z dłoni nie wypuszczała purpurowej książeczki.
Czasy współczesne, środa 30 listopada, późny ranek
Dlaczego odrzucenie przez grupę jest tak bolesne? Rosie Frost zawsze doskwierało poczucie wyobcowania. Tak działo się przez trzynaście lat jej życia, a ona wciąż nie rozumiała dlaczego.
Siedziała sama na końcu tandetnego szkolnego stołu, z plecakiem ustawionym starannie przy znoszonych botkach. Reszta uczniów skupiła się wokół drugiego końca stołu. Wszyscy siedzieli w sterylnej, oświetlonej jarzeniówkami klasie, pod nisko zawieszonym stropem z imitujących szkło kwadratowych płyt.
Rosie żuła koniec plastikowego długopisu, nieumyślnie zahaczając o klamerki aparatu korekcyjnego, z ciut za głośnym stukotem.
– Te, walnięta! – zawołał Simon. – Ile wspólnego mają ze sobą rudzielce i wymarłe dinozaury? – Zrobił pauzę, po czym spuentował. – Za mało!
Jego otoczenie ryknęło śmiechem, a Rosie niepewnie upchnęła niesforne rude loki pod kaptur luźnej bluzy. Śmiech trwał dłużej niż zwykle. Uniosła wzrok. Co się dzieje? I wtedy zobaczyła, że na białej tablicy ktoś napisał:
Jane Eyre – przymknij się, szmato i ty też, Rosie Frost – nikt nie lubi przemądrzalskich.
Wzdrygnęła się. Nie stara się mądrzyć, po prostu lubi czytać książki i nic na to nie poradzi, że zna odpowiedzi na pytania nauczycieli. Na pewno nie uważa się za najmądrzejszą i nigdy nie chciała wypadać lepiej na tle innych, a jednak zawsze tym się właśnie kończyło.
– No to kto? Pytam: kto? – wyjąkała nauczycielka, pani Metcalf, podzwaniając ciężkimi kolczykami. – Kto z was to napisał?
– Tak czy siak coś w tym jest – odpowiedział jej jakiś głos.
Czerń koślawych liter przecinających biel tablicy wnosiła do klasy przykry nastrój.
– I gdzie jest moja książka? Leżała tu. Kto ją wziął? – rzuciła pani Metcalf i skrzyżowała ręce na piersiach.
Listopadowy deszcz bił w szyby lichych plastikowych okien wyziębłej klasy, jakby chciał wskazać winowajcę.
– Pytam: kto napisał coś tak podłego i kto ma moją książkę? Książki kosztują, a tej szkole właśnie obcięto budżet. – Jedyną odpowiedzią z drugiego końca stołu były śmiechy. Pani Metcalf z westchnieniem rozejrzała się po klasie.
– To Frost, co ma się za Hermionę. To ona – odezwał się gburowatym głosem chłopak w czerwonej czapce naciągniętej nisko na oczy i ruchem głowy wskazał Rosie. – Atencjuszka – zadrwił i wyciągnął nogę, usiłując kopnąć krzesło Rosie.
Gdybyś tylko umiała się postawić tym łobuzom, pomyślała. Aż ją kusiło, żeby odwzajemnić kopnięcie.
Nie, nie rób tego.
Nic nie mów, nic nie rób, milczenie jest twoją tarczą, zachowaj spokój, to twoja zbroja. Wtedy nie będziesz musiała przepraszać za coś, czego nie powiedziałaś i nie zrobiłaś – radziła jej mama.
Rosie czuła, że naprawdę tu nie pasuje. W tej klasie tylko ona, może poza jeszcze jedną osobą, zawracała sobie głowę odrabianiem lekcji. Ale to nie ona zabrała nauczycielce książkę. Powoli sięgnęła do kieszeni bluzy po telefon, spuściła wzrok i wysłała emotkę ananasa .
To był jej i mamy kod SOS. Tajny Sygnał, mówiła mama. „Wyślij mi go, kiedy tylko będziesz tego potrzebowała, a ja zawsze stanę po twojej stronie”. Podobno dawno temu ananas był symbolem przyjaźni (i stanowił ich obu ulubiony dodatek do pizzy).
– Te szkolne łobuzy tylko cię wzmocnią. Ludzie po prostu boją się osób, które są odmienne lub bystrzejsze od nich –przypominała jej mama po każdym takim beznadziejnym dniu w szkole.
Kiedyś zdarzyło się, że Rosie wysłała niechcący cały rząd ananasów. Mama natychmiast zjawiła się w szkole i z zatroskaną miną oznajmiła nauczycielce, że zapomniała o pilnej wizycie córki u dentysty. Ale Rosie nic się wtedy nie stało, to był fałszywy alarm.
– Nadejdzie czas, że trafisz do niezwykłej szkoły dla wyjątkowych uczniów. Tam jest twoje miejsce. Wtedy wszystko inne przestanie się liczyć. Słowo – obiecywała mama.
Pani Metcalf spojrzała na Rosie spod uniesionych brwi. W tej chwili Rosie wcale nie czuła się wyjątkowo. Zaschło jej w ustach; patrzyła na słowa wypisane na tablicy, a potem zerknęła na innych uczniów. Kto zabrał tę książkę? Może Jayden, który wczoraj nie potrafił powiedzieć, co było w zadanych do przeczytania rozdziałach? Może Beckly, która dostała upomnienie za siedzenie w klasie na telefonie? Rosie rozejrzała się po sali, ale książki nie dostrzegła.
Przez chwilę było cicho, a potem znów rozległy się złośliwe chichoty.
– Skoro nikt się nie zgłasza, to jestem zmuszona zostawić wszystkich za karę po lekcjach.
Odpowiedzią był zbiorowy jęk.
– I zadzwonić do waszych rodziców.
Zapadła cisza.
Pani Metcalf krążyła po klasie jak jastrząb wypatrujący zdobyczy.
– Mówię po raz ostatni.
– To ona jest złodziejką książek – krzyknął Jayden, wskazując Rosie. – No, przyznaj się, że to zrobiłaś. Wiemy, że ją masz.
– No – przytaknął najlepszy kumpel Jaydena, Wayne, dumny ze swoich nowiutkich sportowych butów.
Rosie wysłała kolejnego ananasa. Jak na razie bez odpowiedzi. Widać mama jest zajęta.
– Frajerka, ma się za lepszą, bo używa trudnych słów. – Connor, trzeci z trójki prześladowców, przewrócił kopniakiem plecak Rosie, wysypując jego zawartość na podłogę.
Pani Metcalf podeszła do Rosie.
– A co my tu mamy?
Rosie poczerwieniała. Pani Metcalf zdążyła już podążyć wzrokiem za spojrzeniem Wayne’a. Na podłodze leżała książka. Nauczycielka schyliła się i podniosła odzyskany zagubiony egzemplarz Dziwnych losów Jane Eyre.
Co?! Nie, przecież to nie ja! Ktoś musiał podłożyć książkę, wrobili mnie. Oczy Rosie wypełniły się piekącymi łzami.
Zamrugała. Nie, nie rozpłacze się, nie tutaj, nie przy nich.
– Zostanie po lekcjach – ucieszył się Jayden.
Nie daj im się, usłyszała w głowie głos mamy. Przełknęła z trudem ślinę. Niech nigdy nie zobaczą, że płaczesz.
Ale nie mogła wziąć tej winy na siebie. Dziś musiała wrócić do domu na czas, ze względu na mamę. Rano mama była bardzo milcząca, więc Rosie wiedziała, że jej potrzebuje, czeka na nią, a ona obiecała, że po drodze kupi mleko i…
Nagle rozległo się pukanie do okienka w drzwiach. Weszła szkolna sekretarka i zaczęła szeptać coś na ucho pani Metcalf, a ta zrobiła się szara na twarzy. Słuchając sekretarki, zmarszczyła brwi i spojrzała na Rosie. Gdy wreszcie sekretarka umilkła, pani Metcalf odchrząknęła i powiedziała:
– Rosie Frost, bądź tak dobra i idź do gabinetu dyrektora. Natychmiast.
Co jest…? Ale to nie ja, nie ja! Ścisnęło ją w żołądku. Sięgnęła do telefonu w kieszeni, zerknęła na niego ukradkiem i wysłała do mamy kolejną emotkę z ananasem.
Wstała, szurając krzesłem po linoleum. Kiedy wychodziła za sekretarką z klasy, wszyscy się na nią gapili. Zdecydowanie nie był to jej tydzień.
Rosie weszła do ponurego, skąpo umeblowanego gabinetu dyrektora. Szafki na dokumenty z szarego metalu, powysuwane szuflady, wylewające się papiery. Dyrektor powitał ją skinieniem głowy, twarz miał bez wyrazu.
Tik-tak, tik-tak. Ciszę przerywało tylko karcące tykanie ściennego zegara.
– Usiądź – odezwał się w końcu dyrektor.
Rosie przycupnęła na twardym plastikowym krześle stojącym przed jego biurkiem. Mięśnie jej nóg same się napięły, a stopa zaczęła podrygiwać, może z nerwów, a może dlatego, że wystukiwany rytm działał na Rosie uspokajająco.
Łysiejący mężczyzna siedzący naprzeciw niej miał tak bladą skórę, że niemal stapiał się z szarymi ścianami gabinetu. Chrząknął.
– Życie nie zawsze układa się tak, jak byśmy sobie tego życzyli. – Odkaszlnął. – Czasem lepiej po prostu powiedzieć, jak się sprawy mają.
Zegar przytakiwał mu monotonnie. Rosie zagryzła wargę. O co tu chodzi?
– Ja nic nie zrobiłam – rzuciła impulsywnie.
Do gabinetu weszli kobieta w mundurze policyjnym i mężczyzna w szarym garniturze.
Serce Rosie uderzyło mocniej. O nie, zamierzają ją aresztować? Wyrzucić ze szkoły? Z powodu książki pani Metcalf?
Policjantka zdjęła czapkę, minę miała nieodgadnioną.
Towarzyszący jej mężczyzna trzymał papierową teczkę i szkatułkę z czerwonej skóry. Rosie nigdy dotąd go nie widziała, nie pracował w szkole. Policjantka kiwnęła głową do dyrektora, a ten odpowiedział skinieniem głowy, jakby oddawał dalsze postępowanie w jej ręce.
– Zacznę od tego, że jestem główną inspektorką, nazywam się Clark – powiedziała policjantka łagodnie, patrząc Rosie w oczy.
– A ja jestem Colin Fletcher. Jestem adwokatem – odezwał się mężczyzna w szarym garniturze, przygładzając włosy.
– Tego się nie da złagodzić… Mam dla ciebie złą wiadomość – oświadczyła, odchrząknąwszy, inspektor Clark. – Polecono mi, żebym cię poinformowała…
O nie! To nie fair. Kara nie jest adekwatna do winy. A poza tym ona nie popełniła żadnej zbrodni! Mama będzie taka zawiedziona, może teraz tego nie udźwignąć.
– Przykro mi to mówić… – podjęła główna inspektor Clarke. – Twoja matka… – I znów urwała w pół zdania.
Będzie tak strasznie rozczarowana, wiem. Proszę jej o tym nie mówić.
– To naprawdę nie ja! – wyrwało się Rosie.
– Twoja mama odeszła. Dziś rano – powiedziała policjantka, kładąc jej dłoń na ramieniu.
Rosie zmarszczyła brwi. Co ona powiedziała? Co? Zaśmiała się nerwowo.
– Co?
– Twoja matka nie żyje – włączył się adwokat. Przyglądał się jej poważnym, surowym wzrokiem.
Rosie poczuła, że nogi zaczynają jej się trząść.
– Niech pan przestanie, co... nie, mam kłopoty, dlatego tu jestem. Bo narobiłam sobie kłopotów, dobra, niech wam będzie, wzięłam tę książkę!
Wyciągnęła z kieszeni telefon i wysłała kolejną serię emotek z ananasem. Od słów adwokata łomotało jej w głowie. Nie będzie go słuchać. Co to za psychol, żeby wygadywać takie rzeczy?
– Otrzymaliśmy ścisłe instrukcje odnośnie do dalszego postępowania, wynikające z listu zawierającego ostatnią wolę twojej mamy. Masz natychmiast opuścić szkołę, udać się do domu i spakować niezbędne rzeczy. Udasz się na wyspę Heliotropię. O wszystko już zadbano.
– Nie ma mowy, nie mogę tak po prostu zostawić wszystkiego – Rosie kręciła głową. Wyspa Heliotropia? Co?
– Wiem, że to dla ciebie cios, ale tak będzie najlepiej. Tego sobie życzyła twoja mama. – Oczy policjantki złagodniały.
– Nie wierzę w ani jedno wasze słowo. Gdzie ona jest? – rzuciła Rosie. Zbierało jej się na wymioty, jakby majaczyła w gorączce. Nie rozumiała, co do niej mówią.
– Po dochodzeniu koronera będziemy wiedzieć więcej.
– Nie, nie, mamy kotkę, muszę się nią zaopiekować – wyjąkała Rosie. Rozbolała ją głowa. Och, nie, nie teraz. Zaswędziało ją w nosie, pokój się zakołysał. Och, nie. Czy zaraz się zacznie? Nie, nie teraz, to nie jest dobra chwila. Dotknęła nosa wierzchem dłoni, zerknęła na nią, oczekując sygnału ostrzegawczego w postaci pierwszej, maleńkiej czerwonej kropelki. Ani śladu krwi, dzięki Bogu. Odetchnęła z ulgą. Przez całe życie trapiły ją krwotoki z nosa i za każdym razem przejmowała się, że to wygląda jak scena z horroru. Jednak mama zawsze jej powtarzała: oddychaj spokojnie, nic ci nie będzie. Tym razem do tego nie doszło, chwała Bogu. Co ona mówiła o mojej mamie? Gdzie jest mama? Brakło jej słów.
Wzięła głęboki oddech. Wciąż stukała stopą i jakoś udało jej się panować nad sobą.
– Przykro mi, Rosie, to musi być dla ciebie okropny cios.
Dorośli stali i patrzyli na nią ze współczuciem.
Rosie z trudem przełknęła ślinę. Nie, nie, nie… To nie może być prawda. I kim w ogóle jest ten facet? Lada moment przybędzie z odsieczą armia ananasowych emotek. Widać mama jest teraz zajęta.
– I żeby wszystko było jasne: na razie tego nie otwieraj. – Wyciągnął w jej kierunku szkatułkę z czerwonego safianu. – W środku znajduje się coś bardzo szczególnego. Twojej matce zależało, żebyś to otrzymała. Twierdziła, że to coś powie ci, kim naprawdę jesteś.
Kim jestem? Wiem, kim jestem, i chcę do mamy! Zacisnęła palce na telefonie, śląc kolejną serię ananasowych emotek . Wciąż nie dostawała odpowiedzi.
– Powtarzam, w żadnym razie nie otwieraj jej, póki nie znajdziesz się na Heliotropii, a wówczas zrób to pod warunkiem, że będzie przy tym obecna panna Churchill – powiedział, wręczając jej szkatułkę. – Wyspa Heliotropia to piękne, wyjątkowe miejsce, a w tamtejszej szkole kształcą się nadzwyczajni młodzi ludzie.
O czym on mówi? Rosie Frost ujęła czerwoną szkatułkę w drżące dłonie. Drętwota zaczęła ogarniać całe jej ciało, na policzki wystąpił zimny pot. A z nosa zaczął ciec czerwony płyn.
– Może ci się przydać – rzucił adwokat, podając Rosie papierową chusteczkę i wskazując na nos.
Rosie przytknęła chusteczkę do nozdrzy i popatrzyła ze złością na czerwoną plamkę. To ostrzeżenie: nadchodzi krwotok. Nie, to niemożliwe.
Nie chciała tego, nie w tej chwili! Przede wszystkim jednak nie chciała trafić na jakąś wyspę, o której nigdy nie słyszała. Chciała tylko do mamy.
środa 30 listopada, późne popołudnie, dwa dni przed Lodowym Wyzwaniem
Helikopter gwałtownie zmieniał kierunek i przechylał się na bok, aż Rosie przewracało się w żołądku. Wciąż czuła się jak we śnie. Co się u licha dzieje? Po wytarciu mopem śladów epickiego krwotoku, który upodobnił gabinet do miejsca zbrodni, odwieziono ją do domu, gdzie spakowała walizkę i oddała swoją kotkę, Muffinkę, sąsiadce z naprzeciwka, pani Yates. Następnie adwokat – pan Colin Fletcher – odwiózł Rosie na lądowisko, wpakował do helikoptera i pomachał z dołu, gdy wzlatywała w powietrze. Ich podróż trwała już pół godziny, a każda minuta lotu była torturą.
O nie, proszę, czuję… czuję…
Stop! krzyknęła w myślach, ale już było za późno, nie była w stanie dłużej się powstrzymać. Zwymiotowała do brązowej papierowej torby, wyrzucając z siebie zjedzone na śniadanie płatki kukurydziane z orzeszkami w cukrze. Pocieszała się myślą, że nie przełknęła lunchu.
– Przepraszam! – krzyknął pilot, przekrzykując łoskot wirnika. – Już niedaleko.
Rosie otarła usta wierzchem dłoni, złożyła wylot torby i odłożyła ją na podłogę, między stopy. Zmarszczyła nos i napiła się wody. Wciąż czuła w ustach gorzki smak, który utrzymywał się wokół metalowych klamerek aparatu korekcyjnego.
Patrzyła przed siebie, obracając opuszkami palców krążki zamka szyfrowego starej, obitej czerwonym safianem szkatułki, w jedną i w drugą stronę, tam i z powrotem. Tuliła ją do piersi zamiast ukochanego misia, który podróżował bezpieczny w walizce. Ponownie poruszyła kółeczka szyfrowego zamka. Już wypróbowała datę urodzin swoich i mamy, a teraz guglowała w telefonie sposoby łamania szyfrów. Na darmo.
W samochodzie adwokat powiedział jej, że panna Churchill jest jedyną osobą, która zna właściwą kombinację zamka i tajemnicę zawartości. Szkatułka była ciężka i stara, i zapewne zawierała coś, co należało do mamy. Rosie nie miała pojęcia, co by to mogło być. O ile jej było wiadomo, mama nie dysponowała niczym cennym. Obie na pewno nie należały do ludzi posiadających niezwykłe pamiątki rodowe. Mama pisywała do gazet jako freelancerka i podejmowała się innych prac, by jakoś związać koniec z końcem, a nieliczną biżuterię musiała sprzedać, żeby starczyło na rachunki, gdy nadeszły naprawdę ciężkie czasy. Wszystko, co Rosie miała w dotychczasowym życiu, przepadło, nawet ruda kotka.
Cokolwiek zawierała szkatułka, Rosie modliła się, by dało jej odpowiedź na pytanie, co właściwie przydarzyło się jej mamie i dlaczego ona sama znajduje się teraz w drodze na jakąś tajemniczą wyspę.
Helikopter ponownie podskoczył, szkatułka wysunęła się Rosie z rąk i gruchnęła na podłogę. Czy tajemnicza zawartość właśnie się rozbiła? Rosie odpięła pas bezpieczeństwa, szybko uniosła szkatułkę, przytuliła do piersi i na powrót przypięła się do fotela.
Lecieli nad rozległą taflą błękitu, w dali wyłaniał się zarys lądu. To musiało być to. Heliotropia. Wysepka u południowo-zachodnich wybrzeży Anglii, na przedłużeniu jej palucha zanurzonego w Atlantyku, powiedział adwokat, nim się rozstali. Teraz widziała ją, ciemną i tajemniczą, spowitą zimną mgłą, na tle zachodzącego słońca.
Pilot skręcił ostro w prawo i obniżyli lot. Wyspa wybiegła im na spotkanie, spienione fale rozbijały się o jej urwisty południowy klif. Lądowanie przyniosło jeszcze więcej wstrząsów, i Rosie mimo woli zadzwoniła zębami. Zacisnęła pięści, wbijając paznokcie w dłonie, aż wreszcie maszyna znieruchomiała.
– To twój przystanek – oznajmił pilot, oglądając się na nią przez ramię. Łopaty wirnika wciąż się kręciły. Pilot najwyraźniej nie zamierzał pozostawać na wyspie dłużej, niż to było konieczne.
– Dla mnie to koniec roboty na dzisiaj. Wyskakuj, mała.
– Dokąd mam iść? – spytała Rosie.
– Tamtą ścieżką. – Wskazał dróżkę niknącą w lesie. – Zaprowadzi cię prosto do frontowych drzwi.
Rosie odpięła pas, zdjęła kask, który dostała na czas lotu, i otworzyła drzwi. Trzymając poobijaną czerwoną szkatułkę pod pachą, wyskoczyła na trawę. Na zewnątrz huk łopat wirnika był jeszcze głośniejszy niż w kabinie. Skuliła ramiona z obawy, że wirujące elementy utną jej czubek głowy.
– Wszyscy się zawsze schylają! – zaśmiał się pilot.
Rosie ściągnęła wargi i próbowała stać prosto, patrząc na pilota z lekką urazą. Wyciągnęła z kabiny walizkę, ale nie wiedziała, co począć z papierową torbą z wymiocinami. Jak należy w takiej sytuacji postąpić? Ostatecznie zostawiła torbę w kabinie, przepraszając z góry kogoś, komu przyjdzie ją uprzątnąć, i zasunęła drzwi. Kiedy oddaliła się o kilka kroków, pilot zasalutował jej, po czym skupił się na sterach maszyny. Hałas wzmógł się i przeszedł w pisk, helikopter wzniósł się w powietrze, a podmuch zmierzwił włosy Rosie. Rdzawomiedziane pasemka smagnęły ją po twarzy i przesłoniły widok. Chwilę później maszyna i pilot zniknęli, a ona została sama.
Rozejrzała się dokoła. Ostatnie promienie słońca rozjaśniały zapadający zmrok na tyle, by mogła zobaczyć, którędy powinna iść. Zimne, wilgotne powietrze późnego listopada kłuło ją w policzki. Żwirowa ścieżka zaczynała się tuż przed nią, dokładnie tam, gdzie wskazał pilot, Rosie ruszyła więc w drogę. Pod podeszwami butów chlupotało lepkie błoto, luźne kamyki wciskały się w skrzypiące kółka walizki, lecz ona brnęła przed siebie, zdyszana, wlokąc swój cały dobytek. Wielkie drzewa o grubych konarach przytłaczały ją, było w nich i w rosnących pod nimi postrzępionych krzewach coś... niepokojącego. Nie przypominały roślin znanych jej z rodzinnych stron.
– Auć! – Skrzywiła się, gdy kolczasty liść złośliwie drapnął ją w rękę. Zesztywniała, po czym zaczęła nucić dla rozproszenia niepokoju: – Mmm la la, mmm la la, wszystko gra, wszystko gra.
Chciałabym, żebyś tu ze mną była, mamo, pomyślała, musnąwszy palcami skórzaste zielone liście.
Chciała trzymać matkę za rękę, widzieć jej twarz, powiedzieć jej, jak bardzo ją kocha. Nade wszystko pragnęła, żeby mama wciąż tu była, żeby była razem z nią. Mama zawsze potrafiła obrócić wszystko na dobre.
Jednak sama myśl o matce wystarczała, żeby Rosie poczuła się tak, jakby wpadała w dziurę bez końca, jak kropla tonąca w ciemności.
Dlaczego to się dzieje? Dlaczego mnie tu przysłałaś? Dlaczego?
Do tej akurat szkoły, na tej właśnie wyspie.
Myśl, że już nigdy nie zobaczy mamy, ukłuła ją prosto w serce. Chwilę później ścieżka skończyła się nagle przed żelazną bramą. Dalej zaczynała się długa aleja ciągnąca się wzdłuż brzegu ogromnego jeziora i prowadząca do wielkiej budowli z czerwonej cegły. Rosie zrobiła wielkie oczy – górujący nad otoczeniem, pyszniący się w świetle księżyca budynek nawet z oddali domagał się jej uwagi. A większego jeziora nigdy widziała. Rozciągało się od gmachu aż do miejsca, gdzie stała. Dotarła do celu, klamka zapadła. Zresztą Rosie i tak nie miała dokąd pójść. Włożyła kaptur i pociągnęła walizkę w kierunku bramy. Podniszczoną szkatułkę niosła w bezpiecznym schronieniu pod pachą.
Zmarszczyła brwi, niezadowolona, że idzie niepewnym krokiem, jak wystraszona sarenka. No ale w końcu nie miała w planach znalezienia się na wyspie leżącej nie wiadomo gdzie. Heliotropia. Rano nawet nie wiedziała o istnieniu podobnego miejsca.
Spuściła wzrok na swój zegarek Flik Flak. Była już o wiele za duża na noszenie dziecięcego zegarka, ale nie umiała się z nim rozstać. Dostała go od mamy na urodziny, a dziś, gdy natknęła się na niego, pakując dobytek, bez wahania zapięła go na przegubie dłoni. Teraz zacisnęła jego pasek mocniej.
Ani myśli zachowywać się jak wystraszone sierotki, o których czytała. Oliver Twist, Kozeta, Mowgli, Kopciuszek – każde z nich było bezbronne i samotne. Nie musi być taką właśnie sierotą. Nie chce, żeby się nad nią litowano. Nie chce, żeby jej ktokolwiek współczuł. Za nic.
Nie będzie płakać, nawet jeśli jej przyszłość ma być związana z tym miejscem. Poza tym nie jest przecież bohaterką baśni. Nawet Kopciuszek dostał karetę z dyni i suknię księżniczki. Nie, tutaj czeka ją prawdziwe życie.
Żaden książę z bajki nie przybędzie jej na ratunek.
Ani mama.
Jest zdana wyłącznie na siebie.
Środa 30 listopada, wieczór, dwa dni przed Lodowym Wyzwaniem
Im bardziej zbliżała się do gmachu, tym większy i tym bardziej złowrogi jej się wydawał. Po czerwonych jak krew ścianach oświetlonych zewnętrznymi reflektorami przemykały tajemnicze cienie. Pokręciła głową i szła dalej w kierunku bramy. Tak dalece pogrążyła się w myślach, że wielkiego drapieżnego ptaka spostrzegła dopiero wówczas. gdy znalazł się tuż nad jej głową. Wzdrygnęła się i wydała zduszony okrzyk.
Jednak ptak ani drgnął i Rosie zawstydziła się swojej naiwności. Drapieżnik był nieżywy. Wyciągnęła szyję, by lepiej mu się przyjrzeć. Na szczycie łuku wieńczącego bramę lśnił w blasku księżyca ogromny biało-złoty sokół z rozpostartymi skrzydłami. Okazały królewski ptak zdawał się strzec budowli. W szponach trzymał odlaną w brązie tablicę z napisem: „Szkoła Heverbridge”.
Skrzydła bramy były lekko uchylone, jakby zachęcały do wejścia. Przecisnęła się między nimi, a potem przeszła nad ciemną fosą po najprawdziwszym moście zwodzonym (nie brakowało mu nawet skrzypiących desek). Miała wrażenie, że cofnęła się w czasie. Przed nią rozpościerało się czarne, w większości oblodzone jezioro. Wzdłuż brzegu ciągnęła się prosta droga prowadząca na półkolisty dziedziniec przed wielkim gmachem.
Szurając nogami w żwirze, zdołała trochę oczyścić buty z błota. Z bliska przekonała się, że budowla ma ogromne okna, a potężne drewniane drzwi wyglądają jak paszcza potwora gotowego ją pożreć.
Przytuliła mocniej czerwoną szkatułkę, a potem wspięła się po trzech kamiennych stopniach do wejścia i wcisnęła przycisk dzwonka. Zabrzęczał jak w starym horrorze. W powietrzu unosił się osobliwy zapach, jakby rdzy i parafiny.
Czekała i coraz bardziej marzły jej stopy. Zajrzała nawet do środka przez najbliższe okno, lecz wewnątrz było zbyt ciemno, żeby się dało cokolwiek zobaczyć. Czy ktoś w ogóle do niej wyjdzie? Wyciągnęła dłoń, by ponownie nacisnąć dzwonek, lecz wstrzymała rękę. Z wnętrza budynku dał się słyszeć stukot. Odgłos kroków przybrał na sile, aż wreszcie wielkie drzwi otwarły się z przeciągłym skrzypnięciem.
– Rosemary Frost? – dobiegł ją z wnętrza władczy głos. – Nazywam się Hemlock. Spodziewałem się ciebie. Szczęśliwa mała pąklo… Nie masz co tak sterczeć i się gapić.
Ledwie weszła, zatrzasnął za nią drzwi, wyganiając zimno. W środku lśniła wyfroterowana kamienna posadzka i unosił się zapach starej skóry. Wielkie okna były zasłonięte haftowanymi kotarami, a pośrodku mrocznego holu wisiał dumnie ogromny kulisty żyrandol, z którego spływały zmatowiałe ze starości szklane krople. Z zamkniętego łukowato otworu drzwiowego wyskoczył mały biały królik, a potem pokicał w górę dużymi i szerokimi schodami.
Pan Hemlock ruszył w głąb holu, w kierunku schodów. Rosie czym prędzej poszła za nim. Z jakiegoś powodu podczas tego pierwszego spotkania z mężczyzną Rosie z miejsca poczuła się mała i nieważna. Był imponujący: wysoki, szczupły, z mocno zarysowaną szczęką, w nienagannie skrojonym garniturze. Jego kremowe lakierki były tak wyglansowane, że można było się w nich przejrzeć, a kiedy szedł, stukał nimi, zupełnie jakby wymierzał posadzce policzki. Przesunął dłonią po gładko przylizanych włosach w chłodnym odcieniu blond, z równiutkim przedziałkiem na boku.
– Czy będziesz w naszej szkole czymś więcej niż infantylną zawadą? – zapytał wyniosłym tonem, z akcentem wyższych sfer.
Rosie popatrzyła na niego osłupiała, bo nie zrozumiała, o co mu chodzi.
– Wybacz mi – powiedział z wymuszonym uśmiechem, już łagodniejszym tonem. – Po prostu jestem ciekaw, jaką jesteś uczennicą.
– Yyy… powiedziano mi, żebym poszukała panny Churchill – odparła. – Tylko ona może to otworzyć. – Uniosła starodawną czerwoną szkatułkę. Serce jej biło niecierpliwie. Co kryje szkatułka? Wreszcie się tego dowiem.
– Interesujące. Pozwól, że się nią zajmę – mruknął, wyciągając ręce po szkatułkę.
Rosie cofnęła się o krok, usuwając szkatułkę z zasięgu jego rąk.
– Powiedziano mi, że mam ją otworzyć w obecności panny Churchill. Jej i tylko jej. W środku jest coś bardzo ważnego. Otrzymałam w tej sprawie ścisłe instrukcje.
Pan Hemlock przekrzywił głowę.
– Obawiam się, że w tej chwili panna Churchill jest nieobecna. Ale bez obaw. Zajmę się szkatułką. W moich rękach będzie bezpieczniejsza.
Rosie ścisnęło w żołądku. Nie odbierzesz mi jej. To mojej mamy. Nie.
– W tej chwili to ja pełnię obowiązki dyrektora szkoły. Być może nie zauważyłaś mojego identyfikatora.– Uniósł wymuskane brwi i postukał szczupłym palcem klapę marynarki. Istotnie miał tam przypięty identyfikator z napisem F. HEMLOCK: ZASTĘPCA DYREKTORA.
– Tu, w Heverbridge, przodujemy w standardach posłuszeństwa uczniów, mam nadzieję, że nie będziesz nam sprawiać kłopotu. – Ściągnął usta, wyraźnie poirytowany jej ociąganiem w wypełnianiu polecenia. – To elitarna szkoła. Spotkał cię wyjątkowy przywilej znalezienia się w jej murach – dodał.
Wznoszące się wokół monumentalne kolumny, ciemne i złowieszcze, przytłaczały Rosie i napawały ją lękiem. Wcale nie czuła się uprzywilejowana. Wolałaby znaleźć się z powrotem w Londynie, w ciasnym mieszkaniu nad skrzyżowaniem. Z mamą. I z Muffinką. Może to było niewiele, ale jej to wystarczało do szczęścia, w pewnym sensie.
Tymczasem pan Hemlock, tchnąc mocnym zapachem wody po goleniu, ruszył z pogadanką na temat Fundamentalnych Zasad Heverbridge. Co on plecie? Ple, ple, standardy Heverbidge, ple, ple. Ściskała szkatułkę, ale nogi uginały się pod nią ze zmęczenia. Wydarzenia długiego dnia kładły się na niej ciężarem. Jestem ledwie żywa. Jeśli on jest zastępcą dyrektorki, to a nuż mógłby zastąpić pannę Churchill i pomóc jej w otwarciu szkatułki?
Naraz Hemlock urwał w pół zdania, bo w jednych z wielu drzwi wychodzących na hol pojawiła się dziewczyna. Była mniej więcej w wieku Rosie, jedwabiste czarne włosy spływały po jej plecach lśniącą kaskadą. Dziewczyna jak z reklamy szamponu, pomyślała Rosie. Na ich widok brunetka przystanęła.
– Ottilie, a co ty tu robisz?
– Panna Eliot poleciła mi upewnić się, czy zamknęła bibliotekę na klucz, proszę pana.
– Zamiast to sprawdzać, bądź tak dobra i zrób coś dla mnie. To jest Rosie. Nowa stypendystka. Szczęściara. Bądź tak dobra i zaprowadź ją do jej pokoju, a po drodze oprowadź po szkole, pokaż najważniejsze miejsca.
– Ma się rozumieć, panie Hemlock – odparła Ottilie, posyłając mu najgrzeczniejszy z uśmiechów.
– Znakomicie – ucieszył się Hemlock. – A, Rosie, jesteśmy już po kolacji. Mam nadzieję, że ty także już ją zjadłaś.
Rosie z głodu aż burczało w brzuchu. Od śniadania nie miała nic w ustach, a większość tego, co wtedy zjadła, zwymiotowała podczas lotu. Pokręciła głową.
– Biedactwo, na pewno umierasz z głodu.
Ułożył wargi w sztuczny uśmiech i jednocześnie płynnym ruchem wyjął jej szkatułkę z rąk.
Rosie sama nie wiedziała, dlaczego na to pozwoliła. Była tak otępiała ze zmęczenia, że brakło jej słów, by dalej protestować.
– Tak więc żegnam cię, moja droga.
Po tych słowach Hemlock odwrócił się na pięcie i odszedł korytarzem, zabierając ze sobą jej szkatułkę.
Nie, nie, to mojej mamy, proszę!
Rosie zamarła. Jej serce jej tłukło się w panice, miała zawroty głowy. Coś jej mówiło, że źle się stało. Opuściła wzrok na telefon. Nigdy jeszcze nie potrzebowała pokrzepienia odpowiedzią z ananasową emotką tak mocno jak teraz. Była pewna, że w szkatułce znajdzie odpowiedź na pytanie, dlaczego się tu znalazła. Co przytrafiło się mamie? Dlaczego nie żyje? Adwokat nie powiedział tego wprost, używał niezrozumiałych terminów medycznych. Gdzie jest teraz jej ciało? Wprawdzie powiedziano Rosie, że mama nie żyje, lecz nie pokazano jej ciała. Adwokat powiedział, że panuje straszne zamieszanie, że teraz wszystko jest w rękach koronera. Ktoś ma sformułować raport o przyczynach śmierci, a to zastopowało procedury, co znaczy, że pogrzeb odbędzie się nieprędko. Czy zatem mama leży w kostnicy? W chłodni? Bez względu na to, jak brzmiała odpowiedź, Rosie nie dano szansy na pożegnanie mamy.
Zamknęła powieki, bo ból wywołany tą myślą przeszył jej serce.
– Tędy – odezwała się Ottilie i zaczęła się wspinać po szerokich schodach ze starą kamienną balustradą zdobioną rzeźbami szczwanych lisów i warczących wilków. Rosie po raz ostatni spojrzała w korytarz, w którym znikł pan Hemlock z jej szkatułką. Ten człowiek jest zastępcą dyrektora. Mogła mu ją powierzyć, prawda? Prawda? Rosie z westchnieniem ruszyła za Ottilie, a potem schodami w górę, dźwigając walizę ze stopnia na stopień.
– To skąd się wzięłaś? – spytała Ottilie, przypatrując się zmaganiom Rosie z walizą, ale nie proponując pomocy.
Nic nie mów, nic nie rób – milczenie jest twoją tarczą, zachowaj spokój, to twoja zbroja. Wtedy nie będziesz musiała przepraszać za to, czego nie powiedziałaś i nie zrobiłaś. Rosie postanowiła pójść za radą mamy. Pozostanie na uboczu, nie będzie się wychylać, zajmie się własnymi sprawami. Nie zrobi niczego, czego mogłaby później żałować. I co ważniejsze, nie chce, żeby ktokolwiek się dowiedział, że jest sierotą pozbawioną jakiejkolwiek rodziny. Takiej żałosnej etykietki za nic by nie zniosła.
Ottilie nie spuszczała z niej wzroku.
– Skąd jesteś? – Mówiła powoli, jakby sądziła, że Rosie jej nie zrozumiała.
Okej, może powinnam być uprzejma.
– Z Londynu – odparła zdyszana od wspinaczki po stromych schodach.
– Spoko. Moja rodzina wywodzi się z Hiszpanii. Z Aragonii. Jesteśmy Aragonami – oświadczyła nowa koleżanka takim tonem, jakby to była informacja o zasadniczym znaczeniu. –Ja jestem Aragon. Aragon-Windsor. Mój ojciec jest Niemcem, a matka Hiszpanką, więc mówię w obu językach, do tego znam rosyjski i trochę łacinę. Jesteśmy poliglotami, to tradycja Aragonów-Windsorów.
Poliglotami? Rosie zmarszczyła czoło.
– Być poliglotą to znaczy mówić w wielu językach.
Raczej polipyszałkiem.
– Taki człowiek jest ustawiony w życiu. Ile znasz języków?
– Hm… tak naprawdę tylko angielski. – Rosie poczuła się zawstydzona.
– I to wszystko? Skromnie. Biedaczko. No cóż, nie miałaś funduszy na nauczycieli, jak rozumiem, no oczywiście, skoro dostałaś stypendium. – Ottilie wysunęła dolną wargę. – To masz farta, jak cała reszta jemio… to znaczy tutejszych stypendystów! Edukacja to podstawa!
Odwróciła się i weszła na szczyt schodów, sadząc po dwa stopnie naraz.
Kiedy Rosie dowlokła się do niej, Ottilie zmierzyła wzrokiem jej oblepione błotem buty, po czym pomaszerowała dalej, zmuszając obciążoną walizą Rosie do truchtu, od którego dziewczyna aż dostała wypieków.
– Och, spokojnie, ślimaku… to żart. – Zmrużyła oko. – To nie twoja wina. Nikt mi nie dotrzyma kroku. Jestem genetycznie wszechstronnie utalentowana, zabójczy vibe. – Uśmiechnęła się półgębkiem i strzeliła palcami.
Czy ta dziewczyna mówiła, że nazywa się Aragon? Czy Arogantka?
– Na dole są pracownie, tym korytarzem idzie się do stołówki i pracowni sztuk plastycznych, na górze są gabinety nauczycieli i Sovereign Hall – Ottilie krótko i rzeczowo przekazywała informacje, wskazując rękami to na lewo, to na prawo.
Rosie tymczasem gapiła się na wysokie stropy i boazerie z ciemnego drewna. Wszystko w zasięgu wzroku – schody, kolumny ciągnące się wzdłuż korytarzy – zdobione było rzeźbionymi roślinami i zwierzętami. Po wieńczących ściany gzymsach ganiały się kamienne małpy, balustrady oplatał rzeźbiony bluszcz. Ze szczelin wyglądały kolibry, w kątach grasowały borsuki. Wypatrzyła też nietoperze i słoneczniki, papużki i naparstnice purpurowe, myszy umykające wzdłuż listew przypodłogowych i jaszczurki zwinięte wokół włączników światła. Tak wiele detali, a wszystkie perfekcyjnie odtworzone w kamieniu, jak żywe.
– Rosie? Rosie…? – Ottilie wpatrywała się w nią.
– Tak?
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Rosie kiwnęła głową, choć naprawdę wcale nie słuchała, bo nie zdążyła jeszcze złapać oddechu po wspinaczce po schodach. I dość już miała pogawędki z krzykliwą Panną Arogantką Polipyszałkówną.
– Hmmmm. Tylko żeby nie było na mnie, jak od razu pierwszego dnia zabłądzisz. – Ottilie odrzuciła włosy z ramienia. Stały teraz obie przed dwuskrzydłowymi drzwiami, ozdobionymi płaskorzeźbami sokołów w wieńcach z poskręcanych cierni i delikatnych kwiatów. Ottilie popatrzyła na drzwi, potem na Rosie, i na jej twarzy pojawił się uśmieszek. – No więc, jak mówiłam, o ile słuchałaś, to galeria Królowych Sokołów. Chcesz zajrzeć?
Rosie wzruszyła ramionami.
– Bagaż możesz tu zostawić. Wrócimy tą samą drogą.
Rosie oparła walizkę o ścianę obok masywnych drewnianych drzwi, wdzięczna, że choć na chwilę się od niej uwolni. Weszła za swoją przewodniczką do podłużnego pomieszczenia z podłogą z szerokich desek, zakończonego ogromnym witrażowym oknem. Strop zdobiły rzeźby zwierząt i ornamenty z liściastych wzorów, tyle że tu pomalowane były na biało i nałożone jedne na drugie jak odwrócony do góry nogami tort weselny. Wzdłuż jednej ze ścian ciągnął się szereg wąskich okien, na drugiej po obu stronach dużego kamiennego kominka, wisiały rzędem obrazy. Na samym końcu stała szklana gablotka z podświetlonym złotym pucharem. Poza tym w galerii nie było niczego, pusta przestrzeń.
Świetne miejsce do jazdy na desce, przyszło na myśl Rosie.
Ruszyła w głąb galerii, podziwiając obrazy. Wszystkie okazały się portretami kobiet i wszystkie oprawiono w bogate złocone ramy, natomiast każdy namalowany był w nieco innym stylu.
– To Królowe Sokołów – oznajmiła Ottilie. – Na pewno o nich słyszałaś. Takie jakby superbohaterki. Na początku semestru mieliśmy o nich cały wykład. Uczyło się tu mnóstwo nadzwyczajnych osób różnych płci, ale dla uczczenia pamięci założycielki szkoły celebrujemy szczególnie silne kobiety. Ta tutaj to Emmeline Pankhurst, sufrażystka, która pomogła kobietom wywalczyć prawo głosu. A to Mary Seacole. To ta fantastyczna pielęgniarka z wojny krymskiej. A obok Charlotte Brontë – wiesz, ta pisarka.
Tak, i napisała „Dziwne losy Jane Eyre” – opowieść o kolejnej biednej sierocie, pomyślała Rosie. Skinęła głową. Gdyby tylko jej najgorszym zmartwieniem dzisiejszego dnia było oskarżenie o kradzież książki. Zgodziłaby się na wszystko, żeby być na powrót dawną sobą, nawet w otoczeniu szkolnych gnębicieli, gdyby tylko odzyskała przy tym mamę. Miała wrażenie, że to wydarzyło się w innym życiu. Kiwnęła głową.
Następny portret był największy z wszystkich, wisiał nad gzymsem ogromnego, pustego kominka. Rosie od razu poznała namalowaną na płótnie kobietę. Miała miedzianorude włosy, skórę barwy kości słoniowej i jedwabną suknię zdobioną misternym haftem. Jej szyję okalało kilka sznurów przepięknych pereł. Na łańcuszku opasującym jej talię wisiało błyszczące czerwone jabłko królewskie wielkości małej mandarynki. Rosie nie mogła oderwać od niego wzroku. Klejnot zdawał się ją przyzywać, jakby chciał podzielić się z nią swym sekretem.
– To oczywiście królowa Elżbieta I – odezwała się Ottilie. – Ją to nawet ty musisz znać. To ona ufundowała szkołę. Wzniosła ją, by upamiętnić swoją matkę.
Rosie po raz kolejny kiwnęła głową, mimo woli zaintrygowana.
– Założę się, że nie wiesz o tym, że spędziła jakiś czas w więzieniu. W prawdziwym więzieniu.
Rosie wzruszyła ramionami. Historia na ogół ją nudziła, może dlatego, że jej ostatni nauczyciel wbijał im do głowy mnóstwo dat i narzekał na polityków, którzy niczego się z historii nie uczą.
– Miała na pieńku ze swoją przyrodnią siostrą Marią – obie były córkami Henryka VIII, ale urodziły się z różnych matek – opowiadała Ottilie takim tonem, jakby relacjonowała najświeższy odcinek opery mydlanej. – Henryk ożenił się z Katarzyną Aragońską, mamą Marii; pochodzę z jej rodu – zaznaczyła Ottilie. – Ale potem rozwiódł się z nią, żeby poślubić młodszy model, Annę, mamę Elżbiety. No i chciał też mieć syna. – Przewróciła oczami. – W każdym razie, kiedy Maria zasiadła na tronie, wtrąciła Elżbietę do więzienia – ciągnęła Ottilie. – Więziła swoją młodszą przyrodnią siostrę w londyńskim Tower i trzymała ją tam prawie przez cały rok. Do bani z takim siostrzeństwem, jeśli chcesz znać moje zdanie.
Rosie po trosze marszczyła czoło, po trosze się uśmiechnęła, wreszcie ponownie skinęła głową. Przeszła do kolejnego portretu, wyraźnie odmiennego od reszty. Ten był najstarszy ze wszystkich, które dotąd widziała, pokryty siatką spękań, znaczącą kobiecą twarz drobnymi skazami. Tło było ciemne, wręcz złowieszczo czarne. Wybijała się z niego kosztowna suknia z zielonego adamaszku, ozdobiona złotym wisiorkiem w kształcie litery B. Kobieta prawą ręką trzymała na wysokości serca czerwoną jak krew różę. Miała jędrne usta i smutne oczy, które zdawały się śledzić Rosie, w którąkolwiek stronę się ruszyła.
Rosie stanęła w miejscu i odwzajemniła uporczywe spojrzenie kobiety.
– To matka Elżbiety, Anna Boleyn. Została uśmiercona, wiesz? Obcięli jej głowę. Na rozkaz jej męża, króla Henryka.
– Dlaczego? – Rosie zamieniła się w słuch, tragiczny los wzbudził jej zainteresowanie.
– W tamtych czasach każdą kobietę, która była wygadana albo inteligentna, piętnowano jako czarownicę lub „zgniłą pomarańczę”. Prawą ręką króla Henryka był niejaki Cromwell, istny wąż, i to on poczuł się zagrożony jej niezależnymi opiniami. Dlatego kłamał, rzucał na nią najgorsze oszczerstwa, byle usunąć ją ze swej drogi, a Henryk, który i tak miał jej już dość, nabrał ochoty na kolejną młodą żonę, więc wymysły Cromwella podsunęły mu wygodną wymówkę, żeby się jej pozbyć. Krótko mówiąc, zamordowały ją mizoginiczne świnie. Taka jest w każdym razie moja opinia. I niestety w tej szkole do dziś uczą się węże z rodu Cromwella.
Ottilie skrzywiła usta w wyrazie niesmaku. Potem wyciągnęła płaski różowo-złoty iPhone i podziwiała swoje odbicie w kamerze.
– Mówią, że nocami pojawia się tu w galerii, a czasem z dachu dobiega jej zawodzenie. Bezgłowa królowa! Wyobrażasz sobie? – Ottilie wyciągnęła z kieszeni błyszczyk do ust i zaczęła smarować nim wargi. – A skoro już tu jesteśmy…
Stanęła przed portretem Anny Boleyn, wyciągnęła rękę i zrobiła sobie szereg zdjęć, wydymając usta jak karp w fazie wydechu. Rosie zapanowała nad odruchem przewracania oczami.
– Hasztag kłin Ottilie Aragon-Windsor – oznajmiła, kiedy już wreszcie przestała pstrykać sobie foty. – Moi fani będą zachwyceni. Okej, spadamy stąd, bo kurz zatyka mi pory.
Rosie odetchnęła z ulgą i ruszyła ciężkim krokiem do drzwi, lecz gdy znalazły się na progu, Ottilie wydała zduszony okrzyk.
– Mój błyszczyk! Musiałam go upuścić, kiedy robiłam zdjęcia. Bądź tak dobra, wróć i przynieś mi go, dobrze? Bo ja muszę wrzucić swoim fanom foty…
Jeszcze nim skończyła paplać, była na powrót zaabsorbowana wyłącznie telefonem.
Rosie zmarszczyła brwi. Czemu niby Ottilie nie może iść sama po swój błyszczyk? Nie warto było o to pytać, więc zawróciła bez słowa. Bądź miła, Rosie, to twój pierwszy dzień.
Jej kroki rozbrzmiewały echem w pustej galerii, ale po błyszczyku nie było ani śladu.
– Nigdzie go nie widzę. Pewna jesteś…? – zawołała, a jej głos odbił się echem od ścian.
Odwróciła się w samą porę, żeby zobaczyć, jak Ottilie zamyka od zewnątrz masywne dwuskrzydłowe drzwi. Potem usłyszała szczęknięcie klucza przekręconego w zamku.
Co jest…?
Pobiegła do drzwi i nacisnęła klamkę, lecz ciężkie skrzydła ani drgnęły.
– Ottilie? – zawołała. – Ottilie, co ty wyprawiasz?
– Ha, ha! – dobiegł ją z korytarza śmiech Ottilie. – Potraktuj to jako inicjację. Witamy w Heverbridge. Miejmy nadzieję, że duchy nie przyjdą cię straszyć… Słodkich snów, jemiołko!
Po tym pożegnaniu zostawiła Rosie zamkniętą w galerii.
Z początku Rosie sądziła, że to żart, spodziewała się, że Ottilie wróci i obie będą się z tego śmiać. Ale upływały najpierw sekundy, potem minuty, a Ottilie dalej się nie pojawiała. Rosie zabębniła pięściami w drzwi.
Czyli dziewczyna nie ma zamiaru po nią wrócić.
Jak mogła coś takiego zrobić? Jak mogła być tak okrutna? I co znaczyło słowo „jemiołka”?
Rosie tłukła w drzwi z całych sił, lecz deski były tak masywne, że sama ledwo słyszała wydawane przez pięści dźwięki.
– Halo! Pomocy! – krzyczała. Zero odpowiedzi. Ściany też były tu grube. Podeszła do okna i sięgnęła do klamki. Zamknięte na klucz. Spojrzała na swój but – może by tak go zdjąć i wybić nim szybę? Lecz kiedy wyjrzała przez okno, zrozumiała, że to bez sensu. Była na trzecim piętrze, stanowczo za wysoko, żeby wyskoczyć. Jak Ottilie śmiała ją tu zamknąć jak jakąś więźniarkę? Nie zostawiła jej nawet walizki. Zapewne z premedytacją zasugerowała wcześniej, by zostawić bagaż w korytarzu. No a telefon oczywiście został w przedniej kieszeni walizy, więc nie mogła zadzwonić po pomoc. Zresztą do kogo miałaby dzwonić, nawet gdyby miała telefon?
Powędrowała ciężkim krokiem na koniec galerii, zaciskając pięści. Czy jej się zdaje, czy mijane kobiety spoglądają na nią drwiąco albo, co gorsza, z litością? Zatrzymała się przed portretem Anny Boleyn i ponownie uderzyło ją ją jej smutne spojrzenie. Przebiegł ją dreszcz. Czy duch ściętej królowej faktycznie nawiedza galerię? Nie, Rosie nie wierzyła w duchy. To było tylko jeszcze jedno kłamstwo Ottilie, dziewczyna chciała ją nastraszyć. Powinna się lepiej postarać, bo Rosie Frost tak łatwo się nastraszyć nie da.
– No dobrze – westchnęła i związała włosy z tyłu. Skoro przyszło jej spędzić noc w tej dziwacznej galerii, to niech tak będzie.
Ułożyła się w kącie i podłożyła ręce pod głowę. Przez jakiś czas przyglądała się rzeźbionemu stropowi, potem pokręciła głową. Po pierwsze wcale nie chciała trafić do tej szkoły. Najbardziej pragnęła znaleźć się z powrotem w Londynie, w swoim małym mieszkanku, z mamą, śmiać się bez powodu lub słuchać muzyki, śpiewać w duecie ulubione piosenki albo dyskutować o czymś błahym typu: jaki jest najlepszy dodatek do pizzy. (Oczywiście ananas).
Od śmierci mamy nie uroniła ani jednej łzy. Ludzie – policjantka, adwokat w szarym garniturze, pracownik socjalny, który odwiedził ją w ostatniej chwili przed opuszczeniem mieszkania – mówili jej, że płacz jest okej… Wiedziała, że może płakać, ale nie była w stanie. Może właśnie za sprawą mamy…
– Nigdy nie płacz, Rosie Frost. Ludzie nie mogą zobaczyć twoich łez, łzy są oznaką słabości.
Przyszło jej do głowy, że skoro przez wzgląd na mamę na ogół starała się zachowywać pogodę ducha, to może zapomniała, jak się płacze. Ale nie zamierza uczyć się tego na nowo tylko dlatego, że spłatano jej okrutny żart. Radziła sobie już z gorszymi problemami: prześladowcami ze starej szkoły, całym swoim dawnym życiem. Moje dawne życie. Nie, to nie pora na takie rozmyślania. Złość zakipiała w jej żyłach. Nienawidziła tego miejsca, z jego dziwacznymi roślinami, dziwacznymi nauczycielami i tą jędzowatą dziewczyną. Czy mama naprawdę chciała ją tu przysłać?
Podłużne i wysokie pomieszczenie było tak puste i zimne, że nie słyszała niczego poza własnym oddechem. Zwinęła się w kłębek na twardych deskach podłogi i zamknęła oczy. Wilgotny listopadowy chłód zakradł jej się pod ubranie, ciało przebiegł dreszcz. Przyciągnęła kolana bliżej do piersi i otuliła się rękami.
Z portretów wiszących na ścianie Królowe Sokołów przypatrywały się, jak zapada w niespokojny sen.
Czwartek 1 grudnia, środek nocy, dzień przed Lodowym Wyzwaniem
Rosie, zdjęta nagłym lękiem, poderwała się ze snu. W oddali zadudnił grom i galerię rozświetliło światło błyskawicy. Usiadła i rozejrzała się dookoła, mrugając zaspanymi oczami. Gdzie ja jestem?
Z góry spoglądały na nią kobiety z portretów. Znajdowała się w galerii Królowych Sokołów, zamknięta w niej jak w więzieniu. Strugi deszczu spływające po oknach rzucały niesamowite cienie przez całą długość pomieszczenia. Zaszła jakaś zmiana, powietrze było inne. Zimniejsze, cięższe, jakby zagęszczone pod ciśnieniem nieznanego ciężaru. Rosie potarła ramiona i spojrzała na tarczę flik flaka. Ledwie widoczna w mroku wskazywała trzecią nad ranem. Niesamowita, przyprawiająca o gęsią skórkę pora, ziemia niczyja pomiędzy magią przytulnego wieczoru i obietnicą wciąż odległego poranka. Naraz Rosie poczuła się beznadziejnie osamotniona.
I wtedy doleciał do niej aromat perfum. Słodki jak aksamitnie ciemnoczerwone śliwkowe róże. Odkąd pamiętała, były to ulubione kwiaty mamy, zwłaszcza hybryda znana jako „Deep Secret”. Często rosły w miejscach dotykanych przymrozkami.
– Tak jak te róże, my, Frostowie, potrafimy przetrzymać najgorszą pogodę – powtarzała mama, krzepiąc Rosie myślą, że cokolwiek złego spotykało ich rodzinę, zawsze jakoś sobie radzili.
Zapach się wzmógł, wzbogacony o osobliwą mieszaninę goździków i korzeni. Był wykwintny i mocny. Rosie rozejrzała się wokoło, żeby zobaczyć, skąd pochodzi.
Skrzyyyp…
Skrzypienie rozbrzmiało echem z drugiego końca galerii, po czym rozległo się coś w rodzaju szeptu.
– Jest tu ktoś? – zawołała Rosie. Poczuła dławienie w piersi. Nikt nie odpowiedział. Wpatrywała się w mrok, był jednak zbyt gęsty, by mogła cokolwiek zobaczyć.
Na powrót zapadła cisza, słychać było tylko bębnienie deszczu o szyby. Skoro w galerii przebywa ktoś prócz niej, to znaczy, że musiał otworzyć drzwi. A jeśli tak, to może w końcu się stąd wydostanie. Wstała i po ciemku ruszyła ku drzwiom, wypatrując w ciemności jakichkolwiek oznak ruchu.
W powietrzu wciąż jeszcze unosił się zapach goździków i aksamitnych śliwkowych róż, lecz pomieszczenie było puste, a drzwi okazały się nadal zamknięte na klucz. A przecież była pewna, że słuch jej nie mylił. Chyba że to Ottilie wróciła i próbuje ją nastraszyć.
Skrzyyyp…
Skrzypnięcia się powtórzyły i tym razem towarzyszył im stukot.
Kroki!
– Halo? – zawołała Rosie zdławionym głosem. – Halo?
Zimny powiew zjeżył jej włosy. Skóra ją zaświerzbiła, jakby ktoś właśnie przeszedł tuż obok niej.
– Kto tu jest?
Odwróciła się, potem jeszcze raz i wtedy wprost ze ściany galerii wyszła kobieta. Rosie zakryła usta dłonią, żeby powstrzymać krzyk. Serce jej waliło z szybkością galopującego konia. To było niemożliwe. To się nie dzieje naprawdę… to się nie dzieje… Ja po prostu śnię.
Kobieta nie zwracała na nią uwagi. Uklękła na środku pokoju przed kominkiem i mamrotała coś do siebie. W świetle kolejnej błyskawicy Rosie dostrzegła jej ciemne, smutne i gniewne oczy, dorównujące swą siłą burzy za oknem. Kobieta zwiesiła głowę i otoczyły ją smużki dymu, tańczące wokół niej jak mgły na oceanie. W miejscach, gdzie na siedzącą padało światło błyskawic, jej ciało wyglądało na niemalże… prześwitujące. Rosie wbiła sobie paznokcie w skórę, usiłując się przebudzić, i ostry ból uświadomił jej, że nie śni. Pokręciła głową, lecz w głębi duszy już znała prawdę: miała przed sobą zjawę.
Ktoś inny mógłby narobić krzyku, wołać pomocy lub szukać kryjówki, lecz Rosie żadnej z tych rzeczy nie zrobiła. Stała w absolutnym milczeniu i patrzyła.
Duch zamruczał coś znowu i westchnął gwałtownie. Deszcz mocniej zabębnił w okna, jakby ostrzegał Rosie, że powinna uciekać. Powinna, lecz galeria i tak była zamknięta, a nie było się w niej gdzie schować. Więc zamiast uciekać, Rosie zbliżyła się do kobiety. Ledwie była w stanie oddychać. Jak też może wyglądać z bliska duch?
Zjawa miała na sobie staroświecką suknię z ciemnozielonego aksamitu, długie włosy okryła ciemnym przybraniem zdobionym złotem i perłami. Ściskała coś w bladych, niemal przezroczystych dłoniach, lecz Rosie nie mogła dostrzec, co to takiego.
– Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa! To takie dziwne, że mnie uwięziono. Nigdy król nie miał żony wierniejszej pod każdym względem – rzuciła, jakby przez chwilę głośno myślała. Głos miała mocny, lecz przepełniony bólem.
– Niegodna plama, taka szkaradna skaza. Niech mnie postawią przed prawdziwym sądem, bo moja prawda nie boi się otwartego ognia.
Kobieta, z twarzą wykrzywioną złością, wyjrzała przez okno na nocne niebo.