Róża - Stefan Żeromski - ebook

Róża ebook

Stefan Żeromski

0,0

Opis

Dramat niesceniczny Stefana Żeromskiego Róża powstał pod wpływem wydarzeń rewolucyjnych 1905 roku w Królestwie Polskim, które ujawniły głębokie rozdarcie polskiego społeczeństwa. Przeciw publicznym wystąpieniom pod hasłami łączącymi postulaty zaprzestania rusyfikacji w szkołach z żądaniami wprowadzenia podstawowych praw pracowniczych (jak ośmiogodzinny czas pracy, wprowadzenie płacy minimalnej i założenie kas chorych) — swoje siły połączyło rosyjskie wojsko z polską endecją, przemysłowcami i kościołem katolickim. Na grobach ofiar krwawo stłumionego buntu (w samych rozruchach po strajku włókniarzy w Łodzi zginęło dwieście osób, a rannych liczono w tysiącach) — wyrosły zastępy donosicieli, tzw. filerów carskiej policji.

Tytuł utworu pozostaje — w duchu młodopolskiego symbolizmu — wieloznaczny. Najważniejszy jednak z punktów odniesienia do jego interpretacji stanowi scena brutalnego policyjnego przesłuchania: chustka zanurzona we krwi skatowanego działacza rewolucyjnego, prostego robotnika o niezłomnej postawie ideowej i etycznej, staje się czerwoną różą przymierza między warstwami inteligencko-szlacheckimi a ludem.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Stefan Żeromski
Róża
Epoka: Modernizm Rodzaj: Epika Gatunek: Nowela

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 238

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Stefan Żeromski

Róża

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN-978-83-288-5941-8

Róża

„O Thou immortal Deity 
Whose throne is in the depth of human thought, 
I do adjure thy power and Thee 
By all that man may be, by all that he is not, 
By all that he has been and yet must be1!” 
Percy B. Shelley (fragment z r. 1821)
Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

Prolog

Zaułek poza gmachem więzienia, utworzony przez blanki wystające w stronę rzeki. W głąb spada olbrzymi mur, wsparty na potężnych odkosach ziemnego wału. Z prawej strony wznosi się surowa ściana z oknami na poły zabielonymi. Górą okien sączy się w noc nieruchome światło. Ów dom wypromienia ze siebie martwą aureolę, która ginie, pochłonięta przez mrok. Za murem i za jego fosą, głęboko w dole, rosną drzewa olbrzymie, których wierzchołki mało wiele2 przerastają dachówkę muru. Koślawe widły, konary, nagie gałęzie i wici tych drzew huczą w nocy wzdłuż rzeki Wisły. — Wicher dmie. — Zawieja niesie ze szczelin pomiędzy murami i z dachów zwiewne, wydęte żagle śniegowe. Długie, wciąż dymiące się strzały i zaspy warują na ziemi. Lotny wąż śniegu okręca się dookoła słupów szubienicy. — Głęboka noc. — Dwudziestostopniowy mróz. Żołnierz moskiewski w szubie do samej ziemi, baranim futrem podbitej, w wielkich butach futrzanych, z głową szczelnie okręconą baszłykiem przechadza się pomiędzy Iwanowskimi Wrotami3 i wnęką, gdzie stoją słupy szubienicy. Karabin leży nieruchomo na jego ramieniu. Śnieg zmarznięty od srogiego mrozu świszcząco zgrzyta i skrzypi pod wielkimi stopami sołdata. — Kiedy niekiedy4 ten człowiek wstrzymuje mierzone kroki, odchyla znad ucha wielkim palcem rękawicy brzeg baszłyka5 i nasłuchuje, jak wicher w konarach wspaniałych drzew śwista, skowycze i łka — jak wąż śniegowy, oplatając drewno szubienicy, szeleszcze6.

JĘK W WICHRZE

między mogiłami

Kiedyż uniesiem głów7 ponad zbroczone wezgłowie, kiedyż na ludu łonie spoczniemy w sławy koronie — któż nam odpowie?

ŚNIEGOWY WĄŻ

podnosi znad mogił głowę i, oplatając drewno szubienicy, szeleszcze

Nikt wam nie zmąci snów — grobom wkopanym w mogiły, mocy strąconej w dół zgniły... Niewola wieje przez sioła, niewola idzie przez miasta, szlak wasz szalejem zarasta. Nikt was nie woła...

ŻOŁNIERZ MOSKIEWSKI

bije pokłon i żegna się krzyżem trzykrotnym8

Gospodi pomiłuj9! Gospodi pomiłuj! Gospodi pomiłuj!

Wsuwają się przez tajne w głębi przejście Deity (Bożyszcze) i Anzelm

ANZELM

Jesteśmy.

BOŻYSZCZE

Nareszcie.

ANZELM

Tędy przeszedł. Był jeszcze zmrok przedranny. Jesienna woń więdnących liści pierwszy raz od miesięcy tylu wionęła mu w twarz. Lekka nadwiślna mgła pozdrowiła jego oczy. Począł wołać co siły w piersiach w tę woń, w tę mgłę wariackie swoje hasło: „Niech żyje Polska niepodległa!”. Raz, drugi raz, trzeci, czwarty. I tak co krok. Bębny nie mogły zagłuszyć tego krzyku. Dopiero szybko rzucona pętlica... Spełnione już twe pragnienie...

BOŻYSZCZE

Spełnione, sługo.

ANZELM

Jakąż mi dasz nagrodę? Syna mam, panie, panie!

BOŻYSZCZE

Nie minie cię zapłata.

ANZELM

Część jej jużeś mi wydał, gdy mogłem jeszcze wyprowadzać w pole, zmylić pogoń, złamać zakaz, zatrzeć tropy — lecz jestem nienasycony. Syna mam, panie!

BOŻYSZCZE

Czy nie leży to w twoich zamiarach, nienasycony, ażeby i mnie wyprowadzić w pole?

ANZELM

Nie, mistrzu! Tobie jednemu pokazuję prawdę, odsłaniam nagość spraw i dusz, rany czyste i brud, źródło łez i strzeliste westchnienie, tobie jednemu wyznaję wiadomą ci istotę rzeczy.

BOŻYSZCZE

Alboż na pewno wiesz, przebiegły Anzelmie, gdzie się znajduje prawda i jaką ma twarz, gdy zdejmie maskę, istota rzeczy?

ANZELM

Tak sądzę. Zdarzało mi się uchylać jej tylekroć podejrzliwymi rękoma. Kładłem w bardzo głęboką ranę prawdy chciwe palce i uczuwałem w całym ciele rozkosz od niestrzymanego żaru, który w niej gore.

BOŻYSZCZE

z uśmiechem

Wręcz tedy odmiennie niż Rzymianin Piłat, który na daremno rzucał w tłum pytanie, co jest prawdą — szczerze wyznawał, że sam nie wie i uczuwał zimno w dłoniach, zanurzonych w wodzie.

ANZELM

Jakże miał poznać upał osiągnięcia prawdy, umywając od spraw człowieczych wyniośle obojętne ręce? Ażeby zobaczyć istotę rzeczy, trzeba na nią w szczególnego zachwytu minucie patrzeć przez nadzwyczaj przybliżające szkła śmierci. Trzeba przykładać je do oka, nieznającego łez przenigdy, dłonią, której nerwy wola aż do zatracenia znieczuliła. Trzeba z uśmiechem dobrotliwym wydawać wyrok śmierci — jakem to był czynił10 — i w każdym momencie być gotowym na pocisk śmierci — jakem to był czynił. A wreszcie trzeba śmierć ponieść. Ta jest droga poznania, wielce trudna dla nas śmiertelnych, o bożyszcze, które znaczenia śmierci nie znasz.

BOŻYSZCZE

Przechwalasz się, śmiertelniku.

ANZELM

Nie. Głoszę prawdę. Któż pod utwierdzeniem11 dosięgnął tej potęgi, ażeby bezwładną dłonią wskazywać i wydawać na śmierć, będąc już martwym trupem i leżąc w trumnie ze złożonymi na piersiach rękoma? Uczyniłem to ja jedyny. Gdy kula roztrzaskała moją czaszkę i mózg przeszyła, złożono moje zwłoki skrwawione w prosektorium. Wtedy zbiegli się z tajnych zaułków spisku pobratymcy morderców, aby się przekonać o prawdzie, aby zaznać nieopisanej radości, wychylić kielich wina zemsty na widok mojego trupa. Życie moje było skazaniem na tracenie dla setek12. Nie wiedzieli nędznicy, podlegli pospolitym uczuciom, że zimny trup mój czuwa i że ja, Anzelm, jestem niepokonany i niezgładzony. Ciekawość ujrzenia mojego w trumnie oblicza przypłacili pojmaniem, a ten i ów spomiędzy nich — pętlicą na tej huśtawce. Przewidziany był z dawna szał ich uczucia i umówiona przynęta: moje zwłoki. Znane były wszystkie przejścia wzruszeń, jakim będą podlegać: ciekawość, chciwość, pycha, gniew, zawiść, ból, strach, zemsta, radość i nadzieja. Schwytali się w tę sieć, zwabieni na mnie jak drapieżne lisy na trup wilka.

BOŻYSZCZE

Rozważmy bez poddawania się jakiemukolwiek uczuciu, czyli13 mięso, które myśliwiec składa we wniku14, żeby dzikie lisy przywabić — powtórzmy — czyli mięso — może się chlubić, że posiada władzę?

ANZELM

Twierdzenie moje nie da się skruszyć przez to podobieństwo. Władza mej martwej ręki była to bezwzględnie ta sama władza, którą ja sam stworzyłem był15 w sobie i na zewnątrz siebie za życia.

BOŻYSZCZE

Na zewnątrz ciebie istniejąca nie twoim — sądzę — była dziełem.

ANZELM

Na zewnątrz mnie istniejąca byłaby martwym zegarem, gdybym ja jej w ruch nie wprawił. Potęga moja była zewnętrzna i wewnętrzna — była mocą stanowienia o życiu i niebycie. Jednym spojrzeniem i jednym skinieniem zadawałem śmierć lub wypuszczałem na wolność. Rozważmy. Zbójca wymierza cios i wyrywa ostatnie tchnienie — sam, pod wpływem żądzy lub szału. Żołnierz nastawia karabin, artylerzysta rychtuje działo — sam, z rozkazu. Jedynowładca wydaje wyrok — sam, lecz nie wiedząc, co czyni, martwą swą władzą. Ja tylko jeden, świadomy sędzia, świadek i despota, panujący nad niezliczonymi rotami, czyniłem mój sąd, dawałem świadectwo istocie rzeczy i ferowałem dekret, wiedząc, co czynię, świadomie, bez przymusu, celnie i trafnie, mądrze i obojętnie. Słuchały mię sztaby prokuratorów, urzędów śledczych, sędziów wydających wyrok gorącym prawem, generałów, oficerów, żołnierzy. Słuchał mię najniewątpliwszy sługa wielkiego panowania — mistrz.

BOŻYSZCZE

Zbyt złośliwie malujesz wizerunek świata.

ANZELM

Tak. Wizerunek mój nie upiększa tego świata. Pamiętam, gdy pierwszy raz... Stawiony oko w oko z towarzyszem tych samych trudów rewolucji, ujrzałem jego bolesny, a radosny zarazem błysk oka — uścisk bratniej miłości, sekretne hasło towarzysza dla towarzysza na dnie otchłani, zazębienie koła idei, szukające swojego trybu w kole idei — pod progiem kostnicy. Pamiętam, jak w owej chwili spokojnie i trafnie ściąłem jego bujną, pełną marzeń głoweńkę nagim toporem mojego uśmiechu. Och, wy oczy struchlałe, zamierające pod moim spojrzeniem w wieczny lód rozpaczy! O, niezapomniane spadanie jego jęku, który słyszałem lecący w przepaść po ostrych zrębach w ciągu jednego momentu powzięcia o mnie prawdy! Zamknęły się wówczas te pierwsze oczy moje, — zawściągnęła się na twarz śmiertelna przyłbica dumnej pogardy i biała chustka śmierci nasiąkła potem przedzgonnym. Oto tu leży ten pierwszy mój...

Obydwaj krok za krokiem idą powoli, ze zwieszonymi głowami na prawo od drewien szubienicy, brnąc po kolana w bardzo głębokim, sypkim, przemarzłym śniegu. Widać w błędnym półświetle okien więzienia, w martwej aureoli, która ginie pochłonięta przez mrok — na głowie Bożyszcza frygijską czapkę16, symbol Mithry17. Wiatr dmie i z jękiem pada pomiędzy mogiły.

JĘK WICHRU

między mogiłami

Kiedyż uniesiem głów ponad zbroczone wezgłowie, kiedyż na ludu łonie spoczniemy w sławy koronie — któż nam odpowie?

Chwieje się jęk wichru, zanosi tam i sam nad niewidzialnymi, płaskimi, zadeptanymi dołami, w których leżą straceni powstańcy, niepodlegli bojowcy i bandyci — warstwa na warstwie, długim pokotem, długim pokotem. Anzelm stanął. W zimnej, głębokiej zadumie, niepochwytnym szeptem, zaledwie ruchem warg, wymawia zapomniane imiona.

BOŻYSZCZE

Cicho szeptaj18 — szpiegu — bo polski wiatr, rapsod jedyny spraw tu pokonanych, usłyszy imiona. Poniesie je w pola, w lasy, na martwe niwy, ku brudnym wsiom. Wyszlocha je u zamarzłych okienek, wypłacze w węgłach chałup. Poszepnie je milionom chłopów w ich nieocknionym dziś śnie.

ANZELM

Śpi twardo chłopstwo polskie. Dobrze jego snu bagnet strzeże i zabobon. Bagnet na ziemi o wszystkim stanowi. Na kolanach u moich stóp, z płaczem i jękiem pełza wiatr, niewolnik, jako wszystko w tym kraju.

BOŻYSZCZE

Miejsce, na którym stoisz, jest zagonem ziemi wolnej.

ANZELM

Czyli to miejsce — mistrzu — jest zagonem ziemi wolnej, gdzie leżą pochowani bandyci zdjęci z szubienicy?

BOŻYSZCZE

Tu leżą pochowani waleczni wodzowie powstania i waleczni bojownicy rewolucji.

ANZELM

posępnie zadumany

Tu oto leży „Marek”. Uciekł był ze mną z więzienia, z zamku w Łęczycy. Czekałem na niego ciemnymi nocami, brodząc dookoła miasta po moczarach. Och, ciemnymi nocami... Tłukło mi się wówczas w piersiach inne, głupie serce. Kochałem go. Gwiazdy do mnie o nim mówiły. Światło księżyca nas ostrzegało jak siostra czuła. Skoczył w moje ramiona z wysokiego muru. Uciekaliśmy poprzez błota, rozkisłe łąki, przez głuche lasy. Tylko to jedna ciemna noc wie, ile między nami było niezłomnego pobratymstwa. W piersiach mu grały suchoty, a śmiechem się wtedy radosnym zanosił. Niosłem go, gdy mi padał, nie czując ciężaru, jak matka nosi dziecko. Po całej nocy chodu, o świcie, pomnę, weszliśmy na plebanię do księdza starego, żądając posiłku i paru godzin snu. Drżał ksiądz i szeptał modlitwę. Nakarmił nas, wyklętych rewolucjonistów, przemokłych zbiegów napoił winem. Jedliśmy wtedy w milczeniu we trzech, patrząc sobie nawzajem w oczy i widząc na wskroś polskie, niewolnicze serca, naszą wylękłą, nadwiślańską dolę, mieszając trwożny posiłek z gorzkimi łzami. Śmieszna polska nędzo!

W zamian, kiedym ja w walce z wojskiem, na rogu wielkomiejskiej ulicy postrzał otrzymał w ramię, on mię „Marek” towarzysza wywlókł zaułkami — spomiędzy patrolów, wydźwigał na ramieniu, schował w izbie swojej.

Dzieci troje i żonę wysłał spać do ciasnej sieni, w łóżku mię swoim położył i leczył sam, żeby nie wzywać lekarza. Ukrył mię, ocalił wtedy, wywiózł chorego w daleką stronę.

Śmieszna polska nędzo!

Wydałem żandarmom ono tęgie braterstwo między nami dwoma. I wszystek nasz sekretny zamach, któryśmy razem czynili. I każdą myśl, zaprzysiężoną słowem męskim, naszym, honornem, głuchą tajemnicę, powziętą pospołu, gdyśmy nocami obaj w gorączce szeptali.

Śmieszna polska nędzo!

mówi wyraźnie, schylając się nad uchem słuchacza, jak w czasie spowiedzi

Oto tu leży „Rudolf”. To my zabiliśmy z nim generała żandarmów. Zdobyliśmy razem pocztę z wielkimi pieniędzmi. Wystrzelaliśmy konwój do nogi. W ucieczce jednego dnia leżeliśmy w zbożu dostałym, kiedy pościgi wojenne przerzynały wzdłuż i wszerz okolicę. On, strudzony, spał kamiennym snem. Jam czuwał. Słyszałem głosy kawalerzystów, rozróżniałem szczęk broni i tętent o kilkadziesiąt kroków od miejsca naszej kryjówki. Nie budziłem go, żeby spokojnie wypoczął. A gdy się ocknął, — pamiętam — twarz miał jak gdyby cudzą, maskę jakąś okrutną z gipsu, oczy w niej — płomienie jarzące. Skarżyć się począł na los nasz straszliwy, który nam rozkazał być mordercami z zasadzki dla tej, — mówił — dalekiej, dla tej — mówił — nie naszej, dla tej potomnej niepodległej Polski.

Śmieszna polska nędzo!

Wydałem wszystko, wydałem i tamtą chwilę do cna. Oto tu leży „Grzegorza” chłopski trup. Głęboko leży w zmarzniętej glinie. Torturami podarli mu ciało, gumowymi kijami odbili je od kości, porozrywali spoidła żeber, jako że się był zaparł do ostatniej kropli krwi i do ostatniego tchu. Nikt o nim nie wiedział nic, tylko ja jeden. A ja wiedziałem wszystko. Jam wiedział, jak go umieli zużyć ludzie, gdzie pchnęli jego ciemną wolę. Wyszedł z chałupy w ciemną noc, żeby się bić na śmierć o Polskę, a zawisł tu pod nazwiskiem bandyty.

Śmieszna polska nędzo!

Wydałem wszystkie jego straszliwe uczynki, całe dzieje wielkiego męstwa, z ciemnej niewiedzy wypływające. Przekręcił się teraz w ziemi, obrócił ku mnie zgniłą twarzą. Krople krwi jeszcze mu się toczą ze ślepiów po milczących, nagich kościach. Patrzy się oczodołami w moje oczy i pyta się mnie, co ludzie z jego duszą i z jego spracowaną ręką zrobili. Pyta się mnie, com ja z nim zrobił.

nachyla się nisko, osłania usta dłonią, szepcząc

Mistrzu! Pokażę ci, com sprawił najokrutniejszego. Odgarnę ziemię, rozedrę piersi tego chłopa, nieustraszone za życia. Pokażę ci jeszcze drgającą w nich ciemną, nieśmiertelną rozpacz...

BOŻYSZCZE

dobywa puginału i krótkim błyskiem żelaza odpycha od siebie Anzelma

O sobie samym mów do mnie.

ANZELM

Prawdę powiem. Powiem ci, gdy taka jest wola twoja, kiedym po raz pierwszy uczuł w sobie tę nową myśl.

BOŻYSZCZE

Strach ją w tobie długo płodził z nierządnej chciwości. Wyłuszcz te dzieje tchórzostwa, przekupstwa, kłamstwa, rozwiązłości i zdrady.

ANZELM

Ty je znasz i ważysz. Ja je tylko uczuwam w dali... Po śnie ciężkim ujrzałem tę myśl. Nad ranem. W febrze. Wiosenny to był ranek. Chmura ciemna leżała na niebie. Za nią dołem, dołem zorza. Blade jakoweś kwiaty snuły mi się w oczach. Całe moje życie i jego wszystko znaczenie, sens mego bytu wcielony został w te kwiaty. Już mię wtedy skazali byli na powróz. Poprzez dwie druciane kraty pozwolili mi ostatni raz spojrzeć na mojego jedynego syna, dziesięcioletniego Olesia. Wyciągnął do mnie drobne ręce, ale mi ich dotknąć nie dali. Patrzał we mnie poprzez oka drucianych krat nieopisanymi oczami dziecięcej boleści. Nad odrażającą mękę, nad jałowe próżniactwo duszy, nad brudny bezwład więzienia, nad strach i podłość wyczekiwania wybłysło głuchonieme zdrowie, żywa żądza, ażeby naraz tego wszystkiego nie doświadczać.

Cicho a jasno, jak gdyby po nocy zorzeńka niebiańska, zjawiła się myśl, że można przecie uciszyć się i uspokoić widokiem cudzego cierpienia, którego sam nie będę doświadczał, że można się, jak w teatrze, nasycić obrazem tej samej bezsiły, drżenia, upadku i agonii, co mnie samego targały, wiszącego na samotnym krzyżu — gdy ja z zakrytej loży będę z dala, spokojnie, uważnie patrzał. Westchnąłem, nie wiedzieć jak, ku temu, żeby jeszcze zabijać, jakem zabijał poza tymi murami. Ujrzałem oczyma zmrużonymi od trudności dojrzenia tej sprawy — możność potęgi.

Jeszcze potęgi! Jeszcze teraz... Zobaczyć Olesia! Wziąć go na kolana, przytulić jego głowę do serca, spracowanego tak bez miary! Nie wiem, jakimi drogami dobiegłem do królewskiej w sobie wielkości. Powziąłem szerokość zamysłu. Począłem snuć genialny plan. Rozwinąłem przed samym sobą obszar działania. Spostrzegłem nowe życie i rozkochałem się w nowym dziele.

BOŻYSZCZE

Dowlokłeś się do drzwi, na których ręka nieżyjącego już więźnia kredą wypisała: tędy się idzie do wielkości ludzi podłych.

ANZELM

Czekali ludzie na moją podłość. Czyhali na nią pod mymi drzwiami. Nikt mię nie wsparł. Nikt nie zaprzeczył. Nikt! Byłem sam. A doświadczeni kupcy ludzkiej podłości stali dookoła. Ze stu kilkudziesięciu milionów ludu pogłówny podatek mieli w trzosie, dosuli19 doń pożyczkę złotą, wyjętą z kas francuskich szachrajów. Dobrzy kupcy ludzkich sumień.

Książę! Wszakże wszystko można kupić za złoto. Jakże mu się miała oprzeć moja dusza? Pokazali mi kupcy wolność za uchylonymi Iwanowskimi Wrótniami20, pokazali mi synka małego, pokazali mi możność srogiego czynu. Dobili kupcy targu. Po to są kupcy, żeby śniąca w człowieku podłość nie zamarła. Po to są, żeby zdrada na ziemi nie wygasła i żeby człowiek nie zatracił natury jaguara i żmii. Widziałem ich zimne oczy i żelazne ręce. Jedna ręka podawała mi — powróz, a druga ręka podawała mi — trzos nabity złotem. Wybrałem.

BOŻYSZCZE

A ja, którym jest zawsze czujny, słyszałem, zdążając w te miejsca, legendę o młodzieńcu. Imię jego było Paweł. Podano mu, tak samo jak tobie, powróz i — trzos. On wybrał powróz.

ANZELM

Ty, który wszystko pojmujesz, lepiej ode mnie wiesz, że bohaterstwo śmierci nie jest miarą doskonałą doskonałości duszy skazańca. Mężna śmierć jakże często jest zasłoną podejrzanej wartości życia. Młodzieniec, imieniem Paweł, nie miał moich doświadczeń, nie przeżył moich mąk, nie miał mojego rozumu.

schyla się nisko i szepce

Ten chłopiec miał osiemnaście lat. Nie miał syna.

BOŻYSZCZE

Powiem ci wnet prawdę o synu. Mów jeszcze.

ANZELM

Poniosły się w noc oczy moje, jak migotanie piorunu. Na kogo padły moje oczy straszliwe, ten umierał, jeślim weń rzucił toporem niełaski. A kogo wzięły w zmiłowanie i ułaskawiły oczy moje, tegom skinieniem w progi życia wracał. Szły za mną modlitwy ułaskawionego, błogosławiły me imię i całowały piasek, po którym przeszedłem. Ten kraj, którym sobie z niczego wytężeniem woli utworzył, stał się moim mocarstwem. Państwo moje było szerokie jak Rosja, wysokie jak niebo, głębokie jak piekło. Stałem się równy Bogu i szatanowi.

BOŻYSZCZE

Stałeś się równy własnemu złudzeniu, a własne złudzenie mierzyłeś gruczołem mózgu.

ANZELM

Uczułem jak gdyby skrzydła drapieżnego kondora wrośnięte w moje ramiona. Któryż to władzca był tak wszechpotężny, jak byłem ja, kondor reakcji? Car tylko tego śmiercią karał, kogo ja na śmierć spojrzeniem skazałem. Tylko tego miłosierdziem życia obdarzał, kogo ja ułaskawiłem. Albowiem ja jeden wiedziałem, gdzie burza w czarnej nocy czyha i kto piorun jej w dłoni hoduje. Byłem w pracowni kowala burzy terminatorem. Mogłem skazać niewinnego i mogłem znowu puścić na świat tego, co pięćdziesięciu bombą rozszarpał. Byłem żołnierzem rewolucji i, jak Napoleona, wyniosła mię rewolucja na krzesło potęgi. Po schodach z trupów wszedłem na szczyt. W piersi mej był pocisk nieubłagania. Nie lękałem się był mocarstwa władającego milionem żołnierzy, gdy byłem pachołkiem rewolucji, i nie uląkłem się zemsty rewolucji, gdy zostałem jej zdrajcą.

BOŻYSZCZE

Jednego wszakże nie mogłeś utrzymać w ręku.

ANZELM

Czegóż to?

BOŻYSZCZE

Sławy.

ANZELM

Sławy nie ma. Co dziś czczą — jutro depcą nogami. Niesława u jednych jest źródłem sławy u innych. Stado ludzkie uwielbia tego, kto je okrutnym kańczugiem smaga. Kto pochwyci w swe ręce prawo rozdawania policzków — budzi cześć i stwarza sławę swoją. Tę prawdę zdobyłem w nieubłaganej walce ze światem.

BOŻYSZCZE

I jeszcze jednej potęgi nie zdołałeś utrzymać w dłoni.

ANZELM

Czegóż to?

BOŻYSZCZE

Spojrzyj w mrok. Spojrzyj poprzez odległość dziesięciu lat i patrz w oczy swego syna.

ANZELM

Zniosę jego wzrok! Zniosę jego wzrok! Zniosę jego wzrok! Zatopią się jego oczy w moje oczy i wyczytają najstraszniejszą z ofiar nędzy.

BOŻYSZCZE

Łudzisz się. Pchnie on cię oczami z taką samą co do joty siłą, jaka się mieściła w twej „potędze”, kiedyś niewinnego posyłał na szafot.

ANZELM

Oleś! Oleś! Oleś!

BOŻYSZCZE

Wszelką prawdę może człowiek zdradzić na ziemi. Miarą wielkości cnoty jest głębia podłości jej zdrajcy. Za każdym światłem tej ziemi idzie Judasz lub Devadatta21. Może zdrajca wyprowadzić w pole najwybitniejszy rozum, najświętszą niewinność jadem swoim zatruć, łatwo mu zniweczyć tropy swego kłamstwa, odziać się kapą świętości i w spokoju pożywać owoce kupione za judaszowe srebrniki. Wszystko bowiem człowiek na ziemi oszukać może, lecz dziecka swego nie oszuka. Przyjdzie dziecko — za moim poduszczeniem — o niewiadomej godzinie i straszliwymi oczyma zajrzy w mrok tajemnicy. Jak najbystrzejszy szpieg rozgarnie w sekrecie fałdy kapy czcigodnej. Przyniesie nieznaną, wiecznie odmienną — za moim poduszczeniem — zgoła nową miarę idei i pocznie nią mierzyć w milczeniu. Stanie jak nieubłagany prokurator, jak niepodkupny sędzia. Spojrzy.

ANZELM

Niechaj mierzy! Pokaże mu jego nowa miara rany duszy mojej, krwawe moje łzy — i zwilgotnieją jego zmarzłe oczy.

BOŻYSZCZE

Będę cię kusił, zdrajco.

Ja, który, jak Mithra, posiadam tysiąc oczu, który widzę daleką przeszłość i najdalszą przyszłość, pokażę ci w przestrzeni czasu odmienne losy. Słuchaj! Ten, którego zgniła głowa woła na ciebie z ziemi, nie będzie, jak mniemasz, przez całą przyszłość leżał w mokrej glinie, na niesławnym pohańbienia ugorze. Wszystko się zmieni. Człowiek, nazwiskiem Traugutt22, człowiek, nazwiskiem Montwiłł23 — dźwignie czaszkę ze skrwawionego wezgłowia i wstanie dnia niewiadomego, żeby na zawsze, jak ryngraf tworzącej dumy, spocząć na piersiach najszlachetniejszych młodzieńców, żeby zasnąć na łonie wiecznej miłości najczystszych dziewcząt tego plemienia. Po latach oczy młodości goreć będą na wspomnienie niezłomnego milczenia Montwiła, na wspomnienie jego odpowiedzi na indagacje sędziów polowych: „Nie życzę sobie wam odpowiadać” — na wspomnienie jego okrzyków pod szubienicą do ostatniego tchu: „Niech żyje Polska niepodległa!”. Nadejdzie dzień, gdy skruszy się i ocknie niewdzięczne i okrutne serce w polskim plemieniu. Wspomni ono imiona więźniów samotnych, co w czarnej nocy ducha wskrzesili męstwo w milionach niewolników i za niepodległość kraju walecznie, dostojnie, wspaniale ponieśli śmierć. Przyjdzie tu lud niepodległy i odgarnie tę ziemię mogilną. Resztkę urwanego postronka, ocalałą na gardzielach, które w minucie szubienicy wołały o niepodległość duchów i ciał, poniosą we czci przed wielkim tłumem. Złożą je w świątyni ludu. Uczynią zeń znak najwyższego dostojeństwa, relikwię, herb. Na zaklęsłych grobach powstańczych i bojowniczych zasadzą różę czarującą — różę świętą, której kwiat urząd najwyższy ludu nadawać będzie, jako znak sławy, nagrodę za bohaterstwo, cnotę i geniusz. Wyznaczą dzień na pograniczu wiosny i lata, kiedy róże wypiją sok z prochów Toczyskiego24, z serca Okrzei25 i kiedy wydadzą urok ich dusz nieśmiertelnie pięknych w obrazie nieśmiertelnie pięknego kwiatu. W ów dzień iść tu będą z wielkiego miasta i z dalekich wsi pochodami długimi dzieci ze szkół, śpiewając hymny wolności. Niezgasła, wyzwoleńcza pieśń, która sto lat kajdany dźwigała, unosić się będzie jak biały ptak nad ogrójcem różanym, lecieć między gałęzie tych drzew, we mgły nadwiśla, spadać na fale wolnej rzeki. Przeczyste, maleńkie, różane usteczka dzieci wysławiać będą przez wieki wieczne te imiona w rytmach pieśni.

ANZELM

z zuchwałym, grubym śmiechem

Nigdy tego nie będzie na tym miejscu! Wiecznie tu będzie kaźń, wiecznie tu będzie żandarm pluł w ślepie „walecznych” polskich wariatów i zawżdy26 tu, pod szubienicą będzie defilował sołdat moskiewski.

ŻOŁNIERZ MOSKIEWSKI

pochyla się nisko, kładzie trzykrotny znak krzyża z szeptem

Gospodi pomiłuj! Gospodi pomiłuj! Gospodi pomiłuj!

BOŻYSZCZE

Gdybyś miał zdolność widzenia dalekich lat świata, ujrzałbyś wielekroć, jak w ciągu jednej nocy budzi się ze snu duch narodu.

ANZELM

Ten naród nie ma ducha.

BOŻYSZCZE

Jakimże to sposobem wyłowiłeś tę śmiałą prawdę?

ANZELM

Panie! Widziałem rewolucję z wierzchu, od spodu, na wskroś i wgłąb aż do samego dna. Włókna jej tajne wiązałem. Trzymałem w ręku jej postaw27 i nici ostatnie. Gdy im się uchyliły drzwi prowadzące na tamtą stronę, dokąd tyle lat wzdychali, nim próg minąć, spojrzeli sobie przede wszystkim w ślepie, kto ma najpierw dopaść krzeseł kurulnych, urzędów, dostojeństw, tytułów, zaszczytów i dochodów. Drzwi otworem stanęły, a oni skoczyli sobie do gardzieli przed progiem. Rżnęli się nożami skrytobójczo, płacili mordercom od trupa — o to, kto pierwszy postawi krok ku wolnemu progowi. Ciemny zbójca zabijał po nocy, płatny pismak zabijał za dnia spodlałym słowem. Począł człowiek dybać na człowieka z dymiącą bronią. Banda poczęła dybać na bandę — partia na partię. Ustała wreszcie moc tego, co ich jedno wiązało w społeczność — moc słowa. Wtedy to ktoś, a zda mi się, że to ty, o Bożyszcze — zatrzasnął znienacka drzwi.

BOŻYSZCZE

Nie przenikasz i nie rozumiesz tych spraw. Mów jeszcze.

ANZELM

w zadumie

Widziałem miasto fabryk, kurzące się od dymu strzałów. Wonczas, kiedym był jeszcze pachołkiem rewolucji, otoczyło wojsko dom, w którym był nasz skład broni. Powziąwszy wieść, uciekł dozorca składu wprost z fabryki, tak jak stał, w zasmolonej koszuli. Uciekła żona z małym dzieckiem na ręce. Przez siedemnaście dni kryła się w polach jesiennych. Zostało w mieszkaniu dwoje dzieci kilkolatków. Zagarnęło wojsko dzieci. Bito podrostka, lecz zmilczał. Wodzono oboje po cyrkułach, a wreszcie puszczono ich samowtór28 na wabia w ulice miasta. Na czterysta tysięcy ludzi nie było nikogo, kto by im łyżkę warzy29 podał w ciągu tygodni. Żyły z rynsztoka.

nachyla się ku słuchaczowi i szepce

Nabrałem głębokiej, nienasyconej pogardy do tego plemienia tchórzów, niewolników, karierowiczów i obłudnych deklamatorów.

BOŻYSZCZE

Chciałbyś własną swą hańbę na nich rzucić. A nikogo ci nie żal?

ANZELM

Nikogo! Posłuchaj tylko, jak cieszą się teraz, że zatrzaśnięte już drzwi. Wrócili do swej gnojówki po odtańczeniu partiami country-dance’a entuzjazmu. Kiedy my tutaj sądzimy i wyprowadzamy skazańców pod szubienicę, tańczą do białego dnia w Warszawie. Gadziny pismacze, które pluły w krwawą ranę rewolucji i jątrzyły jej ogień, teraz z bagniska swego podniosły uszczęśliwiony łeb, żeby pluć w zastygłe oczy skazańców.

Kogóż to mam żałować? Grobów tych niemych, wyklętych przez cały „naród”? Grobów, jeszcze żyjących w tym oto domu, które przeklina milczenie powszechne? „Partii”, rozsupłanych do ostatniego węzła, z których zostały na martwej, jałowej ziemi jeno plamy jadu czerwone albo białe? Rzesz ciemnego proletariackiego mrowia — „dyktatora przyszłości” — o którym mówi nasz mądry pułkownik, że za czasu rewolucji prychłynuło30 do rewolucji, a teraz otchłynuło do ochrany31? Nie byli w stanie owładnąć narodem swoim. Jedni — gonfalonierowie32 karierowiczów — chodzili do wroga po zezwolenie tłumienia rewolucji, chełpili się publicznie, że przelewali krew bratnią i zapowiadali wojnę domową. A słuchacze radośnie klaskali. Inni — socjalistyczny kler — chełpili się, że mogą oligarchiczną mocą intrygi pchnąć na śmierć, na wygnanie, na głód — ciemny, nieprzygotowany do boju, bezbronny lud, byleby pysze swej dogodzić. A lud bezbronny szedł, gdzie kazano: na szubienicę, na katorgę, pod gumowe kije, cierpiał głód w wielkim strajku i wystawiał nagie piersi na kule w ulicach. Toczą teraz uczeni panowie głęboce33 dyplomatyczne dyskusje o tym, w jaki sposób ów człowiek zbity, zestrzelany, śmiertelnie chory, u którego łoża zasiedli, ma być pochowany. Nie otarli ludowi temu ani jednej łzy, nie dodali mu kęsa chleba, nie ujęli godziny męczarni trudu. Wydali go tylko na samowładzę fabrykancką, na stryk34 i kańczug35. Duchu siły! Jestem nędzarz, który siłą ramienia zarabiał. Uwielbiam tylko fizyczną siłę. Jestem wyrazem i służebnikiem nie tylko potęgi caratu, ale również jestem wykonawcą woli narodu polskiego, takiego, jaki dziś na tej ziemi żyje. W milczeniu akceptował naród polski szpiegowskie prace moje. Kogóż to mam żałować? Nie ma w plemieniu polskim ducha. Zagasili go panowie gasiciele. Umie ono tylko rozpętywać złe swoje siły. Depce w wiecznym obłędzie własną moc.

BOŻYSZCZE

Chwytasz, szpiegu, stąd i zowąd strzępy prawdy, ażeby sobie sukienkę zeszyć i okryć nagość podłości. Nie wiesz prawdy o ludzie polskim. Gdybyś wiedział o tym ludzie, zapomnianym przez niebo i ziemię, wszystką boleść prawdy, pękłoby ci serce z rozpaczy.

ANZELM

Ty wiesz prawdę. A ja byłem obcy w tym narodzie i obcy w tym narodzie był ten, którego zgniła twarz wykręciła się do mnie w ziemi i w którego sercu jeszcze drży rozpacz. Obcą nam była przeszłość i obcą była przyszłość. Urodziłem się w gnoju hańby z ojca tchórza, niewiadomego z nazwy rozpustnika i z matki sekretnej, dla zarobku na życie prostytutki. Chowałem się w zgniłym zaduchu piwnicy, pod obcasami majstra-dorobkiewicza, pod nahajką policjanta-kozaka, w cieniu nikczemnych obłud kleszej sutanny. Wywlókł mię z gnoju piosenką swoją marzyciel. Pokazał mi w długim, nocnym podszepcie złote łany pszeniczne, łąki kwiatem zarosłe, wielkie sprawy ludzkiego geniuszu, niepodległą ojczyznę, wolność ducha i ciała. Ale marzyciel łatwoczujący nie urodził się w gnoju hańby z matki ladacznicy, nie przeżył dzieciństwa pod kułakami i plwociną, nie był nigdy poparzonym, skopanym, bez prawa na legowisko psiakiem z podwórza, przybłędą, podrzutkiem z przytułku, ulicznikiem, którego rynsztok hoduje, przypadek karmi, a grzech weseli. Marzyciel z opisu i smutnego w przejściu wejrzenia znał dolę, nad którą ptak by zapłakał, a polskie serce nie płacze. Pchnąłem marzyciela żegadłem w piersi i stanąłem na nim, jak na pierwszym stopniu mych schodów, wiodących ku jasnym piętrom. Co bezprawie dziedziczy na mocy urodzenia, nie wiedząc o skarbie posiadanym, to ja, sztuka po sztuce, z nadprzepastną świadomością musiałem wysiepywać36 dzielnym ramieniem, wydeptać ze stękania konających, męstwem przebiegłym wyrwać z pięści ściśniętych. Tak wszedłem na wierzchołek moich schodów, osiągając wolność, swobodę niezawodną ręki i swoją własną niepodległość. Swoją własną niepodległość — ha, ha! Nienawidzę imienia polskiego! Hańbę moją rzucam pod nogi idących jego pokoleń!...

BOŻYSZCZE

Twa mowa w sercu moim zbudziła marzenia. Chcę wyjść spomiędzy was. Chcę być sam. Idź precz — słupie błota, synu piwnicy!

Anzelm uchyla się w mrok wielkiego muru i w załamaniach Iwanowskich Wrót, w szumie drzew — znika. Bożyszcze zbliża się do słupa szubienicy, opiera się nań piersiami, oplata go obojgiem ramion. Czoło opiera na drewnie śmierci. Woła.

Nocy!

Wicher wyrywa z nocnych czeluści wężowisko głosów rozpaczy.

GŁOSY

Dajmonionie! Ty, który posiadasz miarę przestrzeni między nieskończonością pomysłu i nicestwem ziszczenia — o, mocny popleczniku naszego smutku w samotności!...

BOŻYSZCZE

Przybyłem znowu. Po ziemi tej zdyszanymi piersiami leciałem z dala.

GŁOSY

Kapitanie, który czystości swej nie tracisz, przechodząc w poprzek złego i który masz naturę złota jednakową wszędzie i zawsze — usłysz krzyk naszej tęsknoty w pustkowiu...

BOŻYSZCZE

Poświście lochów, wichrze martwogłosy, dźwigaj z padołów ból niewysłowiony, leć w łuki nocy, potrząsaj niebiosy37, dzwoniąc chmurami za umarłe38 w dzwony. Nędzo, co lejesz w kamienie łzy płone39, drzewa z konary40 w pustkę ściągnionymi41, krwawe mogiły, głębie wód zbroczone — wzywajcie o krzywdach ziemi.

GŁOSY

Sędzio! Połóż na sprawiedliwej szali pracę naszą skradzioną, męstwo nasze nadaremne i wytrzymałość naszego cierpienia...

BOŻYSZCZE

Ja, który jestem prokuratorem, obrońcą, sędzią i katem własnego serca — stoję u szubienicy.

GŁOSY

Ty, któryś jest wiekuistą żądzą wszystkości, któryś jest wieczny głód, daremnie pożądający, któryś jest bunt, głęboko ukryty — ratuj serca zemdlałe!

BOŻYSZCZE

O, rodzie ludzki! Nie mogę stać się niczym innym, jeno człowiekiem. Widziałem był wszystko złe, które was od wieków pożera. Nienawidzę złego, które w was jest, aczkolwiek przez wieki patrzenia w złe zrozumiałem, ja, lekarz waszej natury, że jest onym twardym i grubym nasieniem, z którego, gdy minie długa zima i wiosna wasza nastanie, dobro wypuści kły. Spoglądam teraz w jaskinię wyolbrzymiałą, jak otworzelisko wielkiego oceanu, gdzie leży głuchy sen waszego żywota. Chcę, żeby się przed okiem bezsennym otworzył zaczarowany sen ludzkiego żywota, jakoby się serce własne otworzyło moje. Na dnie niedocieczonym z kamiennego krzesiwa błyska znicz wykrzesany ramieniem nigdy niewypoczywającej siły życia — wola — nasienie i owoc miliona podźwignień trudu i miliona ciosów cierpienia.