Gdy powstaną miasta - Katarzyna M. Jurkowska - ebook

Gdy powstaną miasta ebook

Katarzyna M. Jurkowska

4,8

Opis

Ile czasu potrzebowałam, by podjąć decyzję? Ułamka sekundy. Byłam pewna, że lepszego rozwiązania nie znajdziemy. Byłam pewna swego. Jak wtedy, gdy Agnieszka i Tomek czekali, aż podejmę decyzję, w którą stronę skierować nasze kroki w wiecznej tułaczce – tak, by ominąć zagrożenie.

Przełknęłam z trudem.

To, że podjęłam decyzję i byłam świadoma jej słuszności, nie znaczy, że strach mnie nie obleciał. Na samą myśl o tym, co zamierzałam zrobić, kostniałam.

Wielki finał postapokaliptycznej trylogii!

Demony przeszłości nawiedziły Dolinę. Przez chwilę spokojne i niezmącone wojną życie jej mieszkańców znów zostało brutalnie przerwane. Eden szykuje się do wojny, Dziewiątka przepadła za murami Warszawy rządzonej przez Koalicję.

Ula po raz kolejny zostaje postawiona przed dylematem, lecz tym razem musi podjąć decyzję wbrew wszystkim – przyjaciołom, rodzinie i politycznym układom. Czy uda się jej ocalić przyjaciół i uchronić swój nowy dom przed kolejnym – brutalnym i krwawym konfliktem? Co tak naprawdę kryje się za wysokimi murami okalającymi Warszawę i czy wróg na pewno jest tym, za kogo się podaje…? Ciemne chmury zbierają się nad głowami Uli, jej przyjaciół i niedawno odnalezionej rodziny – a także wszystkich, którzy przetrwali w postapokaliptycznej rzeczywistości…

Patrzył, jak Ula w metodycznym, cierpliwym i bezgłośnym marszu pokonywała zbitki kamieni, nitki zasieków i pokręconego żelastwa. Jak siadła na betonowym murku, spuściła nogi po zardzewiałej drabince i zniknęła we wnętrzu studzienki. Nie obejrzała się za siebie ani razu. Nasłuchiwał, doszukując się w ciszy odgłosów niebezpieczeństwa. Krzyków, charkotu, wystrzałów, nerwowych kroków w wilgotnych kanałach. Daremnie. Gdy wskazówka zegara wybiła pierwszą w nocy, rozmył się w mroku pomiędzy drzewami. Gdyby ktoś obserwował go przez lornetkę z wysokiego muru, dostrzegłby tylko białe gałki oczu.

Wojtek odwrócił się bezszelestnie i ruszył truchtem. Z powrotem do Doliny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 522

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (53 oceny)
42
9
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
czajmen

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepszy prezent na te święta. Książka trzyma poziom pozostałych, czyli jest bardzo wysoki. Akcja toczy się innym tempem, nie ma uderzenia młotem już na początku ale powoli i spokojnie budowana jest akcja. Później po rozkręceniu nie byłem wstanie odłożyć na bok. Zakończenie jest otwarte, więc jest nadzieja na kolejne przygody, chodź z drugiej strony zdecydowanie Ula zasłużyła na odpoczynek. Cała historia z trylogii jest bardzo ładnie wyjaśniona i zdecydowanie chciałbym kiedyś obejrzeć jakąś ekranizację albo zagrać w grę w tym świecie. Zdecydowanie polecam!
30
DobromilaW

Nie oderwiesz się od lektury

To jest 3 tom przygód apokaliptycznych mutantów z główną bohaterką Ulą. Latanie po lesie kompiele w rzece i walka o przetrwanie w której nie zabrakło miejsca na miłość w tych trudnych warunkach i podejmowania trudnych decyzji, żałoby i smutku.
00
iwonkakpp

Nie oderwiesz się od lektury

Ostatni na tę chwilę tom, choć ma lekko otwarte zakończenie. Autorka zapowiada coś z tego świata, choć nie koniecznie kontynuację, na przyszły rok. Seria jest niewątpliwie najlepszą przeczytaną tego roku, trudno będzie to przebić. Jak w poprzednich tomach, wielu pobocznych bohaterów zginęło. Głównym podarowano na zakończenie kilka lat względnego spokoju. Cieszę się że mogłam przeczytać wszystkie tomy razem, ciężko byłoby czekać na dalszy ciąg historii. Na pewno sięgnę po wszystko co Pani Katarzyna napisze.
00
RainbowDashPH

Całkiem niezła

myślę, że była to najnudniejsza część trylogii. sporo nieścisłości, niepotrzebnych lub nierozwiniętych wątków i do tego polityka - trochę męczące zakończenie, ciekawie zapowiadającej się w pierwszym tomie, serii. wytłumaczenie zaistniałej sytuacji na świecie rozczarowujące.
00
liliowiec

Nie oderwiesz się od lektury

gorąco polecam całą serię wciągająca książka nie idzie się oderwać i dobry scenariusz na film
00

Popularność




Copyright © 2023, Katarzyna M. Jurkowska

Redakcja: Grzegorz Paczkowski

Korekta: Katarzyna M. Jurkowska

Projekt okładki: Studio Kai

Wersja elektroniczna: Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

Wszelkie prawa do publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne I

ISBN: 978-83-962440-4-8

www.kmjurkowska.pl

Warszawa 2023

Wszystkim dziewczynkom, dziewczynom i kobietom,

które na każdym kroku słyszą, że czegoś nie mogą, bo nie.

Bzdura.

Jesteście niezniszczalne,

możecie wszystko.

Czy­taj z so­und­trac­kiem!

https://kmjur­kow­ska.pl/in­spi­ra­cje-mu­zyczne-3/

Pierw­szemu to­mowi to­wa­rzy­szyło dwa­na­ście utwo­rów, które stwo­rzyły wy­jąt­kową play­li­stę – swo­isty so­und­track, bę­dący ide­al­nym mu­zycz­nym od­zwier­cie­dle­niem emo­cji za­war­tych w po­wie­ści. Tom drugi zo­stał uzu­peł­niony o dwa­dzie­ścia je­den utwo­rów. Nie by­ła­bym sobą, gdy­bym i do tomu trze­ciego nie do­dała pio­se­nek, które wie­lo­krot­nie były dla mnie in­spi­ra­cją i mo­ty­wa­to­rem do pracy nad książką. Tym ra­zem w Wa­sze ręce od­daję dwa­dzie­ścia sześć wy­jąt­ko­wych utwo­rów.

Pełną play­li­stę znaj­dzie­cie – jak za­wsze – na YouTu­bie i na Spo­tify. Wy­star­czy ze­ska­no­wać po­wyż­szy kod QR. Uda­nej za­bawy! ;)

KMJ

PRO­LOG

– To tam. – Wska­zał na be­to­nowy właz do stu­dzienki ka­na­li­za­cyj­nej w więk­szo­ści ob­ro­śnięty krza­kami. Gdyby nie po­ka­zał pal­cem, trudno by­łoby do­strzec. – O pół­nocy otwo­rzą przej­ście po dru­giej stro­nie. Bę­dzie cze­kała Ma­rina albo męż­czy­zna z ta­tu­ażem w kształ­cie li­ścia klonu na szyi.

Ro­zej­rzała się. Z mroku nocy wy­su­wał się za­rys krza­ków, chwa­stów i ma­łych pół­me­tro­wych drzew. Kształty wzno­szą­cych się gdzie­nie­gdzie stert gruzu da­wały do zro­zu­mie­nia, że kie­dyś stały tu domy, za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie, a na­wet przy­sta­nek au­to­bu­sowy. Daw­niej tęt­niące ży­ciem pro­win­cje zo­stały znisz­czone i prze­ro­bione na nie­równą war­stwę kłu­ją­cych i po­rdze­wia­łych przed­mio­tów, skoł­tu­nio­nych i wy­mie­sza­nych z zie­mią. Ta ba­riera – cza­sem prze­cięta za­ku­rzo­nym i opusz­czo­nym ko­ry­ta­rzem – cią­gnęła się od be­to­no­wego muru aż do kra­wę­dzi ra­chi­tycz­nego lasu. Cza­sem spo­śród drzew wy­sta­wał ob­darty z ży­cia dom i inne po­zo­sta­ło­ści mi­nio­nego świata. To była gra­nica. Gra­nica, któ­rej nikt nie miał prawa prze­kro­czyć bez zgody or­ga­nów za­rzą­dza­ją­cych mia­stem. Strefa bu­fo­rowa cią­gnęła się przez dwa ki­lo­me­try. To tu, w mie­sza­ni­nie krza­ków i ka­mien­nych od­pad­ków, znaj­do­wał się właz, któ­rym mieli prze­do­stać się do mia­sta.

– Od lat nie oświe­tlają tej prze­strzeni – mruk­nął, za­kła­da­jąc ręce na piersi. – Wszę­dzie obo­wią­zuje za­ciem­nie­nie. Tu i w środku. Chcą unik­nąć ja­rze­nia się jak Las Ve­gas.

Ski­nęła w za­my­śle­niu głową. Zmru­żyła po­wieki, błą­dząc wzro­kiem po pra­wie dwu­ki­lo­me­tro­wym be­to­no­wym mu­rze zwień­czo­nym gę­stymi za­sie­kami. Do­my­ślała się, że mu­siały być pod na­pię­ciem. Spoj­rzała na że­la­zną, ze­spa­waną bramę, je­dyną, jaką wi­dzieli z miej­sca, w któ­rym się za­trzy­mali.

– Wszyst­kie tak wy­glą­dają? – za­py­tała, nie od­wra­ca­jąc wzroku od muru.

– Tak. Nikt z nich nie ko­rzy­sta. Ni­gdy nie opusz­czają mia­sta.

Wzięła głę­boki wdech cie­płego po­wie­trza. Pod­nio­sła głowę i spoj­rzała na mi­go­czące punk­ciki na nie­bie. Je­dyna rzecz wi­doczna z każ­dego miej­sca na Ziemi – obozu kon­cen­tra­cyj­nego, nie­wol­ni­czej farmy, ob­ję­tego pełną kon­trolą mia­sta, szu­mią­cego wzgó­rza.

– Ile zo­stało czasu?

Zer­k­nął na wy­słu­żony ze­ga­rek na prze­gu­bie.

– Dwa­dzie­ścia mi­nut do pół­nocy.

Wy­pu­ściła po­woli po­wie­trze.

Woj­tek oparł się o drzewo i ukrad­kiem zer­k­nął na Ulę. Zmarsz­czył brwi.

Sto­jąca przed nim dziew­czyna nie prze­ja­wiała pra­wie żad­nych emo­cji. Po­de­ner­wo­wa­nie, nie­pew­ność, spo­ra­dyczna na­iw­ność, nie­rzadka wy­bu­cho­wość, zwąt­pie­nie – znik­nęły, a ich miej­sce za­jęło sku­pie­nie i za­my­śle­nie. Od kiedy wy­bie­gli z Do­liny do War­szawy, kilka razy po­grą­żyli się w dłuż­szej roz­mo­wie pod­czas po­sto­jów, lecz za­wsze czuł, że Ula my­ślami była gdzie in­dziej niż on. Da­lej niż on. Kon­cen­tro­wała się na biegu, nie ha­mu­jąc in­stynk­tów. Po raz pierw­szy miał oka­zję być świad­kiem jej tak zwin­nego, sub­tel­nego i swo­bod­nego biegu. Do­piero te­raz ro­zu­miał, jak wiele ener­gii wkła­dała przez te wszyst­kie lata, by do­sto­so­wać się do tempa lu­dzi i mu­tan­tów ta­kich jak on. Co­kol­wiek ro­biła. By ukryć swoje praw­dzi­wego moż­li­wo­ści, praw­dziwą sie­bie. Te­raz, sto­jąc na kra­wę­dzi lasu, w ciem­nej i pro­stej kurtce, z krót­kimi wło­sami po­prze­ty­ka­nymi wy­raźną si­wi­zną i okiem po­kry­tym biel­mem, nie ha­mo­wała in­stynk­tów. Nie wzięła ze sobą żad­nego ba­gażu: ple­caka ani torby. Nie chciała broni, na­wet noża. Usil­nie pró­bo­wał przy­po­mnieć so­bie ostatni raz, gdy wi­dział na ustach Uli uśmiech… Nie po­tra­fił. Te­raz do­strze­gał tylko de­ter­mi­na­cję.

– Ula?

Od­wró­ciła głowę i spoj­rzała na niego ze sku­pie­niem. Prze­szył go dreszcz.

– Bo­isz się? – Wpa­try­wał się w nią uważ­nie.

Znów prze­nio­sła wzrok na mur.

– Każdy się cze­goś boi. Tylko w pew­nym mo­men­cie to prze­staje mieć zna­cze­nie – od­parła.

Prawa dłoń za­drżała jej lekko, za­nim Ula zdą­żyła ją za­ci­snąć i scho­wać do kie­szeni kurtki.

– Woj­tek…

– Tak? – Od­su­nął się od drzewa i sta­nął obok niej, ra­mię w ra­mię.

Do­cho­dziła pół­noc.

– Do­pil­nuj, żeby w Do­li­nie… – Za­wa­hała się. – Za­opie­ku­jesz się nimi?

Wes­tchnął. Wbił wzrok w dwu­ki­lo­me­trowe gru­zo­wi­sko.

– Oczy­wi­ście – mruk­nął i do­dał dla pew­no­ści – prze­cież wiesz.

Prze­łknęła gło­śno, do­piero w tym ge­ście ujaw­nia­jąc zde­ner­wo­wa­nie. Zro­biła krok do przodu i wy­sta­wiła stopę za kra­wędź lasu. Zer­k­nęła przez ra­mię.

– Do zo­ba­cze­nia. Tu lub tam.

– Tu lub tam… – od­parł już szep­tem. Nie ru­szył się, lecz od­pro­wa­dził dziew­czynę wzro­kiem aż do włazu.

Pa­trzył, jak w me­to­dycz­nym, cier­pli­wym i bez­gło­śnym mar­szu po­ko­ny­wała zbitki ka­mieni, nitki za­sie­ków i po­krę­co­nego że­la­stwa. Jak sia­dła na be­to­no­wym murku, spu­ściła nogi po za­rdze­wia­łej dra­bince i znik­nęła we wnę­trzu stu­dzienki. Nie obej­rzała się za sie­bie ani razu. Na­słu­chi­wał, do­szu­ku­jąc się w ci­szy od­gło­sów nie­bez­pie­czeń­stwa. Krzy­ków, char­kotu, wy­strza­łów, ner­wo­wych kro­ków w wil­got­nych ka­na­łach. Da­rem­nie. Gdy wska­zówka ze­gara wy­biła pierw­szą w nocy, roz­mył się w mroku po­mię­dzy drze­wami. Gdyby ktoś ob­ser­wo­wał go przez lor­netkę z wy­so­kiego muru, do­strzegłby tylko białe gałki oczu.

Woj­tek od­wró­cił się bez­sze­lest­nie i ru­szył truch­tem. Z po­wro­tem do Do­liny.

Trzynaście dni wcześniej

ROZ­DZIAŁ 1

Stary ze­gar z ku­kułką wska­zy­wał trzy­dzie­ści sie­dem mi­nut po pół­nocy, gdy z na­daj­nika wy­do­były się ury­wane trza­ski. Długa wska­zówka mi­nęła mi­nutę czter­dzie­stą dzie­wiątą, gdy huk wy­strzału prze­szył po­wie­trze w na­grza­nym po­koju. Wy­biła dwu­na­sta pięć­dzie­siąt cztery, gdy py­ta­nie Alka roz­go­niło ci­szę ota­cza­jącą nas cia­snym ko­ko­nem – tuż po tym, gdy Alek wpro­wa­dził do or­ga­ni­zmu swo­jego brata bursz­ty­nowy płyn.

Była też go­dzina dwu­na­sta pięć­dzie­siąt sześć, gdy stra­ci­łam kon­trolę nad swoim cia­łem.

– Cho­lera. – Do­bie­gło do mnie jak z od­le­głego krańca wiel­kiego bo­iska.

– C-co się dzieje? – Hala zro­biła krok w tył i na­działa się na po­ręcz przy scho­dach. – Co się z nią dzieje? Dla­czego…?

To­mek za­klął, po czym wy­su­nął ręce w moją stronę.

– Ula… – ode­zwał się ci­cho, ale sta­now­czo, ro­biąc dwa kroki w kie­runku po­zo­sta­łych i od­gra­dza­jąc ich ode mnie. – Ula, nie zgub się… – Za­blo­ko­wał przej­ście, zbu­do­wał z wła­snego ciała mur. Zza jego syl­wetki wy­sta­wała głowa nie­przy­tom­nego Marka, za­sty­głego w ocze­ki­wa­niu Alka oraz stru­chla­łej Hali.

Żadne z nich nie zda­wało so­bie sprawy z po­wagi sy­tu­acji, gdy Alek rzu­cił w prze­strzeń to nie­wia­ry­god­nie cięż­kie py­ta­nie: Co te­raz?

Mój mózg zro­bił bły­ska­wiczny ma­ra­ton.

Ma­rek nas oszu­kał. Ma­rek kła­mał. Ma­rek obie­cy­wał po­moc, a spro­wa­dził na mo­ich przy­ja­ciół nie­bez­pie­czeń­stwo. Może tor­tury? Może na­wet śmierć? Czy Ma­rina, Syl­wia, Da­wid i Woj­tek skoń­czą w po­miesz­cze­niu bez okien i kla­mek? Czy fa­na­tyczni na­ukowcy wy­ssą z nich szpik do ostat­niej kro­pelki? Czy ich wrza­ski pełne cier­pie­nia będą nieść się wzdłuż szpi­tal­nych bia­łych ścian – i ni­g­dzie da­lej? Oni już raz to prze­żyli…

Nie po­znam od­po­wie­dzi na żadne z tych py­tań, bo Ma­rek nas wszyst­kich okła­mał i wy­słał mo­ich przy­ja­ciół na pewną śmierć!

Fu­ria za­mru­czała mi w trze­wiach i mo­men­tal­nie wy­pły­nęła na po­wierzch­nię. Wy­rzu­ciła przed sie­bie blade i za­krwa­wione ręce jak to­pie­lec w je­zio­rze. Wzięła haust po­wie­trza i wy­do­była z gar­dła char­kot zwia­stu­jący znisz­cze­nie.

– Ula, pro­szę cię, wiesz, że je­ste­śmy po two­jej stro­nie. – To­mek mó­wił z co­raz mniej­szym prze­ko­na­niem, schy­la­jąc jed­no­cze­śnie głowę. – Je­ste­śmy two­imi przy­ja­ciółmi, nie skrzyw­dzimy cię, nie mamy, jak się bro­nić, je­ste­śmy nie­winni…

Noz­drza mi drgały, gdy ner­wowo wpro­wa­dza­łam do płuc roz­grzane po­wie­trze. Lo­do­wate palce obu rąk za­ci­skały się w blade, po­prze­ty­kane błę­kit­nymi ży­łami pię­ści. Jak wy­glą­dała moja twarz? Mo­głam so­bie tylko wy­obra­zić, ob­ser­wu­jąc ro­snące prze­ra­że­nie w oczach ca­łej trójki.

Naj­gor­szą rze­czą była świa­do­mość utraty kon­troli. Wi­dzia­łam każde drgnię­cie nerwu na ob­li­czu Hali, każdy za­ci­ska­jący się mię­sień na szczęce Alka, na­dal ku­ca­ją­cego przy bra­cie. Czu­łam, jak ktoś obcy po­ru­szał mo­imi pal­cami, brał za mnie głę­bo­kie wde­chy, wy­pusz­czał z sy­kiem po­wie­trze. A w końcu po­sta­wił pierw­szy śmiały krok w stronę przy­ja­ciół.

– Ulka… – To­mek za­czął, lecz nie skoń­czył.

Fu­ria wi­działa, jak się pod­da­wał, jak się ka­jał.

Prze­li­czyła się.

Nie za­re­je­stro­wa­łam mo­mentu, w któ­rym To­mek od­bił się od pod­łogi i w nie­zwy­kle pre­cy­zyj­nych trzech kro­kach rzu­cił w moją stronę. Sta­nął za mną, wy­krę­cił mi lewą rękę za ple­cami i bez wa­ha­nia oto­czył mnie swoją. W tej dru­giej dłoni trzy­mał ostry nóż z ząb­kami, do tej pory tkwiący w po­chwie przy­twier­dzo­nej do pa­ska. Przy­tknął ostrze do mo­jego le­wego ra­mie­nia.

Fu­ria szarp­nęła cia­łem, lecz To­mek – choć przy­szło mu to z tru­dem – nie pu­ścił. Z gar­dła wy­pły­nął mi war­kot mro­żący krew w ży­łach.

– BROŃ! – To­mek huk­nął w stronę Alka i Hali. – JUŻ!

Wi­dzia­łam, jak oby­dwoje do­sko­czyli do dwóch róż­nych me­bli – Hala wy­cią­gnęła z ko­mody pi­sto­let, od­bez­pie­czyła go i wy­ce­lo­wała go w na­sze nogi. Taki sam pi­sto­let Alek od­piął z we­wnętrz­nej strony stołu, przy któ­rym ku­cał, ale nie wy­ce­lo­wał w ni­kogo. Re­ak­cja obojga była me­cha­niczną od­po­wie­dzią na ka­te­go­ryczny roz­kaz Tomka. Do­piero po jego wy­ko­na­niu włą­czyło się im my­śle­nie. Oby­dwoje wy­glą­dali na zdu­mio­nych.

– Alek, strzel Uli w udo.

Chyba się prze­sły­sza­łam!

Fu­ria wark­nęła i szarp­nęła naj­pierw ra­mie­niem, po­tem ręką. Udało jej się zła­pać Tomka za przed­ra­mię i za­ci­snąć moje palce wo­kół jego prze­gubu. Przy­ja­ciel sap­nął mi w ucho z bólu.

– STRZE­LAJ! Nic jej nie bę­dzie!

Gdy mój wzrok padł na Alka i broń w jego roz­trzę­sio­nej dłoni, wie­dzia­łam już, że nie strzeli. Ce­lo­wał w moje udo, ce­lo­wał umie­jęt­nie. Wie­dział, jak ob­cho­dzić się z bro­nią, po­tra­fił tra­fić do celu. Mógł z ła­two­ścią wy­ko­nać ko­lejny roz­kaz Tomka. Ale ja wi­dzia­łam w jego oczach prze­ra­że­nie i wa­ha­nie. Na­sze spoj­rze­nia spo­tkały się. Ja go wi­dzia­łam, ale czy on wi­dział coś wię­cej poza bia­łymi oczami, wy­sta­ją­cymi we wście­kłym gry­ma­sie zę­bami i pul­su­jącą na szyi błę­kitną żyłką? Czy wi­dział w tym wszyst­kim mnie?

– S… strzel – prze­ci­snę­łam się przez Fu­rię, za­nim na do­bre ode­brała mi resztkę kon­troli.

I wtem po­czu­łam prze­szy­wa­jący ból pod oboj­czy­kiem. Spoj­rza­łam w dół, wprost na ostrze wsu­wa­jące się w skórę. To­mek wbi­jał je co­raz głę­biej, prze­ci­ska­jąc przez skórę i mię­śnie, prze­ci­na­jąc wraż­liwe nerwy. Nie pa­no­wa­łam nad cia­łem, lecz czu­łam każde do­tknię­cie. Fu­ria wrza­snęła z wście­kło­ścią.

– Kurwa, Alek, strze­laj! – krzyk­nął To­mek, si­łu­jąc się ze mną z ro­snącą trud­no­ścią. Czu­łam, że opa­dał z sił. – Strze­laj!!!

To­mek wziął wdech i wbił głę­boko ostrze noża. Po­tem pu­ścił rę­ko­jeść i oto­czył mnie ra­mio­nami w niedź­wie­dzim uści­sku. Sły­sza­łam przy uchu jego szar­pany od­dech.

Fu­ria stra­ciła czu­cie i wła­dzę w le­wej ręce. To­mek wie­dział, gdzie wbić nóż, żeby obez­wład­nić.

Ale Fu­ria nie za­mie­rzała od­pu­ścić. Ko­lejne szarp­nię­cie i zdo­łała nie­znacz­nie wy­su­nąć ciało z ob­jęć Tomka. Już chcia­łam go zła­pać za bark i od­su­nąć – a ra­czej od­rzu­cić – da­leko w ciemną prze­strzeń po­koju, gdy po­wie­trze prze­szył huk wy­strzału. Coś po­cią­gnęło moje ciało w dół. Prze­nio­słam – a ra­czej Fu­ria prze­nio­sła – blade spoj­rze­nie na prawe udo. Gdy uj­rzała kwit­nącą na spodniach szkar­łatną plamę, fala gniewu roz­lała się po mię­śniach ze zdwo­joną siłą. Mój wzrok padł na Alka, ale to nie on na­ci­snął spust. Zro­biła to roz­trzę­siona, lecz zde­ter­mi­no­wana Hala.

Dwie rany w dwóch istot­nych miej­scach zro­biły swoje. Osła­biły Fu­rię na tyle, że To­mek zdo­łał wzmoc­nić uścisk i na­przeć ple­cami na drzwi wyj­ściowe. Łok­ciem na­ci­snął klamkę i prze­pchnął sie­bie – a po­tem i mnie – w ciemną toń po­dwórka. Za­nim po­cią­gnął mnie po scho­dach na trawę, krzyk­nął jesz­cze:

– Za­ba­ry­ka­duj­cie się i nie otwie­raj­cie, do­póki nie wrócę! NIE WY­CHODŹ­CIE NA ZE­WNĄTRZ!

Za­pach upły­wa­ją­cej krwi wpełzł w noz­drza. Fu­ria za­cią­gnęła się jak nar­ko­manka na de­tok­sie.

– Pu-uszczaj. – Zła­pała Tomka za nad­gar­stek, który znaj­do­wał się naj­bli­żej mo­ich ust i bez wa­ha­nia wbiła kły w cienką skórę. Przy­ja­ciel syk­nął.

Palce Tomka roz­luź­niły się, a uścisk osłabł. Fu­ria chwy­ciła go za przed­ra­mię i spró­bo­wała ci­snąć do przodu. Po­nie­waż nóż na­dal tkwił w ra­mie­niu, efekt nie był dla Fu­rii sa­tys­fak­cjo­nu­jący. To­mek za­chwiał się, zro­bił kilka nie­pew­nych kro­ków, aż w końcu usta­wił się do mnie przo­dem. Sta­li­śmy obok ka­mien­nej studni. Za Tom­kiem roz­le­wała się ciem­ność lasu.

Wy­cią­gał przed sie­bie ręce i wpa­try­wał się we mnie in­ten­syw­nie.

– Ula, nie daj się. Bła­gam. – Nie ru­szył się z miej­sca, go­towy na po­wstrzy­ma­nie mnie przed dzi­kim pę­dem ku do­mowi. – To nie wina Ma… – Nie do­koń­czył.

Fu­ria wy­strze­liła w jego stronę.

Agre­sja, z jaką przy­stą­piła do krwio­żer­czego po­ścigu, była tak wielka, że za­czę­łam tra­cić świa­do­mość. Wi­dok Tomka umy­ka­ją­cego w głąb ma­ja­czą­cego za do­mem lasu dzia­łał jak płachta na byka. Jego syl­wetka roz­my­wała się we mgle.

Nie wiem, jak długo bie­gli­śmy. Ock­nę­łam się po­środku lasu – oparta o pień i dy­sząca ciężko. Ja, nie Fu­ria. Prze­ni­kliwy ból w ra­mie­niu i udzie za­pul­so­wał pa­lą­cym ogniem. Czu­łam strugi potu spły­wa­jące po skro­niach i karku.

– Ty wredna ję­dzo – za­adre­so­wa­łam do Fu­rii.

Czu­łam, że wy­co­fy­wała się w głąb trzewi. Zro­biła roz­róbę i po­szła w siną dal, zo­sta­wia­jąc mnie z po­bo­jo­wi­skiem, prze­ra­żo­nymi przy­ja­ciółmi i po­wy­krę­ca­nym z bólu cia­łem.

Zro­bi­łam krok do przodu, ale od razu ru­nę­łam do przodu. Wbi­łam przed­nie zęby w po­krytą igli­wiem, wil­gotną zie­mię. Jęk­nę­łam.

– Ula… Wdech i wy­dech. – Do­biegł do mnie ła­godny szept. Od­wró­ci­łam oczy w kie­runku, z któ­rego, jak mi się wy­da­wało, do­cho­dził ko­jący głos. – Wdech i wy­dech…

Prze­wró­ci­łam się na plecy, usi­łu­jąc nie ob­cią­żyć le­wej ręki, która zwi­sała bez­wład­nie. Mój wzrok padł na sze­lesz­czącą ko­pułę drzew. Gdzie­nie­gdzie ma­ja­czyły gwiazdy.

– Ula, to nie wina Marka. To nie jego wina. Ktoś nim ste­ro­wał. Wy­ko­rzy­stano go tak, jak nas wszyst­kich. To nie jego wina… – Nie mo­głam zlo­ka­li­zo­wać kie­runku, z któ­rego do­cho­dził szept. Jakby był wszę­dzie. – Ula…

– Prze­stań. – Wy­krzy­wi­łam usta i za­ci­snę­łam dłoń. Pod pal­cami po­czu­łam igli­wie i stward­niałą zie­mię.

Sze­lest kro­ków mu­snął w lewe ucho. Prze­chy­li­łam głowę i zmru­ży­łam po­wieki.

To­mek wyj­rzał zza drzewa.

Miał głę­bo­kie za­dra­pa­nia na po­liczku i przed­ra­mie­niu. Na nad­garstku do­strze­głam ślad po mo­ich zę­bach. Na samo wspo­mnie­nie smak krwi eks­plo­do­wał w ustach. Splu­nę­łam na bok.

– To ja – za­pew­ni­łam go, gdy cof­nął się od­ru­chowo. Za­ci­snę­łam szczękę, aż zgrzyt­nęło. – Jezu…

Wal­nę­łam pię­ścią w zie­mię, po czym chwy­ci­łam za rę­ko­jeść noża, który na­dal tkwił pod oboj­czy­kiem. Jęk wy­rwał mi się z gar­dła i roz­niósł na wszyst­kie strony, pło­sząc z po­bli­skich krza­ków przy­cza­jone tam ptaki. Wy­su­nę­łam ostrze z rany i od­rzu­ci­łam nóż mię­dzy drzewa. Za­pach krwi znów za­wład­nął zmy­słami. W brzu­chu za­ła­sko­tał mi ogon Fu­rii. Sap­nę­łam.

– Mu­sisz wy­cią­gnąć po­cisk. Bo się nie po­zbie­ram… – Prze­łknę­łam z tru­dem, opusz­cza­jąc głowę na wy­sta­jący ko­rzeń. Nie mia­łam siły utrzy­mać jej w pio­nie.

Jezu, jak to się stało, że aż tak mocno stra­ci­łam kon­trolę?

To­mek ru­szył w moją stronę, lecz każdy krok sta­wiał ostroż­nie. Nie spie­szył się. Nie spusz­czał ze mnie oczu. Gdy w końcu zna­lazł się obok, kuc­nął i spoj­rzał na ranę w udzie. Wy­pu­ścił po­wie­trze z płuc.

– To za­boli.

– Nie krę­puj się. Już i tak wszystko mnie boli.

Po­chy­lił się nad nogą i bez słowa wsu­nął palce w ranę. Gdyby zo­ba­czył to ja­kiś przed­wo­jenny chi­rurg, zła­pałby się za głowę.

Ro­ze­rwane mię­śnie i skóra pło­nęły. Sku­pi­łam się na wy­rów­na­niu od­de­chu i go­ją­cej się ra­nie w ra­mie­niu. Po­mału od­zy­ski­wa­łam czu­cie w le­wej ręce. Cała mro­wiła.

To­mek pod­niósł dłoń na wy­so­kość oczu. W dwóch za­krwa­wio­nych pal­cach trzy­mał po­wy­gi­nany po­cisk. Ci­snął go za sie­bie. Spoj­rzał na mnie, po czym usiadł na ziemi i opadł na plecy.

Oboje dy­sze­li­śmy. To­mek opu­ścił głowę na wy­sta­jący ko­rzeń i za­ci­snął po­wieki.

– Boże, co za noc… – stęk­nął. Wi­dzia­łam, jak klatka pier­siowa opa­dała mu i pod­no­siła się ener­gicz­nie. Uniósł głowę i spoj­rzał na mnie. – Ale mu­szę przy­znać, że nie wie­rzy­łem, że to się uda.

Pod­cią­gnę­łam się z tru­dem do pionu i opar­łam ple­cami o pień. Wciąż by­łam słaba, rana w ra­mie­niu i ta w no­dze go­iły się wy­jąt­kowo wolno. Nie by­łam w sta­nie utrzy­mać głowy pro­sto dłu­żej niż kilka se­kund. Opar­łam po­ty­licę o drzewo.

– Co?

Chark­nął i splu­nął w bok. Wy­tarł usta o za­krwa­wiony rę­kaw. Jego rany też po­mału zni­kały.

– Że uda mi się cię po­wstrzy­mać.

Przyj­rza­łam mu się spo­mię­dzy na wpół przy­mknię­tych po­wiek.

– Ja też dzi­wię się, że ci się udało. By­łeś – prze­łknę­łam – za­dzi­wia­jąco szybki i sprawny. Jak­byś do­kład­nie wie­dział, co ro­bić… Jak?

Wy­dął usta.

– Ćwi­czy­łem. Ćwi­czy­li­śmy. W Ede­nie. Agnieszka, Ma­rina, Woj­tek i ja. – Za­mknął na mo­ment oczy. – Jak za­czę­li­śmy się od­naj­dy­wać w no­wej rze­czy­wi­sto­ści, Ma­rina wy­ja­wiła nam wszyst­kiego, co wie­działa o two­jej mu­ta­cji. Uznała, że skoro po­ja­wi­łaś się ty, że ta pie­kielna mu­ta­cja nie znik­nęła w la­bo­ra­to­rium pod Ber­li­nem, to może być ta­kich osób wię­cej. I że po­win­ni­śmy na­uczyć się przed nimi bro­nić na tyle, na ile się da.

Nie by­łam za­sko­czona stra­te­gicz­nym my­śle­niem Ma­riny.

– Chcia­ła­bym zo­ba­czyć kie­dyś sza­chowy po­je­dy­nek Alka z Ma­riną. To by­łoby lep­sze od ogól­no­świa­to­wej olim­piady, jak Boga ko­cham. – Pod­nio­słam wzrok na przy­ja­ciela. Pa­trzył na mnie z nie­zro­zu­mie­niem. – Nie­ważne. – Za­mru­ga­łam. Przez chwilę mia­łam mroczki, aż mnie ze­mdliło.

Sie­dzie­li­śmy w mil­cze­niu, chło­nąc ci­szę ota­cza­ją­cego nas lasu. Ani jedna sowa nie po­lo­wała w po­bliżu, ani jedna mysz nie wy­chy­liła nosa z norki, na­wet kor­niki po­cho­wały się głę­boko w tu­ne­lach drzew.

– Skoro Ma­rina tak was wy­ćwi­czyła, dla­czego je­steś zdzi­wiony, że się udało?

Uniósł brwi.

– Bo do tej pory wszystko było teo­rią. Pierw­szy raz spraw­dza­łem tak­tykę Ma­riny na ży­wym or­ga­ni­zmie. Osła­bić, obez­wład­nić, oba­lić. – Wy­szcze­rzył zęby w po­kracz­nym gry­ma­sie i pod­su­nął się wy­żej na łok­ciu. – Jak się czu­jesz?

Jak dursz­lak.

– Chyba się po­rzy­gam – mruk­nę­łam i jak na za­wo­ła­nie prze­chy­li­łam się w bok.

Pu­ści­łam do­rod­nego pa­wia wprost na małą so­senkę. Pięk­nie.

To­mek ze­brał się z ziemi, pod­pełzł do mnie i przy­ło­żył dłoń do mo­jego czoła. Prze­su­nął ją wzdłuż po­liczka.

– Je­steś roz­pa­lona. To coś no­wego… – Pod­parł się ręką o pień i sta­nął chwiej­nie na no­gach. – Chodź, po­mogę ci.

– Po­cze­kaj. – Otar­łam usta rę­ka­wem. – Daj mi chwilę…

Pró­bo­wa­łam zer­k­nąć na ranę w ra­mie­niu, ale gdy tylko to zro­bi­łam, przez kark prze­pły­nął prąd. Ja­kiś ze­rwany nerw jesz­cze się nie za­skle­pił. Skrzy­wi­łam się znów i przy­mknę­łam po­wieki. Tak było le­piej.

Usły­sza­łam, że To­mek usiadł na­prze­ciwko mnie i w mil­cze­niu po­ło­żył rękę na moim ko­la­nie.

– Ile tylko po­trze­bu­jesz, Ula. Na spo­koj­nie. – Dwoma pal­cami roz­su­nął frag­ment po­cię­tej tka­niny kurtki na moim ra­mie­niu. Ode­tchnął. – Goi się.

– A noga?

Po­czu­łam do­tyk chłod­nych pal­ców na udzie.

– Wol­niej, ale też.

Nie mo­głam wyjść z po­dziwu, że był taki opa­no­wany. Kilka mi­nut wcze­śniej o mało nie prze­gry­złam mu tęt­nicy.

– Ula?

– Hm?

Za­wa­hał się. Zmierz­wił włosy.

– Czy Alek i Hala wi­dzieli cię już… w ak­cji?

Ka­mień opadł mi na klatkę pier­siową i na mo­ment ode­brał dech. W tym jed­nym mo­men­cie mój mózg przy­po­mi­nał mózg Ma­riny: prze­wi­dy­wał kilka ru­chów do przodu.

Prze­łknę­łam gulę.

– Wi­dzieli, ale wtedy nie chcia­łam ich po­żreć w ca­ło­ści. Tylko ra­to­wać.

Ode­tchnął.

– To i tak do­brze. Je­den pro­blem z głowy. Nie wy­obra­żam so­bie wy­ja­śnia­nia im te­raz wszyst­kiego… – Jego wzrok padł na ra­mię, w które wsu­nął mi ostrze noża.

– Ta – przy­tak­nę­łam bez prze­ko­na­nia. Przed oczami sta­nęła mi zmro­żona stra­chem twarz Alka. – Boże… – Gdyby nie bez­sil­ność w mię­śniach obu rąk, ukry­ła­bym twarz w dło­niach. – Jak… jak po czymś ta­kim oni mogą mnie da­lej ak­cep­to­wać? Ta­kie mon­strum.

Po­krę­ci­łam głową i za­ci­snę­łam usta. Nie mo­głam nad tym za­pa­no­wać. Łza spły­nęła po po­liczku.

– Ula, Ula…

To­mek przy­su­nął się pod drzewo, oto­czył mnie ręką i przy­ci­snął do boku. Po­zwo­li­łam gło­wie opaść na jego ra­mię. Ja­kaś ci­cha i nie­śmiała cząstka mnie cze­kała na dal­sze słowa. Na ja­kieś „bę­dzie do­brze”, „oni nie mają cię za mon­strum”, „zro­zu­mieją”. Ale się nie do­cze­ka­łam. To­mek nie po­tra­fił do­brze kła­mać, więc rzadko to ro­bił.

– Po­zbie­ramy się i wró­cimy do domu. Ja­koś to bę­dzie – do­koń­czył wy­mi­ja­jąco.

Po­zwo­lił mi wy­pła­kać ból i wście­kłość. Nie prze­jął się, gdy jego po­darta bluza za­mie­niła się w zu­żytą chu­s­teczkę hi­gie­niczną.

– Prze­pra­szam. – Wy­tar­łam nie­zdar­nie poły mo­krego ma­te­riału.

– Daj spo­kój. – Wzru­szył ra­mio­nami. Uciekł wzro­kiem na niebo nad na­szymi gło­wami. My­ślami był da­leko. – Ula, Alek za­dał słuszne py­ta­nie. Co my te­raz zro­bimy? – Spoj­rzał na mnie, a w oczach cza­iła się bez­sil­ność i roz­pacz. – Ja nie mogę stra­cić Syl­wii… Nie po­zwolę… – Za­ci­snął rękę na moim nad­garstku.

Była tylko jedna rzecz, którą mo­gli­śmy zro­bić. Którą JA mo­głam zro­bić.

– Pójdę tam. Pójdę tam i wlezę na ten cho­lerny mur – od­par­łam z de­ter­mi­na­cją.

Wy­ba­łu­szył oczy.

– Niby jak? Prze­cież to ki­lo­me­try pła­skiego be­tonu. A po­tem prąd i za­sieki…

Za­śmia­łam się. Ścią­gnął brwi w nie­pew­no­ści.

– To dla mnie ża­den pro­blem. – Ode­tchnę­łam ner­wowo. – Po­tra­fię się wspi­nać w… spo­sób pa­su­jący do mo­ich oso­bli­wych zdol­no­ści.

Po­sła­łam mu roz­ba­wione spoj­rze­nie. Taaa. Te­raz się śmia­łam, ale jak przy­cho­dziło co do czego i trzeba było użyć pa­ję­czych pa­lusz­ków, to w żo­łądku zbie­rał mi się obiad z dwóch ty­go­dni.

To­mek wpa­try­wał się we mnie nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem.

– Bu­dzą się we mnie różne umie­jęt­no­ści – wy­ja­śni­łam. – Mniej lub bar­dziej przy­datne. Od czasu walki w Osa­dzie sporo się ­zmie­niło.

Przez dłuż­szą chwilę lu­stro­wał mnie spod przy­mru­żo­nych po­wiek. Mię­dzy brwiami za­kwi­tła mu po­dłużna zmarszczka.

– Ewo­lu­cja – mruk­nął do sie­bie.

Przy­tak­nę­łam tylko głową.

Wcią­gnę­łam głę­boko po­wie­trze. W płu­cach już nie kłuło, rana przy oboj­czyku prze­stała pa­lić ży­wym ogniem. Po­ru­szy­łam pal­cami le­wej ręki. Ro­zej­rza­łam się.

– Jak da­leko od­bie­gli­śmy?

– Nie pa­mię­tasz?

– Nie wszystko. Od­pły­nę­łam, kiedy za­czę­łam cię ści­gać. Ale nie wiem, jak długo mnie nie było.

– Je­ste­śmy po dru­giej stro­nie wzgó­rza.

– To nie­da­leko. Na krótko stra­ci­łam głowę.

– Jak my­ślisz, dla­czego tak się stało? Mó­wi­łaś, że już nie tra­cisz świa­do­mo­ści.

Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– Chyba prze­ro­sła mnie skala tego, co się stało. Ude­rzyła w wy­jąt­kowo czułą strunę.

Gdy­ba­nie.

Znów ode­tchnę­łam, po czym spró­bo­wa­łam pod­nieść się na nogi. Uśmiech­nę­łam się pod no­sem.

– Mo­żemy wra­cać. – I na­gle zda­łam so­bie sprawę, jaka była ze mnie cu­downa kum­pela. – Boże, prze­pra­szam, że nie za­py­ta­łam! – Chwy­ci­łam Tomka za ło­kieć. – Jak ty się czu­jesz? Zro­bi­łam ci krzywdę? Poza tym, co już wi­dzę…?

Omio­tłam roz­go­rącz­ko­wa­nym wzro­kiem go­jące się za­dra­pa­nia na po­liczku, po­tem te na ręce, aż w końcu przy­bli­ży­łam do oczu jego nad­gar­stek. Cztery dziurki po kłach wciąż były dość wy­raźne, ale już nie krwa­wiły.

– Nic mi nie jest. Są po­wierz­chowne. – Wstał wy­star­cza­jąco swo­bod­nie, bym od­su­nęła od sie­bie gnę­biącą trwogę. – Gdyby Hala nie strze­liła i nie zde­kon­cen­tro­wała cię kulką, by­łoby go­rzej. – Mię­sień po­liczka mu drgnął. – To co, wra­camy?

– Tak, chyba tak – wy­du­si­łam przez ści­śnięte gar­dło.

Szli­śmy po­woli, każde wła­snym tem­pem. Ku­la­łam jesz­cze – naj­wy­raź­niej po­cisk prze­bił kość, która po­trze­bo­wała wię­cej czasu, by się zro­snąć. To­mek szedł krok przede mną, z rę­koma w kie­sze­niach po­rwa­nej bluzy. Gdyby nie za­dra­pa­nia w ma­te­riale i za­schnięta krew na po­liczku, wy­glą­dałby jak zwy­kły spa­ce­ro­wicz w parku.

Chłodny wiatr roz­wiał mi włosy, gdy prze­kro­czy­li­śmy gra­nicę lasu i we­szli­śmy na po­dwórko. Dom to­nął w ciem­no­ściach. Wy­su­nę­łam słuch i ode­tchnę­łam z ulgą, gdy usły­sza­łam trzy mia­rowe bi­cia.

– W po­rządku – po­dzie­li­łam się z Tom­kiem spo­strze­że­niem, za­po­mi­na­jąc zu­peł­nie, że sam to sły­szał. Nie przy­zwy­cza­iłam się jesz­cze do jego zak­tu­ali­zo­wa­nej wer­sji.

Mi­nę­li­śmy stud­nię. Cienka smuga świa­tła do­cho­dzą­cego z par­teru prze­ci­skała się przez nie­za­bez­pie­czone drzwi. Je­dyne ja­sne pa­sma w mroku nocy. To­mek wszedł na we­randę, przy­lgnął ple­cami do ściany przy drzwiach i za­pu­kał trzy razy.

– To my. Już w po­rządku. Mo­że­cie odło­żyć broń.

Nie cze­kał na za­pew­nie­nie z wnę­trza. Po pro­stu na­ci­snął klamkę i otwo­rzył drzwi. Struga cie­płego świa­tła omio­tła moją stru­chlałą ze stra­chu po­stać. Wro­słam w trawę przed scho­dami, nie­zdolna do zro­bie­nia kroku.

Im bli­żej by­li­śmy Do­liny, tym więk­szy lęk pa­ra­li­żo­wał mnie na myśl o po­wro­cie. Nie mo­głam prze­wi­dzieć re­ak­cji Hali i Alka. Może na­de­szła pora, gdy w końcu zła­pią za wi­dły i prze­pę­dzą po­twora? Ostat­nim ra­zem ura­to­wa­łam im tyłki, ale te­raz…?

Pod­nio­słam oczy na roz­ja­śnione wej­ście. To­mek był już w środku. Nikt nie za­mknął drzwi. Nikt nie wy­szedł na ze­wnątrz z wi­dłami.

Serce ści­snęło mi się w piersi.

Mia­łam nogi jak z oło­wiu, gdy po­ko­ny­wa­łam ko­lejne stop­nie. Pod­pie­ra­jąc się ba­lu­strady, wdra­pa­łam się na we­randę. W końcu sta­nę­łam na szczy­cie i we­szłam do na­grza­nego po­miesz­cze­nia. Za­sty­głam.

To­mek ku­cał przy nie­przy­tom­nym Marku, który te­raz spo­czy­wał na ka­na­pie. Od­dy­chał spo­koj­nie, a serce biło mu w rów­nych od­stę­pach. Pa­trząc na jego uśpioną po­stać, nie od­czu­wa­łam nie­na­wi­ści czy chęci ze­msty. Te emo­cje Fu­ria za­brała ze sobą.

Hala stała naj­bli­żej, przy opar­ciu ka­napy. Wy­pro­sto­wana jak struna, nie­pewna, sku­piona, z wbi­tymi we mnie oczami jak pię­cio­zło­tówki. Omio­tłam spoj­rze­niem pi­sto­let, który za­ci­skała w zgra­bia­łych pal­cach. Spoj­rza­łam jej w oczy.

– Już… w po­rządku – szep­nę­łam nie­pew­nie, jak wtedy, gdy po­wró­ci­łam do Do­liny z cia­łem Kac­pra. Znów czu­łam się jak gość. Nie­chciany gość.

Naj­gor­sza była jed­nak świa­do­mość tego, co mnie jesz­cze cze­kało.

Spoj­rza­łam na Alka. Sie­dział przy stole, ciężką głowę pod­pie­rał na dło­niach, a łok­cie na ko­la­nach. Nie wstał, gdy we­szłam do środka. Nie pa­trzył na mnie. Z ulgą za­uwa­ży­łam, że broń odło­żył na blat.

– Wy­gląda do­brze. – To­mek prze­rwał ci­szę i pod­niósł się z ku­cek. Ob­ró­cił się do nas. Mo­men­tal­nie wy­czuł sy­tu­ację. – Ula, za­ry­gluj drzwi.

Au­to­ma­tycz­nie wy­ko­na­łam roz­kaz, po czym opar­łam się ple­cami o ścianę, nie­zdolna do wy­ko­na­nia na­stęp­nego kroku.

– Ma­rek bę­dzie jesz­cze spał przez naj­mniej dobę. – To­mek pod­szedł do zlewu i od­krę­cił kran. Woda w ru­rach za­bul­go­tała, a za ścianą jęk­nął stary bak, w któ­rym gro­ma­dzi­li­śmy za­pas. – Jak tylko się zbu­dzi, spró­bu­jemy wy­ci­snąć z niego coś wię­cej. Może te­raz, kiedy Ko­ali­cja go nie kon­tro­luje, przy­po­mni so­bie ja­kieś ob­razy, które Oli­wia mi­mo­wol­nie mu prze­słała… Albo ktoś, kto jest „Oli­wią” – do­dał ci­szej i za­milkł.

Spoj­rzał na Halę i Alka. Wy­tarł ręce o ręcz­nik, ścią­gnął za­krwa­wioną bluzę i prze­wie­sił ją przez krze­sło. Usiadł na nim ze stęk­nię­ciem i od­chy­lił głowę do tyłu.

– Czy ktoś… od­zy­wał się, kiedy… nas nie było?

Nie mia­łam od­wagi spoj­rzeć ani na Halę, ani na Alka. Spu­ści­łam wzrok na ubło­cone buty.

– Nie – od­po­wie­dział Alek.

Prze­szły mnie ciarki na dźwięk jego za­chryp­nię­tego głosu.

I wtem pod­niósł wzrok na mnie. Naj­pierw zer­k­nął nie­pew­nie, jak uczeń w szkole sku­szony cie­ka­wym wi­do­kiem za oknem. Gdy tylko jego spoj­rze­nie na­tknęło się na moje, ja­kaś ba­riera pę­kła. Wy­pro­sto­wał się i wcią­gnął głę­boko po­wie­trze. Nie od­wró­cił już oczu.

Wstał ci­cho, pod­szedł do kranu i zmo­czył zwi­nięty w kostkę ręcz­nik. Bez słowa ru­szył w moją stronę. Chcia­łam zro­bić krok w tył, ale tylko moc­niej wbi­łam się w ścianę. Alek nie zwol­nił. Gdy jego zimne palce oplo­tły ła­god­nie mój nad­gar­stek, ze­szło ze mnie ci­śnie­nie.

– Usiądź – szep­nął i pod­pro­wa­dził mnie do krze­sła, na któ­rym wcze­śniej sie­dział.

Spo­czę­łam bez słowa. Kuc­nął przede mną i w peł­nym emo­cji mil­cze­niu za­czął ście­rać krew z mo­jego pod­bródka i po­licz­ków. Po­dą­żał wzro­kiem za ręcz­ni­kiem. Nie sko­men­to­wał gru­bych skrze­pów krwi Tomka, które za­sty­gły na bro­dzie i szyi.

Gdy skoń­czył z twa­rzą, prze­niósł się na po­zo­stałe wi­doczne plamy. Naj­pierw oczy­ścił ranę na udzie, która te­raz była już tylko wy­pu­kłą, śniadą bli­zną. Na końcu spoj­rzał na oboj­czyk i prze­łknął z tru­dem. Wi­dzia­łam, jak grdyka prze­su­nęła mu się w górę i w dół. Mu­siał bar­dzo wy­raź­nie wi­dzieć szty­let wsu­wa­jący się w moją skórę…

Na­sze spoj­rze­nia ze­tknęły się.

– Nic mi nie jest. Na­prawdę. To­mek wie­dział, co robi. – Tak bar­dzo pra­gnę­łam go do­tknąć. Po­wstrzy­ma­łam się jed­nak ze stra­chu, że się od­su­nie. – Tak było trzeba.

Po­nad jego ra­mie­niem wy­pa­trzy­łam Halę. Nie opu­ściła broni, nie usia­dła na ka­na­pie. Czu­wała. Wi­dzia­łam, jak kra­wę­dzie nosa drżały jej pod wpły­wem dy­na­micz­nego, ury­wa­nego od­de­chu.

– Prze­pra­szam – bąk­nę­łam. Nie­wi­dzialna ob­ręcz za­ci­snęła mi się na gar­dle.

Alek pod­niósł rękę i prze­su­nął pal­cem pod moim oboj­czy­kiem, który jesz­cze pięt­na­ście mi­nut wcze­śniej był po­szar­pany. Te­raz po­zo­stały tylko resztki za­sty­głej krwi i wy­raźny ślad po ostrzu na roz­dar­tej kurtce. Alek długo wpa­try­wał się w to miej­sce.

Wresz­cie Hala opa­dła na ka­napę. Ra­miona i ręce zwię­dły jej jak odłą­czone od prądu. Za­bez­pie­czyła pi­sto­let i odło­żyła go. Spoj­rzała na swoje roz­cza­pie­rzone palce.

– Boże… Czuję się jak po se­anse hor­roru w 4D. – Spoj­rzała na po­grą­żo­nego we śnie brata, na mu­ze­alny i upar­cie mil­czący na­daj­nik na ła­wie, a po­tem na mnie. – Mi­nęła go­dzina. Nie było ani jed­nego sy­gnału. Mia­sto ich wchło­nęło.

– Mu­simy do­stać się do środka – wy­pa­lił To­mek, pod­no­sząc głowę z opar­cia i za­kła­da­jąc ręce na piersi.

W jego gło­sie było tyle sta­now­czo­ści, że nie wąt­pi­łam w jego de­ter­mi­na­cję. To­mek na­prawdę był go­tów ru­szyć na dwu­ki­lo­me­trowy mur zwień­czony za­sie­kami pod prą­dem. Nie­ważne, czy z pa­ję­czymi pa­lusz­kami, czy bez.

Oczy Al­kowi po­ciem­niały.

– My? – wy­du­kał, pod­no­sząc się z ku­cek. Zwró­cił się ca­łym cia­łem do Tomka. – Czyli kto?

– Ula i ja.

Dłoń Alka, znaj­du­jąca się na wy­so­ko­ści mo­ich oczu, za­ci­snęła się w pięść. Oto­czy­łam ją de­li­kat­nie pal­cami. Alek zsu­nął na mnie spoj­rze­nie pełne nie­po­koju.

– Mu­simy coś zro­bić, a to je­dyne wyj­ście. – Mie­rzy­li­śmy się wzro­kiem. – Nie zo­sta­wię tam Ma­riny. To ja ją tam wpa­ko­wa­łam…

– Nie, Ula, to był mój po­mysł – mruk­nął schryp­nię­tym gło­sem.

Wsta­łam, by zmniej­szyć dzie­lącą nas od­le­głość.

– Ale to ja za­pew­nia­łam ją o bez­piecz­nym przej­ściu do War­szawy. Po­wie­dzia­łam wy­raź­nie, że może mi za­ufać. Za­ufała.

Krew od­pły­nęła mi z po­licz­ków, gdy sens tych słów do­tarł w pełni do świa­do­mo­ści.

Boże… Ona mo­gła po­my­śleć, że ce­lowo ją tam wpa­ko­wa­łam. A przy oka­zji Wojtka, Da­wida i Syl­wię… Że od­pła­ca­łam się za hi­sto­rię z tu­ne­lem.

– Nie mogę ich tam zo­sta­wić, mu­szę ich wy­cią­gnąć. Choćby to miała być ostat­nia rzecz, jaką zro­bię w ży­ciu.

Długo na sie­bie pa­trzy­li­śmy. Alek za­wie­sił na chwilę wzrok na mo­ich ustach. Ode­rwał go z tru­dem i skie­ro­wał na Tomka.

– Głup­szego po­my­słu dawno nie sły­sza­łem – wark­nął, ci­ska­jąc mo­kry ręcz­nik na stół. – Ro­zu­miem twoje po­budki, ale nie wpa­dło ci do głowy, że kiedy tylko Ula znaj­dzie się w War­sza­wie, to Ko­ali­cja wsa­dzi ją do ma­szynki do mie­le­nia i prze­robi na setki szcze­pio­nek? Stwo­rzą so­bie z niej ar­mię! Nie wpa­dło ci do głowy, że zro­bią z Uli kró­lika do­świad­czal­nego?! – Z każ­dym ko­lej­nym sło­wem pod­no­sił ton, a ostat­nie wy­rzu­cił z sie­bie z krzy­kiem. Emo­cje brały górę. Spoj­rzał na mnie. Wście­kłe ogniki tań­czyły mu w tę­czów­kach. – Trzeba się naj­pierw za­sta­no­wić, po­my­śleć, prze­ana­li­zo­wać!

– Masz inny po­mysł? – wy­pa­lił oskar­ży­ciel­sko To­mek, zry­wa­jąc się z krze­sła. Dwa bu­zu­jące worki te­sto­ste­ronu od­dzie­lał je­den drew­niany stół.

– Jesz­cze nie, ale coś wy­my­ślę – wy­ce­dził. – Wpusz­cze­nie Uli za mury War­szawy to już nie kwe­stia emo­cjo­nal­nych po­bu­dek czy chęci ra­to­wa­nia przy­ja­ciół, ale ego­izm w czy­stej po­staci. Nie­od­po­wie­dzial­ność na ogromną skalę!

– Chło­paki, pro­szę was. – Hala pod­nio­sła się ze zmę­cze­niem i sta­nęła po­mię­dzy nimi. Zer­k­nęła na Tomka. – Alek ma tro­chę ra­cji. Nie po­win­ni­śmy dzia­łać po­chop­nie. To, co się stało w War­sza­wie, jest dla mnie ta­kim sa­mym za­sko­cze­niem, jak dla cie­bie. Ro­zu­miem, że wpa­dła osoba, którą ko­chasz, i twoi przy­ja­ciele, ale nie mo­żemy dzia­łać cha­otycz­nie. Stawka jest za wy­soka. – Od­chrząk­nęła. Po­wio­dła spoj­rze­niem po Tomku, Alku, mnie, aż za­trzy­mała go na śpią­cym Marku. – Za dzień lub dwa Ma­rek się obu­dzi. Je­śli wszystko pój­dzie do­brze, czip się wy­łą­czy, a my prze­ko­namy się, jak bar­dzo Ma­rek był przez ostat­nie lata Mar­kiem, a jak bar­dzo ma­rio­netką. Zo­ba­czymy, co zo­stało mu w gło­wie i co może się przy­dać. Tyle mo­żemy po­cze­kać. – Wbiła zna­czący wzrok w Tomka. – Prawda?

Nie od razu od­po­wie­dział. Do­piero po chwili przy­tak­nął głową. Bez prze­ko­na­nia. Mo­głam so­bie tylko wy­obra­zić, ile bólu spra­wił mu ten po­tulny gest.

Wtedy Hala pod­parła się pod boki i od­wró­ciła w stronę Alka i mnie. Ścią­gnęła brwi. Nie wró­żyło to do­brze.

– Świet­nie. A te­raz ła­ska­wie wy­ja­śni­cie mi, co ozna­cza, że „wsa­dzą Ulę do ma­szynki do mie­le­nia i prze­ro­bią na setki szcze­pio­nek” oraz że „wpusz­cze­nie Uli za mury to ego­izm w czy­stej po­staci”.

Po­pa­trzy­li­śmy z Al­kiem po so­bie.

O cho­lera.

***

Każdy czło­wiek ina­czej ob­ja­wia za­sko­cze­nie. Więk­szo­ści opada szczęka, a oczy po­więk­szają się do roz­mia­rów orze­cha, lecz cza­sem zda­rzy się osoba, która od­czuwa silną po­trzebę wy­śmia­nia zdu­mie­nia. Wy­śmia­nia z sie­bie. Tak wła­śnie za­re­ago­wała Hala, gdy Alek i ja (a w za­sa­dzie w więk­szo­ści Alek, bo mnie z tru­dem słowa prze­ci­skały się przez gar­dło) opo­wie­dział jej, kim na­prawdę by­łam. Śmiała się ner­wowo, gar­dłowo, za­kry­wa­jąc usta pal­cami. By­łam pewna, że ju­tro bę­dzie miała za­kwasy w prze­po­nie.

W pew­nym mo­men­cie, jak na za­wo­ła­nie, prze­stała się śmiać. Mina jej zrze­dła, krew od­pły­nęła z twa­rzy. Wy­ba­łu­szyła oczy. Białka ja­rzyły się w ciem­nej nocy. Sta­li­śmy na we­ran­dzie, z dala od uszu na­dal nie­wia­ry­god­nego Marka.

– Wy nie żar­tu­je­cie, prawda?

Po­krę­ci­li­śmy zgod­nie gło­wami. Swoje trzy gro­sze do­rzu­cił To­mek.

– Są­dzi­łem, że już o tym wiesz. – Spoj­rzał na mnie z wy­rzu­tem. – Mó­wi­łaś, że wie­dzą.

– Alek wie­dział…

– A ja za­bro­ni­łem mó­wić ko­mu­kol­wiek. – Alek skrzy­żo­wał ręce na piersi i wpa­trzył się wy­zy­wa­jąco w sio­strę. – Czu­łem, że im mniej osób o tym wie, tym le­piej. Jak wi­dać, do­brze my­śla­łem, bo gdyby Ma­rek do­wie­dział się, kim Ula jest, Do­lina już by nie ist­niała.

Hala od­dy­chała przez otwarte usta.

– Tak, z pew­no­ścią już by po nią przy­szli – przy­znała w końcu i prze­nio­sła oskar­ży­ciel­ski wzrok na mnie. – Mimo to mo­głaś po­wie­dzieć cho­ciaż mnie. Ja nie mam czipa.

Wy­cią­gnę­łam ręce przed sie­bie.

– Hala, nic by nie zmie­niło, gdy­bym ci po­wie­działa, a mo­gła­bym na­ra­zić cię na nie­bez­pie­czeń­stwo. Zresztą po­wie­dzia­łam Al­kowi. – Wska­za­łam na niego. – Wła­śnie po to, żeby ktoś w Do­li­nie wie­dział. Ale im mniej osób wie, tym bez­piecz­niej…

W po­wie­trzu za­wi­sła cięż­ko­strawna ci­sza, prze­ty­kana tylko cy­ka­niem noc­nych świersz­czy. To­mek, w ca­łej swej bły­sko­tli­wo­ści, wska­zał głową na drzwi.

– Wra­cajmy – rzekł i znik­nął w roz­ja­śnio­nym wnę­trzu.

Ru­szy­li­śmy za nim.

To­mek pod­szedł do ku­chenki i za­czął przy­go­to­wy­wać na­pary z ziół. Od­nio­słam wra­że­nie, że me­lisy wsy­pał do kub­ków naj­wię­cej. Alek spoj­rzał na Tomka.

– Ad­ap­ta­cja nie zaj­mie Mar­kowi dłu­żej niż dzień lub dwa?

To­mek ze­rwał kilka list­ków z wi­szą­cego przy gło­wie pęku su­szo­nej mięty i do­rzu­cił do kub­ków.

– Nie. Cza­sem zda­rzało się dłu­żej, ale rzadko.

– Cie­kawe, jak długo za­jęło to Ery­kowi. Skoro mamy te same mar­kery… – du­mał gło­śno Alek. Wy­mi­nął na­dal za­sty­głą w bez­ru­chu Halę, jakby jej tam nie było, i pod­szedł do brata. Przy­ło­żył ze­wnętrzną stronę dłoni do jego czoła. – Jest roz­pa­lony. To nor­malne?

To­mek po­ki­wał, za­le­wa­jąc zioła wrząt­kiem. Przy­jemna woń roz­nio­sła się po po­miesz­cze­niu.

– Po­win­ni­śmy ten czas do­brze wy­ko­rzy­stać. – Alek do­rzu­cił do ognia kilka drew. Wsa­dził ręce do kie­szeni spodni i za­pa­trzył się na tań­czące pło­mie­nie. – Zre­ge­ne­ro­wać się, prze­spać, od­po­cząć.

– Po­pie­ram. – To­mek od­wró­cił się z kub­kami w ręku. Je­den po­dał mnie. – A ty, moja droga, przede wszyst­kim. Co prawda ci­śnie­nie tro­chę ci ze­szło, kiedy się na mnie wy­ży­łaś, ale to nie wy­star­czy.

Uśmiech­nął się zza pary wę­dru­ją­cej znad kubka.

Upi­łam łyk, a po­tem na­stępny i na­stępny… Przy­jemne od­prę­że­nie roz­lało mi się po ciele.

Na mo­ment za­po­mnia­łam o tra­ge­dii, która w tej chwili roz­gry­wała się w War­sza­wie. Myśl, że Ma­rinę, Da­wida, Syl­wię i Wojtka na­ukowcy Ko­ali­cji mo­gli wła­śnie trak­to­wać gru­bymi igłami i elek­tro­dami pod na­pię­ciem, od­su­nęła się w tył głowy. Po­czu­łam odu­rza­jącą sen­ność…

– Idź­cie się prze­spać, po­waż­nie. – To­mek od­sta­wił swój ku­bek na stół. – Ja zo­stanę na cza­tach. Na wszelki wy­pa­dek, gdyby Ma­rina…

– Ja­sne. Za­wo­łaj mnie, gdyby coś się działo, do­brze? – po­pro­sił Alek. – Hala, idziesz?

Gdy tylko przy­ło­ży­łam ocię­żałą głowę do po­duszki, po­wieki same mi opa­dły.

Mięk­kość po­ścieli była obez­wład­nia­jąca. W po­łą­cze­niu z mie­szanką ziół, które za­apli­ko­wał nam To­mek, po­zwo­liła od­su­nąć na bok wszel­kie ko­tłu­jące się my­śli. Czu­łam tylko tę mięk­kość, sza­le­jące w ner­wach i mię­śniach roz­luź­nie­nie, za­pach lasu i ła­godny do­tyk dłoni Alka, gdy zdej­mo­wał mi buty i kurtkę. Okrył mnie ko­cem i po­ło­żył się obok. Ostat­nią rze­czą, jaką za­pa­mię­ta­łam, był czuły po­ca­łu­nek zło­żony na czole.

Tak. To zde­cy­do­wa­nie przy­jem­niej­sze roz­wią­za­nie niż wi­dły.

ROZ­DZIAŁ 2

Roz­koszne, rów­no­mierne cie­pło pły­wało so­bie po moim ciele: we wszyst­kich koń­czy­nach, w tu­ło­wiu, wzdłuż szyi i kra­wę­dzi uszu. Ide­alna tem­pe­ra­tura, sprzy­ja­jąca bło­giej re­ge­ne­ra­cji. Czu­łam się wspa­niale, za­nim sy­napsy nie roz­bu­dziły się w pełni i nie za­lała ich fala wspo­mnień. Wes­tchnę­łam i otwo­rzy­łam oczy.

Po­kój wy­peł­niał pół­mrok. Ro­lety były pod­nie­sione, a okien­nice otwarte. Z miej­sca, w któ­rym le­ża­łam, do­strze­głam czubki drzew oświe­tlone po­ma­rań­czo­wym bla­skiem za­cho­dzą­cego słońca. Z nie­chę­cią od­su­nę­łam koc i spu­ści­łam stopy na pod­łogę. Wzię­łam kilka głę­bo­kich wde­chów i wbi­łam wzrok w weł­niane skar­pety.

By­łam wy­po­częta, lecz przy­tła­cza­jąca bez­sil­ność od­bie­rała mi chęć ru­sze­nia tyłka z łóżka. Po­win­nam się umyć, zmie­nić prze­po­cone ubra­nie, zjeść… Mi­nuty upły­wały, a ja tkwi­łam upar­cie we wła­snych my­ślach. Za­to­pi­łam się w nich tak da­leko, że nie usły­sza­łam ani kro­ków w przed­po­koju, ani skrzyp­nię­cia uchy­la­nych drzwi.

– Hej.

Drgnę­łam nie­spo­koj­nie i pod­nio­słam wzrok.

W progu stał Alek. Zmie­rzył mnie uważ­nym spoj­rze­niem i pod­szedł bli­żej. Przy­cup­nął na brzegu łóżka.

– Do­brze się czu­jesz? – Do­tknął mo­jego po­liczka. Zlu­stro­wał każdy za­ka­ma­rek mo­jej twa­rzy.

Po­ki­wa­łam głową.

– Jak długo spa­łam?

– Dwa dni. – Od­gar­nął mi po­tar­gane włosy za ucho. – Nie wy­da­rzyło się w tym cza­sie nic szcze­gól­nego. – Uprze­dził moje na­stępne py­ta­nie.

– Ma­rek?

Oczy mu po­smut­niały.

– Obu­dził się dziś rano. Ale – prze­łknął – po­trze­bo­wał czasu, żeby się po­zbie­rać.

Unio­słam py­ta­jąco brew.

– Naj­wy­raź­niej czip kon­tro­lo­wał go bar­dziej, niż nam się wy­da­wało. Jego dez­ak­ty­wa­cja tro­chę Mar­kiem… wstrzą­snęła – wy­ja­śnił wy­mi­ja­jąco. – Zresztą, sama zo­ba­czysz. Jest na dole.

Zer­k­nę­łam na okno.

– Która go­dzina?

– Zmierzch.

Po­ki­wa­łam głową w za­my­śle­niu, po czym ode­tchnę­łam – znów głę­boko, rów­no­mier­nie. W jed­nej chwili chcia­łam się ze­rwać i biec na par­ter, by jak naj­szyb­ciej prze­py­tać Marka na wszyst­kie moż­liwe spo­soby i spró­bo­wać wy­ci­snąć z niego każdą moż­liwą in­for­ma­cję. Nim za­re­ago­wa­łam na tę go­rącz­kową myśl, roz­są­dek pod­su­nął mi inną opcję.

– Pójdę się od­świe­żyć i prze­brać. – Wspie­ra­jąc się na ra­mie­niu Alka, pod­nio­słam się z łóżka. Dwa dni spa­nia wy­star­czą, żeby mię­śnie przy­snęły nieco za mocno. Zro­bi­łam kilka kro­ków w miej­scu. – Spo­tkamy się na dole, do­brze?

Ob­ser­wo­wał mnie chwilę, jakby roz­wa­ża­jąc, czy aby na pewno po­tra­fi­łam cho­dzić. W końcu przy­tak­nął.

– Przy­go­tuję ci coś do je­dze­nia. Bo zjesz?

Uśmiech­nę­łam się cie­pło.

– Pew­nie. Dzię­kuję. – Mi­nę­łam go i bez zbęd­nych słów uda­łam się do ła­zienki.

***

Gdy tylko we­szłam, To­mek ode­rwał wzrok od mi­ski z gu­la­szem i pod­niósł go na mnie. Sie­dział przy stole, na­prze­ciwko Hali, która kop­ciła fajkę. Po­wę­dro­wała za spoj­rze­niem Tomka. Uśmiech­nęła się blado.

– Dzień do­bry. Jak się spało? – W tych sło­wach nie było krzty iro­nii.

– Do­brze, do­póki nie przy­po­mnia­łam so­bie, co za­szło. – Po­de­szłam do stołu i opa­dłam na krze­sło. Przede mną stała mi­ska z gu­la­szem. Ro­zej­rza­łam się po po­koju. W ko­minku pło­nął nie­wielki ogień, ławę po­kry­wały tro­ciny i drewno – stan­dard. Na ka­na­pie naj­bli­żej scho­dów le­żały zmię­to­szone koce i po­duszka. – Gdzie Ma­rek?

– Z Al­kiem, na ze­wnątrz. Po­szli na krótki spa­cer. – Hala pyk­nęła. Kłąb dymu uniósł się nad jej ja­sną głową. – Ma­rek ciężko znosi nową rze­czy­wi­stość.

Nowa rze­czy­wi­stość…

– Mó­wił coś wię­cej? Po­wie­dział co­kol­wiek? – Przy­su­nę­łam do sie­bie mi­skę i za­to­pi­łam łyżkę w aro­ma­tycz­nym so­sie.

Hala wy­mie­niła z Tom­kiem po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie.

– Tylko tyle, że prze­stał oglą­dać świat przez ró­żowe oku­lary – od­rze­kła.

O kurde.

– To bę­dzie cie­kawe… – skwi­to­wa­łam i wsa­dzi­łam łyżkę do ust.

W po­wie­trzu za­wi­sła ci­sza. Po­czu­łam na so­bie uważne spoj­rze­nie Hali. Zer­k­nę­łam na nią ką­tem oka.

– Chcia­ła­byś o coś za­py­tać?

– Nie. – Po­krę­ciła głową. – Ale ro­zu­miem, co miał na my­śli Alek, wspo­mi­na­jąc o nie­od­po­wie­dzial­no­ści. Nie mo­żesz iść do War­szawy, Ula.

Za­sko­czyła mnie. Nie są­dzi­łam, że zej­dziemy na ten te­mat tak szybko. Stra­ci­łam ape­tyt. Od­su­nę­łam mi­skę i opar­łam się o krze­sło.

– A co po­win­nam zro­bić, hm? – za­py­ta­łam wprost. – Żyć da­lej, jak gdyby ni­gdy nic? Z my­ślą, że w każ­dej mi­nu­cie tego uda­wa­nego ży­cia moi przy­ja­ciele są roz­drab­niani i za­mie­niani w małe, pod­da­wane ba­da­niom ka­wa­łeczki? – To­mek się wzdry­gnął.

Hala mil­czała. Ścią­gnęła brwi.

– Nie. Ale iść tak po pro­stu też nie po­win­naś.

Za­ci­snę­łam pięść.

– Nie­długo skoń­czy się czas, który dała nam Eva. Eryk, albo ja­kiś inny mu­tant z Edenu, przyj­dzie spraw­dzić, ja­kie są wy­niki na­szych „ba­dań”. Zo­ba­czą, że nie po­szłam do War­szawy z resztą, i na­biorą po­dej­rzeń co do na­szych in­ten­cji. Poza tym, je­śli na­dal nie bę­dziemy wie­dzieli co z Dzie­wiątką, nie bę­dziemy mieli żad­nej karty prze­tar­go­wej, żad­nych ar­gu­men­tów. Wtedy Eva… – Wstrzy­ma­łam się w porę. Oby­dwoje pa­trzyli na mnie z wy­cze­ki­wa­niem.

– Eva co? – Hala opu­ściła rękę z fajką i zwró­ciła się do mnie ca­łym cia­łem. – Co zrobi Eva, Ula?

Nie zdra­dzi­łam im, co po­wie­działa Ma­rina po tym, jak Eryk opu­ścił Do­linę i wró­cił do Edenu. Nie są­dzi­łam, że ta wie­dza im w czymś po­może, wie­dzia­łam jed­nak, że na pewno pod­ko­pie ich mo­rale. Co in­nego, gdy mó­wimy o walce w War­sza­wie lub Ede­nie, a co in­nego, gdy w grę wcho­dzi na­jazd na Do­linę – ich dom.

Krę­pu­jące mil­cze­nie prze­rwało skrzyp­nię­cie drzwi. Ma­rek z Al­kiem we­szli do środka. Ode­tchnę­łam z ulgą, ale po chwili mnie za­tkało.

Z tru­dem roz­po­zna­łam w Marku ro­słego w ba­rach i pew­nego sie­bie męż­czy­znę w sile wieku. Przed sobą mia­łam twarz o zie­mi­stej ce­rze, za­pad­nięte po­liczki i mocno pod­krą­żone oczy. Na skro­niach doj­rza­łam jesz­cze wię­cej si­wych wło­sów, a na czole i wo­kół oczu do­dat­kowe głę­bo­kie zmarszczki. Ma­rek wy­glą­dał, jakby przez dwa dni stra­cił dzie­sięć kilo. Ba­weł­niana bluzka z dłu­gim rę­ka­wem i bo­jówki zwi­sały na nim jak na nie­do­pa­so­wa­nym ma­ne­ki­nie. Był przy­gar­biony, jakby przy­ga­sły. Trzę­sły mu się dło­nie.

Wbił we mnie wzrok pe­łen wy­rzu­tów su­mie­nia. Był nie­przy­tomny, gdy rzu­ci­łam się na niego owład­nięta pra­gnie­niem ze­msty. Ktoś mu­siał mu o tym wspo­mnieć. Za­trzy­mał się w pół kroku i ani drgnął. Tuż za nim przy­sta­nął Alek. Ase­ku­ro­wał brata.

– Nie bój się, Ma­rek, nic ci nie zro­bię, obie­cuję – szep­nę­łam ci­cho, przy­su­wa­jąc krze­sło do stołu i opie­ra­jąc łok­cie na bla­cie. – To nie twoja wina. – Pod­niósł na mnie prze­szklone oczy. Był w na­prawdę pa­skud­nym sta­nie. – Oszu­kała cię. Oli­wia – za­wa­ha­łam się – albo ktoś, kto nią kie­ro­wał. To nie twoja wina. Nie wie­dzia­łeś.

– Ale mo­głem. Mo­głem po­my­śleć. Wziąć pod uwagę… – Po­tarł przód swe­tra. Palce miał tak wy­chu­dłe, że skrę­ciło mnie w żo­łądku. To w ogóle moż­liwe, żeby w dwa dni tak się zmie­nić? Ale skoro można osi­wieć w ciągu paru go­dzin…

Przy­su­nął się do krze­sła po dru­giej stro­nie stołu i opadł na nie bez­sil­nie. Spoj­rza­łam na Alka. Był wy­raź­nie za­nie­po­ko­jony. Od­wie­sił kurtkę i ru­szył do zlewu. Wró­ci­łam wzro­kiem na Marka.

– Wiem, że czu­jesz się okrop­nie. Bar­dzo ci współ­czuję, Ma­rek. – Wy­su­nę­łam rękę nad sto­łem. Po­pa­trzył na nią bez prze­ko­na­nia. Całą wiecz­ność póź­niej chwy­cił ją nie­pew­nie w lo­do­wate palce. Ści­snę­łam je. – Ale po­trze­buję two­jej po­mocy. Po­trze­bu­jemy – omio­tłam wzro­kiem po­zo­sta­łych – two­jej po­mocy. Ma­rina, Woj­tek, Da­wid i Syl­wia utknęli w War­sza­wie. Nie mamy z nimi kon­taktu, mo­żemy się tylko do­my­ślać, co z nimi ro­bią. – Prze­łknę­łam. – Je­steś je­dyną osobą, która może mieć ja­kie­kol­wiek po­ję­cie o świe­cie za mu­rem. Czy mo­żesz spró­bo­wać cho­ciaż przyj­rzeć się wspo­mnie­niom i spraw­dzić, czy jest tam coś, co może nam się przy­dać? Żeby ich stam­tąd wy­cią­gnąć? – Po­pa­trzy­łam na niego, chyba zbyt ża­ło­śnie.

Z za­kło­po­ta­niem cof­nął rękę. Wbił wzrok w po­ob­gry­zane pa­znok­cie i skórki.

– Ja… ja, ni-nie wiem… – Nikt nie prze­rwał. Da­li­śmy mu czas na zła­pa­nie wia­tru w ża­gle. Gdy za­milkł, za­pro­po­no­wa­łam:

– Może na po­czą­tek mógł­byś bar­dzo do­kład­nie opi­sać, jak wy­glą­dał cały pro­ces prze­ka­zy­wa­nia so­bie in­for­ma­cji. Wiem, że ope­ro­wa­li­ście ob­ra­zami, ale jak do­kład­nie to wy­glą­dało?

Twarz mu po­ja­śniała. Znał od­po­wiedź. Za­my­ślił się.

– Naj­pro­ściej chyba po­rów­nać to do fo­to­gra­fii. Albo pa­sków filmu z klat­kami scen. Oli­wia wsu­wała mi do mó­zgu po­szcze­gólne klatki, po kilka na każde spo­tka­nie. Za­wsze sta­ran­nie do­bie­rała sceny, tak, żeby prze­ka­zać jak naj­wię­cej za jed­nym za­ma­chem. Zbyt duża ilość scen na raz po­wo­do­wała prze­rwy w kon­tak­cie, a u mnie silne mi­greny. Sta­ra­li­śmy się tego uni­kać… – Po­wieki mu opa­dły. Przez mo­ment my­śla­łam, że przy­snął. W końcu znów spoj­rzał na swoje dło­nie. – Wszyst­kie sceny to nie­ru­chome fo­to­gra­fie. Bez ru­cho­mych ob­ra­zów…

– Wspo­mi­na­łeś kie­dyś, że mu­sisz od­da­lić się od Do­liny na pewną od­le­głość, żeby na­wią­zać z Oli­wią kon­takt. Je­steś – za­wa­ha­łam się – je­steś pe­wien, że to było nie­zbędne?

I wtem pod­niósł na mnie sze­roko roz­warte oczy, a ja już zna­łam od­po­wiedź.

Po­krę­cił głową.

– Nie mam ta­kiej pew­no­ści. Nie po­tra­fię oce­nić. Wiem, kiedy ob­raz albo wspo­mnie­nie nie jest moje, lecz „wtło­czone”, ale nie wiem, kiedy zo­stało wtło­czone. – Po­pa­trzy­li­śmy na niego z kon­ster­na­cją. – Ta­kie sceny są po­kryte le­dwo wi­docz­nym śnie­że­niem. Jak w te­le­wi­zo­rze bez sy­gnału. Te­raz to wi­dzę… – mach­nął ręką koło skroni. – Jakby ktoś za­pa­lił świa­tło…

To­mek za­stu­kał knyk­ciami w stół.

– Sam Or­well by tego le­piej nie wy­my­ślił – mruk­nął po­sęp­nie. Też stra­cił ape­tyt.

– O ile już tego nie ro­bią. – Hala pod­nio­sła fajkę do ust. Pa­lec dru­giej ręki owi­nęła so­bie koń­cówką war­ko­cza. – Wy­obraź­cie so­bie lu­dzi ży­ją­cych w nę­dzy, ubra­nych w ju­towe worki i je­dzą­cych bez­sma­kową kaszkę pro­te­inową. Ma­cie to? Wi­dzi­cie? – Nie cze­kała na po­twier­dze­nie. – A te­raz wy­obraź­cie so­bie, że ci sami lu­dzie są prze­ko­nani, że miesz­ka­jąc w luk­su­so­wych re­zy­den­cjach, po­si­lają się zdrową, smaczną żyw­no­ścią pro­sto z krzaczka. Że mają wszystko, czego im po­trzeba, ży­jąc w ba­raku. – Znów pyk­nęła. Jej opa­no­wa­nie było godne po­dziwu. – Prze­cież to ma­rze­nie każ­dego dyk­ta­tora. Żad­nej roz­róby, żad­nych bun­tów i pro­te­stów. Lu­dzie wszystko mają. Więc po co się bun­to­wać.

– Ktoś już kie­dyś to na­zwał. – Alek od­su­nął się od zlewu i za­jął krze­sło obok mnie. – Ma­trix.

To­mek gwizd­nął prze­cią­gle. Mil­cze­li­śmy dłuż­szą chwilę, tra­wiąc fakty.

– Czy wśród tych wspo­mnień, które dała ci Oli­wia – lub ktoś, kto się pod nią pod­szy­wał, po­my­śla­łam – jest coś, co może nam w ja­ki­kol­wiek spo­sób po­móc w oce­nie sy­tu­acji? Jak prze­do­stać się po kry­jomu do War­szawy, jak tam prze­trwać? Nie py­tam o lu­dzi, tylko o rze­czy z po­zoru nie­istotne…?

Ma­rek ścią­gnął brwi, wę­dru­jąc wzro­kiem po bla­cie. Tak na­prawdę wę­dro­wał po fał­dach wła­snego mó­zgu.

– Więk­szość ob­ra­zów to jej wła­sne od­bi­cia w lu­strze, z róż­nymi kart­kami w ręku. Za­wsze py­tała, co u nas, jak so­bie ra­dzimy, kto z nami jest, czy mie­li­śmy ja­kieś nie­przy­jem­no­ści. Czę­sto py­tała o inne grupy, no­ma­dów, na­stroje…

Alek wy­pro­sto­wał się jak struna.

– Cze­kaj. Je­śli cię o to py­tała, to zna­czy, że nie po­tra­fiła sa­mo­dziel­nie wy­grze­bać tych wspo­mnień z two­jej głowy. – Otwo­rzył jesz­cze sze­rzej oczy. – I nie była z tobą cały czas. Wtedy wie­dzia­łaby o wszyst­kim i wy­ko­rzy­stała cenny czas i ob­razy na zdo­by­cie in­nych in­for­ma­cji.

– Chyba, że ble­fo­wała dla za­cho­wa­nia po­zo­rów… – wtrą­cił To­mek.

– Nie – mruk­nął w za­my­śle­niu Alek. – Za wiele było tych py­tań. To nie wy­gląda na blef.

– Wy­daje mi się – Ma­rek od­chrząk­nął – że py­ta­nia były sty­mu­la­cją mo­jego mó­zgu. Za każ­dym ra­zem, gdy od­czy­ty­wa­łem jej py­ta­nie, moje my­śli wę­dro­wały do kon­kret­nych ob­sza­rów, wspo­mnień, które ona wy­ła­py­wała jak na wędce.

– To ma sens. – Hala wstała i za­częła ner­wowo cho­dzić po po­koju. Nie prze­sta­wała kop­cić. Zdą­ży­łam już za­po­mnieć, jak pach­niały wie­czory bez za­pa­chu ty­to­niu uno­szą­cego się w po­wie­trzu. Spoj­rzała na star­szego brata. – A pa­trząc te­raz na cie­bie, my­ślę, że nie tylko ob­razy mo­gła ci wtła­czać, ale i na­stroje.

Wszy­scy sku­pi­li­śmy wzrok na Marku, który skur­czył się w so­bie jesz­cze bar­dziej. Tak, zde­cy­do­wa­nie ktoś wy­jął ko­rek z jego wanny peł­nej ży­cio­wej siły. Z każ­dym ko­lej­nym ob­ja­śnie­niem te­mat prze­sy­ła­nia my­śli i ob­ra­zów sta­wał się mniej cięż­ko­strawny, lecz na­dal po­zo­sta­wały dzie­siątki py­tań bez od­po­wie­dzi.

– Czy oprócz po­koju i od­bi­cia w lu­strze wi­dzia­łeś coś jesz­cze? Spró­buj prze­wer­to­wać te wspo­mnie­nia. Czy był z nią ktoś jesz­cze, choć raz? Ja­kieś od­bi­cie wi­doku za oknem w lu­strze czy lam­pie, ga­zeta le­żąca na ko­mo­dzie…? – Ma­rek nie prze­sta­wał krę­cić głową, aż za­częło mi to dzia­łać na nerwy. Spoj­rza­łam z wy­rzu­tem na Halę. – Czy to moż­liwe, żeby Oli­wia ce­lowo wy­ko­rzy­sty­wała Marka do swo­ich ce­lów bez jego wie­dzy? – Mu­sia­łam za­dać to py­ta­nie, nie­ważne, jak bez­li­to­sne było. Nie zna­łam Oli­wii, a pa­mię­ta­jąc wcze­śniej­sze opo­wie­ści o niej, o tym, jak wspie­rała Ko­ali­cję w po­cząt­ko­wej fa­zie i jak an­ga­żo­wała się w jakże cu­downą ideę współ­cze­snego nie­wol­nic­twa, nie da­rzy­łam jej zbyt­nią sym­pa­tią.

– Za­wsze była bar­dzo am­bitna i zda­rzało się, że wę­dro­wała do celu po tru… – Hala urwała i mu­snęła Marka prze­pra­sza­ją­cym spoj­rze­niem. – Ale byli mał­żeń­stwem zgod­nym, ko­cha­ją­cym się. To dla nich Oli­wia zo­stała w War­sza­wie, żeby chro­nić Marka i chłop­ców.

– Ale wie­cie to wszystko od Marka, tylko Marka, prawda? – To­mek uniósł brwi i spoj­rzał na mnie zna­cząco. – Wiem, że to za­brzmi bru­tal­nie, ale… – wes­tchnął – Ula i ja je­ste­śmy je­dy­nymi oso­bami, które mogą na to spoj­rzeć obiek­tyw­nie. Nie zdzi­wił­bym się, gdy­by­ście przez te wszyst­kie lata byli pod po­śred­nim wpły­wem Oli­wii, po­przez Marka. I gdyby już na eta­pie wy­pusz­cza­nia was z War­szawy, Oli­wia nie była sobą. Mo­gli ją za­czi­po­wać znacz­nie wcze­śniej, skoro miała ta­kie wpływy, była tak wy­soko…

Cała trójka spoj­rzała na nas z kiep­sko kry­tym prze­ra­że­niem. Po­mału za­czy­nała do nich do­cie­rać skala tego nie­mo­ral­nego pro­ce­deru.

– Po­win­ni­śmy naj­pierw usta­lić, czy to w ogóle była Oli­wia, czy ktoś inny. – To­mek prze­rwał mil­cze­nie. – Nie bar­dzo wiem, jak to zro­bić, ale trzeba się nad tym za­sta­no­wić…

– Ja­kie to ma te­raz zna­cze­nie? – ob­ru­szył się Alek.

– Dla mnie ma. – Głos Marka był ci­chy i do­cho­dził jak z grobu. Al­kowi zro­biło się wstyd za nie­prze­my­ślany ko­men­tarz.

Po­grą­ży­łam się w za­du­mie.

In­for­ma­cje prze­ka­zane przez Marka nie po­pra­wiły na­szej sy­tu­acji ani sy­tu­acji Dzie­wiątki. Wciąż nie mia­łam bla­dego po­ję­cia, jak prze­trwać za mu­rem. Bo że prze­do­stać się za mur umia­łam, to już zo­stało wy­ja­śnione. Pro­blem po­le­gał z prze­ży­ciem we­wnątrz. Mia­łam in­for­ma­cje, które Ma­rek wy­łu­skał z pa­mięci, gdy Ma­rina pro­siła o ja­kie­kol­wiek pod­stawy: za­cho­wa­nie miesz­kań­ców, wa­runki ży­cia, ich wy­gląd. Całą garść in­for­ma­cji bez­u­ży­tecz­nych i nie­wia­ry­god­nych.

I na­gle do mnie do­tarło.

– Ona chciała nas tam zwa­bić – wy­mam­ro­ta­łam onie­miała.

– Co? – Alek po­ło­żył mi rękę na ra­mie­niu.

– Oli­wia. – Aż mnie za­tkało. – Ona chciała tam spro­wa­dzić kon­kret­nie nas, mu­tan­tów…

– My­ślisz, że oni wie­dzą o to­bie…? – Po­czu­łam, że Alek za­ci­snął ner­wowo palce.

Po­krę­ci­łam głową.

– Nie. Nie mo­gli. Oni chcieli spro­wa­dzić ja­kich­kol­wiek mu­tan­tów.

– Może po pro­stu po­trze­bo­wali lu­dzi, któ­rzy prze­trwali w Ede­nie. Chcieli do­wie­dzieć się, jak Eden wy­gląda, ze­brać dane… – Hala wciąż wę­dro­wała po po­koju.

Nie, to też nie pa­so­wało.

– Aku­rat te in­for­ma­cje mo­gli uzy­skać przez Marka. Zdal­nie. Nic prost­szego. – Alek wy­pu­ścił po­wie­trze ze świ­stem i od­chy­lił głowę.

– Wie­dzą już, że Eden to bun­kier pe­łen mu­tan­tów – za­jąk­nął się Ma­rek. – Oli­wia wy­cią­gnęła to ze mnie, pa­mię­tam, jak drą­żyła te­mat…

Lo­do­waty dreszcz prze­biegł mi po ciele.

Je­śli Ko­ali­cja wie­działa o kilku ty­sią­cach mu­tan­tów, mo­gli wy­eks­pe­dio­wać całą ar­mię w celu zli­kwi­do­wa­nia tego jaw­nego nie­bez­pie­czeń­stwa.

– Jezu, tylko cienka li­nia dzieli nas od wojny. – Hala opu­ściła rękę z nie­do­pa­loną fajką. Struga dymu na­dal uno­siła się wo­kół jej nad­garstka.

Ze­rwa­łam się z miej­sca. Od­gar­nę­łam opa­da­jące włosy z czoła.

– Ale dla­czego oni chcieli spro­wa­dzić tam kil­koro mu­tan­tów? Żeby mieć za­kład­ni­ków? Za­bez­pie­cze­nie? Prze­cież na­wet nie wy­cią­gną z ich szpiku nic nad­zwy­czaj­nego. Do­brze wie­dzieli, kim są mu­tanci, znali ich struk­turę DNA, wie­dzieli o nich wszystko, to było wia­dome już przed laty… Dla­tego nikt ich ni­gdy nie ści­gał ce­lowo… – Wy­rzu­ca­łam z sie­bie słowa jak z ka­ra­binu ma­szy­no­wego. Nie ce­lo­wa­łam w ni­kogo kon­kret­nego. Pró­bo­wa­łam przej­rzeć wszel­kie moż­li­wo­ści i zna­leźć tę, która za­ja­rzy mi się w gło­wie naj­ja­śniej. – Dla­czego te­raz tak bar­dzo uła­twili nam drogę…?

– Zbyt głę­boko wni­kasz w ich mo­tywy. – Hala odło­żyła fajkę na stół. – Może chcą zba­dać, jak mu­ta­cja roz­wi­nęła się przez lata. Może, jak mó­wisz, po­trze­bują karty prze­tar­go­wej w kon­tak­cie z Ede­nem. A może zwy­czaj­nie chcą wziąć ich na spytki w spo­sób ła­twiej­szy niż ma­cha­nie za­pi­sa­nymi tek­tur­kami. Każ­demu by w końcu zbrzy­dło.

Moż­liwe. Tylko dla­czego czu­łam pod skórą ten nie­zi­den­ty­fi­ko­wany ro­dzaj pod­świa­do­mego nie­po­koju?

– Hej. – Alek chwy­cił w lo­cie mój nad­gar­stek. Przy­sta­nę­łam. Do­tknię­cie jego cie­płej skóry wy­pło­szyło na chwilę na­pię­cie. – Usiądź.

Usia­dłam. Ode­tchnę­łam głę­boko. Spoj­rza­łam sta­now­czo na Tomka.

– Wi­dzia­łeś, jak bu­dzili się za­czi­po­wani z Osady. Je­steś ab­so­lut­nie pe­wien, że u Marka wi­rus za­dzia­łał pra­wi­dłowo?

– Je­śli w strzy­kawce było to samo co w Ede­nie, to bez wąt­pie­nia.

Prze­nio­słam wzrok na Marka.

– A ty je­steś ab­so­lut­nie pewny, że nie wi­dzisz w gło­wie żad­nych no­wych ob­ra­zów? Że nie czu­jesz ja­kiej­kol­wiek więzi z Oli­wią?

– Tylko tego jed­nego je­stem te­raz pewny – od­parł mar­kot­nie. – Ode­szli­śmy z Al­kiem ka­wa­łek od Do­liny. Żeby spraw­dzić, czy w stan­dar­do­wych miej­scach Oli­wia nie na­wiąże kon­taktu…

– I?

– Nic.

Chyba spo­dzie­wali się, że na ustach wy­kwit­nie mi sze­roki uśmiech, ale ja tylko zmarsz­czy­łam brwi i przy­gry­złam wargę.

– Ula? Chcesz roz­ma­wiać o czymś, o czym Ko­ali­cja nie po­winna wie­dzieć? – szep­nął Alek.

– Nie. – Po­krę­ci­łam głową i po­wio­dłam wzro­kiem po wy­słu­żo­nym bla­cie. Mi­ski z wy­sty­głym gu­la­szem na­dal stały w róż­nych ką­tach stołu. – Chcę wie­dzieć, czy tą drogą uda się z War­szawą sko­mu­ni­ko­wać.

– CO? – Cała czwórka jak na ko­mendę zwró­ciła pełną uwagę ku mnie.

Wsta­łam. Wsa­dzi­łam ręce do kie­szeni dżin­sów. Wy­pro­sto­wa­łam się i ode­tchnę­łam głę­boko. Tak, to był do­bry po­mysł.

– Mu­simy skon­tak­to­wać się z War­szawą. Chcę po­roz­ma­wiać z kimś ze środka.

– Ula – za­czął Alek, lecz sta­now­czym ge­stem ka­za­łam mu za­milk­nąć.

– Nie wie­dzą, kim je­stem, więc nie będą pró­bo­wali mnie zła­pać. Mają już mu­tan­tów spoza muru, więc wię­cej pró­bek im nie po­trzeba. A ja nie chcę wpa­ko­wać się za mur. – Po­krę­ci­łam głową. – Przy­naj­mniej nie od razu. Chcę po­roz­ma­wiać z kimś stam­tąd.

Tak, jak ro­bi­łam to przed laty. Oczami wy­obraźni uj­rza­łam Se­ba­stiana i Syl­we­stra…

– Tylko w ten spo­sób mo­żemy wy­czuć, o co im cho­dzi. A jak po­znamy ich mo­tywy i cele, może uda się zna­leźć coś, za co wy­ku­pimy Dzie­wiątkę – tłu­ma­czy­łam cier­pli­wie.

– To wa­riac­two – mruk­nął Ma­rek.

– Głu­pota – wtrą­ciła trzy gro­sze Hala.

– Nie­od­po­wie­dzial­ność. – Alek nie krył dez­apro­baty, wpa­tru­jąc się we mnie bła­gal­nie. Wie­dział, że jak się uprę, to na­wet jego lo­gika mnie nie prze­kona.

– To je­dyne wyj­ście. Coś mu­simy zro­bić, a na chwilę obecną tylko to nam po­zo­staje. – Spoj­rza­łam na Tomka. – Ju­tro chcia­ła­bym wy­ru­szyć do War­szawy. Obej­rzeć mur na wła­sne oczy, obejść go. Z ukry­cia – do­da­łam, wi­dząc, jak Alek już otwie­rał usta w pro­te­ście. – Chcia­ła­bym, Ma­rek, że­byś po­szedł z nami. Może, jak zo­ba­czysz go na wła­sne oczy, to coś ci za­świta, ja­kieś ob­razy po­wrócą, ja­kieś wspo­mnie­nie sta­nie się żyw­sze. Jedno mnie tylko mar­twi…

– Co? – To­mek prze­cią­gnął się, nie prze­sta­jąc mnie ob­ser­wo­wać.

– Nie chcę zo­sta­wiać Do­liny bez ochrony. Choćby jed­nego… mu­tanta. – Spoj­rza­łam na Halę, spoj­rza­łam na Alka. – Już naj­wyż­sza pora, że­by­ście pod­jęli de­cy­zję. Prę­dzej czy póź­niej bę­dzie­cie po­trze­bo­wać szcze­pionki, a ja wo­la­ła­bym, że­by­śmy mieli to już z głowy. – Zer­k­nę­łam na Halę. – Z tego, co pa­mię­tam, by­łaś ra­czej zde­cy­do­wana?

Hala za­ło­żyła ręce na piersi. Za­my­śliła się.

– Sama nie wiem. By­łam, ale… – Przy­gry­zła wargę. – To musi być już te­raz? Nie mo­żemy za­cze­kać jesz­cze tro­chę?

Pa­trzy­łam raz na nią, raz na Alka.

– Im dłuż­szej zwle­kamy, tym więk­sze szanse, że tra­fi­cie z tym na kiep­ski mo­ment.

– A te­raz jest od­po­wiedni? – mruk­nęła z iro­nią Hala.

– Moż­liwe, że lep­szego nie bę­dzie. – Zer­k­nę­łam na Alka. Uśmiech­nę­łam się ła­god­nie. – To jak?

Długo my­ślał. Wi­dzia­łam ten cały pro­ces już nie raz. W końcu chwy­cił moją rękę. Spoj­rze­li­śmy jed­no­cze­śnie na na­sze sple­cione dło­nie.

– Zro­bimy tak – za­czął. – Obie­cuję ci, że się za­szcze­pię. Nie dziś, nie ju­tro, ale wkrótce. – Wska­zał głową na sio­strę. – Hala de­cy­duje sama za sie­bie. – Ty jed­nak – wpa­trzył się we mnie – za­cze­kasz z wy­ru­sze­niem do War­szawy przy­naj­mniej trzy dni. Dasz nam i so­bie czas na prze­tra­wie­nie no­wych in­for­ma­cji, może ko­muś wpad­nie na myśl coś no­wego. A także – wziął wdech – po­mo­że­cie Mar­kowi przy­go­to­wać się do no­wej… rze­czy­wi­sto­ści. Po­trze­buje wa­szej po­mocy. Jak funk­cjo­no­wać, czego się spo­dzie­wać w pro­ce­sie ewo­lu­cji wła­snego ciała i moż­li­wo­ści, na co po­wi­nien uwa­żać. Po­ćwi­czy­cie z nim sa­mo­obronę.

Uczyć ko­man­dosa wal­czyć? Epic­kie!

– A po­tem wy­ru­szy­cie. Ty i Ma­rek. To­mek z nami zo­sta­nie. No chyba, że któ­reś z nas zde­cy­duje się na szcze­pionkę. Zgo­dzisz się na taki kom­pro­mis? Trzy dni. Daj nam trzy dni.

Wi­dzia­łam ro­snące obu­rze­nie na twa­rzy Tomka, więc tylko rzu­ci­łam mu szyb­kie spoj­rze­nie wy­peł­nione prośbą o za­ufa­nie.

Kom­pro­misy. Coś czego pięć lat temu nie ak­cep­to­wa­łam, a czego na­uczy­łam się od Alka. Był w tym mi­strzem. Cza­sem my­śla­łam, że gdyby nie apo­ka­lipsa i nie­chęć Alka do du­żych miast, mógłby zo­stać cał­kiem wpraw­nym po­li­ty­kiem.

– Do­brze. – Usły­sza­łam swój głos, a w gło­wie roz­sza­lały mi się zna­jome wrza­ski, wprost z ko­ali­cyj­nych wię­zień. Całą do­stępną siłą woli pró­bo­wa­łam je za­głu­szyć. – Do­brze, niech bę­dzie.

ROZ­DZIAŁ 3

Przy­sta­nę­łam pod oknem w swoim po­koju, gdy po­ma­rań­czowy blask przy­krył czubki le­śnego ho­ry­zontu na wscho­dzie Do­liny. Za­trzy­ma­łam się, za­ło­ży­łam ręce na piersi i wbi­łam wzrok w dwie po­sta­cie prze­miesz­cza­jące się po łące w wo­jen­nym tańcu.

To­mek wy­ła­wiał z or­ga­ni­zmu Marka jego nowe moż­li­wo­ści. Od po­łu­dnia nie­prze­rwa­nie sty­mu­lo­wał męż­czy­znę – naj­pierw za­chę­cał do sta­rych, spraw­dzo­nych chwy­tów, lecz w przy­spie­szo­nym wy­da­niu, a na­stęp­nie zu­peł­nie no­wych, opra­co­wy­wa­nych przez lata w Ede­nie. Uczył go, jak się wy­ci­szać, od­ci­nać od se­tek dźwię­ków, jak sku­piać wzrok na jed­nym punk­cie, gdy ruch mró­wek, pta­ków, li­ści na wie­trze roz­pra­szał uwagę. To­mek mógł być wol­niej­szy i mniej zgrabny od wpra­wio­nej w boju Dzie­wiątki, ale jedno trzeba było mu przy­znać: uczył się i za­pa­mię­ty­wał szybka, a także po­tra­fił uczyć in­nych. Był cier­pliwy, ener­giczny, sub­telny. Nie wy­ty­kał błę­dów z kpiną, lecz wy­do­by­wał z ucznia nowe umie­jęt­no­ści w spo­sób wy­ra­fi­no­wany i nie­zwy­kle sku­teczny.

Ma­rek był pry­mu­sem. Po­ły­kał tech­niki i stra­te­gie walki w no­wej dla niego rze­czy­wi­sto­ści. Przy­naj­mniej po trzech dniach ćwi­czeń. Gdy ra­zem z Tom­kiem sta­nęli na­prze­ciwko sie­bie trzy dni wcze­śniej, tego sa­mego dnia, gdy usta­la­li­śmy plan dzia­ła­nia i przy­kle­pa­li­śmy kom­pro­mis, Ma­rek wy­glą­dał jak sie­dem nie­szczęść. Tak samo się czuł i zde­cy­do­wa­nie nie try­skał za­pa­łem do na­uki. Jed­nak To­mek nie od­pusz­czał, cier­pli­wie mo­ty­wu­jąc męż­czy­znę. W Marku ode­zwały się dawne przy­zwy­cza­je­nia i za­in­te­re­so­wa­nia, które bły­ska­wicz­nie wy­peł­niły mu my­śli. Skon­cen­tro­wał się na Tomku, jego ru­chach i opi­su­ją­cych stra­te­gię sło­wach. Po­sępne wspo­mnie­nia na chwilę od­pły­nęły w da­leką głę­binę mó­zgu. Z ulgą za­uwa­ży­łam rów­nież zmiany w ciele Marka. Ćwi­cze­nia mu słu­żyły. Tak jak wcze­śniej stra­cił na wa­dze, tak te­raz szybko ją od­zy­ski­wał. Na po­licz­kach po­ja­wiły się na po­wrót ru­mieńce, a we wcze­śniej przy­ga­szo­nych oczach – błysk. Zrzu­ci­łam to głów­nie na karb mu­ta­cji. Szcze­pionka go uzdra­wiała. Ro­biła swoje.

Wy­chy­li­łam głowę za okno, za­trzy­mu­jąc wzrok na Hali i Alku. Sie­dzieli na naj­niż­szym szcze­blu drew­nia­nych scho­dów i ga­wę­dzili we­soło. Ob­ser­wo­wali brata i Tomka. Alek jadł pa­pie­rówkę, a Hala py­kała fajkę.

Wcią­gnę­łam głę­boko wil­gotne, wie­czorne po­wie­trze.

Mi­nęły trzy dni, które Alek ugrał w grze zwa­nej kom­pro­mi­sem. Trzy dni, pod­czas któ­rych miała na nas spły­nąć ła­ska z nieba, oświe­ce­nie i olśnie­nie. Po­mysł ide­alny, roz­wią­za­nie per­fek­cyjne. Albo cho­ciaż drobny frag­ment ukła­danki, który prze­chy­liłby szalę na na­szą ko­rzyść. Tego ocze­ki­wał Alek, pro­po­nu­jąc kom­pro­mis.

Żadne olśnie­nie nie nad­pły­nęło. Stary na­daj­nik na ła­wie w po­koju mil­czał upar­cie, w pro­mie­niu kil­ku­na­stu ki­lo­me­trów od Do­liny nie prze­mknął ani je­den czło­wiek, także z Edenu. To­mek i Ma­rek skon­cen­tro­wali się na ćwi­cze­niach, Alek w sku­pie­niu zaj­mo­wał się do­mo­wymi obo­wiąz­kami, któ­rych ni­gdy nie bra­ko­wało, a Hala mu po­ma­gała. Przez całe trzy dni mia­łam wra­że­nie, jakby moi przy­ja­ciele na coś cze­kali, coś nie­za­leż­nego od nich. Żadne z nich nie wró­ciło po­now­nie do roz­mowy o War­sza­wie i Dzie­wiątce – jakby te­mat nie ist­niał.

Już na drugi dzień od pa­mięt­nej dys­ku­sji wie­dzia­łam, że nic się nie zmieni, o ile sami nie za­ini­cju­jemy ak­cji. By­łam prze­ko­nana, że mój po­mysł na­le­żał do tra­fio­nych i na­le­żało go jak naj­szyb­ciej re­ali­zo­wać, my tym­cza­sem mar­no­tra­wi­li­śmy czas. Ja mar­no­tra­wi­łam. Na snu­cie się po Do­li­nie, na wga­pia­nie się w mil­czący na­daj­nik, na ob­ser­wo­wa­nie ja­skó­łek nad łąką. Dość.

Ile czasu po­trze­bo­wa­łam, by pod­jąć de­cy­zję? Ułamka se­kundy. I uła­mek ten trak­to­wa­łam jak oso­bi­ste, pry­watne, tylko do mnie skie­ro­wane olśnie­nie. By­łam pewna, że lep­szego roz­wią­za­nia nie znaj­dziemy. By­łam pewna swego. Jak wtedy, gdy Agnieszka i To­mek cze­kali, aż po­dejmę de­cy­zję, w którą stronę skie­ro­wać na­sze kroki w wiecz­nej tu­łaczce – tak, by omi­nąć za­gro­że­nie.

Do mo­ich uszu do­biegł per­li­sty śmiech Hali. Gę­sia skórka ob­sia­dła mi od­kryte przed­ra­miona. Prze­łknę­łam z tru­dem.

To, że pod­ję­łam de­cy­zję i by­łam świa­doma jej słusz­no­ści, nie zna­czy, że strach mnie nie ob­le­ciał. Na samą myśl o tym, co za­mie­rza­łam zro­bić, kost­nia­łam.

Od­su­nę­łam rękę i spoj­rza­łam w dół. W za­ci­śnię­tej dłoni trzy­ma­łam dwie strzy­kawki z bursz­ty­no­wym pły­nem. Mia­łam inne wyj­ście…? Nie.

– Ktoś musi to w końcu zro­bić – mruk­nę­łam, pod­no­sząc wzrok na łąkę. To­mek i Ma­rek na­dal ćwi­czyli. Nie­ba­wem skoń­czą. Już pora.

Przy­mknę­łam na mo­ment po­wieki, wen­ty­lu­jąc się głę­boko. W my­ślach po­rząd­ko­wa­łam wszyst­kie ele­menty planu: no­tes Lin­colna za­ko­pany w bla­sza­nej skrzynce pod jedną z be­czek na desz­czówkę, przy­go­to­wane dwa ple­caki z żyw­no­ścią i za­pa­so­wymi ubra­niami, cze­ka­jące w po­koju pod łóż­kiem, strzy­kawki w mo­jej dłoni, go­towe do uży­cia. Otwo­rzy­łam oczy. Zer­k­nę­łam jesz­cze raz na schody. Alek i Hala na­dal roz­ma­wiali.

Ru­szy­łam w dół. W wy­peł­nio­nym pół­mro­kiem ko­ry­ta­rzu ma­ja­czyła ci­sza, prze­ry­wana tylko dźwię­kiem trza­ska­ją­cego w ko­minku ognia. Zwol­ni­łam przy ko­mo­dzie i odło­ży­łam tam jedną ze strzy­ka­wek. Po­de­szłam do drzwi. Otwo­rzyły się ze skrzyp­nię­ciem.

Hala i Alek spoj­rzeli za sie­bie. Uj­rzaw­szy mnie, Hala wró­ciła wzro­kiem do Tomka i Marka. Alek po­słał w moją stronę ła­godny uśmiech.

– Coś się stało, Uleczko?

Uśmiech­nę­łam się. Nieco za sztucz­nie, ale nic lep­szego mi nie wy­szło.

– Mogę cię na chwilę pro­sić? – szep­nę­łam i zro­bi­łam nie­zgrabny ruch głową. Nie cze­ka­łam, aż zbie­rze się ze scho­dów. We­szłam z po­wro­tem do domu. Od­wró­ci­łam się ple­cami do drzwi i po­de­szłam do ka­napy. Serce tłu­kło mi się w piersi. Palce za­drżały, gdy zdej­mo­wa­łam z igły ochronną na­kładkę. Wsu­nę­łam ją do kie­szeni dżin­sów. Wy­pro­sto­wa­łam się i zwró­ci­łam przo­dem do wej­ścia. Rękę ze strzy­kawką ukry­łam za ple­cami.

Alek wszedł do środka i za­mknął za sobą drzwi. Pod­szedł do mnie, ni­czego nie po­dej­rze­wa­jąc. Uśmie­chał się we­soło, na­dal roz­ba­wiony żar­tem, który za­ser­wo­wała mu Hala.

– O co cho­dzi? – za­py­tał, wy­cią­ga­jąc rękę w moją stronę i od­gar­nia­jąc mi włosy z po­liczka. – O czym chcia­łaś mó­wić? A może nie mó­wić? – do­dał z fi­glar­nym bły­skiem w oku.