Różowe lata - Katarzyna M. Jurkowska - ebook
NOWOŚĆ

Różowe lata ebook

Katarzyna M. Jurkowska

5,0

77 osób interesuje się tą książką

Opis

Autorka trylogii "Gdy ucichną miasta" powraca z nową powieścią - tym razem obyczajową!

JEDNO MIESZKANIE, CZWORO PRZYJACIÓŁ I TRZY LISTY, KTÓRE BURZĄ WSZYSTKO...

Dwudziestoletnia Julia jest właścicielką mieszkania wypełnionego pamiątkami po niegdyś wielopokoleniowej rodzinie. W tygodniu studiuje, w weekendy dorabia w kawiarni, a żeby podreperować domowy budżet, wynajmuje pokoje. Pewnego dnia w pełną chaosu rzeczywistość, którą dzieli z ekstrawertyczną przyjaciółką Anką, wkrada się dwoje nieznajomych: Bee, licealistka mieszkająca z babcią, oraz Mateusz, student rozpaczliwie poszukujący pokoju do wynajęcia. Między Julią i Mateuszem rodzi się uczucie oparte na wzajemnym zrozumieniu, zaufaniu i rosnącym pragnieniu - tym większym, im bardziej starają się je zignorować. Jednak studenckie życie przerywa nadejście trzech listów, a wraz z nimi burzy, która niszczy wszystko. Julia i Mateusz rozstają się w gniewie i tracą ze sobą kontakt.

Czy Julia zdecyduje się zaryzykować i sięgnąć po to, o czym od lat skrycie marzy?
Czy odważy się pokazać światu swój wyjątkowy i skrywany dotąd talent?
I czy niegasnące uczucie między nią i Mateuszem może przetrwać próbę czasu, odległości i kilka impulsywnych decyzji?

Mijają miesiące, które zmieniają się w lata, aż pewnego upalnego popołudnia Julia i Mateusz znów na siebie wpadają...

"Różowe lata" to czuła, rozgrzewająca i poruszająca opowieść pełna sensualnych rytmów, pasji i marzeń. To przygoda, która może przytrafić się każdemu... kto ma odwagę kupić bilet w jedną stronę.

(Opis pochodzi o wydawcy | więcej na: www.kmjurkowska.pl)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł: Różowe lata

Copyright © 2025 by K.M. Jurkowska

Redakcja:

Dominika Kamyszek | @opiekunka_słowa | Studio Ale buk!

Korekta:

K.M. Jurkowska | @k.m.jurkowska

Skład:

Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.tekstu | Studio Ale buk!

Projekt okładki:

Kaja Łaszcz | @studio_kai_warsaw

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwa do osób prawdziwych są przypadkowe.

#różowelata

#kmjurkowska

#kmj

Wydawca: K.M. Jurkowska | KMJ

Kontakt: [email protected]

Instagram: @k.m.jurkowska

Facebook/kmjurkowska

ISBN: 978-83-962440-6-2

Różowa playlista

Ró­żowe lata to moja czwarta opu­bli­ko­wana książka. Jak każda po­przed­nia roz­po­częła się od stwo­rze­nia ide­al­nej play­li­sty – so­und­tracku do po­wie­ści. Tym ra­zem w Wa­sze ręce od­daję trzy­dzie­ści sta­ran­nie wy­bra­nych pio­se­nek, które zna­ko­mi­cie od­dają kli­mat opo­wie­ści. Mam na­dzieję, że i Wy bę­dzie­cie sły­szeć je w tle, czy­ta­jąc ko­lejne roz­działy hi­sto­rii Ju­lii, Ma­te­usza, Anki i Bee.

Do­brej za­bawy!

Wa­sza

KMJ

I za­sada New­tona

Obiekt się nie ru­szy, je­śli inny na niego nie wpad­nie.

CZĘŚĆ 1

ROZDZIAŁ 1

Za każ­dym ra­zem, gdy Ju­lia Dęb­ska tasz­czyła po scho­dach pi­janą w sztok Ankę – i to o czwar­tej nad ra­nem – gdzieś w Kra­ko­wie wy­klu­wał się nowy go­łąb. Nic dziw­nego, że mia­sto miało pro­blem. Czy była dla niego jesz­cze ja­kaś na­dzieja?

Ju­lia zer­k­nęła na swoją przy­ja­ciółkę i współ­lo­ka­torkę.

Anka prze­chy­liła się przez ob­dra­paną ba­lu­stradę. Ja­sne dżinsy były zie­lone od trawy, w któ­rej dziew­czyna ta­rzała się w na­mięt­nym unie­sie­niu z chło­pa­kiem po­zna­nym na fe­sti­walu. Chło­pak był chętny do igra­szek, ale do przy­trzy­ma­nia Ance wło­sów, gdy wy­mio­to­wała za kon­te­ne­rem na śmieci, to już nie­ko­niecz­nie. Dziew­czyna czknęła gło­śno.

Nie. Kra­ków był stra­cony.

– Da­leko jesz­cze? – wy­beł­ko­tała Anka, uwie­sza­jąc się na ba­lu­stra­dzie ni­czym na szyi nie­do­szłego ko­chanka.

– Dwa pię­tra. – Ju­lia po­pra­wiła pa­sek ma­lut­kiej to­rebki prze­wie­szo­nej przez ra­mię.

Pi­jana jęk­nęła i prze­mknęła po niej nie­przy­tom­nym wzro­kiem. Wy­dęła usta i cia­śniej oplo­tła rę­koma ba­lu­stradę. W tym mo­men­cie Ju­lia już wie­działa, co za­raz na­stąpi.

– Nie idę da­lej. – Anka za­parła się i na­wet spró­bo­wała tup­nąć nogą, ale po tylu drin­kach, ile wlała w sie­bie tej nocy, nie miała szans utrzy­mać się w pio­nie.

Ju­lia wes­tchnęła cier­pięt­ni­czo.

– Znasz za­sady. – Wi­dząc nie­ugięty wy­raz twa­rzy przy­ja­ciółki, do­dała bar­dziej sta­now­czo: – Anka, jest wpół do pią­tej nad ra­nem. O dzie­sią­tej mu­szę być w ka­wiarni i spę­dzę w niej na­stępne dwa­na­ście go­dzin. Pra­wie całe dwa­na­ście go­dzin w pio­nie, gdy ty bę­dziesz so­bie słodko od­sy­piać. Po­szłam z tobą na tę im­prezę, jak chcia­łaś. Te­raz ty z ła­ski swo­jej zrób, o co ja cię pro­szę. – Wy­cią­gnęła rękę i wska­zała w górę. – Do wyra!

Anka od za­wsze ro­biła tylko to, na co miała ochotę. Ni­gdy nie kiw­nęła pal­cem pod przy­mu­sem. Dla­tego też mi­nęła ko­lejna go­dzina, w trak­cie któ­rej Ju­lia usil­nie sta­rała się na­mó­wić przy­ja­ciółkę na po­ko­na­nie ostat­niego tu­zina scho­dów, który dzie­lił je od ci­szy i mięk­kiej po­duszki. Ktoś inny na jej miej­scu już dawno mach­nąłby ręką i zo­sta­wił na klatce scho­do­wej tę pi­janą i upartą dziew­czynę, po­zwa­la­jąc jej przy­kleić po­li­czek do za­ku­rzo­nej pod­łogi i upodlić się do reszty, gdy są­sie­dzi za­czną wy­cho­dzić z miesz­kań o po­ranku. Tak, ktoś inny by tak zro­bił. Ale nie Ju­lia.

Znała Ankę przez więk­szość ży­cia. Po­znały się w pia­skow­nicy, gdy miały po pięć lat; Anka trzep­nęła Ju­lię wia­der­kiem, roz­ci­na­jąc jej łuk brwiowy. Już po za­ła­ta­niu szkody przy­nio­sła jej w ra­mach prze­pro­sin lody wa­ni­liowe z po­sypką cze­ko­la­dową. Oznaj­miła wów­czas, że od te­raz są naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami. Będą mó­wić so­bie wszystko i po­wie­rzać so­bie se­krety. Ju­lia nie miała w tej kwe­stii za wiele do po­wie­dze­nia, więc przy­jaźń trwała przez lata i wy­szła poza ob­ręb pia­skow­nicy; prze­szła przez szkołę pod­sta­wową i li­ceum, aż do­tarła do stu­diów. Przy­ja­ciółki ra­zem po­szły na za­rzą­dza­nie na jed­nej z więk­szych uczelni w Pol­sce. Tu­taj jed­nak ich drogi nieco się ro­ze­szły. Już po trzech mie­sią­cach Anka zde­cy­do­wała się rzu­cić pod­jęte stu­dia z moc­nym po­sta­no­wie­niem, że od no­wego roku ru­szy na pod­bój fi­lo­lo­gii skan­dy­naw­skiej, a do tego czasu po­pra­cuje. Za­trud­niła się więc w stu­diu ta­tu­ażu, gdzie od­bie­rała te­le­fony, przyj­mo­wała re­zer­wa­cje, za­mia­tała pod­łogi, a w wol­nej chwili słu­żyła ra­mie­niem jako dar­mowe płótno dla szko­lą­cego się ta­tu­aży­sty. Wy­trwała tak za­le­d­wie dwa mie­siące, bo wła­śnie wtedy po­sta­no­wiła na­pi­sać książkę, któ­rej bo­ha­te­ro­wie kon­tak­tują się z za­świa­tami. W związku z tym uznała, że musi zro­bić so­lidne ba­da­nia w tym kie­runku, i… za­trud­niła się w domu po­grze­bo­wym. Po­cią­gnę­łaby tak do końca roku aka­de­mic­kiego, gdyby nie za­loty pięć­dzie­się­cio­let­niego mi­strza ce­re­mo­nii. Anka uznała, że to jest ZBYT, na­wet jak na nią.

W tym sa­mym cza­sie Ju­lia roz­po­częła week­en­dową pracę w ka­wiarni nie­da­leko domu. Pra­co­wała po dwa­na­ście go­dzin w so­botę i tyle samo w nie­dzielę, do­ra­bia­jąc do ali­men­tów prze­sy­ła­nych przez miesz­ka­ją­cego w An­glii ojca. Jako że ka­wiar­nia wła­śnie się po­więk­szyła i szu­kano do­dat­ko­wego per­so­nelu, Ju­lia za­pro­po­no­wała sze­fo­wej Ankę, re­ko­men­du­jąc jej wy­bitne zdol­no­ści spo­łeczne.

Anka może i miała wy­bitne zdol­no­ści spo­łeczne, ale zde­cy­do­wa­nie nie obej­mo­wały one dzieci, które wraz z ro­dzi­cami na­le­żały do sta­łej i naj­licz­niej­szej klien­teli ka­wiarni – zlo­ka­li­zo­wa­nej w sercu spo­koj­nego osie­dla.

– Ja mam słuch ab­so­lutny! – oznaj­miła Anka sze­fo­wej na od­chod­nym. – Mu­szę o niego dbać!

Nie żeby grała w ka­peli czy pla­no­wała ka­rierę mu­zyczną…

Zwol­niła się w czwar­tek, a już w so­botę stała za ba­rem kul­to­wej knajpy stu­denc­kiej przy uni­wer­sy­te­cie. Te­raz zbli­żał się ko­niec maja, a Anka wciąż na­le­wała piwo do ku­fli w tym wy­mę­czo­nym przy­bytku.

Na stu­let­nim ze­ga­rze za­wie­szo­nym w przed­po­koju wy­biła szó­sta, gdy Ju­lii udało się w końcu wpro­wa­dzić Ankę do miesz­ka­nia. Drzwi za­mknęły się za nimi, a Ju­lia ode­tchnęła z nie­wy­obra­żalną ulgą, gdy ci­sza wy­peł­niła jej uszy i mózg. Wes­tchnęła i na mo­ment przy­mknęła zmę­czone po­wieki. Pra­wie za­snęła na sto­jąco, oparta ple­cami o ma­sywne drzwi. Wtem z to­rebki roz­nio­sło się kwa­ka­nie kaczki.

Wy­jęła te­le­fon i od­blo­ko­wała ekran. Uśmiech­nęła się na wi­dok SMS-a od Hu­berta – chło­paka, któ­rego po­znała dziś na bi­fo­rze przed fe­sti­wa­lem. Gdy tylko go zo­ba­czyła, po­my­ślała, że ma uro­cze loczki i dołki w po­licz­kach, zwłasz­cza gdy sek­sow­nie uśmie­cha się przez cały po­kój – pro­sto do niej.

Hej, mam na­dzieję, że do­tar­ły­ście bez­piecz­nie? Ja już je­stem u sie­bie. Dzięki za wie­czór, świet­nie się ba­wi­łem! xoxo

Ju­lia wy­szcze­rzyła się sze­roko do drew­nia­nej pod­łogi, kli­ka­jąc w okienko od­po­wie­dzi.

Je­ste­śmy w domu. Dzięki za po­moc w do­tar­ciu do przy­stanku!

Anka niby była kom­plet­nie za­lana, ale gdy dam­sko-mę­skie flu­idy uno­siły się w po­wie­trzu (na­wet w SMS-ach), jej ra­dar uru­cha­miał się i wy­czu­wał to bez pu­dła. Te­raz oparła pi­jany pod­bró­dek na wy­mię­to­szo­nej po­duszce i wbiła za­mglony wzrok w przy­ja­ciółkę.

– Co tam u tego, jak mu tam…?

Ju­lia za­ci­snęła usta.

– Hu­bert. Pyta, czy do­tar­ły­śmy. – Klik­nęła „wy­ślij” i odło­żyła te­le­fon na ko­mo­dzie. Po­de­szła do Anki.

Dziew­czyna z ję­kiem wy­cią­gnęła nogi na ka­na­pie, a Ju­lia bez słowa zdjęła jej buty.

– Jakby wsiadł z nami do noc­nego i od­wiózł nas, jak na dżen­tel­mena przy­stało, nie mu­siałby mar­no­wać po­bu­ziacz­ko­wego SMS-a na py­ta­nie, czy do­tar­ły­śmy. Mógłby od razu za­pro­sić cię na randkę.

Anka miała wy­bitny ta­lent do wy­trą­ca­nia Ju­lii z do­brego sa­mo­po­czu­cia zwią­za­nego z fa­ce­tami. Ale miała też ta­lent do or­ga­ni­zo­wa­nia do­brego sa­mo­po­czu­cia zwią­za­nego z uro­czymi fa­ce­tami. Jedno re­kom­pen­so­wało dru­gie.

– Bez prze­sady. Mieszka po dru­giej stro­nie mia­sta. Bez sensu, żeby się tłukł w tę i z po­wro­tem – sko­men­to­wała i przy­kryła Ankę ko­cem. Przez chwilę pa­trzyła na za­mknięte po­wieki przy­ja­ciółki. Ciemne krę­cone włosy po­kry­wały każdy frag­ment po­duszki. – Śpisz tu­taj czy u sie­bie?

– Tu – mruk­nęła. – I nie. Nic nie jest bez sensu, je­śli ko­muś na­prawdę za­leży.

Ju­lia chciała coś od­fuk­nąć, ale zgod­nie z wie­lo­let­nią tra­dy­cją szybko mach­nęła ręką. Gdy Anka coś so­bie po­sta­no­wiła lub wy­da­wało jej się, że ma ra­cję, ab­so­lut­nie nic i nikt nie był w sta­nie jej tego wy­per­swa­do­wać. W ta­kich spor­nych sy­tu­acjach wal­czyła jak lwica. Na­wet za­lana.

Ju­lia zo­sta­wiła przy­ja­ciółkę na ka­na­pie i po­de­szła na pal­cach do okna wy­cho­dzą­cego na po­dwórko. Od­chy­liła ko­ron­kową fi­rankę i wyj­rzała na traw­nik roz­ja­śniony wscho­dzą­cym słoń­cem. Dwie ławki (zwy­kle za­jęte przez dziad­ków ob­ser­wu­ją­cych młode są­siadki), ro­słe dęby pa­mię­ta­jące wo­jenne czasy, po­letko pełne kwit­ną­cych kwia­tów (sa­mo­wol­nie za­anek­to­wany ogró­dek pani Ja­dzi) oraz pia­skow­nica z pla­sti­ko­wymi za­baw­kami, któ­rych nikt nie za­bie­rał do domu, bo jesz­cze się nie zda­rzyło, żeby w tej sen­nej en­kla­wie po­ja­wił się ja­kiś zło­dziej.

Ju­lia pod­nio­sła oczy na bez­chmurne niebo i przez chwilę po­dą­żała spoj­rze­niem za szy­bu­ją­cymi wro­nami. Gdy w po­koju roz­le­gło się gło­śne chra­pa­nie, wy­pu­ściła fi­rankę spo­mię­dzy pal­ców i cof­nęła się do wnę­trza przy­ku­rzo­nego miesz­ka­nia. Od­wró­ciła się do okna ple­cami.

Sa­lon był usy­tu­owany od wschodu, więc wła­śnie trwał krótki czas w ciągu dnia, gdy do po­miesz­cze­nia wpa­dały wą­skie i ja­skrawe pro­mie­nie. W ciągu naj­bliż­szych dwóch go­dzin po­woli okryją ka­napę, na któ­rej te­raz chra­pała Anka, wy­tarty dy­wan w czer­wone pasy i jo­deł­kowy par­kiet pe­łen smug od ob­ca­sów. Do­trą do re­ga­łów wy­peł­nio­nych książ­kami, por­ce­la­no­wymi fi­gur­kami, pe­ere­low­ską za­stawą sto­łową, szka­tuł­kami w mi­sterne wzory, a także fo­to­gra­fiami w ob­dra­pa­nych ram­kach, na któ­rych prę­żyły się osoby nie­ko­ja­rzone już przez ni­kogo po śmierci babci Ju­lii.

Świa­tło nie do­trze do licz­nych ob­ra­zów gę­sto po­kry­wa­ją­cych ściany w głębi miesz­ka­nia – naj­star­szy zo­stał na­ma­lo­wany tuż po po­wsta­niu stycz­nio­wym. Gdzie nie wi­siał ob­raz, tam stał me­bel – na przy­kład eta­żerka z krysz­ta­ło­wymi kie­lisz­kami. To o nią były oparte trzy nowe ob­razy, wciąż owi­nięte w szary pa­pier. Dwa dni wcze­śniej przy­słała je ku­rie­rem ku­zynka Ju­lii. Ro­dzinna pa­miątka, z którą Róża już nie chciała so­bie ra­dzić, a którą Ju­lia przy­jęła bez ko­men­ta­rza – jak za­wsze.

Pod oknem, w naj­ja­śniej­szym punk­cie po­koju, stało biurko na­le­żące nie­gdyś do pra­dziadka Ju­lii. Pięk­nie rzeź­bione i za­dbane – te­raz za­wa­lone no­te­sami, ka­wiar­nia­nymi ser­wet­kami, za­pi­sa­nymi chu­s­tecz­kami hi­gie­nicz­nymi, pocz­tów­kami i bez­płat­nymi miej­skimi ga­zet­kami, któ­rych mar­gi­nesy po­kry­wały nie­równe, cha­otyczne no­tatki. Tak, po­my­sły na nowe prze­pisy i fe­lie­tony ku­li­narne przy­cho­dziły Ju­lii do głowy w róż­nych mo­men­tach dnia i nocy – zwy­kle mało od­po­wied­nich.

Anka bek­nęła przez sen i prze­wró­ciła się na drugi bok, wy­sta­wia­jąc zie­lony po­śla­dek spod okry­cia. Ju­lia wes­tchnęła, przy­kryła szczel­niej przy­ja­ciółkę ko­cem i ru­szyła do kuchni.

Tę mniej re­pre­zen­ta­cyjną część miesz­ka­nia na­zy­wano po pro­stu gra­ciar­nią. Obej­mo­wała ona sporą ja­dal­nię z kuch­nią, choć bar­dziej przy­po­mi­nała za­po­mniany ma­ga­zyn. Cen­tralną część po­miesz­cze­nia zaj­mo­wał wy­słu­żony dę­bowy stół i pięć po­dob­nych krze­seł – ota­czała je for­teca z odzie­dzi­czo­nych me­bli i bi­be­lo­tów: okrą­głego sto­lika na cien­kich nóż­kach, ko­lej­nej eta­żerki, mo­sięż­nego sto­jaka na pa­ra­sole, gi­gan­tycz­nego ku­fra, prze­szklo­nej szafki peł­nej por­ce­la­no­wych na­czyń, a także ha­fto­wa­nych po­du­szek uło­żo­nych w wieżę, ko­lej­nych ob­ra­zów opar­tych o me­ble i wielu in­nych dro­bia­zgów, tak bar­dzo ubó­stwia­nych przez kurz.

Ju­lia za­trza­snęła ekran lap­topa Anki, który le­żał na stole, i zgar­nęła po dro­dze trzy brudne kubki. Od­sta­wiła je do zlewu, za­sła­nia­jąc nimi rdzawe za­cieki od ka­pią­cej wody, po czym skryła się w ła­zience. Bla­do­ró­żowe ka­felki oto­czyły ją cia­snym ko­ko­nem. Oparła dło­nie na po­pę­ka­nym zle­wie i spoj­rzała w lu­stro.

Roz­ma­zany ma­ki­jaż, nie­wielka ma­linka kwit­nąca nad oboj­czy­kiem, wy­mięta biała su­kienka, po­tar­gany blond war­kocz i roz­myta fe­sti­wa­lowa pie­czątka na we­wnętrz­nej stro­nie nad­garstka. Blada skóra i mi­liony pie­gów po­kry­wa­ją­cych szpi­cza­sty, mały nos. Do tego szum w uszach, trąba po­wietrzna w gło­wie, al­ko­hol bul­go­cący w ży­łach i pa­pie­ro­sowy dym w płu­cach.

Ju­lia za­mknęła oczy i wes­tchnęła z re­zy­gna­cją.

Po­winna czuć się wolna, wy­peł­niona do­brą ener­gią, szczę­śliwa. Anka za­wsze try­skała ży­cio­wym wi­go­rem, na­wet je­śli jej ciało wy­ma­gało po­im­pre­zo­wej re­ge­ne­ra­cji.

Ju­lia pod­nio­sła po­wieki. Ze źre­nic wy­chy­liło się zmę­cze­nie. Zmę­cze­nie, które nie miało nic wspól­nego z nie­prze­spaną nocą.

ROZDZIAŁ 2

Parę mie­sięcy wcze­śniej, ja­koś w po­ło­wie stycz­nia, Anka obej­rzała na TED Talku wy­kład po­świę­cony wy­cho­dze­niu ze strefy kom­fortu. Za­raz po­tem prze­kro­czyła próg po­koju Ju­lii, za­sta­jąc ją po­chy­loną w sku­pie­niu nad no­tat­kami do eg­za­minu, i oznaj­miła uro­czy­ście:

– Jula, dość. Pora na zmiany.

Wy­słu­chaw­szy jej po­my­słów, Ju­lia rzu­ciła przy­ja­ciółce cały ze­staw gbu­ro­wa­tych spoj­rzeń, są­dząc, że to za­ła­twi sprawę. Anka jed­nak nie była taka stra­chliwa i znała ją na wy­lot.

– Mu­sisz po­sze­rzać swoje moż­li­wo­ści! Mu­sisz prze­kro­czyć ba­rierę stra­chu i nie­pew­no­ści! Mu­sisz roz­wi­jać nowe ta­lenty! Stare zresztą też… Po­win­naś z więk­szym en­tu­zja­zmem pod­cho­dzić do roz­woju! Trzeba się roz­wi­jać! W dzi­siej­szych cza­sach gi­niesz, jak się nie roz­wi­jasz!

Od tam­tej pory ata­ko­wała Ju­lię prze­mó­wie­niami (z za­ło­że­nia ma­ją­cymi mo­ty­wo­wać), i to w naj­bar­dziej nie­ocze­ki­wa­nych mo­men­tach.

– Jak mam roz­wi­jać nowe ta­lenty? – od­wa­żyła się w końcu za­py­tać Ju­lia. Aku­rat sie­działy na ka­na­pie, są­czyły piwo i po raz setny oglą­dały, jak Jack Black kom­po­nuje utwór dla Kate Win­slet w fil­mie Ho­li­day. – Mam stu­dia, pracę. Poza tym te wszyst­kie im­prezy, na które mnie cią­gasz, pod­cho­dzą pod wy­cho­dze­nie ze strefy kom­fortu.

Anka nie zdą­żyła od­po­wie­dzieć, bo jej ko­mórka za­wi­bro­wała pod ko­cem. Po prze­bie­głym uśmie­chu, jaki roz­lał się na jej ustach, Ju­lia do­my­śliła się, kto dzwoni.

– No co tam, jak tam? – Anka ode­brała i mruk­nęła do słu­chawki ni­skim gło­sem. Wstała z ka­napy i wrę­czyła Ju­lii swoją bu­telkę z nie­do­pi­tym pi­wem. Znik­nęła za ścianą w kuchni.

Ju­lia nie­śmiało li­czyła, że to ko­niec dys­ku­sji o stre­fie kom­fortu, ale na­dzieja ta oka­zała się płonna. Te­mat po­wró­cił w maju, gdy Anka oznaj­miła (znów uro­czy­ście), że we wto­rek ru­szają warsz­taty li­te­rac­kie i ona Ju­lię na nie za­pi­sała.

– Wto­rek, dzie­siąta. Wiem, że nie masz wtedy za­jęć, więc bez wy­mó­wek. Tu masz ad­res. – Wrę­czyła ka­wa­łek wy­rwa­nej skądś kartki, w któ­rej Ju­lia roz­po­znała pa­pier z wła­snego no­tesu. – Idź, baw się do­brze, a może przy oka­zji się cze­goś na­uczysz i twoje tek­sty będą jesz­cze lep­sze!

Sie­dząc w to­a­le­cie, Ju­lia spraw­dziła w te­le­fo­nie, co to w ogóle są za warsz­taty. Wy­glą­dały obie­cu­jąco, a i pro­wa­dzą­cym była po­stać znana w światku li­te­rac­kim. Same warsz­taty od­by­wały się w za­byt­ko­wej ka­mie­nicy w cen­trum mia­sta, i to pod­czas wa­ka­cji.

– No do­bra – skwi­to­wała. Wy­ga­siła te­le­fon i tym sa­mym pod­dała się woli przy­ja­ciółki.

Tak wła­śnie Anka za­pla­no­wała Ju­lii ma­jowy wto­rek – dzień, w któ­rym jej ży­cie miało się zmie­nić.

***

W po­nie­dzia­łek Ju­lia za­my­kała ka­wiar­nię. Choć po­cząt­kowo zo­stała za­trud­niona do pracy w week­endy, z cza­sem sze­fowa po­pro­siła ją o dy­żury także wie­czo­rami w dni po­wsze­dnie. W ten kon­kretny dzień w ka­wiarni od­były się uro­dziny ku­zynki sze­fo­wej, więc im­preza prze­su­nęła się do trze­ciej nad ra­nem. Sze­fowa bez skru­pu­łów opu­ściła ka­wiar­nię wraz z so­le­ni­zantką, zo­sta­wia­jąc Ju­lię z klu­czami do lo­kalu i ca­łym ba­ła­ga­nem do po­sprzą­ta­nia, co w do­datku było do zro­bie­nia przed zmianą, która miała się zja­wić w ka­wiarni o ósmej rano. Ju­lia bez słowa za­brała się do pracy, czu­jąc tępy ból w skro­niach. W domu była przed szó­stą, co dało jej mniej niż dwie go­dziny snu.

Tym spo­so­bem spóź­niła się na za­ję­cia ze sta­ty­styki u naj­więk­szego de­spoty na swoim wy­dziale. Pół­to­rej go­dziny męki za­koń­czyła pod ta­blicą, nie ro­zu­mie­jąc ani słowa z py­ta­nia wy­kła­dowcy, a tym bar­dziej nie ma­jąc po­ję­cia, jak po­winna wy­glą­dać od­po­wiedź. Z nie­za­li­czo­nym ćwi­cze­niem wy­szła z bu­dynku wprost w ulewę tylko po to, by pół go­dziny póź­niej wpaść do za­byt­ko­wej ka­mie­nicy, w któ­rej miały od­być się warsz­taty li­te­rac­kie.

Wpa­dła zdy­szana, prze­mo­czona, a w do­datku spóź­niona i… sta­nęła jak wryta.

Na wiel­kiej sali mo­gą­cej po­mie­ścić sto osób sie­działo do­stoj­nie sześć pań, a śred­nia ich wieku wy­no­siła sześć­dzie­siąt lat. (Gdyby pro­fe­sor wy­kła­da­jący sta­ty­stykę stał te­raz obok Ju­lii, od razu za­li­czyłby jej ćwi­cze­nia, po czym po­kle­pał po­krze­pia­jąco po ra­mie­niu i sam uciekł jak naj­da­lej od wnętrz wy­peł­nio­nych pod­nio­słą po­ezją). Ju­lia po­my­ślała, że nie po­winna oce­niać książki po okładce, ale re­cy­to­wany wiersz o wąt­pli­wych ry­mach i pod­nio­słe miny mó­wiły same za sie­bie i po­twier­dzały jej obawy.

Scho­wała głowę w ra­mio­nach i usia­dła w miej­scu naj­bar­dziej od­da­lo­nym od męt­nego świa­tła przy­ku­rzo­nych ża­ró­wek. Skryła się za opar­ciem krze­sła przed sobą i sta­rała znik­nąć. Od czasu do czasu zer­kała na pro­wa­dzą­cego, który – choć wie­kiem bli­żej mu było do pań – naj­wy­raź­niej nie tego ocze­ki­wał, or­ga­ni­zu­jąc warsz­taty li­te­rac­kie, a jego mina mó­wiła wszystko.

Jak ja pana do­sko­nale ro­zu­miem, po­my­ślała Ju­lia.

– Na na­stęp­nym spo­tka­niu po­chy­limy się nad opo­wia­da­niem. Je­śli mają pa­nie w szu­fla­dach ja­kieś swoje utwory, pro­szę przy­nieść. Prze­ana­li­zu­jemy je wspól­nie.

O, nie. Na­stępne spo­tka­nie spę­dzę w domu, od­sy­pia­jąc do­brą wolę, z jaką zga­dzam się na nad­go­dziny w pracy i sza­lone wy­bryki Anki, po­sta­no­wiła Ju­lia z wy­jąt­kową jak na sie­bie aser­tyw­no­ścią.

Cu­dem do­trwała do końca warsz­ta­tów i wy­szła z sali przy akom­pa­nia­men­cie ćwier­ka­nia szczę­śli­wych pań, które gło­śno wy­ra­żały swój za­chwyt nad fak­tem, że po la­tach nie­zro­zu­mie­nia przez śro­do­wi­sko w końcu tra­fiły na ko­goś, kto po­znał się na ich pod­nio­słej twór­czo­ści. Ob­le­piały pro­wa­dzą­cego, który na po­że­gna­nie rzu­cił w stronę Ju­lii jedno bła­galne spoj­rze­nie.

Ju­lia pchnęła z sap­nię­ciem drzwi i wy­szła na wil­gotny chod­nik. Za­rzu­ciła kap­tur na włosy, war­kocz scho­wała pod bluzą, po czym skryła się w tłu­mie tu­ry­stów za­le­wa­ją­cych bru­ko­wany dep­tak. Po­pra­wiła rączkę ma­te­ria­ło­wej torby i ugi­na­jąc się pod cię­ża­rem na­pie­ra­ją­cego zmę­cze­nia, ru­szyła w kie­runku przy­stanku au­to­bu­so­wego. Przed sobą miała jesz­cze dwa wy­kłady i ćwi­cze­nia z ra­chun­ko­wo­ści.

***

Z tru­dem po­wstrzy­my­wała po­wieki, żeby cał­kiem nie opa­dły. Z ta­kim sa­mym tru­dem wpa­try­wała się w białą ta­blicę za­peł­nia­jącą się sło­wami, które rów­nie do­brze mo­gły być hie­ro­gli­fami. Z każdą mi­nutą od­li­czaną przez po­wolny ze­gar za­ma­zy­wały się Ju­lii co­raz bar­dziej – tak samo jak wy­kła­dow­czyni w mię­to­wym ża­kie­cie. Żeby nie czuć na so­bie prze­szy­wa­ją­cego spoj­rze­nia ko­biety, Ju­lia za­jęła od­le­głe miej­sce w przed­ostat­nim rzę­dzie krze­seł. Są­dziła, że jest tam bez­pieczna, lecz nie prze­wi­działa ataku z in­nej strony.

– Sie­manko. – Ni­ski głos roz­legł się tuż przy jej uchu. Po­czuła cie­pło od­de­chu na szyi. – Jak leci?

Jezu, tylko nie on, spa­ni­ko­wała.

Zwró­ciła twarz w stronę Krzyśka. Prze­chy­lał się przez ławkę i na­chy­lał w kie­runku Ju­lii.

Bła­gam, tylko mnie ni­g­dzie nie za­pra­szaj… Nie mam na to siły, po­my­ślała w po­pło­chu. Aser­tyw­ność miała silną tylko w my­ślach i tylko przez pierw­szą mi­nutę. Od­ma­wia­nie rzadko prze­cho­dziło jej przez usta, a Krzy­siek lu­bił wy­ska­ki­wać ze zna­nym już na wy­dziale „Dziś pią­tek, może by tak…”.

– Pią­te­czek pią­tu­nio dziś – za­czął swo­bod­nie, prze­no­sząc wzrok na ener­giczną pro­fe­sorkę. – Masz ja­kieś plany na wie­czór? Adam robi u sie­bie im­prezę. Jak cię tylko zo­ba­czy­łem, po­my­śla­łem, że przy­da­łaby ci się mała od­skocz­nia… – po­wie­dział i ob­li­zał wargi, wpa­tru­jąc się bez­wstyd­nie w jej usta.

Ju­lia ścią­gnęła brwi.

Czyli że co? Co to w ogóle miało zna­czyć?

Zer­k­nęła prze­lot­nie na wy­słu­żony ze­ga­rek.

Może uda mi się uciec przed od­po­wie­dzią? By­łoby naj­le­piej…

Ale czas nie dzia­łał na jej ko­rzyść. Do końca wy­kładu po­zo­stało jesz­cze dwa­dzie­ścia mi­nut.

Prze­cież nie wstanę te­raz i nie wyjdę tak po pro­stu…

Nie miała w so­bie tyle od­wagi. Tak samo jak nie miała od­wagi, by w naj­prost­szy moż­liwy spo­sób od­mó­wić Krzyś­kowi albo choćby skła­mać. Nie po­tra­fiła kła­mać. Brzy­dziła się kłam­stwem. Za dużo go było w jej dwu­dzie­sto­let­nim ży­ciu. Poza tym znała re­ak­cje chło­paka na od­mowę – sta­wał się wtedy cięty, sar­ka­styczny, a na­wet wer­bal­nie bru­talny. Nie chciała mieć z tym do czy­nie­nia.

– No, nie daj się pro­sić – cią­gnął nie­ugię­cie Krzy­siek. Bez wa­ha­nia (i py­ta­nia) owi­nął so­bie ko­smyk ja­snych wło­sów Ju­lii wo­kół palca. Wzdry­gnęła się pod wpły­wem jego do­tyku.

Nie­na­wi­dziła tego tak samo jak do­tyku jego dłoni na swo­jej ta­lii, gdy obej­mo­wał ją niby mi­mo­cho­dem na ko­ry­ta­rzach uczelni. Chło­pak zda­wał się jed­nak tego nie za­uwa­żać.

Może się zgo­dzę, a po­tem od­wo­łam?, roz­wa­żała po­śpiesz­nie, lecz w głębi du­szy wie­działa, że gdy obieca, a póź­niej od­woła, to zje­dzą ją wy­rzuty su­mie­nia.

Z opre­sji wy­ra­to­wał ją wi­bru­jący te­le­fon. Wy­cią­gnęła go z kie­szeni dżin­sów i od­czy­tała wia­do­mość od Anki.

Bę­dziesz dziś w domu wie­czo­rem, prawda? Wra­caj prędko, bo mam za­je­bi­stą nie­spo­dziankę!

Ju­lia za­drżała na samą myśl.

– Kto to? – do­py­ty­wał Krzy­siek, zer­ka­jąc jej per­fid­nie przez ra­mię. Za­pach wody po go­le­niu za­krę­cił ją w no­sie.

– Moja współ­lo­ka­torka. Mam już plany na wie­czór – od­parła po­śpiesz­nie i zgod­nie z prawdą.

Krzy­siek przez chwilę wo­dził wzro­kiem mię­dzy nią a smart­fo­nem, któ­rego odło­żyła obok wciąż za­mknię­tego no­tesu. Nie wy­glą­dał na za­do­wo­lo­nego.

– Prze­pra­szam, może na­stęp­nym ra­zem się uda – do­dała Ju­lia, nie­win­nie i zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie, pod na­ci­skiem jego peł­nego dez­apro­baty spoj­rze­nia.

– Szkoda – od­parł w końcu. – Wiesz, po­win­naś bar­dziej wy­lu­zo­wać. Za dużo się uczysz. I w ogóle. – Trą­cił ją pal­cem w ra­mię. Niby przy­jaź­nie, ale miała wra­że­nie, jakby dźgnął ją czub­kiem ostrego noża, i to pod na­pię­ciem. – Czę­ściej się uśmie­chaj, to po­maga! – Wy­szcze­rzył zęby i bez­sze­lest­nie prze­niósł się na drugi ko­niec rzędu, gdzie ude­rzył z tym sa­mym py­ta­niem do in­nej ko­le­żanki.

Ju­lia znie­ru­cho­miała, wsłu­chu­jąc się w echo, któ­rym roz­nio­sły się po jej mó­zgu słowa Krzyśka.

Wy­lu­zuj.

Uśmiech­nij się.

Taka ładna dziew­czyna po­winna się czę­ściej uśmie­chać.

Ej, nie bądź taka smutna.

Wiesz, mu­sisz my­śleć po­zy­tyw­niej.

Co ty tu sie­dzisz taka sama, chodź się za­ba­wić…

Nie chcesz? Eee, weź wy­lu­zuj, uśmiech­nij się…

Od­blo­ko­wała ekran te­le­fonu i wy­słała do Anki ko­ro­wód SMS-ów, w któ­rych zre­la­cjo­no­wała zde­rze­nie z Krzyś­kiem.

Może i róż­niły się z Anką od sie­bie jak dzień i noc. Jak Enya i Sex Pi­stols. Jak świeżo pa­lona kawa z ko­żusz­kiem śmie­tanki i lura ze sta­cji ben­zy­no­wej. Może i znaj­do­wały się pod wie­loma wzglę­dami – fi­zycz­nym, psy­cho­lo­gicz­nym, świa­to­po­glą­do­wym – na dwóch skraj­nych bie­gu­nach. Ale była jedna ce­cha, która łą­czyła je i ce­men­to­wała ich przy­jaźń – wspar­cie o każ­dej po­rze, nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści.

Pa­lant.

Anka od­pi­sała bły­ska­wicz­nie i sto­sun­kowo ła­god­nie jak na sie­bie.

Po­wiedz mu, żeby zgło­sił się do od­po­wie­dzi. Może jak po­stoi chwilę pod ta­blicą, to go mą­drość na­wie­dzi, bo chyba trzyma się od niego z da­leka.

Trzeci SMS był już bar­dziej w stylu Anki:

Niech się pier­doli, a ty wra­caj szybko do domu, bo mam su­prajsa!

Mi­nęła wiecz­ność, nim wy­biła upra­gniona go­dzina i w uszach ze­bra­nych roz­lało się prze­piękne: „Dzię­kuję pań­stwu. Wi­dzimy się za ty­dzień”. Ju­lia pod­nio­sła się z drew­nia­nego krze­sełka i ukrad­kiem roz­ma­so­wała zdrę­twiałe po­śladki. Wrzu­ciła no­tes i dłu­go­pis do torby, zgar­nęła te­le­fon do kie­szeni i na­rzu­ciw­szy kurtkę na ra­miona, wy­szła z sali.

Miała pięt­na­ście mi­nut prze­rwy mię­dzy wy­kła­dem a ostat­nimi za­ję­ciami, więc od­wie­dziła to­a­letę. Szybko umyła ręce, sta­ran­nie uni­ka­jąc pa­trze­nia w po­pę­kane lu­stro nad zle­wem, bo za­miast twa­rzy spo­dzie­wała się tam uj­rzeć nie­otyn­ko­waną ścianę pełną pie­gów.

Gdy we­szła do ma­łej salki zdol­nej po­mie­ścić naj­wy­żej pięt­na­ście osób, od­kryła, że przy­była jako ostat­nia, a wszyst­kie tylne sie­dze­nia zo­stały już za­jęte. Jęk­nęła w du­chu i usia­dła zre­zy­gno­wana w pierw­szej ławce.

To ostat­nie za­ję­cia przed week­en­dem. Ostat­nie na dziś. Po nich czeka mnie już tylko ką­piel, her­bata, pi­żama i długi sen, któ­rego nie prze­rwie na­wet trąba po­wietrzna w po­staci Anki pro­po­nu­ją­cej ja­kiś głupi so­botni wy­pad na za­kupy. O nie.

Uśmiech­nęła się blado.

– O, pani ma chyba ja­kieś cie­kawe prze­my­śle­nia na ten te­mat – roz­legł się głos wy­kła­dow­czyni, który z hu­kiem zwa­lił Ju­lię na zie­mię.

Przez do­brą mi­nutę nie wie­działa, gdzie prze­bywa, jak się na­zywa i które mają stu­le­cie. A tym bar­dziej o co ją py­tali.

– Jaaa… – stęk­nęła i usły­szała chi­chot za ple­cami. Po­ru­szyła nie­spo­koj­nie ję­zy­kiem, żeby zwil­żyć spierzch­nięte usta. Nie mo­gła wy­du­sić słowa. Jej zma­ga­nia ob­ser­wo­wała sa­dy­styczna dok­to­rantka.

Co się po­ro­biło z tym sys­te­mem edu­ka­cji?!

– Prze­pra­szam, ale… czy może pani po­wtó­rzyć py­ta­nie? – wy­du­kała w końcu Ju­lia.

Ko­bieta po­pa­trzyła na nią z po­li­to­wa­niem i zmę­cze­niem jed­no­cze­śnie, jakby wła­śnie zwąt­piła w wy­braną przez sie­bie ścieżkę ka­riery aka­de­mic­kiej, po czym od­wró­ciła się bez ko­men­ta­rza i po­wró­ciła do prze­rwa­nego wątku. Ju­lia czuła, jak ze wstydu płoną jej po­liczki. Odło­żyła dłu­go­pis, z któ­rego i tak nie ko­rzy­stała, wbiła nie­wi­dzący wzrok w pu­stą kartkę no­tat­nika i za­częła od­li­czać se­kundy…

Jedna myśl ją ra­to­wała: nic gor­szego nie mo­gło się już tego dnia przy­tra­fić.

***

Gdy w gło­wie po­ja­wia się myśl, że nic gor­szego nie może się już przy­tra­fić, jedno jest pewne jak śmierć i po­datki: ŻE ZBLIŻA SIĘ GOR­SZE. A na­wet że jest już za ro­giem.

Ju­lia wy­sia­dała z tram­waju i po­tknęła się o wła­sne nogi. Ru­nę­łaby na twarz, gdyby nie młody chło­pak, który ze zdu­mie­wa­ją­cym re­flek­sem zła­pał ją za tył kurtki i uchro­nił przed zde­rze­niem z chod­ni­kiem.

– Wszystko gra? – spy­tał, gdy oby­dwoje sta­nęli bez­piecz­nie pod wiatą przy­stanku.

– Tak, dzięki. To ze zmę­cze­nia. – Przy­sta­nęła na mo­ment dla wy­rów­na­nia od­de­chu.

– Luz. – Chło­pak za­sa­lu­to­wał nie­dbale i od­szedł, nie od­wra­ca­jąc się za sie­bie.

Ode­tchnęła głę­boko i ru­szyła w stronę osie­dla. W miarę jak zbli­żała się do furtki, do jej uszu za­częły do­cho­dzić co­raz gło­śniej­sze rytmy do­bie­ga­jące z od­dali.

O mój Boże, jak do­brze, że z ni­kim się dziś nie umó­wi­łam, po­my­ślała z ulgą, wkle­pu­jąc kod do bramy wej­ścio­wej.

Wsu­nęła się na te­ren osie­dla i po­drep­tała w stronę bloku. Gdy mi­jała ła­weczkę, na któ­rej zwy­kle prze­sia­dy­wało trzech eme­ry­to­wa­nych są­sia­dów, usły­szała:

– Wi­tamy sza­nowną pa­nienkę. – Pa­no­wie ski­nęli gło­wami. Każdy pod­pie­rał się na drew­nia­nej la­sce.

– Do­bry wie­czór – przy­wi­tała się z nie­wy­mu­szo­nym uśmie­chem. Na­prawdę lu­biła tę oso­bliwą gro­madkę, przy któ­rej nie czuła się ni­czym skrę­po­wana.

Skie­ro­wała się w stronę swo­jego bloku. Z co­raz więk­szym tru­dem dźwi­gała torbę wy­peł­nioną książ­kami oraz za­ku­pami, które zro­biła w po­bli­skim skle­pie.

Smells Like Teen Spi­rit Ni­rvany roz­nio­sło się po po­dwórku, przy­ku­wa­jąc uwagę Ju­lii. Przy­sta­nęła na mo­ment i ro­zej­rzała się wo­koło, pró­bu­jąc na­mie­rzyć miesz­ka­nie z otwar­tymi na oścież oknami i ludźmi przy­sia­da­ją­cymi na pa­ra­pe­cie z bu­tel­kami w dło­niach.

Za­marła, gdy jej spoj­rze­nie pa­dło na miesz­ka­nie na­prze­ciwko, na ostat­nim, trze­cim pię­trze, pod nu­me­rem szes­na­stym. Krew od­pły­nęła jej z i tak już bla­dych po­licz­ków, a płó­cienna torba opa­dła z hu­kiem na chod­nik.

– Ju­liaaa! – roz­legł się pe­łen eu­fo­rii okrzyk z ust pi­ja­nej Anki, która sie­działa na pa­ra­pe­cie w sa­lo­nie i pa­liła skręta. Wo­kół niej roz­no­siły się roz­mowy po­zo­sta­łych im­pre­zo­wi­czów i chra­pliwy głos Kurta Co­ba­ina.

Urwę jej łeb. Urwę ra­zem z płu­cami. Wy­walę ją z miesz­ka­nia, mam dość! Ju­lia pro­wa­dziła w my­ślach wście­kły mo­no­log oparty na ma­low­ni­czych wy­obra­że­niach gróźb. Tak nie można! Jak ona mo­gła mi, kurwa, nic nie po­wie­dzieć! Nie uprze­dzić! Gówno, nie su­prajs!

Prych­nęła pod no­sem, wcho­dząc po scho­dach do miesz­ka­nia pod nu­me­rem szes­na­stym. Mu­zyka sta­wała się gło­śniej­sza z każ­dym kro­kiem, a wraz z nią od­głosy roz­mów i prze­krzy­ki­wa­nia świad­czące do­bit­nie o licz­bie osób, jaką Anka spro­wa­dziła do domu.

Pół mia­sta, ja pier­dolę!

– Jula! – wy­darła się Anka z dru­giego końca miesz­ka­nia, gdy tylko uj­rzała w drzwiach swoją współ­lo­ka­torkę. – Je­steś! – Do­bie­gła do niej w trzy se­kundy. – Słu­chaj, jaka afera!

Szyb­kość, z jaką Anka wy­rzu­cała z sie­bie po­tok słów, cał­ko­wi­cie przy­parła Ju­lię do ściany. Ar­gu­menty, któ­rymi pla­no­wała za­lać przy­ja­ciółkę, żal, który roz­pacz­li­wie pra­gnęła wy­ra­zić, ba!, na­wet była go­towa od­wa­żyć się na czy­stą wście­kłość, znik­nęły pod wpły­wem mo­no­logu dziew­czyny, któ­rego Ju­lia nie była w sta­nie prze­rwać.

– No i ro­dzice Wio­letty mu­sieli wró­cić z trasy i za­stali ją w trak­cie przy­go­to­wań do im­prezy, więc wszystko trzeba było od­wo­łać! To­talna ka­ta­strofa! Ale tak mi za­le­żało na tej im­pre­zie… Bo wiesz, po­zna­łam ta­kiego jed­nego, w me­trze… – Gło­śny wy­buch eks­ta­tycz­nego śmie­chu prze­rwał jej na chwilę, a Ju­lia sku­liła się w so­bie pod wpły­wem tego ha­łasu. – I po­my­śla­łam, że można bibę prze­nieść do nas. No bo co nam szko­dzi. Pią­tek jest, trzeba od­sap­nąć od pracy i obo­wiąz­ków…

Po­wie­działa dziew­czyna, która w piąt­kowy wie­czór po­winna sie­dzieć w knaj­pie i wy­peł­niać pi­wem po­obi­jane ku­fle, ale zro­biła so­bie wolne, bo po­znała w me­trze ja­kie­goś ko­le­sia…

– Nie gnie­wasz się, prawda? – Sze­roko roz­warte oczy wpa­try­wały się w Ju­lię tylko przez trzy se­kundy, bo póź­niej uwaga Anki prze­nio­sła się z po­wro­tem do wnę­trza miesz­ka­nia, skąd do­cie­rały do niej fe­ro­mony no­wego fa­ceta. – Do­bra, słu­chaj, ty się ogar­nij, ni­czym się nie przej­muj, baw się do­brze, a ja wra­cam, bo czeka na mnie Diego…

– Kto? – Ju­lii udało się wejść Ance w słowo. Cała złość sku­mu­lo­wała się jej w żo­łądku i skryła mię­dzy że­brami.

– Diego. – Anka wska­zała głową na wy­so­kiego, opa­lo­nego blon­dyna mru­ga­ją­cego do niej spod eta­żerki. – Po­zna­łam go w me­trze. Przy­je­chał z Fran­cji.

Ju­lia przyj­rzała się męż­czyź­nie.

– I na pewno ma na imię Diego? – mruk­nęła z po­wąt­pie­wa­niem. – A nie Ja­cques czy… Lo­uis?

Anka mach­nęła ręką.

– Nie mam stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści – od­parła z po­wagą. – Kiep­sko mówi po an­giel­sku.

– To jak ty się z nim do­ga­du­jesz?

Usta Anki roz­cią­gnęły się w prze­bie­głym gry­ma­sie.

– Ko­chana, roz­mowa z kimś, z kim nie ma się wspól­nego ję­zyka, jest jak gra w ka­lam­bury po­łą­czona z wy­ko­rzy­sta­niem me­tody Bra­ille’a. Je­śli obie strony są kre­atywne, to można po­ga­dać na­wet o fi­zyce kwan­to­wej! – Po­ru­szyła su­ge­styw­nie brwiami.

Ju­lia nie zdą­żyła za­re­ago­wać, bo „Diego” ru­szył w stronę Anki, bez­czel­nie wga­pia­jąc się w jej od­kryte uda. Ona zaś nic so­bie z tego nie ro­biła. Nim znik­nęła w jego ob­ję­ciach, rzu­ciła jesz­cze przez ra­mię:

– W po­koju masz kieckę, którą wy­bra­łam ci na im­prezę u Wio­letty. Że­byś znów nie świe­ciła dżin­sami i prze­po­coną ko­szulką! Idź, prze­bierz się i wra­caj szybko. Bę­dzie cza­dowo!

Ju­lia stała jak słup soli, mru­ga­jąc szybko z nie­do­wie­rza­niem. Spoj­rzała w dół. Fak­tycz­nie, miała na so­bie zno­szone dżinsy i T-shirt, w do­datku miej­scami wciąż mo­kre od desz­czu. W uszach dud­niła jej gło­śna mu­zyka, która prze­ni­kała przez skórę i draż­niła każdy nerw w ciele. Czaszka pul­so­wała tę­pym bó­lem.

– My­ślisz, że coś z tego bę­dzie? – do­biegł do Ju­lii dziew­częcy głos. Roz­po­znała w nim Alę, ko­le­żankę Anki z za­jęć salsy. Głos do­cho­dził z otwar­tej ła­zienki.

– Nie na­grze­wam się – od­po­wie­działa jej Klara, inna zna­joma Anki, tym ra­zem ze stu­diów.

– A umó­wisz się z tym ko­le­siem z klubu?

– No co ty. To ten typ, któ­remu z ust sy­pią się same kurwy. Mój fa­cet może być ar­chi­tek­tem, mieć kli­nikę es­te­tyczną albo sa­lon sa­mo­cho­dowy, ale nie bur­del!

Ju­lia wy­pu­ściła po­wie­trze z płuc i ofi­cjal­nie się pod­dała. Cią­gnąc za sobą nogi, ru­szyła w kie­runku swo­jego po­koju – pla­no­wała po­dą­żyć za po­le­ce­niami Anki. Zła­pała za klamkę i otwo­rzyła drzwi. Sta­nęła jak wryta.

– Hej! Za­jęte! Wy­no­cha! – za­grzmiał nie­znany jej męż­czy­zna z po­tar­ga­nymi wło­sami. Sie­dział na łóżku Ju­lii, i to na ce­ki­no­wej su­kience, którą po­ło­żyła tam Anka. Na ko­la­nach sie­działa mu okra­kiem wy­soka bru­netka z wło­sami spię­tymi w koń­ski ogon, za który fa­cet te­raz po­cią­gał. Drugą dłoń trzy­mał pod bluzką part­nerki, na jej piersi.

Ju­lia zro­biła wiel­kie oczy i prze­łknęła gulę.

– Ale… to mój po…

– SPIER­DA­LAJ! – krzyk­nęła bru­netka, od­wra­ca­jąc się w stronę drzwi. Jej spoj­rze­nie za­bi­jało.

Nie mam na to siły.

Ju­lia odło­żyła torbę na ko­modę, wy­co­fała się i za­mknęła z po­wro­tem drzwi do swo­jego po­koju. Ktoś otarł się o jej bio­dro, mi­ja­jąc ją w dro­dze do kuchni.

– Sorki.

Wciąż czuła ro­snący w skro­niach ból, choć są­dziła, że osią­gnęła już mak­sy­malny po­ziom na skali. W ła­zience wy­tarła w ręcz­nik mo­kre ko­smyki, przy­pu­dro­wała nieco nos, po­liczki i worki pod oczami. Włosy po­now­nie splo­tła w war­kocz. Szyję i nad­gar­stek spry­skała per­fu­mami. Przód be­żo­wej ko­szulki z na­dru­kiem wsu­nęła za pa­sek spodni.

– No do­bra – mruk­nęła do swo­jego wy­cień­czo­nego od­bi­cia w lu­strze. – Wy­du­śmy z tego, ile się da. Skoro mam bar­dziej wy­lu­zo­wać… – Wci­snęła te­le­fon do tyl­nej kie­szeni dżin­sów i do­łą­czyła do co­raz bar­dziej pod­pi­tej ga­wie­dzi.

Wal­czyły w niej dwie emo­cje: ra­dość, że nie bę­dzie mu­siała tłuc się nocną ko­mu­ni­ka­cją miej­ską o pią­tej nad ra­nem, wra­ca­jąc z nie­pla­no­wa­nej im­prezy u Wio­letty, oraz roz­pacz – bo nie miała po­ję­cia, kiedy ostatni go­ście opusz­czą spon­ta­niczną im­prezę Anki, która od­by­wała się – do­słow­nie – na łóżku Ju­lii.

***

W ży­ciu każ­dego czło­wieka przy­cho­dzi taki mo­ment, gdy za­wie­dziony rze­czy­wi­sto­ścią, wy­mę­czony do gra­nic moż­li­wo­ści i zre­zy­gno­wany do cna, zo­staje po­sta­wiony przed jed­nym istot­nym dy­le­ma­tem: jaki al­ko­hol naj­le­piej wy­brać.

W ta­kiej wła­śnie chwili Ju­lia chwy­ciła za bu­telkę wina (pod­sta­wio­nego pod nos przez prze­bie­głą współ­lo­ka­torkę), z któ­rej łap­czy­wie wy­piła kilka ły­ków, i do­piero po fak­cie zdała so­bie sprawę, że pije na pu­sty żo­łą­dek. Nad unie­sio­nym do ust szkłem do­strze­gła oczy wpa­tru­jące się w nią ła­ko­mie z dru­giego końca po­koju. Nie są­dziła, że w obec­nym sta­nie może wy­glą­dać na po­nętną, ale naj­wy­raź­niej była w błę­dzie.

Wła­ści­ciel piw­nych oczu miał za­cze­sane do tyłu ciemne włosy, za­ró­żo­wione po­liczki, ko­szulkę z gra­fiką Stran­ger Things, nie­zwy­kle ku­szące usta i nie był Hu­ber­tem, który nie dość, że nie po­tra­fił od­wieźć dziew­czyny w nocy do domu – jak przy­stało na dżen­tel­mena – to jesz­cze upo­rczy­wie uda­wał, że nie ist­nieje.

– Chrza­nić to – mruk­nęła i rzu­ciła się z roz­ma­chem w wir no­wej zna­jo­mo­ści.

Była w trak­cie oba­la­nia dru­giej bu­telki wina, gdy fan se­rialu Net­fliksa przy­su­nął się bli­żej. Jesz­cze przez chwilę przód głowy pul­so­wał Ju­lii mi­greną, a z tyłu dzwo­niła nie­po­ko­jąca myśl o pracy, którą roz­po­czy­nała na­stęp­nego dnia o dzie­sią­tej. Gdzieś mię­dzy tymi dwiema rze­czami czaił się ob­raz Anki z za­mglo­nym spoj­rze­niem, wy­my­ka­ją­cej się z miesz­ka­nia w to­wa­rzy­stwie po­dej­rza­nego Diega.

Ju­lia wes­tchnęła i po­zwo­liła wszyst­kim nie­po­ko­jom uciec w nie­byt. Za­stą­piła je my­ślą o ku­szą­cych ustach, które po­ru­szały się w zwol­nio­nym tem­pie.

– Co? – Opu­ściła pra­wie pu­stą bu­telkę.

Nowy zna­jomy, Łu­kasz, roz­sze­rzył usta w uśmie­chu peł­nym sa­tys­fak­cji i ko­rzy­sta­jąc z nada­rza­ją­cej się oka­zji, za­to­pił twarz we wło­sach Ju­lii. Szep­nął jej do ucha:

– Mó­wi­łem, że piękny masz uśmiech…

Po skó­rze szyi prze­biegł jej cha­rak­te­ry­styczny dreszcz, który do­tarł gdzieś w oko­licę pod­brzu­sza.

Od­sta­wiła chwiej­nie bu­telkę na po­bli­ski me­bel, two­rząc na za­byt­ko­wym drew­nie ko­lejny mo­kry krąg, i przy­cią­gnęła do sie­bie Łu­ka­sza. Chło­pak nie wa­hał się ani chwili, co wię­cej, gdy tylko wy­czuł brak oporu, chwy­cił Ju­lię za po­śladki i pod­sa­dził ją na ko­modę. Po­usta­wiane na niej pu­ste bu­telki po­wyw­ra­cały się jak strą­cone krę­gle. Ju­lia była zbyt pi­jana, żeby za­re­ago­wać na resztkę piwa są­czącą się z jed­nej z nich. Mięk­kie usta Łu­ka­sza wę­dro­wały po jej pod­bródku, po­licz­kach aż do szyi, gdzie za­trzy­mały się na dłu­żej. Wsu­nęła dło­nie w jego bujną czu­prynę. Za ple­cami chło­paka za­ma­ja­czyło kilka roz­chi­cho­ta­nych dziew­czyn, lecz Ju­lia zi­gno­ro­wała ten nie­miły ob­jaw rze­czy­wi­sto­ści. Wo­lała Łu­ka­sza i jego cie­płe wargi (wła­śnie ro­biące jej ma­linkę) niż nie­znaną parę upra­wia­jącą seks na jej łóżku, co­raz gło­śniej­szą mu­zykę, która po­tę­go­wała ro­snącą mi­grenę, i grupę plot­kar, które dzia­łały szyb­ciej od dżumy na kil­ku­ty­sięcz­nym zgro­ma­dze­niu.

– Masz tu ja­kiś po­kój, w któ­rym mo­żemy się za­de­ko­wać…? – Rwany szept Łu­ka­sza wpełzł Ju­lii do ucha w tym sa­mym cza­sie, gdy jego dłoń wsu­nęła się pod jej ko­szulkę.

– Mam. Ale już ktoś inny się tam za­de­ko­wał.

– Kurwa. To może… – Jed­no­cze­śnie wpił się w jej usta i za­ci­snął dłoń na le­wej piersi. – To może ła­zienka?

Jezu, dziew­czyno… Przez roz­pro­szone my­śli prze­bił się świ­dru­jący głos wy­rzutu su­mie­nia. Seks z nie­zna­nym ko­le­siem w two­jej wła­snej ła­zience? Li­to­ści.

Ju­lia nie miała czasu na roz­wa­ża­nie plu­sów i mi­nu­sów ta­kiego ob­rotu sprawy, bo jej prawy po­śla­dek za­czął wi­bro­wać.

– Cho­lera, cze­kaj. – Od­su­nęła się od Łu­ka­sza, a on z nie­za­do­wo­le­niem wcią­gnął po­wie­trze.

Wy­cią­gnęła z kie­szeni smart­fon i nie na­my­śla­jąc się długo, wci­snęła zie­loną słu­chawkę. Na­wet nie spoj­rzała na wy­świe­tla­jący się nu­mer, bo jej wzrok wy­lą­do­wał na spo­rym wy­brzu­sze­niu w oko­licy roz­porka Łu­ka­sza. Zro­biła wiel­kie oczy.

– Słu­cham? – za­py­tała ni­skim, schryp­nię­tym gło­sem.

Od­po­wie­działa jej ci­sza.

– Halo? – po­wtó­rzyła już nor­mal­nie.

– Do­bry wie­czór. – W słu­chawce roz­legł się mę­ski głos. Był spięty. – Prze­pra­szam, że dzwo­nię o tej po­rze… – Ju­lia zer­k­nęła prze­lot­nie na ze­gar wi­szący nad biur­kiem. Do­cho­dziła dwu­dzie­sta druga.

No, fak­tycz­nie pora taka so­bie.

Łu­kasz zi­gno­ro­wał roz­mowę i przy­ci­snął Ju­lię moc­niej do ściany, jed­no­cze­śnie wra­ca­jąc do swo­jej prze­rwa­nej wę­drówki ustami po jej oboj­czyku.

– …ale to je­dyny mo­ment, gdy mogę – kon­ty­nu­ował roz­mówca.

Ktoś po­gło­śnił mu­zykę. Ni­rvana huk­nęła na ca­łego. Ju­lia pra­wie sły­szała trzesz­czące ze złość szczęki są­sia­dów. Go­rzej, że nie sły­szała, co do niej mó­wił fa­cet w te­le­fo­nie.

– …za­py­tać o po­kój. Czy ogło­sze­nie jest ak­tu­alne?

– Po­kój… – po­wtó­rzyła le­dwo przy­tom­nie. Łu­kasz usil­nie sta­rał się ją roz­pro­szyć. – Jaki po… – Oświe­ciło ją. – Po­kój! Pyta pan o po­kój do wy­na­ję­cia?

Dwa ty­go­dnie wcze­śniej wy­pro­wa­dziła się Aneta, druga współ­lo­ka­torka, która po­sta­no­wiła za­miesz­kać ze swoim chło­pa­kiem. Od tego czasu Ju­lia ogła­szała na­bór na no­wego lo­ka­tora, któ­rego re­gu­larne prze­lewy miały po­móc w utrzy­ma­niu miesz­ka­nia. Od­zew był spory, bo miesz­ka­nie znaj­do­wało się w ci­chej i zie­lo­nej oko­licy, a do tego bli­sko cen­trum i z ła­twym do­jaz­dem na klu­czowe uczel­nie. Były jed­nak z Anką wy­bred­nym jury z wy­śru­bo­wa­nymi wy­ma­ga­niami.

– Aktu… – Ju­lia urwała i jęk­nęła, gdy Łu­kasz za­ci­snął palce na jej sutku.

Jezu, na­wet nie za­uwa­ży­łam, że wsa­dził mi z po­wro­tem dłoń pod bluzkę.

– …alne – do­koń­czyła z tru­dem.

Przez chwilę wy­dało jej się, że fa­cet w te­le­fo­nie prze­łknął gło­śno, ale rów­nie do­brze mógł być to wy­mysł jej wy­obraźni pod­la­nej wi­nem i fe­ro­mo­nami.

Męż­czy­zna mó­wił coś jesz­cze, ale Łu­kasz za­czął do­mi­no­wać w walce o jej uwagę. Stra­ciła cier­pli­wość.

– Wie pan co? – prze­rwała fa­ce­towi w te­le­fo­nie. – Pro­szę wpaść ju­tro i zo­ba­czyć po­kój. Omó­wimy szcze­góły na miej­scu. – Po­dała mu szybko ad­res i roz­łą­czyła się. Odło­żyła te­le­fon byle gdzie i po­świę­ciła Łu­ka­szowi całą uwagę.

Ką­tem oka do­strze­gła dwie rze­czy: Ankę z roz­iskrzo­nymi oczami, a za nią Diega z roz­wi­chrzo­nym wło­sem i krzywo za­piętą ko­szulą, któ­rzy wra­cali do miesz­ka­nia, a także wul­garną parę, która wła­śnie opu­ściła po­kój Ju­lii i ru­szyła do kuchni.

– Do­bra, po­kój wolny – mruk­nęła i wska­zała brodą we wła­ści­wym kie­runku.

Chciała ze­sko­czyć z ko­mody i po­pro­wa­dzić Łu­ka­sza, ale chło­pak prze­jął kon­trolę. Wziął ją w ra­miona, dło­nie kła­dąc na jej po­ślad­kach, i nie­zwy­kle spraw­nie prze­niósł do sy­pialni.

Gdy mi­jali roz­ba­wioną Ankę, Ju­lia po­ka­zała jej sze­reg zę­bów i środ­kowy pa­lec. Anka od­po­wie­działa tym sa­mym ge­stem i mru­gnęła do niej po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Baw się do­brze, skar­bie! – Jej słowa były ostat­nimi, ja­kie do­tarły do Ju­lii, za­nim drzwi po­koju za­mknęły się za nią i Łu­ka­szem.

ROZDZIAŁ 3

Za­snęła o wpół do szó­stej, a już o siód­mej obu­dził ją dźwięk prze­wra­ca­nej bu­telki po pi­wie. Ju­lia po­de­rwała głowę z po­duszki i po­to­czyła zmęt­nia­łym spoj­rze­niem po sy­pialni. Do­strze­gła sta­nik na pod­ło­dze, bu­telkę po nie­swo­jej wódce i wielką plamę od śliny tuż obok twa­rzy. Za to ni­g­dzie nie było Łu­ka­sza.

– Świet­nie. Prze­ści­gnął w nie­wi­dzial­no­ści Hu­berta.

Ze­brała się z łóżka i w lo­cie na­rzu­ciła na sie­bie za dużą mę­ską ko­szulkę, która się­gała do po­łowy uda. Tylko to zo­stało Ju­lii po je­dy­nym związku, na któ­rym na­prawdę jej za­le­żało, a który roz­padł się dwa mie­siące po roz­po­czę­ciu stu­diów. Od tam­tej pory mi­nęło już pół roku, a Ju­lia wciąż nie po­zbyła się ko­szulki. Tłu­ma­czyła to prag­ma­tycz­nie: taka do­bra ba­wełna!

Wy­wle­kła się z po­koju i choć głowa pę­kała od kaca i braku po­rząd­nego snu od po­nad doby, za­marła z pełną świa­do­mo­ścią tego, na co wła­śnie pa­trzy.

Miesz­ka­nie zmie­niło się w po­bo­jo­wi­sko. Bu­telki po al­ko­holu wsze­la­kim, pety w szpa­rach par­kietu, okru­chy na każ­dej po­wierzchni. Prze­mie­rza­jąc sa­lon, na­dep­nęła na chipsa, który roz­kru­szył się jej pod gołą stopą.

– Ja pier­dolę.

Okno wciąż było otwarte na oścież, a chłodne (jak na maj) po­ranne po­wie­trze ro­biło, co mo­gło, żeby opróż­nić miesz­ka­nie z za­du­chu, smrodu zioła, pa­pie­ro­sów, al­ko­holu i potu. Ju­lia z lę­kiem zer­k­nęła na biurko dziadka – je­dyne miej­sce w ca­łym domu, które chro­niła ni­czym ty­gry­sica swoje młode. Gdy po­przed­niego dnia wy­cho­dziła na za­ję­cia, biurko było za­wa­lone no­tat­kami i szki­cami fe­lie­to­nów, które zrzu­cała tam jak nie­odbez­pie­czone gra­naty. Pię­trzyły się w stosy i cze­kały na ma­giczne „po­tem”, kiedy to coś z nimi zrobi.

Ode­tchnęła głę­boko, gdy uj­rzała czy­sty blat, a na nim tylko dwa kubki z nie­do­pi­tymi drin­kami.

Anka mu­siała scho­wać pa­piery do szu­flady, za­nim lu­dzie za­częli się po­ja­wiać.

– Anka! – za­wo­łała, au­to­ma­tycz­nie zgar­nia­jąc kubki z biurka.

Wzięła głę­boki wdech, by po­wstrzy­mać mdło­ści.

– Anka! – po­wtó­rzyła już bar­dziej znie­cier­pli­wio­nym to­nem. Ru­szyła w stronę po­koju przy­ja­ciółki, który znaj­do­wał się na sa­mym końcu miesz­ka­nia, przy kuchni.

Za­stała tam tylko zmię­to­szoną po­ściel, brudne ubra­nia wa­la­jące się po pod­ło­dze, stos na­czyń na biurku, a wszystko po­grą­żone w mroku. Ni­g­dzie nie było Anki. Ju­lia za­trza­snęła drzwi po­koju i roz­po­częła po­szu­ki­wa­nia swo­jego te­le­fonu oraz ostat­niego wspo­mnie­nia, w któ­rym współ­lo­ka­torka się po­ja­wiała. Ro­snący nie­po­kój jesz­cze bar­dziej psuł jej po­ra­nek.

Prze­rzu­ciła po­duszki na ka­na­pie, ro­zej­rzała się po za­gra­co­nych pół­kach, eta­żerce, ko­mo­dzie. Wzrok padł na miej­sce, gdzie ca­ło­wała się z Łu­ka­szem, za­nim za­wę­dro­wali do sy­pialni.

Te­le­fon le­żał za mu­rem zie­lo­nych bu­te­lek. Serce za­biło Ju­lii moc­niej, gdy się­gnęła po smart­fon. Od­blo­ko­wała ekran z za­mia­rem wy­bra­nia nu­meru Anki, ale do­strze­gła nie­prze­czy­ta­nego SMS-a od przy­ja­ciółki.

Idziemy do Diega. Prze­no­cuję u niego, a ju­tro za­biera mnie na go­karty. Wrócę wie­czo­rem, moż­liwe, że po­ju­trze :P

Krew od­pły­nęła Ju­lii z twa­rzy. Po­czuła ro­snące mdło­ści i zo­ba­czyła mroczki przed oczami. Pa­trzyła na go­dzinę wia­do­mo­ści: trzy­dzie­ści mi­nut po pół­nocy.

Od­wró­ciła wzrok od ści­ska­nego kur­czowo te­le­fonu i ro­zej­rzała się po oto­cze­niu. Zde­rzyła się z bru­talną rze­czy­wi­sto­ścią: je­śli nie chciała żyć w stra­chu, że na­tknie się łok­ciem na plamę spermy na ka­na­pie, mu­siała sama wszystko po­sprzą­tać. Co wię­cej, sprzą­ta­nie zaj­mie jej cały po­ra­nek i wie­czór po pracy.

Odło­żyła te­le­fon na biurko i od­gar­nęła włosy z czoła. Z luź­nego war­ko­cza wy­sy­py­wały się ko­smyki. Prze­tarła twarz dło­nią i zer­k­nęła na tar­czę ze­gara. Wska­zy­wał siódmą trzy­na­ście.

Ostry dźwięk dzwonka do drzwi roz­niósł się po miesz­ka­niu.

Ru­szyła do wyj­ścia tak, jak stała. Nie miała siły, serca ani na­stroju do za­cho­wy­wa­nia po­zo­rów. Kto­kol­wiek cze­kał po dru­giej stro­nie, mu­siał jej wi­dok wziąć na klatę. Uchy­liła ostroż­nie drzwi.

Przez wą­ską szparę do­strze­gła nie­wiele od sie­bie wyż­szego chło­paka w nie­bie­skim T-shir­cie, pro­stych prze­tar­tych dżin­sach i w czar­nych tramp­kach. Z ra­mie­nia zwi­sał mu wy­pło­wiały ple­cak.

– Tak?

– Dzień do­bry. Na­zy­wam się Ma­te­usz Jan­czak i przy­sze­dłem obej­rzeć po­kój. Wczo­raj dzwo­ni­łem… – Za­wa­hał się i po­tarł kark w za­kło­po­ta­niu, ale nie uciekł wzro­kiem. Pa­trzył jej pro­sto w oczy. – Dzwo­ni­łem wczo­raj.