Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść wszechczasów w nowym, pięknym wydaniu!
Londyn, 1886 rok. Spotkanie na zaręczynowym przyjęciu staje się początkiem dramatycznych zdarzeń, które na zawsze dzielą zamożną mieszczańską rodzinę Forsyte'ów, a ich losy przez następne kilkadziesiąt lat śledzimy w trzech tomach tej mistrzowskiej powieści.
Żaden z utworów Johna Galsworthy'ego, laureata literackiej Nagrody Nobla, nie cieszył się taką poczytnością jak "Saga rodu Forsyte'ów". Co decyduje o tym, że ta książka intryguje czytelników do dziś? Krytycy pisali o epickim rozmachu i kronikarskim obiektywizmie, starannie wyważonej narracji, bezstronności i chłodnym dystansie w kreowaniu bohaterów. Zgoda, ale jest jeszcze jeden walor - psychologia. Mistrzowskie operowanie introspekcją, opisy wahań moralnych i uczuciowych, finezyjne wyrażanie stanów wewnętrznych, szczególnie w sytuacjach krańcowych - oto wartości, które decydują o tym, że "Saga rodu Forsyte'ów" brzmi ciągle świeżo i współcześnie.
To one sprawiły, że książka była wielokrotnie ekranizowana, a ostatnia wersja serialu na jej podstawie zainspirowała m.in. twórców "Downton Abbey".
…za jego wybitną sztukę opowiadania, której najwyższą formą jest "Saga rodu Forsyte’'ów".
Uzasadnienie przyznania Johnowi Galsworthy’emu w 1932 r. Literackiej Nagrody Nobla
.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 482
Tytuł oryginału:
THE FORSYTE SAGA
INDIAN SUMMER OF A FORSYTE
IN CHANCERY
Projekt okładki
Maciej Konopka
Redaktor prowadzący
Milena Rachid Chehab
Redakcja
Irma Iwaszko
Korekta
Małgorzata Denys
ISBN 978-83-8169-703-3
Warszawa 2019
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Interludium
Babie lato jednego z Forsyte’ów
I zbyt jest krótki lata czas pogodny
W. Shakespeare, Sonet XVIII,
przeł. Maciej Słomczyński
I
W pierwszej połowie ostatniego dziesięciolecia XIX wieku, pod koniec maja, około szóstej po południu, stary Jolyon Forsyte siedział pod dębem przed tarasem swego domu w Robin Hill. Czekał, aż wygonią go stąd komary przeszkadzające napawać się wspaniałością wieczoru. W brązowej wąskiej ręce o nabrzmiałych niebieskich żyłach trzymał cygaro; paznokcie miał długie, spiczasto obcięte i wypolerowane wedle mody wczesnej ery wiktoriańskiej, kiedy to ostatnim słowem dystynkcji było niczego nie tknąć nawet końcami palców. Stara brązowa panama osłaniała przed blaskiem kłoniącego się ku zachodowi słońca jego sklepione czoło, sumiasty siwy wąs, chude policzki i długą, wąską szczękę. Siedział z nogą założoną na nogę, a cała jego postać tchnęła pogodą i szczególną elegancją starego człowieka, który co dzień rano skrapia wodą kolońską swoją jedwabną chustkę do nosa. U stóp jego leżał pies o wełnistej, brunatno-białej sierści, który mógłby od biedy uchodzić za szpica pomorskiego – pies Baltazar; pierwotna niechęć między nim a starym Jolyonem przeszła z latami we wzajemne przywiązanie. Tuż przy krześle znajdowała się huśtawka, na której siedziała jedna z lalek Holly zwana Głupią Alicją, z korpusem pochylonym do przodu i smutnym noskiem utkwionym w czarnej spódniczce. Zawsze była w niełasce, więc mało ją to obchodziło, jak siedzi. Za dębem gazon opadał tarasami aż ku paprociarni, a dalej, poza tym luksusowym zakątkiem, przechodził w pola ciągnące się w kierunku stawu i zagajnika; na ów „piękny, wprost zdumiewający” krajobraz spoglądał spod tego samego drzewa Swithin Forsyte, kiedy przed pięciu laty przyjechał tu z Ireną, by obejrzeć dom. Stary Jolyon słyszał o tym wyczynie brata – przejażdżce, która stała się sławna na Giełdzie Forsyte’ów. Swithin! A przecież już go nie było, umarł w listopadzie, przeżywszy zaledwie siedemdziesiąt dziewięć lat i budząc na nowo wątpliwość, czy Forsyte’owie będą żyć wiecznie, wątpliwość, która powstała po raz pierwszy przy zgonie ciotki Anny. Umarł! I zostali tylko Jolyon i James, Roger i Mikołaj, Tymoteusz, Jula, Estera i Zuzanna! Stary Jolyon myślał: Osiemdziesiąt pięć lat! A przecież ich nie czuję – wyjąwszy, kiedy przychodzi ten ból.
Zagłębił się we wspomnieniach. Nie czuł ciężaru lat od czasu, gdy przed trzema mniej więcej laty kupił pechowy dom swego bratanka Soamesa tu, w Robin Hill, i w nim osiadł. Odkąd mieszkał na wsi z synem i wnukami – June oraz malcami z drugiego małżeństwa syna, Jollym i Holly, doznawał uczucia, jakby z każdą wiosną stawał się młodszy. Żył tu z dala od rozgwaru Londynu i plotek na Giełdzie Forsyte’ów, wolny od prac w swych zarządach, w rozkosznej atmosferze nieróbstwa i zabawy; nie brakło mu zresztą zajęć, skoro musiał zagospodarowywać i upiększać dom i całą dwudziestoakrową posiadłość oraz spełniać kaprysy Holly i Jolly’ego. Znikły wszelkie powikłania i zgryzoty, nagromadzone w jego sercu podczas przewlekłej i tragicznej sprawy June, Soamesa i jego żony Ireny oraz biednego młodego Bosinneya. Nawet June wyzbyła się nareszcie melancholii – dowodem podróż do Hiszpanii, w którą wybrała się teraz z ojcem i macochą. Dziwna rzecz, zupełny spokój zapanował po ich wyjeździe; błogosławiony spokój, choć wiejący pustką, ponieważ syna nie było w domu. Teraz Jo przynosił ojcu tylko pociechę i radość – kochany chłopiec! Ale kobiety – najlepsze nawet – działają człowiekowi trochę na nerwy, oczywiście, jeśli się ich nie wielbi.
W oddali zakukała kukułka, dziki gołąb gruchał z najbliższego wiązu na skraju pola, a jak prędko rozkwitły stokrotki i jaskry po ostatnich sianokosach! Wiatr też zmienił kierunek i wiał z południo-zachodu – cudowne powietrze, jakie orzeźwiające! Jolyon zsunął kapelusz na czubek głowy i nastawił ku słońcu policzek i brodę. Dziś jakoś pragnął towarzystwa – ładnej twarzy, na którą by mógł patrzeć. Ludzie tak traktowali starych, jakby ci nie mieli żadnych pragnień. I z charakterystyczną dla siebie skłonnością do filozofowania, tak obcą ogółowi Forsyte’ów, rozmyślał: Nigdy się nie ma dość! Nie dziwiłbym się wcale, gdyby człowiek, stojąc jedną nogą w grobie, chciał jeszcze czego!
Tu na wsi, z dala od ciężaru interesów, i jego wnuki, i kwiaty, i drzewa, i ptaki małego jego państewka, nie mówiąc o słońcu, księżycu i gwiazdach nad nimi, wszystko do niego mówiło dniem i nocą: „Otwórz się, Sezamie”. I Sezam się otworzył – a jak szeroko, sam Jolyon, być może, nie wiedział. Zawsze był naprawdę wrażliwy na to, o czym mówiono teraz „Natura”, szczerze, nieomal w sposób religijny; wrażliwy, choć nigdy nie przestał nazywać rzeczy po imieniu: zachodu słońca zachodem słońca, a widoku widokiem – nawet jeśli go najgłębiej wzruszały. Lecz ostatnio odczuwał naturę tak, że sprawiała mu ona ból. Każdego z tych spokojnych, jasnych, coraz dłuższych dni Jolyon wyruszał na spacer; rączka Holly spoczywała w jego ręku, a przed nimi biegł pies Baltazar, rozglądając się pilnie za czymś, czego nigdy nie znajdował. Jolyon patrzył, jak otwierają się pąki róż, zawiązują owoce na porozpinanych na murach gałęziach, jak światło słoneczne ozłaca liście dębowe i młode pędy w zagajniku; śledził, jak nenufary roztulają lśniące kielichy, jak srebrzy się młody łan pszeniczny; słuchał skowronków i szpaków, patrzył, jak krowy aldernejskie żują paszę i z wolna machają podobnymi do pędzli ogonami. I każdego z tych pięknych dni bezmierne umiłowanie tego wszystkiego sprawiało mu trochę bólu, gdyż w głębi serca czuł, iż niewiele mu już pozostało czasu, by się tym cieszyć. Myślał, że nie minie dziesięć, a może nawet pięć lat – wcześniej, nim wygaśnie w nim ta zdolność miłowania – kiedy pewnego dnia utraci cały ów świat. Wydawało mu się to pewnego rodzaju niesprawiedliwością, która rzucała cień na jego życie. Jeżeli po życiu tym następuje inne życie, nie będzie w nim tego, czego on pragnie: ani Robin Hill, ani kwiatów i ptaków, ani ładnych twarzy – zbyt mało ich miał nawet teraz dokoła siebie! W miarę upływu lat wzrosła jego odraza do wszelkiego mydlenia oczu; wyzbył się od dawna ortodoksyjnych poglądów, podobnie jak bokobrodów, które nosił w latach sześćdziesiątych po prostu jako objaw bujności temperamentu; zachował szacunek dla trzech tylko rzeczy: piękna, uczciwości i poczucia własności, największą wagę przywiązując teraz do piękna. Zawsze prowadził szeroko rozgałęzione interesy i oczywiście mógł wciąż jeszcze czytać „Timesa”, lecz zawsze był gotów go złożyć, gdy usłyszał śpiewającego kosa. Uczciwość i własność – czemuś były nużące; kosy i zachody słońca nigdy go nie nużyły, tylko przejmowały niepokojącym uczuciem, że nigdy ich nie będzie miał dosyć.
Zapatrzonemu w cichą promienność przedwieczerza i w małe złociste i białe kwiatki na gazonie przyszło na myśl, że ta pogoda jest podobna do muzyki z Orfeusza, której słuchał niedawno w Covent Garden. Piękna opera, niepodobna do Meyerbeera, niezupełnie nawet do Mozarta, ale w swoim rodzaju może nawet milsza; coś klasycznego, coś jakby ze Złotego Wieku, czystego i dojrzałego, a Ravogli był „niemal godny dawniejszych czasów” – najwyższa pochwała, jaką Jolyon mógł kogokolwiek obdarzyć. Żal Orfeusza za pięknem, które tracił, za swą miłością schodzącą do Hadesu, jak w życiu miłość i piękno zwykły odchodzić – żal, rozlewny i wibrujący w złotopłynnej muzyce, niepokoił również w tęsknej piękności świata tego wieczoru. Czubkiem kamasza na korkowej podeszwie Jolyon niechcący dotknął żeber psa Baltazara, który obudził się i natychmiast rozpoczął polowanie na pchły; wprawdzie twierdzono, że Baltazar pcheł nie ma, ale nic nie mogło go o tym przekonać. Skończywszy z tym zabiegiem, pies potarł miejsce, które drapał, o łydkę pana, po czym znów się ułożył, oparłszy pysk na niepokojącym go bucie.
I nagle na powierzchnię myśli starego Jolyona wypłynęło wspomnienie – twarz osoby widzianej w operze przed trzema tygodniami – twarz Ireny, żony tego gagatka, jego bratanka Soamesa, tego „posiadacza”! Chociaż Jolyon nie widział Ireny od dnia przyjęcia w starym domu na Stanhope Gate wydanego dla uczczenia nieszczęsnych zaręczyn jego wnuczki June z młodym Bosinneyem, przypomniał ją sobie od razu, gdyż zawsze ją podziwiał – była bardzo piękna. Słyszał, że po śmierci młodego Bosinneya, którego kochanką została w tak oburzających okolicznościach, opuściła natychmiast Soamesa. Bóg raczy wiedzieć, co się od tego czasu z nią działo. Zarys jej twarzy widzianej z profilu w rzędzie krzeseł przed nim był dla Jolyona dosłownie jedynym w ciągu tych trzech lat znakiem, że Irena jeszcze żyje. Nikt nigdy o niej nie wspominał. A jednak Jo powiedział raz o niej coś, co ojca wzburzyło do głębi. Chłopak widocznie dowiedział się o tym od Jerzego Forsyte’a, który widział Bosinneya we mgle w owym dniu, kiedy został przejechany; w świetle tej wiadomości rozpacz młodzieńca stawała się zupełnie zrozumiała. Wiadomość dotyczyła pewnego postępku Soamesa w stosunku do żony – oburzającego postępku! Jo widział ją także tego popołudnia, kiedy już rozeszła się wieść o śmierci Bosinneya, widział przez jedną chwilę, a wedle jego słów, które na zawsze wryły się Jolyonowi w pamięć, wyglądała jak „błędna i nieprzytomna”. Nazajutrz June pojechała do Soamesów – stłumiła swoje uczucia i pojechała. Od zapłakanej służącej dowiedziała się, że jej pani wymknęła się w nocy z domu i znikła. Naprawdę tragiczna historia! Jedno w tym wszystkim nie ulegało wątpliwości: Soames nigdy nie zdołał ponownie zawładnąć Ireną. Zamieszkał w Brighton i dojeżdżał do miasta – dobrze mu tak, temu „posiadaczowi”! Bo kiedy raz stary Jolyon powziął do kogoś antypatię, jak w tym wypadku do swego bratanka – to już na zawsze. Dobrze pamiętał, z jakim uczuciem ulgi posłyszał o zniknięciu Ireny; nie do zniesienia była dlań myśl, że jest uwięziona w tym domu, do którego – w dniu, gdy Jo tam ją zobaczył – musiała wrócić, przeczytawszy na ulicy o „tragicznej śmierci architekta”, wrócić na chwilę, jak ranne zwierzę wraca do swego legowiska. Owego wieczoru w teatrze twarz jej zrobiła na Jolyonie szczególne wrażenie – piękniejsza od tej, którą zachował w pamięci, przypominała maskę, pod którą coś się ukrywa. Była jeszcze młodą kobietą, mogła mieć ze dwadzieścia osiem lat. Ach, cóż! Prawdopodobnie ma teraz innego kochanka. Lecz na tę perwersyjną myśl – gdyż mężatki nie powinny nigdy kochać, nawet raz to za wiele – stopa jego drgnęła, a wraz z nią i głowa psa Baltazara. Mądre zwierzę wstało i spojrzało staremu Jolyonowi w oczy. „Na spacer?” – zdawało się pytać, a stary Jolyon odpowiedział:
– Chodź, stary przyjacielu!
Powoli, jak to było ich zwyczajem, przeszli wśród konstelacji jaskrów i stokrotek i znaleźli się wśród paproci. Zakątek ten, w którym mało co rosło dotychczas, był celowo obniżony poniżej poziomu trawnika, a dalej wznosił się do poziomu innego trawnika, tak by wywołać wrażenie nieregularności, ważne w sztuce ogrodniczej. Obfitujący w kamienie teren paprociarni stanowił ulubione miejsce harców psa Baltazara, który czasem znajdował tam krety. Stary Jolyon umyślnie chadzał tamtędy, bo choć w zakątku tym nie było jeszcze ładnie, chciał do tego doprowadzić. Muszę ściągnąć tu Varra – myślał nieraz – by się temu przyjrzał; zna się lepiej od Beecha. Gdyż rośliny, jak domy i jak ludzkie dolegliwości, wymagają rady najlepszego eksperta. Paprociarnię zamieszkiwały liczne ślimaki. Spacerując z wnuczętami, Jolyon zwykł im wskazywać ślimaka i opowiadać historię o chłopczyku, który prosił: „Ślimak, ślimak, pokaż rogi, dam ci sera na pierogi”. A na pytanie dzieci, czy ślimaki naprawdę jedzą pierogi, Jolyon mrugał filuternie.
Wyszedłszy spośród paproci, otworzył furtkę w żywopłocie wiodącą na najbliższą łąkę, szeroką, wolną przestrzeń o charakterze parkowym, pośród której widniał otoczony ceglanym murem ogród warzywny. Stary Jolyon ominął tę drogę, nie mając w danej chwili ochoty nią iść, i ruszył zboczem wzgórza ku stawowi. Baltazar, który schwytał tu już niejednego szczura wodnego, kręcił się przed panem w sposób charakterystyczny dla starego psa odbywającego co dzień ten sam spacer. Doszedłszy do samego brzegu, stary Jolyon stanął, przypatrując się lilii wodnej, która rozkwitła od wczoraj; chciałby ją nazajutrz pokazać Holly, kiedy „jego maleńka, słodka dziewczynka” przyjdzie do siebie po tym pomidorze, który zjadła na drugie śniadanie – cały jej organizm jest taki delikatny. Teraz, kiedy Jolly poszedł do szkoły – był to pierwszy rok jego nauki – Holly trzymała się dziadka prawie cały dzień i strasznie mu jej dziś brakowało. Poczuł także ten ból, który często mu teraz dokuczał, to lekkie ciągnięcie w lewym boku. Spojrzał za siebie na wzgórze. Naprawdę, temu biedakowi, młodemu Bosinneyowi, niezwykle ten dom się udał; wybiłby się na pewno, gdyby żył! A gdzie jest teraz? Być może wciąż tu się błąka, nawiedzając miejsce swej ostatniej budowy, scenę swej tragicznej miłości. A może duch Filipa Bosinneya rozpłynął się we wszechświecie? Któż to mógł wiedzieć? Ależ ten pies ubłocił sobie łapy! Jolyon ruszył dalej ku zagajnikowi. Rosły tam zawsze cudowne dzwonki, a on znał miejsca, w których spotykało się je i teraz, podobne do skrawków nieba spadłych w cień między drzewa. Minął wybudowane tu obory i kurniki i podążał wąską ścieżką w gąszcz młodych drzewek, ku jednej z kęp dzwonków. Nagle Baltazar, który znów biegł przodem, zawarczał głucho. Stary Jolyon popchnął go nogą, ale pies nie ruszył się, zajmując całą ścieżkę i nie pozostawiając miejsca na przejście, a sierść jeżyła mu się z wolna wzdłuż wełnistego grzbietu. Czy to na widok warczącego i zjeżonego psa, czy na skutek uczucia, którego często człowiek doznaje w lesie – dość, że Jolyona przeszły ciarki. Potem za zakrętem ścieżki ujrzał stary, mchem porosły zwalony pień, a na nim siedzącą kobietę. Twarz miała odwróconą, lecz zanim zdążył pomyśleć: To prywatne grunta – muszę umieścić tablicę z ostrzeżeniem, że tu chodzić nie wolno! – zwróciła się ku niemu. Wielkie nieba! Twarz, którą widział w operze – kobieta, o której dopiero co myślał! W tym momencie, pełen skłóconych uczuć, zobaczył wszystko za mgłą, jak gdyby była widmem; dziwne wrażenie – może skutek gry światła słonecznego padającego ukośnie na jej szarofiołkową suknię! Ona zaś wstała i czekała z uśmiechem, przechyliwszy głowę nieco na bok. Stary Jolyon pomyślał: Jaka ona ładna! Nie odezwała się ani też on się nie odezwał; z pewnego rodzaju podziwem zdał sobie sprawę, dlaczego ona milczy. Przyszła tu najprawdopodobniej pod urokiem jakiegoś wspomnienia i nie chciała szukać wykrętów ni dawać banalnych wyjaśnień.
– Uważaj, żeby pies nie pobrudził ci płaszcza – powiedział Jolyon. – Ma ubłocone łapy. Pójdź tu, do nogi!
Ale pies Baltazar podbiegł do przybyłej, która pogłaskała go po głowie. Stary Jolyon powiedział szybko:
– Widziałem cię w operze któregoś wieczoru. Tyś mnie nie zauważyła.
– Ależ tak, zauważyłam.
Poczuł subtelne pochlebstwo w tej odpowiedzi, jak gdyby dodała: „Czyż stryja można nie zauważyć?”.
– Wszyscy są w Hiszpanii – dorzucił nagle. – Jestem sam. Pojechałem na operę. Ravogli jest doskonały. Czy widziałaś tę oborę?
W sytuacji tak przesiąkniętej tajemnicą i czymś, co było niemal wzruszeniem, instynktownie skierował kroki ku tej części posiadłości. Irena zaś szła za nim. Postać jej kołysała się z lekka, rzekłbyś, sylwetka z francuskiego żurnalu w najlepszym stylu; miała na sobie szarą suknię o liliowym odcieniu. Dostrzegł kilka srebrnych nitek w jej włosach koloru bursztynu, włosach dziwnych u kobiety o ciemnych oczach i bladokremowej cerze. Szybkie, ukośne spojrzenie tych aksamitnych, brunatnych oczu zmieszało go; zdawało się płynąć z jakiejś głębiny, z daleka, z innego niemal świata, a w każdym razie zdawało się należeć do istoty ludzkiej biorącej niewielki udział w sprawach tego świata. I machinalnie zapytał:
– Gdzie mieszkasz teraz?
– Mam niewielkie mieszkanko w Chelsea.
Nie chciał pytać, co robi, nie chciał słyszeć nic o jej życiu, a jednak wymknęło mu się niewłaściwe słowo:
– Sama?
Skinęła głową. Sprawiło mu to ulgę. I przyszło mu na myśl, że gdyby nie wdało się w to przeznaczenie, ona byłaby panią tego zagajnika pokazującą oborę jemu jako gościowi.
– Wszystkie rasy aldernejskiej – mruknął. – Dają najlepsze mleko. Ta to ładne stworzenie. No, no, Myrtle!
Płowej maści krowa o oczach tak łagodnych i brązowych jak oczy Ireny stała bez ruchu, gdyż upłynęło już wiele godzin od udoju. Patrzyła na nich bokiem błyszczącymi, łagodnymi, cynicznymi oczyma, a z jej szarych warg spływało na słomę wąskie pasmo śliny. Zapach siana, wanilii i amoniaku unosił się w półmroku chłodnej obory; stary Jolyon powiedział:
– Musisz wstąpić do domu i zjeść ze mną obiad. Odeślę cię końmi do miasta.
Zauważył, że zmaga się ze sobą; oczywiście, to rzecz naturalna wobec jej wspomnień. Ale on pragnął jej towarzystwa, chciał widzieć jej piękną twarz, czarującą postać, jej urodę! Był sam całe popołudnie. Być może to pragnienie odbiło się w jego oczach, gdyż odpowiedziała:
– Dziękuję, stryju Jolyonie. Chętnie zostanę.
Zatarł ręce i rzekł:
– Doskonale. A więc chodźmy!
Szli polem pod górę, a przed nimi biegł pies Baltazar. Promienie słońca padały im teraz w twarz niemal poziomo i Jolyon widział nie tylko owe srebrne nitki we włosach Ireny, ale i drobne zmarszczki, na tyle wyraźne, by nadać jej urodzie subtelność kamei – lecz kamei obdarzonej życiem. Poprowadzę ją przez taras, zdecydował. To nie jest dla mnie zwykły gość.
– Co robisz całymi dniami? – spytał.
– Daję lekcje muzyki, poza tym zajmuję się czymś jeszcze.
– Pracujesz! – rzekł stary Jolyon, biorąc lalkę z huśtawki i obciągając jej czarną spódniczkę. – A tu u nas zupełnie inaczej. Ja teraz nic nie robię. Żyję z dnia na dzień. A czym się jeszcze zajmujesz?
– Próbuję pomóc kobietom, które popadły w nieszczęście. – Stary Jolyon nie zrozumiał dobrze.
– W nieszczęście? – powtórzył.
Potem, wzdrygnąwszy się, pojął, co miała na myśli: zupełnie to samo, o czym i on by myślał, gdyby użył tego wyrażenia. Pielęgnować upadłe kobiety Londynu! Co za niesamowite i okropne zajęcie! W końcu ciekawość wzięła górę nad naturalną odrazą i spytał:
– Jak? Co robisz dla nich?
– Niewiele. Nie mam zbywających pieniędzy. Mogę im tylko okazywać współczucie i czasem przynosić jedzenie.
Odruchowo stary Jolyon sięgnął po portmonetkę.
– Jak je odnajdujesz? – spytał pośpiesznie.
– Chodzę do szpitala.
– Do szpitala! Och!
– A najwięcej mnie boli, że prawie wszystkie były na swój sposób piękne.
Stary Jolyon posadził lalkę.
– Piękne! – wykrzyknął. – Ha! Tak! Smutne zajęcie! – I ruszył ku domowi.
Przez oszklone drzwi z zapuszczonymi wciąż jeszcze żaluzjami poprowadził ją do pokoju, w którym zwykł studiować „Timesa” i wielkie płachty periodyków rolniczych z olbrzymimi ilustracjami przedstawiającymi buraki pastewne i tym podobne rośliny; dostarczały one Holly tematów do malowania.
– Obiad będzie za pół godziny. Chciałabyś pewnie umyć ręce. Zaprowadzę cię do pokoju June.
Spostrzegł, że rozgląda się ciekawie; nie wiedział i nie potrafiłby powiedzieć, ile się zmieniło od czasu, kiedy ostatnio odwiedziła ten dom z mężem albo kochankiem, albo może z obydwoma razem. Wszystko to były ciemne sprawy i wolał w to nie wnikać. O tak, wiele się zmieniło! W hallu powiedział:
– Może słyszałaś, że mój syn Jo jest malarzem. Ma dużo smaku. Ja wprawdzie mam inne upodobania, ale pozwoliłem mu robić, co chciał.
Stała bez ruchu, błądząc oczyma po hallu i salonie, gdzie stał fortepian; połączono je w jedną salę o wielkim oknie w suficie, dającym górne światło. Stary Jolyon doznał dziwnego wrażenia. Czy próbowała wywołać kogoś z cieni tej sali, całej utrzymanej w tonach perłowoszarym i srebrzystym? On sam wolałby złoto – i żywsze to, i solidniejsze. Ale Jo miał gust francuski i wnętrze wypadło mroczne, w odcieniu dymu z papierosów, które zawsze palił; gdzieniegdzie tylko odcinały się żywe niebieskie i szkarłatne plamy. Nie, to nie było w guście starego Jolyona. W wyobraźni zawiesił tę przestrzeń owymi arcydziełami w złotych ramach, wyobrażającymi ciszę i dosyt życia; kupował je w czasie, kiedy ceniono przede wszystkim ilość. A teraz gdzież one? Sprzedane za bezcen! To, co sprawiało, że on, jedyny spośród Forsyte’ów, szedł z duchem czasu, pozwoliło mu oprzeć się chęci ich zatrzymania. Ale w gabinecie miał wciąż Holenderskie łodzie rybackie o zachodzie słońca.
Zaczął razem z Ireną wchodzić na schody powoli, gdyż wciąż czuł ból w boku.
– Tam są łazienki – rzekł – i inne wygody. Kazałem je wszystkie wyłożyć kafelkami. Dalej są pokoje dziecinne. A to sypialnie Jo i jego żony. Wszystkie te pokoje łączą się z sobą. Ale ty pewno pamiętasz, prawda?
Irena skinęła głową. Szli dalej, minęli galerię i weszli do dużego pokoju z małym łóżkiem i kilkoma oknami.
– To mój pokój – powiedział. Ściany były pokryte fotografiami dzieci i szkicami akwarelowymi. – To są szkice Jo – dodał niepewnie. – Widok pierwszej klasy. Przy ładnej pogodzie można stąd dojrzeć Wielką Trybunę w Epsom.
Słońce stało teraz nisko, za domem, i ponad „widokiem” zawisł świetlisty tuman, odblask długiego pogodnego dnia. Widać było niewiele budynków, lecz pola i drzewa ciągnęły się – w złotej mgiełce – hen, aż po majaczące w dali wzgórza.
– Kraj przeżywa różne zmiany – rzekł nagle – ale tu będzie tak samo, nawet kiedy i nas już nie stanie. Spójrz na te drozdy – ptaki tu ślicznie śpiewają rankami. Rad jestem, że się wyrwałem z Londynu.
Twarz Ireny rysowała się na tle szyby i Jolyona uderzył jej bolesny wyraz. Jakże pragnąłbym sprawić, by wyglądała na szczęśliwą! – pomyślał. – Ładna twarz, ale smutna!
I biorąc dzbanek z gorącą wodą, wyszedł na korytarz.
– To pokój June – powiedział, otwierając sąsiednie drzwi i stawiając dzbanek. – Powinnaś tu znaleźć wszystko, co ci może być potrzebne. – I zamknąwszy za nią drzwi, wrócił do swego pokoju. Czesząc włosy dużymi hebanowymi szczotkami i zwilżając czoło wodą kolońską, snuł rozmyślania. Zjawiła się w tak dziwnych okolicznościach – było to niby jakieś nawiedzenie, tajemnicze, nawet romantyczne, tak jak gdyby jego pragnienie towarzystwa i piękna zostało spełnione przez… no, przez to, co spełnia tego rodzaju pragnienia. Stojąc przed lustrem, wyprostował wciąż jeszcze nieprzygarbioną postać, musnął szczotkami długie białe wąsy, dotknął brwi wodą kolońską i zadzwonił.
– Zapomniałem uprzedzić, że zaprosiłem na obiad pewną damę. Niech kucharz przygotuje coś lepszego i proszę powiedzieć Beaconowi, żeby na wpół do jedenastej zajechał landem zaprzężonym w parę koni. Odwiezie tę panią do miasta. Czy panna Holly śpi?
Pokojówka przypuszczała, że nie śpi. Stary Jolyon, minąwszy galerię, podkradł się na palcach do dziecinnego pokoju i otworzył drzwi, których zawiasy specjalnie kazał oliwić, aby móc wieczorami wchodzić i wychodzić bezszelestnie.
Ale Holly spała i leżała jak miniaturowa Madonna, jedna z tych, których malarze starej szkoły, ukończywszy obraz, sami nie potrafili odróżnić od Wenus. Jej długie ciemne rzęsy spoczywały na policzkach, na twarzyczce malował się doskonały spokój – widocznie mały organizm funkcjonował znów prawidłowo. I stary Jolyon w półmrocznym pokoju stał, patrząc na nią z uwielbieniem. Tak czarująca, poważna i kochana była ta mała twarzyczka. Więcej niż innym przypadło mu w udziale owej szczęśliwej zdolności życia na nowo w potomstwie. Dzieci były dla niego przyszłym życiem – całym życiem przyszłym, być może, jakiego istnienie dopuszczała pogańska z natury trzeźwość Jolyona. Oto ona, która ma wszystko przed sobą, a jego krew – cząstka jego krwi – płynie w jej drobnych żyłach. Oto ona, jego maleńka towarzyszka, która zjawiła się, aby ją uczynił tak szczęśliwą, jak tylko było w jego mocy, tak by nie zaznała nic prócz miłości. Serce jego wezbrało i wyszedł, tłumiąc skrzyp lakierków. W korytarzu przyszła mu do głowy osobliwa myśl: jakie to dziwne, że dzieci rodzą się tym kobietom, którym Irena, jak wspomniała, pomaga! Kobietom, które wszystkie były kiedyś małymi istotkami, jak śpiące tutaj dziewczątko!
Muszę jej dać czek! – rozważał. – Nie mogę znieść myśli o nich!
Nigdy nie zastanawiał się nad tymi biednymi, usuniętymi poza nawias społeczeństwa istotami; raniłoby to zbyt głęboko jego wysubtelnioną wrażliwość, którą poszanowanie dla prawa własności osłaniało grubą skorupą, raniłoby zbyt boleśnie to, co w nim było najgłębszego – umiłowanie piękna, które nawet teraz jeszcze sprawiało, że serce biło mu mocniej na myśl o spędzeniu wieczoru w towarzystwie pięknej kobiety.
Zszedł na dół po schodach i przez drzwi obrotowe udał się na tyły domu. Tam, w piwnicy, miał białe wino reńskie, wartości co najmniej dwóch funtów butelka, marki Steinberg Cabinet, lepsze od wszelkiego johannisberga, którym się kiedykolwiek delektowano; wino o bukiecie nieporównanym, słodkie jak najsłodsze brzoskwinie – prawdziwy nektar! Wyciągnął butelkę, ujmując ją ostrożnie jak niemowlę, i podniósł pod światło. Widok omszałej, o smukłej szyjce butelki zawierającej płyn barwy miodu dał mu głębokie zadowolenie. Wino miało trzy lata na ustanie się po raz wtóry od czasu przywiezienia z miasta – powinno być doskonałe! Kupił je przed trzydziestu pięciu laty; dzięki Bogu zachował smak i zasługiwał na picie tego wina. Ona je oceni! Na tuzin nie było jednej butelki z kwaśnym posmakiem. Wytarł flaszkę, odkorkował ją własnoręcznie, podniósł do nosa, głęboko wciągnął w nozdrza aromat i ruszył z powrotem do salonu.
Irena stała przy fortepianie. Zdjęła kapelusz i koronkowy szal, odsłaniając złociste włosy i biel karku. Zdaniem starego Jolyona postać jej w szarej sukni ślicznie wyglądała na tle różanego drzewa fortepianu.
Podał jej ramię i uroczyście weszli do sali jadalnej. W pokoju takich rozmiarów, że dwudziestu czterech biesiadników mogło się wygodnie pomieścić, stał teraz mały okrągły stół. Stary Jolyon, gdy pozostał sam, odczuwał przygnębienie na widok wielkiego stołu, kazał go więc usunąć na czas nieobecności syna. Tu, w towarzystwie dwóch naprawdę dobrych kopii Madonn Rafaela, zwykł samotnie jeść obiad. Tego pogodnego lata była to dla niego jedyna posępna godzina dnia. Nigdy nie był żarłokiem jak gruby Swithin, Sylvanus Heythorp albo Anthony Thornworthy, jego kompani z dawniejszych czasów; a jeść obiad samemu pod okiem Madonn stanowiło dlań posępną czynność, z którą załatwiał się prędko, by móc przejść do bardziej subtelnych rozkoszy: kawy i cygar. Ale tego wieczoru co innego! Mrugał do Ireny przez stół i mówił o Włoszech i Szwajcarii, opowiadał o swoich podróżach i innych przeżyciach, o których – ponieważ je znali – przestał wspominać synowi i wnuczce. Nowa słuchaczka była dla niego cenna; nie należał do tych starych ludzi, co powtarzają wciąż w kółko to samo. Sam nużył się prędko brakiem zainteresowania, instynktownie unikał więc nużenia innych, a wrodzona kokieteria w stosunku do wszystkiego, co piękne, nakazywała mu mieć się na baczności szczególnie w stosunkach z kobietami. Pragnął wciągnąć Irenę do rozmowy, ale choć odpowiadała mu półgłosem, uśmiechała się i zdawała interesować tym, co mówił, czuł w niej ową tajemniczą duchową nieobecność, stanowiącą połowę jej uroku. Nie znosił kobiet, które rzucały się człowiekowi na szyję lub strzelały oczyma i mełły jak młyn, ani też tych szorstkich a upartych, które uważały się za wyrocznie i zawsze wszystko najlepiej wiedziały. Jedna tylko cecha pociągała go w kobiecie – urok; a im urok ten był spokojniejszy, tym bardziej mu się podobała. Irena zaś miała urok jakby nieco przymglony, niby popołudniowy blask słoneczny na włoskich górach i dolinach, które tak kochał. Uczucie, że żyła ona, jeśli się tak wyrazić można, odcięta od świata, w klasztornym odosobnieniu, sprawiało również, że wydawała mu się bliższą, dziwnie upragnioną towarzyszką. Mężczyzna bardzo stary, który nie ma już żadnych szans, lubi się czuć zabezpieczony przed współzawodnictwem z młodymi, gdyż wciąż chciałby być pierwszy w sercu piękności. Jolyon pił tedy reńskie wino, śledził każde drgnienie jej ust i czuł się niemal młody. Natomiast pies Baltazar, leżąc, wpatrywał się także w jej usta, pogardzając w swym sercu gadatliwością ludzi, którzy ciągle przerywają obiad po to, by wychylać zielonkawe kielichy pełne złocistego płynu – jego zdaniem tak niesmacznego.
Zapadał zmierzch, gdy wrócili do salonu. Zapaliwszy cygaro, stary Jolyon poprosił:
– Zagraj mi Chopina.
Po cygarach, które mężczyźni palą, i po kompozytorach, których lubią, poznasz, z jakiej substancji są ich dusze. Stary Jolyon nie znosił mocnych cygar ani muzyki Wagnera. Lubił Beethovena i Mozarta, Händla i Glucka, Schumanna i – z niewytłumaczonych przyczyn – opery Meyerbeera; ale w ostatnich latach uwiódł go Chopin, a spośród malarzy Botticelli. Zdawał sobie sprawę, że ulegając tym upodobaniom, odstępuje od ustalonych wartości Złotego Wieku. Była to inna poezja, nie ta, jaką zawierały dzieła Miltona, Byrona czy Tennysona, Rafaela czy Tycjana, Mozarta czy Beethovena. Ukryta jak gdyby za zasłoną, poezja ich nie uderzała w człowieka wręcz, lecz wkradała się w duszę cichaczem, przewracała ją całą na nice i sprawiała, że topniało w nim serce. I nigdy nie będąc pewien, czy wychodzi mu to na zdrowie, Jolyon nie dbał o to wcale, póki mógł podziwiać obrazy jednego i słuchać muzyki drugiego.
Irena siadła przy fortepianie, pod lampą elektryczną osłoniętą udrapowaną perłowoszarą materią, a stary Jolyon zagłębił się w fotelu, skąd mógł ją widzieć, założył nogę na nogę i z wolna puszczał dym z cygara. Siedziała przez chwilę z palcami na klawiszach, namyślając się widocznie, co mu zagrać. Potem zaczęła grać, a w starym Jolyonie zbudziło się jakieś pełne smutku zadowolenie, zupełnie różne od wszystkiego na świecie. Zapadł powoli w trans przerywany tylko ruchami ręki, od czasu do czasu wyjmującej i wkładającej z powrotem do ust cygaro. Oto ona – Irena; wino płynie w jego żyłach, zapach tytoniu unosi się dokoła. Ale jest również świat zalany to blaskami słońca, to znów księżycową poświatą, i stawy z sylwetkami stojących nad nimi bocianów, i błękitniejące na brzegu drzewa, na których jarzą się kiście róż koloru czerwonego wina, i pola lawendowe, gdzie pasą się mlecznobiałe krowy; i pogrążona w cieniu kobieta o ciemnych oczach i białym karku uśmiecha się, wyciągając ramiona; a przez powietrze, co było niby muzyka, leciała spadająca gwiazda, aż nabiła się na róg krowy. Jolyon otworzył oczy. Piękny utwór – i ona gra dobrze – ma uderzenie anioła! I znów zamknął oczy. Czuł się cudownie smutny i szczęśliwy, jakby stał pod lipą osypaną miodnym kwieciem. Nie chce przeżywać własnego życia na nowo, tylko stać tam, pod lipą, i grzać się w blaskach uśmiechniętych kobiecych oczu, i wdychać cudowną woń! Nagle cofnął gwałtownie rękę, którą pies Baltazar, wspiąwszy się, polizał.
– Przepiękne! – rzekł. – Graj jeszcze, jeszcze Chopina!
Zaczęła znów grać. Tym razem uderzyło go podobieństwo między nią a Chopinem. Kołysanie, które zauważył w jej chodzie, brzmiało również w jej grze, a wybrany przez nią nokturn przypominał miękką ciemność jej oczu i lśnienie włosów, na które jak gdyby padła poświata złocistego księżyca. Uwodzicielka, tak, ale nic nie było w niej z Dalili, ani w niej, ani w tej muzyce. Długa, błękitna spirala unosiła się powoli z cygara, rozsnuwała w powietrzu i nikła.
Tak i my się spalamy! – pomyślał. – A potem nie ma już piękna! Nie ma nic!
Irena znów przestała grać.
– Może zagrać co Glucka? Miał zwyczaj komponować w zalanym słońcem ogrodzie, z butelką reńskiego wina pod ręką.
– Ach, dobrze. Niech będzie Orfeusz.
Dokoła Jolyona słały się pola złotych i srebrnych kwiatów, białe postacie kołysały się w słońcu, barwne ptaki fruwały tu i ówdzie. Wszystko dokoła dyszało latem. Senne fale słodyczy i żalu zalewały mu duszę. Trochę popiołu z cygara osypało się i wyjąwszy jedwabną chustkę, by go strzepnąć, odetchnął zmieszanym zapachem tytoniu i wody kolońskiej.
Ach! – pomyślał. – Babie lato… I nic więcej!
Po czym powiedział:
– Nie zagrałaś mi Che faro1.
Nie odpowiedziała, nie drgnęła nawet. Zdał sobie sprawę, że coś się stało – że coś nią do głębi wstrząsnęło. Nagle zobaczył, że wstaje i odwraca się, i przeszył go wyrzut sumienia. Jak mógł być taki gruboskórny! Oczywiście i ona – jak ów Orfeusz – i ona również szukała swego utraconego kochanka w krainie wspomnień! Wzburzony wstał z fotela i nieśmiało zbliżył się ku niej. Stała teraz pod wielkim oknem w drugim końcu salonu, ręce miała złożone na piersiach. Jolyon mógł dojrzeć tylko zarys jej bardzo bladego policzka. Głęboko przejęty wyszeptał:
– Cicho, cicho, kochanie!
Słowa te wymknęły mu się zupełnie odruchowo, gdyż używał ich zawsze, pocieszając Holly, kiedy miała jakieś zmartwienie; podziałały jednak natychmiast i wprost fatalnie. Irena podniosła ręce do oczu, ukryła twarz w dłoniach i zapłakała.
Stary Jolyon stał, patrząc na nią głęboko zapadłymi starczymi oczyma. Palący wstyd, którym zdawał się ją przejmować ten objaw słabości, będący w takim kontraście z jej zwykłym opanowaniem i spokojem, pozwalał przypuszczać, że nigdy dotychczas nie pozwoliła sobie na okazanie bólu w czyjejkolwiek obecności.
– Cicho, cicho… Cicho, cicho! – szeptał i wyciągnąwszy rękę, dotknął jej z szacunkiem.
Odwróciła się i oparła na jego piersi ręce; twarz miała wciąż ukrytą w dłoniach. Stary Jolyon stał bez ruchu, nie cofając z jej ramienia swojej chudej dłoni. Niech się wypłacze – to jej dobrze zrobi! A pies Baltazar, zdumiony, przysiadł, przyglądając się im.
Okno było wciąż otwarte i story niezasunięte, tak że ostatnie blaski dnia mieszały się ze słabym światłem lampy. Z zewnątrz napływał zapach świeżo skoszonej trawy. Doświadczenie długiego życia doradziło staremu Jolyonowi, by milczał. Nawet najserdeczniejszy ból w końcu spłynie ze łzami. Tylko czas leczy smutek – czas, który widzi, jak kolejno mija każdy ból, każde wzruszenie; czas, który niesie odpoczynek. Przyszedł mu na myśl werset: „Jako spragniony jeleń łaknie rzeźwości fal rzecznych” – ale słowa te nie miały tu zastosowania. Potem, czując zapach fiołków, zmiarkował, że Irena ociera łzy. Wyciągnął szyję, przycisnął wąsy do jej czoła i uczuł, że całym jej ciałem wstrząsa drżenie, jak drży drzewo otrząsające się z kropel deszczu. Podniosła jego rękę do ust, jakby mówiąc: „Już przeszło! Wybacz mi!”.
Pocałunek jej napełnił go dziwną radością. Poprowadził Irenę z powrotem na poprzednio zajmowane miejsce. A pies Baltazar, dążąc za nimi krok w krok, złożył u jej stóp kość z obiadowego sznycla.
Pragnąc jak najprędzej zatrzeć w pamięci Ireny to wzruszenie, uznał za najwłaściwsze zająć uwagę gościa porcelaną. Przechodząc więc powoli od gablotki do gablotki, wyjmował kolejno nabytki z Drezna, Lowestoft oraz Chelsea i obracał je na wszystkie strony chudymi, pokrytymi siecią żył rękoma, których z lekka plamista skóra świadczyła o posuniętym wieku.
– Kupiłem to u Jobsona – mówił. – Kosztowało trzydzieści funtów. To bardzo stara rzecz. Ten pies rozciąga kości po całym domu. Wazkę okrętową wyłowiłem, kiedy zbiory tego starego utracjusza markiza poszły pod młotek. Ale ty pewnie tego nie pamiętasz. Tu mam ładny okaz z Chelsea. A to, jak ci się zdaje, co to może być?
I był rad, gdyż czuł, że ona, która ma tyle dobrego smaku, interesuje się naprawdę jego zbiorami, a nie ma lepszego środka na uspokojenie nerwów niż wątpliwej autentyczności porcelana.
Kiedy wreszcie dał się słyszeć zgrzyt kół powozu, Jolyon rzekł:
– Musisz tu znów przyjechać. Przyjedź na lunch, wtedy będę ci mógł pokazać wszystko przy świetle dziennym i zobaczysz moją małą, słodką dzieweczkę – kochane dziecko. Ten pies polubił cię od razu.
Baltazar bowiem, czując, że Irena ma odjechać, ocierał się o jej nogę. Odprowadzając Irenę na ganek, Jolyon powiedział:
– Będziesz na miejscu w godzinę i kwadrans. Weź to dla twoich protégées2 – i wsunął jej w rękę czek na pięćdziesiąt funtów. Zobaczył, jak oczy jej rozbłysły, usłyszał szept: „Och, stryju Jolyonie!”, i serce jego zabiło prawdziwą radością. Oznaczało to pewne wsparcie dla jednej lub paru biedaczek, a jednocześnie zapowiedź, że ona przyjedzie tu znowu. Raz jeszcze podał jej rękę przez okno powozu. Powóz ruszył. Jolyon stał, patrząc na księżyc i cienie drzew, i myślał: Jaka piękna noc! Ona!…
1Che faro – Co pocznę.
2Protégées – podopieczne.
II
Dwa dni deszczu i ustaliła się ciepła, słoneczna, prawdziwie letnia pogoda. Stary Jolyon spacerował i gawędził z Holly. Najpierw trzymał się prościej i czuł się pełen nowej energii, potem stał się niespokojny. Prawie każdego popołudnia szli do zagajnika i wędrowali aż do zwalonego pnia. Ba, nie ma jej tutaj! – myślał. Naturalnie, że nie ma! I czuł się zaraz słabszy, i powłóczył nogą, idąc pod górę ku domowi, i przyciskał ręką lewy bok. Od czasu do czasu łapał się na myśli: Czy ona tu była, czy też mi się to tylko śniło? – i patrzył przed siebie, a pies Baltazar wpatrywał się w niego. Na pewno nie przyjedzie już po raz drugi! Otworzył listy z Hiszpanii z mniejszym zainteresowaniem. Nie powrócą przed lipcem; rzecz dziwna, nie przejął się tym. Co dzień przy obiedzie zwracał oczy ku miejscu, gdzie Irena siedziała, i wpatrywał się w nie przenikliwie. Nie było jej tam, więc znów odwracał oczy.
Siódmego dnia po jej wizycie pomyślał: Muszę pojechać do miasta i kupić sobie buty. Zawołał Beacona i kazał zakładać konie. Między Putney a Hyde Park przyszło mu do głowy: Mógłbym równie dobrze pojechać do Chelsea i ją odwiedzić. Wychylił się i rzucił stangretowi:
– Proszę mnie zawieźć tam, gdzie wysiadła owa dama.
Stangret odwrócił się na koźle, ukazując swą szeroką czerwoną twarz, z jego jędrnych warg padło pytanie:
– Dama szaro ubrana, jaśnie panie?
– Tak, dama szaro ubrana!
Czy były jakie inne damy? Cóż za bałwan!
Powóz zajechał przed mały trzypiętrowy dom, stojący trochę dalej od brzegu rzeki. Okiem praktyka stary Jolyon ocenił, iż mieszkania w tym domu muszą być tanie. Chyba około sześćdziesięciu funtów rocznie, osądził. Wszedł i poszukał spisu lokatorów. Nazwiska Forsyte nie znalazł, ale obok słów „Pierwsze piętro, mieszkanie C” widniało: „Pani Irena Heron”. Aha! Powróciła do swego panieńskiego nazwiska! To mu się spodobało – sam nie wiedział dlaczego. Wchodził po schodach powoli, czując znów ból w lewym boku. Nim zadzwonił, postał chwilę przed drzwiami, czekając, aż przejdzie uczucie ucisku i bicie serca. A jeśli jej nie zastanie w domu? Będzie kupował buty. Miła perspektywa! Po co mu buty w jego wieku? Nie mógł zedrzeć tych, które miał.
– Czy pani w domu?
– Tak, proszę pana.
– Proszę powiedzieć, że przyszedł pan Jolyon Forsyte.
– Dobrze, proszę pana, pan pozwoli tędy.
Stary Jolyon, prowadzony przez bardzo młodą służącą – nie mogła mieć więcej niż szesnaście lat – wszedł do bardzo małego saloniku z zapuszczonymi żaluzjami w oknach. Stało tam małe pianino, poza tym prawie nic; tylko nieokreślony, delikatny zapach unosił się w powietrzu i dobry smak bił z każdego najdrobniejszego szczegółu. Jolyon stał pośrodku pokoju z cylindrem w ręku i myślał: Źle jej się musi powodzić! W lustrze nad kominkiem zobaczył swoje odbicie. Staro wygląda, ani słowa! Usłyszał szelest i odwrócił się. Stała przy nim tak blisko, że wąsami niemal muskał jej czoło u nasady przetykanych srebrnymi nitkami włosów.
– Przyjechałem do miasta – rzekł. – Przyszło mi na myśl, by wstąpić do ciebie i dowiedzieć się, jak się czujesz po wycieczce na wieś.
Widząc, że Irena się uśmiecha, doznał nagle wielkiej ulgi. Była mu chyba naprawdę rada.
– Może włożysz kapelusz, to pojedziemy na spacer do Parku?
Ale gdy poszła włożyć kapelusz, zasępił się. Do Parku! A James i Emilia! Mikołajowa lub kto inny z jego kochanej rodzinki znajdzie się tam niezawodnie, paradują przecież ciągle po Parku! A potem będą strzępili sobie języki, opowiadając na wszystkie strony, że go widzieli z Ireną. Lepiej nie! Wcale nie ma ochoty wskrzeszać ech przeszłości na Giełdzie Forsyte’ów. Zdjął biały włos z wyłogu zapiętego pod szyją tużurka, musnął ręką policzki, wąsy i kwadratową szczękę. Czuł, że policzki ma bardzo zapadłe. To prawda, nie jadał wiele ostatnimi czasy – musi poprosić tego nieznośnego zarozumialca, który leczy Holly, by mu zapisał coś na wzmocnienie. Ale oto Irena już wróciła, a kiedy wsiedli do powozu, powiedział:
– Może lepiej pojedziemy i usiądziemy w Kensington Gardens? – I dodał, mrużąc porozumiewawczo oko: – Nie będzie tam tego paradowania na pokaz – jakby mogła wiedzieć, co ma na myśli.
Wysiadłszy z powozu, udali się do nieuczęszczanych części parku i ruszyli spacerkiem ku wodzie.
– Powróciłaś do panieńskiego nazwiska – powiedział. – To mnie nie razi.
Wsunęła mu rękę pod ramię.
– Czy June przebaczyła mi, stryju Jolyonie?
Odpowiedział łagodnie:
– Tak… tak. Naturalnie, czemuż by nie!
– A stryj?
– Ja? Przebaczyłem ci od razu, gdy przekonałem się, jak sprawa naprawdę wygląda. – I może było tak rzeczywiście. Jolyon skłonny był zawsze przebaczać temu, co piękne.
Wyrwało się jej głębokie westchnienie.
– Ja nigdy nie żałowałam… Nie mogłam. Czy stryj kochał kiedy bardzo mocno, stryju Jolyonie?
Na to dziwne pytanie stary Jolyon zapatrzył się w przestrzeń. Czy kochał? Nie przypominał sobie. Nie chciał jednak przyznać się do tego owej młodej kobiecie, której ręka spoczywała na jego ramieniu, kobiecie, której życie jakby zastygło w kręgu wspomnień o tragicznej miłości. I pomyślał: Gdybym spotkał ciebie, kiedy byłem młody, no!… Pewno i ja straciłbym dla ciebie głowę! I szukał jakiegoś ogólnika, jakiejś wymijającej odpowiedzi.
– Miłość to dziwaczna rzecz – stwierdził. – Często bywa niebezpieczna. To Grecy zrobili z niej boginię, prawda? Sądzę, że mieli rację, ale oni żyli w Złotym Wieku.
– Fil ich uwielbiał.
Fil! Słowo to wstrząsnęło nim, gdyż nagle – z właściwą mu zdolnością przejrzenia na wskroś sytuacji – zrozumiał, dlaczego ona lubi jego towarzystwo. Chce mówić z nim o swym kochanku! Ba! Jeśli to jej tylko może sprawić przyjemność! I odparł:
– Ach tak! Zdaje mi się, że miał w sobie coś z rzeźbiarza.
– Tak. Był rozmiłowany w równowadze i symetrii. Cenił Greków za to, że tak całym sercem byli oddani sztuce.
Równowaga! Chłopak nie miał w sobie za grosz równowagi, jeśli dobrze pamięta. Co zaś do symetrii – był nieźle zbudowany, to prawda; ale te jego dziwne oczy i wydatne kości policzkowe… Symetria?
– Stryj także jest ze Złotego Wieku, stryju Jolyonie.
Stary Jolyon spojrzał na nią. Czy kpi sobie z niego? Nie, oczy jej były miękkie, aksamitne. Czy chce mu pochlebić? Jeśli tak, to dlaczego? Cóż jej mogło zależeć na tak starym jak on człowieku?
– Fil tak myślał. Mówił mi nieraz: „Ale ja nie potrafię powiedzieć mu, że go podziwiam”.
Aha! Ona znów swoje. Wciąż wraca do zmarłego kochanka. Pragnie o nim mówić! I przycisnął jej ramię, przyjmując te wspomnienia na poły z niechęcią, na poły z wdzięcznością, gdyż zdawał sobie sprawę, że stanowią mocne, łączące ich ogniwo.
– Był bardzo utalentowanym młodym człowiekiem – bąknął. – Ależ upał! Ostatnio jestem wrażliwy na gorąco. Siądźmy tutaj.
Zajęli dwa krzesła pod drzewem orzechowym, którego szerokie liście zakrywały ich przed promienną i pełną spokoju światłością popołudnia. Jak przyjemnie tak siedzieć, obserwować Irenę i czuć, że ona lubi z nim przebywać. I chcąc, jeśli to możliwe, wzmocnić tę sympatię, powiedział:
– Zdaje mi się, że znałaś go ze strony, od której ja nie miałem sposobności go poznać. Dojrzałaś w nim to, co w nim było najlepszego. Jego poglądy na sztukę były dla mnie cokolwiek… nowe. – Jolyon ugryzł się w język, aby nie powiedzieć: „dziwaczne”.
– Tak. Ale on mówił, że stryj ma prawdziwe poczucie piękna.
Stary Jolyon pomyślał: Bajki, ale odpowiedział, mrużąc oko:
– Ba, muszę je mieć, skoro tu siedzę z tobą.
Była czarująca, gdy się tak uśmiechała oczyma!
– Mówił, że stryj należy do osób mających serce, które się nigdy nie starzeje. Fil był naprawdę przenikliwy.
Nie dał się ani odrobinę otumanić tym dobywanym z przeszłości pochlebstwem, którego źródłem była chęć mówienia o zmarłym kochanku, a jednak czuł się ujęty tym komplementem, ponieważ widok Ireny miły był jego oczom, a ona sama miła jego sercu, które – to prawda! – wcale się nie zestarzało. Lecz czy nie stało się tak dlatego, że – w przeciwieństwie do niej samej i jej zmarłego kochanka – nigdy nie szalał z miłości, zawsze zachowywał równowagę wewnętrzną i poczucie symetrii? Ba! Dzięki temu mając osiemdziesiąt pięć lat, mógł podziwiać piękno. I myślał: Gdybym był malarzem albo rzeźbiarzem! Ale ja jestem starcem. Trzeba używać świata, póki służą lata.
Trzymająca się pod rękę para przeszła po murawie tuż za kręgiem cienia rzucanego przez drzewo, pod którym siedzieli. Słońce z całym okrucieństwem oświecało blade, zmięte, niechlujne młode twarze.
– Jaka z nas brzydka rasa! – rzekł nagle stary Jolyon. – Zdumiewa mnie, gdy widzę, jak miłość triumfuje nad takimi jak ci tutaj.
– Miłość triumfuje nad wszystkim!
– Tak myślą młodzi – mruknął.
– Miłość nie zna wieku, granic ani śmierci.
Z falującymi piersiami, z żarem na bladej twarzy i wielkimi, ciemnymi, aksamitnymi oczyma przypominała Wenus, Wenus żywą! Ale ten wybryk myśli wywołał natychmiastową reakcję i Jolyon, mrugnąwszy okiem, rzekł:
– Hm, gdyby nie była bezgraniczna, nie warto by nam się było rodzić, bo, do licha, niejedno trzeba znieść na tym świecie.
Zdjąwszy cylinder, otarł go rękawem. Od tego wielkiego, niezgrabnego nakrycia głowy pociło mu się czoło. Ostatnimi czasy krew często uderzała mu do głowy. Tak, tak, obieg krwi szwankuje; już nie to, co za młodu.
Irena siedziała, patrząc wciąż prosto przed siebie, i nagle wyszeptała:
– To dziwne, że ja żyję.
Przyszły mu na myśl słowa Jo: „błędna i nieprzytomna”.
– Ach! – rzekł. – Mój syn widział cię przez chwilę… tamtego dnia.
– To był syn stryja? Usłyszałam jakiś głos w hallu, myślałam przez moment, że to Fil.
Stary Jolyon spostrzegł, że usta jej zadrżały. Dotknęła ich palcami, po czym cofnęła rękę i ciągnęła spokojnie:
– Tej nocy poszłam na brzeg Tamizy. Jakaś kobieta złapała mnie za suknię i opowiedziała o sobie. Kiedy człowiek dowiaduje się, co inni cierpią, czuje się zawstydzony.
– Jedna z tych?
Skinęła głową, starego Jolyona zdjęła zgroza, ta zgroza, której doznaje ów, kto nigdy nie zmagał się z rozpaczą. Mimo woli wyszeptał:
– Powiedz mi, czy chciałaś…?
– Było mi wszystko jedno, czy umrę, czy będę żyła. Ale kiedy człowiek zaszedł już tak daleko, przeznaczenie przestaje go popychać ku śmierci. Przez trzy dni opiekowała się mną, nie zostawiała mnie samej ani na chwilę. Nie miałam pieniędzy. Dlatego robię dla nich teraz wszystko, co mogę.
Ale stary Jolyon myślał: Bez pieniędzy! Cóż może być gorszego? Wszystko się w tym kryje.
– Byłbym rad, gdybyś się do mnie zwróciła – powiedział. – Czemuś tego nie zrobiła?
Irena nie odpowiedziała.
– Dlatego że nazywam się Forsyte, tak? Czy też ze względu na June? Jakże ci się teraz powodzi? – Bezwiednie obrzucił ją wzrokiem od stóp do głowy. Być może, nawet teraz… A jednak nie jest chuda… Nie, nie!
– Och! Mam rocznie pięćdziesiąt funtów i to mi zupełnie wystarcza.
Odpowiedź ta nie uspokoiła go, stracił zaufanie. A ten łajdak Soames!… Ale poczucie sprawiedliwości nie pozwoliło mu go potępić. Na pewno Irena wolałaby umrzeć, niż przyjąć choćby jednego pensa od niego. Mimo że wygląda tak łagodnie, musi się w niej kryć jakaś siła – siła i wierność. Ale żeby ten młody Bosinney tak zginął i zostawił ją w takich tarapatach!
– Teraz musisz się do mnie zwracać – powiedział – z wszystkimi swoimi potrzebami, jeśli nie chcesz zrobić mi wielkiej przykrości. – I wkładając kapelusz, wstał. – Chodźmy napić się herbaty. Powiedziałem temu leniowi, żeby zatrzymał się gdzieś z końmi na godzinę i zajechał po mnie przed twoje mieszkanie. Weźmiemy teraz dorożkę, nie mogę już chodzić tak jak dawniej.
Cieszył go ten spacer do końca promenady Kensingtonu – dźwięk jej głosu, jej spojrzenia, subtelne piękno czarującej postaci, która kroczyła u jego boku. Cieszyła go herbata u Ruffela na High Street, skąd wyszedł z wielkim pudłem czekoladek, które niósł, kołysząc, na małym palcu. W doskonałym humorze, paląc cygaro, wracali dorożką do Chelsea. Obiecała przyjechać na wieś w następną niedzielę i znowu grać dla niego; w myśli zrywał już goździki i wczesne róże, by je zabrała do miasta. To prawdziwa radość sprawić jej odrobinę przyjemności, jeśli tylko taki starzec jak on mógł jej zrobić przyjemność! Powóz stał już przed jej domem, kiedy tam przybyli. Można się było tego spodziewać po tym drabie, który się zawsze spóźnia, gdy jest rzeczywiście potrzebny! Stary Jolyon wszedł na chwilę, by się pożegnać. Mały ciemny przedpokój mieszkanka pełen był przykrego zapachu paczuli; na ławce pod ścianą – jedynym meblu, który tam stał – ktoś siedział. Usłyszał, jak Irena powiedziała cicho:
– Za chwilkę.
W małym saloniku, gdy drzwi się za nimi zamknęły, spytał poważnie:
– Jedna z twoich protégées?
– Tak. Teraz, dzięki stryjowi, mogę jej trochę pomóc.
Stał, utkwiwszy wzrok w jeden punkt, i gładził się po brodzie, której twardy zarys przejmował kiedyś ludzi lękiem. Myśl, że Irena styka się teraz z owymi odtrąconymi przez społeczeństwo biedaczkami, zasmucała go i przerażała. Cóż mogła dla nich uczynić? Nic. Tylko zbrukać się sama i narobić sobie kłopotów. Powiedział więc:
– Bądź ostrożna, moja droga! Świat tłumaczy sobie wszystko jak najgorzej.
– Wiem o tym.
Zmieszał go jej spokojny uśmiech.
– A więc do niedzieli – pożegnał ją szeptem. – Do widzenia!
Nadstawiła mu policzek do pocałunku.
– Do widzenia! – powtórzył. – Uważaj na siebie.
Po czym wyszedł, nie patrząc w stronę siedzącej na ławce postaci. Pojechał przez Hammersmith, aby wstąpić do znanego sobie składu win, gdzie kazał posłać Irenie dwa tuziny najlepszego burgunda, jaki mieli. Mogła czasem potrzebować czegoś dla wzmocnienia! Dopiero w Richmond Park przypomniał sobie, że pojechał do miasta, aby kupić buty, i zdziwił się, że mógł mu przyjść do głowy tak niemądry pomysł.
III
Małe duszki przeszłości, które zwykle tłumną ciżbą otaczają starych ludzi, nigdy mniej nie naprzykrzały się Jolyonowi jak w ciągu siedemdziesięciu godzin dzielących go od niedzieli. Zjawił się natomiast duch przyszłości, wabiąc go urokiem tego, co nieznane. Stary Jolyon nie był już niespokojny i nie wędrował nieustannie do pnia, ponieważ ona miała przybyć na lunch. Zaproszenie takie w cudowny sposób przesądza o odwiedzinach i usuwa masę wątpliwości, gdyż tylko ze względów niezależnych od siebie nie przybywa się na proszony posiłek. Grał z Holly wiele partii krykieta na gazonie, rzucając jej piłkę, a Holly wprawiała się w trafianie, chcąc grać z Jollym podczas ferii. Bo choć Holly nie była typową Forsytką, Jolly był przedstawicielem swego rodu – a Forsyte’owie nigdy nie chybiają celu, póki nie wycofają się z życia i nie dożyją lat osiemdziesięciu pięciu. Pies Baltazar pomagał, kładąc się na piłce, ilekroć jej dopadł, a posługujący chłopak biegał za nią, aż poczerwieniał jak piwonia. Ponieważ coraz mniej czasu pozostawało do niedzieli, każdy dzień wydawał się Jolyonowi dłuższy i złocistszy niż poprzedni. W piątek wziął na noc pigułkę przeciw bólom wątrobowym, gdyż bok mu dolegał, a choć ból miał siedlisko z przeciwnej strony, niż leży wątroba, nie znał lepszego środka niż ta pigułka. Gdyby mu kto odważył się powiedzieć, iż znalazł nową podnietę w życiu i że ta podnieta źle wpływa na jego zdrowie, naraziłby się na jedno z upartych i prawie wyzywających spojrzeń stalowoszarych, głęboko zapadłych oczu, które zdawały się mówić: „Już ja wiem najlepiej, co mi trzeba”. Zawsze to wiedział i zawsze będzie wiedział.
W niedzielę rano, gdy Holly z guwernantką poszła do kościoła, odwiedził grządki truskawek, które w towarzystwie psa Baltazara skrupulatnie przejrzał; udało mu się znaleźć co najmniej dwa tuziny zupełnie dojrzałych owoców. Nachylanie się zawsze źle mu robiło, krew mu napłynęła do twarzy i poczuł lekki zawrót głowy. Ułożywszy truskawki w salaterce, którą postawił na stole, obmył ręce i wytarł czoło wodą kolońską. W lustrze dostrzegł, że schudł. A jaką „trzcinką” był w młodości! To przyjemnie być smukłym – nie znosił grubasów; a mimo to policzki ma już chyba zbyt chude! Ona obiecała przyjechać pociągiem o pół do pierwszej i przyjść pieszo. Będzie szła drogą obok farmy Gage’a, a potem zagajnikiem. Zajrzawszy do pokoju June, aby się przekonać, czy przygotowano gorącą wodę, wyruszył na spotkanie, nie śpiesząc się, bo serce mu biło. W powietrzu unosiła się słodka woń, skowronki śpiewały i widać było Wielką Trybunę w Epsom. Cudowny dzień! W taki właśnie dzień sześć lat temu Soames przywiózł tu młodego Bosinneya, aby obejrzał teren pod budowę. To Bosinney – jak niejednokrotnie mówiła dziadkowi June – wybrał dokładne miejsce, gdzie dom miał stanąć. W ciągu kilku ostatnich dni stary Jolyon myślał dużo o tym młodym człowieku, jak gdyby duch jego rzeczywiście nawiedzał teren ostatniej budowy w nadziei, że może ją tam ujrzy. Bosinney – jedyny mężczyzna, który posiadał jej serce, któremu z uniesieniem oddała siebie całą! W wieku Jolyona nie można oczywiście wyobrazić sobie takich rzeczy, ale drążyło go dziwaczne, niejasne cierpienie – rzekłbyś, widmo nieosobistej zazdrości, i inne, szlachetniejsze uczucie – litość nad tą miłością, która trwała tak krótko. Zaledwie parę marnych miesięcy! Ha, cóż! Wchodząc do zagajnika, spojrzał na zegarek – zaledwie kwadrans po dwunastej, dwadzieścia pięć minut oczekiwania! Potem zaś, wyszedłszy spoza zakrętu ścieżki, zobaczył Irenę w tym samym miejscu, co za pierwszym razem, na obalonym pniu, i zrozumiał, że musiała przyjechać wcześniejszym pociągiem, aby posiedzieć tu samotnie co najmniej dwie godziny. Dwie godziny w jej towarzystwie – stracone! Co za wspomnienie czyniło jej ten pień tak drogim? Na twarzy jego odmalowało się, co myślał, gdyż powiedziała natychmiast:
– Wybacz mi, stryju Jolyonie. To tutaj po raz pierwszy zrozumiałam.
– Hm, no tak. Możesz tu przyjść zawsze, kiedy tylko zechcesz. Na twoim wyglądzie zanadto znać pobyt w mieście. Za dużo dajesz lekcji.
Sprawiało mu przykrość, że musiała dawać lekcje gromadzie dziewczyn grubymi palcami bębniących na fortepianie gamy!
– Komu ty dajesz te lekcje? – spytał.
– Na szczęście przeważnie w rodzinach żydowskich.
Stary Jolyon spojrzał z wyrazem osłupienia: wszystkim Forsyte’om Żydzi wydawali się obcy i podejrzani.
– Mają zamiłowanie do muzyki i są bardzo uprzejmi.
– Do licha! Niech no by nie byli uprzejmi dla ciebie!
Wziął ją pod ramię – zawsze go trochę bolało w boku, gdy szedł pod górę – i powiedział:
– Czy widziałaś kiedy takie jaskry? Rozkwitły w ciągu jednej nocy.
Jej spojrzenia zdawały się rzeczywiście fruwać po polu, z kwiatu na kwiat, jak pszczoły zbierające miód.
– Chciałem, żebyś je zobaczyła, i nie pozwoliłem dotąd puścić krów na łąkę. – Potem, przypomniawszy sobie, że przyjechała, aby mówić o Bosinneyu, wskazał na wieżę z zegarem na stajni: – Zdaje mi się, że on nie pozwoliłby mi ustawić tu tego zegara; nie miał poczucia czasu, o ile sobie przypominam.
Lecz Irena, przycisnąwszy silniej jego ramię, zamiast podjąć ten temat, zaczęła mówić o kwiatach. Jolyon zaś zrozumiał, że czyni to dlatego, aby nie dać mu odczuć, że przybyła z myślą o zmarłym kochanku.
– Najpiękniejszy kwiat, jaki ci mogę pokazać – rzekł z pewnego rodzaju triumfem – to moje małe kochanie. Zaraz wróci z kościoła. Jest w niej coś, co mi trochę przypomina ciebie. – Nie wydawało mu się przy tym dziwne, że powiedział tak właśnie, a nie: „Jest w tobie coś, co mi ją trochę przypomina”. – Ach! Oto i ona!
Spod dębu biegła ku nim Holly, a w ślad za nią śpieszyła guwernantka, Francuzka, osoba starsza, cierpiąca na zaburzenia żołądkowe, których nabawiła się przed dwudziestu dwoma laty podczas oblężenia Strasburga. Dziewczynka zatrzymała się o jakieś dwanaście kroków, gładząc Baltazara i udając, iż to było jej jedynym celem. Stary Jolyon, który wiedział, o co chodzi, zawołał ją:
– Popatrz, kochanie, oto „szara pani”, którą ci obiecałem.
Holly wyprostowała się i podniosła główkę. Obserwował je obie, filuternie mrużąc oko. Irena uśmiechała się, Holly patrzyła badawczo, bardzo poważnie, potem również uśmiechnęła się nieśmiało, aż wreszcie w spojrzeniu jej zabłysło coś głębszego. To dziecko ma poczucie piękna, wyczuwa jego wartość! Sprawiło mu przyjemność, gdy się pocałowały.
– Pani Heron, mam’zelle Beauce. Jakże, mam’zelle, dobre było kazanie?
Teraz bowiem, kiedy niewiele życia mu już pozostało, ta jedyna część nabożeństwa dotycząca rzeczy tego świata pochłaniała resztę zainteresowań sprawami kościoła, jakie jeszcze zachował. Mam’zelle Beauce wyciągnęła pająkowatą dłoń obciągniętą czarną skórkową rękawiczką – była guwernantką w najlepszych rodzinach – a jej żółtawa długa twarz i posępne oczy zdawały się pytać: Czy jesteś dobrze wychowana? Ilekroć dzieci, Holly albo Jolly, uczyniły coś, co się jej nie podobało, a to zdarzało się często, mówiła im: „Młodzi Tayleurowie nigdy tego nie robili, to były bardzo dobrze wychowane dzieci”. Jolly nienawidził młodych Tayleurów, Holly nadziwić się nie mogła, dlaczego jest od nich o tyle gorsza. A to chude dziwadło z tej mam’zelle Beauce, myślał stary Jolyon.
Lunch doskonale się udał: pieczarki, które sam zebrał w pieczarkarni, wybrane przez niego truskawki i jeszcze jedna butelka reńskiego Steinberg Cabinet napełniły Jolyona pewnego rodzaju aromatycznym uduchowieniem, budząc zarazem uzasadnioną obawę, że może się nazajutrz spodziewać egzemy. Po lunchu siedzieli pod dębem i pili kawę, przyrządzoną po turecku. Stary Jolyon nie zmartwił się bynajmniej, gdy mademoiselle Beauce opuściła ich, by pisać list do siostry, osoby, której życie wisiało kiedyś na włosku z powodu połknięcia szpilki; opowiadaniem tym straszyła co dzień dzieci, przestrzegając je, aby jadły powoli, tak by mogły strawić, co zjadły. Na rozesłanej koło ławki derce Holly przekomarzała się z Baltazarem, obsypując go jednocześnie najczulszymi pieszczotami, w czym pies nie pozostawał jej dłużny, a stary Jolyon, założywszy nogę na nogę, ulokował się w cieniu, delektując się cygarem i widokiem Ireny siedzącej na huśtawce. Smukła, lekko kołysząca się szara sylwetka, z ledwie rozchylonymi ustami i łagodnymi, ciemnymi oczyma przysłoniętymi przez na wpół opuszczone powieki; światło słoneczne padało na nią przez liście, kładąc się jasnymi plamami. Robiła wrażenie zadowolonej, na pewno z przyjemnością przyjechała tu, by go odwiedzić. Egoizm starości nie opanował jeszcze Jolyona, gdyż potrafił wciąż cieszyć się radością innych, rozumiejąc, że to, czego on sam pragnie, choć wiele warte, nie jest wszystkim na świecie.
– Spokojnie tu – powiedział – ale nie przyjeżdżaj, gdybyś się miała nudzić. Choć dla mnie to taka przyjemność cię widzieć. Moje małe, słodkie kochanie to jedyna twarzyczka prócz twojej, która mnie cieszy.
Z uśmiechu jej poznał, że lubi być ceniona, i to go uspokoiło.
– Nie ma w tym blagi – ciągnął. – Nigdy nie powiedziałem kobiecie, że ją podziwiam, jeśli tak nie było. Co prawda nie pamiętam, bym powiedział kiedyś kobiecie, że ją podziwiam, chyba tylko mojej żonie dawnymi czasy, a żony są dziwne. – Umilkł, lecz nagle podjął znowu: – Chciała, bym jej to mówił częściej, niż czułem, no i tak!
Na twarzy Ireny odbiło się tajemnicze zmieszanie i przestraszony, że dotknął ją tymi słowami, pośpieszył dodać:
– Kiedy moja mała, słodka dziewczynka wyjdzie za mąż, mam nadzieję, że poślubi kogoś, kto będzie rozumiał uczucia kobiet. Mnie już wtedy nie będzie i nie będę mógł tego widzieć, ale w małżeństwie tak często dzieje się wszystko na opak. Nie chcę, aby jej życie się o to rozbiło. – A czując, że jeszcze pogorszył sprawę, rzucił pośpiesznie: – Ten pies gotów cię jeszcze podrapać.
Zapadło milczenie. O czym myślała ta piękna istota, której życie zostało złamane, która rozstała się z miłością, a przecież stworzona była dla miłości? W przyszłości, kiedy on już odejdzie, może znajdzie znów towarzysza – mniej nieprzytomnego niż ten młody człowiek, który wpadł pod koła. A, ba! A jej mąż?
– Czy Soames nigdy cię nie niepokoi? – spytał.
Potrząsnęła głową. Jej twarz jakby stężała. Mimo całej łagodności miała wyraz nieprzejednany. I naraz jakby błysk światła odsłonił przed nim istotę nieubłaganych antagonizmów płciowych. Dotąd bowiem umysłowość jego, ukształtowana we wczesnowiktoriańskiej epoce – cywilizacji o wiele starszej od tej, którą oglądał w wieku podeszłym – nie okazywała nigdy zainteresowania sprawami o tak pierwotnym charakterze.
– To doskonale – rzekł. – Można dziś stąd zobaczyć Wielką Trybunę. Przejdziemy się trochę, dobrze?
Poprowadził ją przez ogród kwiatowy i sad, na którego wysokich, wystawionych na operację słoneczną murach rozpięto gałęzie brzoskwiń i renklod, przez stajnie, winnicę, pieczarkarnię, szparagarnię, ogród różany i pawilon letni; zajrzeli nawet do ogrodu warzywnego, aby obejrzeć drobniutki zielony groszek, który Holly lubiła wyłuskiwać palcem ze strączków, a potem wsypywać do ust małą smagłą rączką. Pokazał Irenie wiele zachwycających rzeczy, podczas gdy Holly i pies Baltazar to wybiegali naprzód w podskokach, to znów grzecznie wracali. Było to jedno z najszczęśliwszych popołudni, jakie kiedykolwiek przeżył, ale go zmęczyło i rad był, kiedy wróciwszy do salonu, mógł zasiąść w fotelu i czekać, aż ona poda mu herbatę. Tymczasem przyszła ukochana mała przyjaciółka Holly, ładne dziecko z krótko, po chłopięcemu obciętymi włosami, i obie dziewczynki figlowały opodal, u wejścia na schody, na schodach, wbiegając aż na galerię. Stary Jolyon poprosił Irenę, by zagrała Chopina. Grała mu etiudy, mazurki, walce, a dzieci, podchodząc krok po kroku, znalazły się tuż przy fortepianie – obie główki, ciemna i złocista, pochylone naprzód, zasłuchane. Stary Jolyon obserwował je.
– Zatańczcie, dzieci!
Zaczęły nieśmiało i nie od razu wpadły w takt. Podskakując i krążąc, poważnie, nie bardzo zgrabnie, mijały i mijały jego fotel pod tęskne dźwięki walca. Przyglądał się im, a na twarzy Ireny, również zwróconej ku małym tanecznicom, igrał uśmiech. Jolyon myślał: Najpiękniejszy obraz, jaki widziałem w życiu.
Nagle odezwał się głos:
– Hollji! Mais enfin qu’est-ce que tu fais la! Danser le dimanche! Viens donc3!
Ale dzieci podeszły bliziutko do starego Jolyona, wiedząc, że je obroni, i patrzyły w jego twarz, której wyraz przypominał sztubaka złapanego na gorącym uczynku.
– Nic w tym złego, mam’zelle. To wszystko z mojej namowy. Dosyć, kociaki, idźcie na herbatę.
Kiedy dziewczynki odeszły w towarzystwie psa Baltazara, który asystował im przy każdym jedzeniu, stary Jolyon zwrócił się do Ireny, filuternie mrużąc oko:
– No i cóż! Czyż to nie słodkie dzieciaki? Czy masz pomiędzy uczniami takie maleństwa?
– Tak, troje. Dwoje z nich to kochane stworzonka.
– Ładne?
– Śliczne.
Stary Jolyon westchnął, odczuwał nienasycone pragnienie otaczania się najmłodszymi.
– Moje słodkie kochanie – rzekł – ogromnie lubi muzykę. Będzie pewnie dobrą pianistką, kiedy dorośnie. Nie chciałabyś powiedzieć mi swego zdania o jej grze?
– Naturalnie.
– Czy nie chciałabyś… – Ale nie dopowiedział „dawać jej lekcji”.
Myśl o dawaniu lekcji przez Irenę była mu przykra, ale z drugiej strony, widywałby ją wówczas regularnie. Wstała od fortepianu i podeszła do jego fotela.
– Chciałabym bardzo, ale co powiedziałaby na to June? Kiedy oni wracają?
Stary Jolyon spochmurniał.
– Nie prędzej niż w połowie przyszłego miesiąca. Ale co z tego?
– Mówiłeś, stryju, że June mi przebaczyła. Ale ona nigdy nie będzie mogła zapomnieć, stryju Jolyonie.
Zapomnieć! Musi zapomnieć, jeśli on zechce!
Irena, jakby w odpowiedzi, potrząsnęła głową.
– Sam wiesz, stryju, że nie mogłaby. Takich rzeczy się nie zapomina.
Zawsze ta nieszczęsna przeszłość! Niemal skonsternowany uciął:
– Hm, zobaczymy.
Opowiadał jej przez godzinę lub dłużej o dzieciach i stu innych bagatelach, póki nie zajechał po nią powóz. A kiedy odjechała, powrócił na swój fotel; siedział tu, gładząc się po twarzy i podbródku, i rozmyślał o wszystkim, co mu ten dzień przyniósł.
Owego wieczoru po obiedzie poszedł do gabinetu i wyjął arkusz papieru. Dumał dłuższą chwilę z piórem w ręku, potem wstał i stanął przed arcydziełem Holenderskie łodzie rybackie o zachodzie słońca. Nie myślał o tym obrazie, lecz o własnym życiu. Chciał Irenie zapisać coś w testamencie, a nic bardziej od tej decyzji nie mogło poruszyć drzemiących głębin myśli i pamięci. Miał jej przekazać cząstkę swego majątku – swych aspiracji, czynów, zdolności, pracy – wszystkiego, co złożyło się na ten majątek; przekazać również część tego, co w życiu utracił wskutek rozsądnej i wytrwałej pogoni za bogactwem. Ach! Cóż utracił? Holenderskie łodzie rybackie odpowiedziały mu na to jasno. Przeszedł na ukos do oszklonych drzwi i odsunąwszy storę na bok, otworzył je. Zerwał się wiatr i zeszłoroczny zeschły liść dębowy, który cudem jakimś uszedł spod grabi ogrodnika, podlatywał wśród cieni zmierzchu po kamiennych płytach tarasu, ocierając się o nie z delikatnym metalicznym szelestem. Poza tym na dworze było zupełnie cicho, a do pokoju napływała woń heliotropów spryskanych niedawno wodą. Przemknął nietoperz, dało się słyszeć ostatnie ćwierknięcie ptaka. Ponad dębem zamigotała pierwsza gwiazda. Faust z opery sprzedał swą duszę za przywrócenie mu kilku lat młodości. Co za chorobliwa myśl! Taki targ był niemożliwy i to właśnie prawdziwa tragedia. Nie można odrodzić się do miłości, do życia… Nie można! Pozostawało tylko cieszyć się pięknością – z dala, póki to możliwe – i zostawić jej coś w testamencie. Lecz ile? I jak gdyby nie mógł tego obliczyć, wyglądając w cichy, swobodny przestwór wiejskiej nocy, odwrócił się i podszedł do kominka. Stały tam jego ulubione brązy: Kleopatra ze żmiją u piersi, Sokrates, charcica bawiąca się ze swym szczenięciem, atleta powożący końmi. One zostaną! – pomyślał z bolesnym ściśnięciem serca. One mają tysiąc lat życia przed sobą!
Ile? – Hm, w każdym razie tyle, aby nie pozwolić jej zestarzeć się przedwcześnie, aby jak najdłużej uchronić jej twarz od zmarszczek, a piękne włosy od siwizny. On może pożyć jeszcze pięć lat. Ona będzie wtedy miała przeszło trzydzieści.
Ile? – Ona nie ma ani kropli jego krwi w żyłach! Pozostając wierny treści czterdziestu, ba, więcej nawet, lat swego życia, które minęły od chwili, gdy się ożenił i założywszy rodzinę, związał się jej tajemniczą więzią – dał posłuch tej ostrzegawczej myśli: Ona nie jest z mojej krwi, nie ma prawa do niczego! A więc projekt ten jest zbytkiem. Fantazja, kaprys zrodzony w mózgu starego człowieka, jeden ze skutków zdziecinnienia. Jego prawdziwa przyszłość trwa w tych, w których płynie jego krew, w których żyć będzie, kiedy odejdzie już z tego świata. Odwrócił się od posążków z brązu i stał, patrząc na stary skórzany fotel, na którym zwykł siadywać i na którym wypalił tyle setek cygar. I nagle wydało mu się, że widzi ją na tym fotelu, w jej szarym kostiumie, pachnącą, pełną słodyczy i uroku, z podniesionymi na niego ciemnymi oczyma. Dlaczego? On jej w gruncie rzeczy nie obchodzi. Jedynym człowiekiem, który ją naprawdę obchodził, był jej utracony kochanek. Ale chcąc czy nie chcąc, przebywała w towarzystwie Jolyona, radując go swą pięknością i wdziękiem. Nie ma prawa narzucać jej swego towarzystwa – towarzystwa starca – nie ma prawa zapraszać jej, by mu grała i pozwalała patrzeć na siebie – za darmo! Na tym świecie płaci się za każdą przyjemność.
Ile? – Koniec końców wszystkiego ma w bród; syn jego i troje wnucząt nigdy nie poczują braku tej odrobiny. Wszystkiego dorobił się sam, prawie każdego pensa. Może zostawić pieniądze, komu chce, może sobie pozwolić na tę małą przyjemność. Wrócił do biurka.
A więc niech tak będzie, zadecydował. Niech sobie myślą, co im się podoba. Zrobię tak! I usiadł.
Ile? – Dziesięć tysięcy, dwadzieścia tysięcy – ile? Gdybyż za swe pieniądze mógł kupić jeden rok, jeden miesiąc młodości! I poruszony tą myślą napisał krótko:
Drogi Panie Herring!
Niech mi Pan przygotuje kodycyl tej treści: „Pozostawiam mojej bratanicy Irenie Forsyte, z domu Irenie Heron, którego to nazwiska obecnie używa, piętnaście tysięcy funtów netto, wolne od podatku spadkowego”.
Z poważaniem
Jolyon Forsyte
Kiedy list zapieczętował i zalakował, podszedł znów do okna i odetchnął głęboko. Ściemniło się już, ale na niebie świeciło wiele gwiazd.
3Hollji! Mais enfin qu’est-ce que tu fais la! Danser le dimanche! Viens donc! – Holly! Ależ co ty robisz! Tańczyć w niedzielę! Chodźże tu!
IV