Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
49 osób interesuje się tą książką
Wybrał Boga, podążył ścieżką Kościoła. Zostawił Elijaha Iversona w przeszłości, choć tak mocno go kochał.
Wszyscy bracia Bell mają skomplikowaną relację z Kościołem. Żaden z nich nigdy nie był dobry w dotrzymywaniu przysiąg, Aidan jest jednak zdeterminowany, aby to zmienić. Pięć lat temu nieoczekiwanie porzucił miłość swojego życia, aby wstąpić do zakonu i spędzić resztę swoich lat w czystości i modlitwie.
Ale o Elijahu Iversonie nie sposób tak po prostu zapomnieć. Aidan postanawia wyruszyć do Europy w poszukiwaniu klasztoru, którego restrykcyjne zasady i kompletna izolacja mogłyby pomóc mu utrzymać wszystkie złożone ślubowania. Tylko co zrobić, kiedy dawny kochanek znajduje sposób, aby towarzyszyć mu w tej podróży?
Czy Aiden pozwoli, aby wciąż żywe uczucie przesłoniło mu powód, dla którego pięć lat wcześniej podjął najtrudniejszą decyzję w swoim życiu? Jedynie święty byłby w stanie oprzeć się urokowi Elijaha, szeptanym wyznaniom i skradzionym pocałunkom. A Aiden w głębi serca wciąż wie o sobie jedno – z całą pewnością nie jest święty.
Ta historia jest naprawdę HOT. Sugerowany wiek: 18+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 489
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Erici Russikoff
UWAGI DOTYCZĄCE TREŚCI
Główny bohater książki cierpi na depresję, a jego doświadczenia z myślami samobójczymi przed postawieniem diagnozy opisano w rozdziale czterdziestym siódmym. Rozdział ten można pominąć, a jego treść wywnioskować z reszty opowieści.
Książka zawiera również krótkie wzmianki o wykorzystywaniu seksualnym dziecka przez katolickiego księdza i samobójczej śmierci siostry. Wykorzystywanie i śmierć mają miejsce przed wydarzeniami opisanymi w tej historii.
Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu,
jak pieczęć na twoim ramieniu,
bo jak śmierć potężna jest miłość,
a zazdrość jej nieprzejednana jak Szeol.
żar jej to żar ognia,
płomień Pański.
Wody wielkie nie zdołają ugasić miłości,
nie zatopią jej rzeki.
– PIEŚŃ NAD PIEŚNIAMI 8, 6–7
powietrzu unosi się zapach szałwii i lawendy, a przede mną śpiewa nagi mnich.
Siedzi tak, że widzę, jak jego usta poruszają się w ciepłym letnim powietrzu, gdy śpiewa. Żebym mógł zobaczyć ślad ugryzienia, który zostawiłem na jego biodrze niecałą godzinę wcześniej.
Nagi, pogryziony, dobrze wyruchany.
Modli się.
Modli się też całym ciałem, jego płuca pracują, żebra i plecy rozszerzają się i kurczą, twarz unosi się ku niebu tak czystemu i błękitnemu, że wygląda jak niebo ze snu. Myśli, że robię notatki do artykułu, który mam napisać, ale tak nie jest. Zamiast tego śledzę pot spływający między jego łopatkami i w dół mięśni kręgosłupa do zagłębień w dolnej części pleców.
Odnotowuję bogatą melodię jego głosu, gdy intonuje psalmy w prostej pieśni, tony niskie i poruszające, gdy wykonuje je pod szeleszczącymi drzewami prowansalskich gór.
Zwracam uwagę na zarost na jego wyrzeźbionej szczęce, wachlarz długich rzęs na policzkach muśniętych słońcem, pracę gardła, kiedy śpiewa pieśni sprzed tysięcy lat. Włosy na jego udach, gdy siedzi ze skrzyżowanymi nogami z brewiarzem na kolanach. Ostrożny ślad opuszki palca sunącej po wersetach na stronie.
Pięć lat temu ten sam człowiek nigdy się nie modlił, nigdy nawet nie pozostawał w bezruchu dłużej niż kilka minut. Aiden Bell był skory do zabawy, energiczny, rozbrykany, szalony, dynamiczny. Był ekscytujący i wyczerpujący. Podniecał mnie jak narkotyk, sprawiając, że każda chwila stawała się rozmyta i ostra jednocześnie, a katastrofa zawsze okazywała się warta haju.
W każdym razie prawie zawsze.
Kochałem go.
Wciąż go kocham.
Spogląda na mnie po skończeniu psalmu i uśmiecha się.
– Chodź – mówi, a ja idę, zabierając ze sobą notatnik, jakby to był mój własny brewiarz.
Gdy dołączam do niego na kocu rozłożonym na miękkiej, suchej trawie, z łatwością wciąga mnie na swoje kolana. W swoim poprzednim życiu chaotycznego milionera miał ciało playboya: szczupłe mięśnie, wyrzeźbiony brzuch, smakowite linie od bioder do kutasa. Ale po pięciu latach pracy w klasztorze zrobił się krzepki i szeroki, z potężnymi ramionami i sporą masą, i mimo że jestem wysoki i starszy o pięć lat, przyciąga mnie do siebie jak lalkę, przyciskając mój tyłek do swojego krocza.
Porusza się i twardnieje pode mną, ale nic z tym nie robi. Zamiast tego owija wokół mnie ramiona i wznawia śpiewanie psalmów do mojego ucha. Jego klatka piersiowa unosi się i opada za mną, a pieśń wibruje w jego ciele i we mnie.
Zamykam oczy i słucham. Zamykam oczy i czuję.
Nie ma instrukcji, jak zakochać się w młodszym bracie najlepszego przyjaciela. I nie ma instrukcji, jak zakochać się w nim ponownie, gdy został mnichem.
Pozostaje tylko bolesna świadomość, że ty sam jesteś rodzajem chwilowej modlitwy, odmawianej z szacunkiem, wypowiadanej cicho w powietrze, a następnie zakończonej łagodną i pełną miłości pauzą.
pustelni znów o nim śnię.
Ten sen jest powolny i niemal bolesny w swojej słodyczy. Siedzimy w samolocie, trzymając się za ręce, a on karci mnie za wykupienie dodatkowego ubezpieczenia na samochód, który wynajęliśmy w miejscu docelowym. Odpowiadam, gryząc zębami opuszki jego palców, aż besztanie przechodzi w dreszcze. Nie możemy się doczekać, kiedy dotrzemy do naszego hotelu, pokład wypełniają pasażerowie, a miejsca w pierwszej klasie nie są wystarczająco wygodne do samolotowego bara-bara pod kocem…
– A co, jeśli… – mruczy do mnie.
Mam wrażenie, że samolot nigdy nie wyląduje, a może wcale nie powinien, bo przynajmniej, jeśli ja tu jestem, to on jest tu ze mną, a jeśli jesteśmy razem, to znaczy, że nigdy nie odszedłem…
I wtedy się budzę.
Jestem spocony, serce mi wali, a pościel pokrywa rozlane nasienie. I, mój Boże, to tak, jakbym stracił go znowu, kiedy śnię o nim w ten sposób. Wszystko, kurwa, od nowa.
Siadam i przeczesuję włosy, nieszczęśliwy sam ze sobą.
Cztery lata i sześć miesięcy. Cztery lata i sześć miesięcy wybierania tego życia, znajdowania celu poza zarabianiem pieniędzy i pogonią za kolejnym uderzeniem dopaminy. Życia blisko Boga, który znalazł mnie pewnej nocy na podłodze mojego domu na farmie, gdy więzy trzymające mnie przy życiu stały się niebezpiecznie cienkie.
Minęły również cztery lata i sześć miesięcy, podczas których uwolniłem się od miłości, którą – przysięgam – wciąż czuję w trzewiach i kościach.
To były cztery lata i sześć miesięcy prób uwolnienia się od Elijaha Iversona.
isza, jeśli jeszcze tego nie wiesz, jest kłamstwem.
Na przykład obecnie przebywam w pustelni, to ostatni dzień dwutygodniowego cichego odosobnienia w lesie. Moi bracia zakonni znajdują się trzy kilometry ode mnie i nie ma nic ani nikogo w pobliżu. To powinna być definicja ciszy. To powinno tworzyć próżnię dźwięku, bańkę czystego, niezakłóconego bezruchu.
A jednak.
Mój oddech przeszywa ciało. Burzowy wiatr niecierpliwie szarpie drzewami. Za nimi, tuż za granicą mojego wzroku, płynie rwący potok napełniony niedawnym deszczem. A z odległości trzech kilometrów słyszę słabe bicie kościelnych dzwonów.
Nie, tu nie ma ciszy. Nie w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa. A jednocześnie jest to całkowite przeciwieństwo hałasu.
Pochodzę ze świata hałasu. Dzwoniących telefonów, szumiących laptopów, palców stukających w ekrany iPadów. Samochodów, samolotów i brzęczących szklanek piwa na lotnisku. Głosów: kłócących się, negocjujących, namawiających. Mnie samego: głośnego, zawadiackiego i dzikiego.
Tutaj jest tylko jeden wspólny telefon, dzielony przez nas wszystkich, i tylko kilka komputerów i telefonów komórkowych, używanych wyłącznie do spraw opactwa. Jest piwo, ale pije się je z przyjemnością, a nie z desperacji, nie ma negocjacji, handlu ani naciągactwa.
Cisza to śpiew ptaków, szum potoków i wiatr w drzewach. To śpiew, modlitwa, intonowanie, bicie dzwonów i dudnienie organów. Warkot traktorów jadących na pola jęczmienia i szum maszyn drukarskich. Brzęk paciorków różańca, szept stron Biblii i echo muzyki dobiegającej z niewidocznych miejsc.
To dźwięk życia brata Patricka, a nie Aidena Bella.
Odkładam siekierę i wycieram czoło nadgarstkiem, wsłuchując się w dzwony na laudację. Normalnie zrobiłbym to, co robiłem codziennie przez ostatnie dwa tygodnie, odprawiłbym swoje oficjum, a następnie wznowiłbym usuwanie martwych drzew wokół pustelni i przekształcanie powalonych drzew w nadające się do użytku drewno, które następnie odwiózłbym do drewutni brata Andrew. Wciąż jednak czuję się roztrzęsiony po tym śnie i nie wiem, co ze sobą zrobić.
Martwię się, że jeśli zostanę tu sam, moje myśli wrócą do niego.
Wznoszę swe oczy ku górom1.
Mam wystarczająco dużo czasu, by się umyć i pokonać trzy kilometry do kościoła, zanim zacznie się jutrznia. Udaje mi się dotrzeć do sanktuarium w samą porę, by pokłonić się przed ołtarzem i wślizgnąć do kabiny chóru przed odśpiewaniem pierwszej modlitwy. Woń kadzidła unosi się w powietrzu, jednak wciąż czuję na sobie zapach świeżego drewna i wilgotnego brudu, chociaż zatrzymałem się w celi, by zdjąć ubranie i włożyć świeży habit.
Mam nadzieję, że nikt nie zauważy, ale wiem, że to niemożliwe. Podczas gdy ławki dla świeckich skierowano w stronę ołtarza, stalle chóru w prezbiterium zwrócone są ku sobie. Kiedy więc spoglądam w górę, pierwszą rzeczą, którą widzę, nie jest ołtarz ani krucyfiks za nim, ale mój były mistrz nowicjatu, ojciec Harry, patrzący na mnie. Gapi się, bo pojawiam się niespodziewanie albo z opóźnieniem, nie wiem. Może po prostu nigdy mnie nie lubił. Ani wtedy, gdy byłem postulantem, ani teraz, gdy niecały rok dzieli mnie od złożenia ślubów wieczystych.
Ale kiedy spoglądam przez nawę na mojego mentora, brata Connora, i na opata Jerome’a, obaj wyglądają, jakby próbowali powstrzymać się od uśmiechu. A potem dostrzegam brata Titusa i brata Thomasa, którzy posyłają mi bliźniacze uśmiechy, i trochę się rozluźniam. Nie spóźniłem się na jutrznię od czasu nowicjatu, i ciężko pracowałem, by pozbyć się wszelkich śladów Aidena Bella. Aidena Bella, który zawsze się spóźniał, zawsze się spieszył, zawsze gasił własne pożary.
Brat Patrick nie robi nic z tych rzeczy.
Brat Patrick jest punktualny we wszystkim. Brat Patrick rzadko mówi, a jeszcze rzadziej się śmieje. Jest odpowiedzialny, pracowity i poważny. Nadzoruje księgowość klasztoru, pomaga wszędzie tam, gdzie go potrzebują i nigdy nie stanowi dla nikogo ciężaru.
Brat Patrick nie spóźnia się na jutrznię i z pewnością nie śni o swoim byłym chłopaku przewracającym się w pościeli.
Moje palce na chwilę zaciskają się wokół brewiarza, gdy przypominam sobie, jak skubałam palce Elijaha-Ze-Snu. Moje ciało również się napina, nacisk pochodzi z klatki, którą pospiesznie zamknąłem wokół siebie, zanim tu przyszedłem.
Jak przetrwam kolejny rok tęsknoty za nim? Albo kolejne czterdzieści lat?
Ale Góra Sergiusza dostarcza odpowiedzi, jak zawsze. Współbracia rozpoczynają pierwszy psalm, a śpiew zmusza mój oddech do ciągłego wdechu i wydechu. Zmusza oczy do patrzenia na kartkę, usta do poruszania się, płuca do rozszerzania i kurczenia. Pieśń wypełnia powietrze tak jak poranne słońce, pocieszając swoją ponadczasowością. Słońce zawsze tu było i wydaje się, że pieśń również. To Boskie Oficjum mnie uspokaja: modlitwa za pomocą oddechu, mięśni i kości.
Po kilku psalmach, kantykach i modlitwach do świętej Katarzyny ze Sieny – dziś obchodzimy jej święto – kończą się modlitwy, a ja zamykam brewiarz, czując się lepiej, spokojniej i luźniej. Wydaje mi się, że mniej mnie uwiera.
Ale wciąż jestem trochę zdenerwowany. Wstąpiłem do zakonu, aby zostawić za sobą swoje poprzednie życie, przyszedłem tutaj, aby żyć całkowicie dla Boga, jednak Elijah wciąż we mnie rozkwita, a ja nie mogę go powstrzymać.
Nie mogę powstrzymać jego delikatnych pędów i smukłych, poszukujących korzeni, a ja staję się jego ogrodem, jego glebą, jego miejscem i byłoby cudownie, gdybym zamiast tego nie został ogrodem Boga.
Ponieważ jestem już w opactwie, jem śniadanie razem z innymi. Przestrzegamy Wielkiej Ciszy aż do porannego posiłku, więc refektarz wypełnia jedynie powolny brzęk kubków z kawą i szelest habitów o podłogę. Żadnych rozmów.
Z biegiem lat coraz mniej lubię dźwięk swojego głosu – a kiedyś sam byłem dupkiem, który pod koniec długiej nocy bez cienia skruchy ciągnął przyjaciół i klientów do barów karaoke. Wypełniałem całe spotkania bzdurami, żartami, plotkami, propozycjami, ofertami, przeprosinami i obietnicami. Gadałam tak dużo, że Sean czasem się rozłączał, tak dużo, że moja matka zaczęła nosić słuchawki, gdy zawoziła mnie na treningi koszykówki, bo nie mogłem się zamknąć, tłumacząc, dlaczego Kansas City zasługuje na profesjonalną drużynę.
Jedną z rzeczy, których pragnąłem, gdy tu przyjechałem, było nauczenie się, jak być cicho, aby móc słuchać tego samego głosu, który mnie tu przywiódł. Chciałem oczyszczenia i rafinacji jak metal, wypalenia całego żużlu i musiałem wypalić go na wszelkie możliwe sposoby. Modlitwa, rutyna, praca, izolacja, cokolwiek – byle tylko wypalić starego Aidena.
Kończę śniadanie przed wszystkimi i zmywam naczynia tak szybko, jak tylko mogę. Tak nagle, jak zdecydowałem, że potrzebuję towarzystwa moich braci, postanowiłem, że nie zniosę teraz niczego poza samotnością.
Sploty Elijaha wciąż owijają się wokół moich kostek i podchodzą mi do gardła, i nie wiem, czy powinienem się modlić, czy rąbać drewno, ale niezależnie od tego, co muszę zrobić – to na pewno nie tutaj, nie z innymi ludźmi w pobliżu. To sprawa między mną a Bogiem.
Kiedy wychodzę z refektarza, widzę brata Connora czekającego na mnie ze złożonymi dłońmi i uśmiechem na ustach.
– Bracie Patricku – odzywa się ciepło. – Przejdziesz się ze mną?
1 Psalm 121, 1 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
imo że jedyne, na co mam ochotę, to wymachiwać siekierą tak długo, aż przestanę się ruszać, kiwam głową i dołączam do niego.
Brat Connor mógłby poprosić mnie o zmycie krowiego gówna ze ścian stodoły, a ja bym się zgodził, ponieważ całkowicie mu ufam. Jest niskim szczupłym białym mężczyzną ze śnieżnobiałymi wąsami i jasnoniebieskimi oczami, dobrze po sześćdziesiątce, ale z energią i siłą mężczyzny o połowę młodszego. Zanim przybył na Górę Sergiusza w latach osiemdziesiątych, był właścicielem szkoły karate i przez większość dni można go spotkać pod dużym dębem w pobliżu cmentarza, ćwiczącego swoje stare formy w cieniu rzucanym przez konary i gałęzie.
– Wiem, że dzisiaj milczysz, więc nie musisz odpowiadać na moją paplaninę – wyjaśnia brat Connor.
To uprzejmość, ponieważ w opactwie nie ma więzienia za złamanie ślubu milczenia. W rzeczywistości w katolickich klasztorach w ogóle nie stosuje się ślubów milczenia, przynajmniej nie w sensie trwałym. Istnieją okresy ciszy w ciągu dnia, a bracia i goście często składają tymczasowe śluby milczenia, aby skłonić się do większej introspekcji i kontemplacji – tak jak robiłem to przez ostatnie dwa tygodnie – ale nie obowiązuje całkowite wyrzeczenie się słów.
Jedyna cisza, którą egzekwowano – głównie przez marszczenie brwi i łagodne karcenie (za poważne wykroczenia) – to Wielka Cisza między kompletą a śniadaniem, cisza podczas posiłków oraz w kaplicach, gdzie mnisi i goście udają się na modlitwę. Mimo to doceniam uprzejmość brata Connora. To dla mnie ważne, by dotrzymywać złożonych sobie obietnic, nawet jeśli mają one znaczenie tylko dla mnie. Zwłaszcza jeśli mają znaczenie tylko dla mnie.
Jak na przykład obietnica, że Bóg i wyłącznie Bóg będzie jedynym obiektem mojego oddania.
– Opat chciałby się z tobą zobaczyć – zaczyna brat Connor, gdy wychodzimy z refektarza zadaszonym przejściem w kierunku budynku, gdzie mieszczą się różne biura i centrum powitalne. Odwiedzający już zaczynają krążyć po klasztorze, siadając na zielonym, trawiastym dziedzińcu lub na drewnianych ławkach. – Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe, ale poprosiłem o przywilej towarzyszenia ci podczas jego przemówienia. Myślę, że będziesz zachwycony tym, co ma do powiedzenia, a ja chciałem choć raz zobaczyć, jak mój brat Drwal się uśmiecha.
Ostatnią część mówi kpiącym głosem. Wszyscy bracia są przydzielani do pracy zgodnie z ich mocnymi stronami, a ponieważ mam doświadczenie w finansach, moja praca polega głównie na obsłudze programów księgowych oraz Excela. Ale moje inne mocne strony naprawdę są związane z moją mocą, więc opat wyznaczył mnie na oficjalnego pomocnika Góry Sergiusza. Przenoszę wanny z chmielem w warzelni, dźwigam ryzy papieru w drukarni, a kiedy przebywam w pustelni, co zdarza się rzadziej, niżbym chciał, rąbię suche gałęzie i zanoszę je bratu Andrew, który jest naszym stolarzem. Lata pracy odcisnęły swoje piętno. Chociaż zawsze byłem wysoki i szeroki w ramionach, nigdy nie było wątpliwości, że moje mięśnie pochodzą wyłącznie z siłowni, ale teraz…
Cóż, teraz jestem zbudowany jak drwal. A biorąc pod uwagę, że nie goliłem się od tygodnia, prawdopodobnie też tak wyglądam.
– I jeśli nie masz nic przeciwko temu, że to powiem – dodaje brat Connor, gdy niepewnie pocieram gruby zarost na szczęce – wygląda na to, że przydałby ci się dzisiaj uśmiech.
Jestem wdzięczny za moją tarczę milczenia w tej chwili, ponieważ martwię się, że jeśli zacznę mówić, stara wersja mnie przejmie kontrolę i nigdy nie przestanę. Boję się, że osaczę mojego przyjaciela w tym przejściu i sprawię, że będzie musiał słuchać, jak precyzyjnie opisuje łuk brwi Elijaha i niskie, szorstkie nuty jego głosu.
Zamiast się odezwać, powoli kiwam głową.
Tak.
Może przydałby mi się uśmiech. Bóg wie, że nie widuję już uśmiechu Elijaha.
Kiedy spacerujemy po opactwie, czuję się lepiej. Otwarte okna w każdym pomieszczeniu, przez które przechodzimy, wpuszczają wilgotne wiosenne powietrze i wiatr targający wszystkimi papierami w budynku. Pachnie kawą, trawą i czymś wyjątkowym dla Góry Sergiusza. Jak kadzidło, stary papier i krochmal do ubrań.
Pachnie jak życie. Jak bycie żywym.
I jak każdego dnia, kiedy przypominam sobie, dlaczego tu jestem, pojawia się wdzięczność za to, że mogę tu być. Jestem wdzięczny i zadowolony. A zadowolenie całkowicie wystarcza, pomimo okazjonalnych mokrych snów.
– Wspomnienia nie powinny być udręką, bracie Patricku – mówi brat Connor zbyt swobodnym głosem, który oznacza, że wie, o czym myślę. – Są darami.
„Darami, ja pieprzę”, chcę odpowiedzieć. Ale nie odpowiadam. Brat Connor wie, co za sobą zostawiłem, zanim tu przyjechałem. Wie, kogo zostawiłem. Wszyscy wiedzą, bo nie chciałem, żeby to był sekret, że jestem biseksualny. Sekret nie większy niż zmarłe żony braci, sekret nie większy niż mile wspominane dziewczyny i nastoletnie ukochane. Nie wróciłem do katolickiej wspólnoty, ponieważ wstydziłem się tego, kogo wpuszczałem do swojego łóżka lub serca. Przyszedłem tu dla Boga. Przyszedłem tu, by pozostać przy życiu.
W każdym razie, patrząc wstecz, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Bóg zaprowadził mnie na Górę Sergiusza nie bez powodu, ponieważ opat całkowicie mnie zrozumiał, gdy wyjaśniłem mu swoje stanowisko. Następnie przedstawił mnie bratu Connorowi. On opowiedział mi o człowieku, którego zostawił, by przybyć tutaj prawie czterdzieści lat temu. Wysłuchał ze zrozumieniem bliźniego o złamanym sercu, gdy powiedziałem mu o Elijahu.
Tylko ojciec Harry był tym, czego się spodziewałem: zimnymi spojrzeniami, czytaniem Księgi Kapłańskiej podczas posiłków i tak dalej. Mógłbym się lepiej chronić, gdyby nie był również moim mistrzem nowicjatu. Ale po piątym spotkaniu, kiedy zasugerował, że moja dusza jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie, jeśli nie odpokutuję swojej żądzy do mężczyzn, poszedłem do opata i poprosiłem o pomoc. Wtedy mój rozwój duchowy został powierzony bratu Connorowi. Był to nietypowy układ, ale klasztory to odrębne małe światy, nieco oddalone od ultramontańskiej2 polityki dławiącej parafie i diecezje, więc opat Jerome mógł robić to, co uważał za stosowne. Kiedy rok dobiegł końca, stanowisko mistrza nowicjuszy zostało przekazane ojcu Matteo, a ojciec Harry stał się odpowiedzialny za zamawianie gigantycznych rolek papieru toaletowego i worków kawy o rozmiarach przemysłowych oraz innych tego typu materiałów.
Brat Connor zdaje się wyczuwać moją wewnętrzną niezgodę na jego słowa mądrości. Mruży oczy, klepiąc mnie po ramieniu.
– Dary, bracie Patricku – dodaje. – Ze względu na to, czego mogą nas nauczyć.
Moje wspomnienia nie uczą mnie nic poza tym, jak ukrywać poplamione prześcieradła niczym nastolatek, ale oczywiście tego nie mówię, w ogóle się nie odzywam. Tymczasowy ślub milczenia i tak dalej.
Opat Jerome siedzi już za swoim biurkiem, gdy wchodzimy do jego gabinetu; wszechobecny przeciąg przelatuje przez pokój, w tle z nieznanego źródła leci audiobook po francusku, a brat Connor pyta:
– Znowu Proust?
Tymczasem siadamy na solidnych drewnianych krzesłach ustawionych naprzeciwko opackiego biurka. Brat Andrew zrobił je lata temu i teraz jestem za nie wdzięczny, ponieważ ramiona są na tyle cofnięte, że mogę siedzieć z rozstawionymi udami, co jest wygodniejsze, gdy nosi się klatkę3. Zabawne, że zapomniałem już, jak się w niej poruszać i siedzieć, kiedy stała się niemal stałym towarzyszem moich pierwszych dni w klasztorze. Ale w ciągu ostatnich dwóch lat potrzebowałem jej coraz rzadziej.
Cóż, aż do ostatniej nocy.
– Teraz zabieram się za Camusa – oznajmia opat, spoglądając na nas znad papierów na biurku. – Vivre, c’est faire vivre l’absurde4 i tak dalej. Witaj, bracie Patricku.
Opat wygląda dokładnie jak braciszek Tuck z kreskówki o Robin Hoodzie, tyle że nie ma tonsury. I oczywiście nie jest borsukiem. Jest niski i okrągły, ma jasną cerę, krzaczaste brwi, srebrne włosy, wydatny nos i podbródek. Potrafi besztać równie często, co się uśmiechać. Większość wolnego czasu spędza na pisaniu o bardzo, bardzo martwej osobie o imieniu Grzegorz z Nyssy.
Sprzedajemy jego książki w sklepie z pamiątkami. Mają dużo przypisów.
Kiwam opatowi głową na powitanie, a on przesuwa papiery po biurku, rozrzucając na boki długopisy i coś, co przypomina rozsypane tic taki.
– Zdaję sobie sprawę, że dzisiaj milczysz – mówi opat, a ja sięgam po paczkę papierów, którą mi podaje. – Nie oczekuję więc, że natychmiast zareagujesz na to, co zaraz zobaczysz. Chciałem jednak, byś miał okazję się nad tym zastanowić, gdy będziesz dziś sam w pustelni. Myślę, że będzie to wymagało sporego namysłu.
Na górze pakunku są trzy błyszczące zdjęcia. Widać na nich skaliste klify na tle ciemnego i zimnego morza; prosty średniowieczny kościół stoi pośród surowych wzgórz, a wokół niego znajdują się zwietrzałe nagrobki; mała kamienna budowla – domek wydaje się zbyt hojnym określeniem, może lepiej chatka – stoi na skraju klifu, brakuje jej drzwi, okien i dachu. Niebo spowijają ciemne chmury, a w powietrzu unosi się morska mgła. Trawa wokół domku jest niemal płaska od wiatru.
Wygląda jak koniec świata. Absolutny koniec świata, a ktoś zbudował tam klasztor.
Moja dusza wydaje ostry i cichy krzyk na ten widok.
– Klasztor Świętego Kolumby – wyjaśnia cicho opat. Kiedy podnoszę wzrok, przygląda mi się uważnie. – Klasztor trapistów na zachodnim wybrzeżu Irlandii.
Trapiści.
Góra Sergiusza jest opactwem benedyktyńskim, co oznacza, że postępujemy zgodnie z regułą Świętego Benedykta, który jako pierwszy opracował rzeczywisty plan, w jaki sposób skupiska ludzi mogą żyć, pracować i modlić się w tym samym miejscu bez popadania w duchowy chaos lub smród nie do zniesienia. Jednak pięćset lat po tym, jak Święty Benedykt napisał swój plan, grupa mnichów zdecydowała, że nikt nie przestrzega planu wystarczająco mocno, przeniosła się na bagna i spędziła resztę życia w swego rodzaju wyrzeczeniu się samego siebie. Aż w końcu zamienili bagna w nadające się do użytku pola uprawne i wszyscy przypomnieli sobie, że miło jest jeść, odpoczywać i nosić buty od czasu do czasu, a kilkaset lat później cystersi nie okazali się surowsi od benedyktynów, od których się odłączyli. Dlatego też inna grupa mnichów oddzieliła się od nich i zdecydowała się na skrajną dyscyplinę. Prawie żadnego jedzenia, ciągła praca, milczenie, pokuta, izolacja – tylko to. Przez pewien czas żyli nawet bez dachu nad głową. Dosłownie.
Nazywa się ich trapistami. Poza kartuzami – którzy są absolutnie aspołeczni – trapiści najbardziej ze wszystkich zakonów monastycznych poświęcają się życiu w modlitwie i kontemplacji.
Spoglądam z powrotem na opustoszały krajobraz na fotografiach.
– Pod zdjęciami znajdziesz kilka informacji o klasztorze Świętego Kolumby i innych klasztorach. Wszystkie należą do trapistów.
Po cichu, szybko przerzucam papiery. Mimo że kiedyś byłem ostro imprezującym biznesmenem, zawsze całkiem dobrze radziłem sobie w pracy, a część jej polegała na dokładnym przeglądaniu i przetwarzaniu informacji, podczas gdy ludzie wpatrywali się w ciebie zza stołu. I tak widzę, że rzeczywiście wszystkie klasztory należą do trapistów. Dwa z nich znajdują się tutaj, w Ameryce – słynny Mepkin i jeszcze słynniejszy Gethsemani – a reszta leży we Francji, Belgii i Włoszech. Inne klasztory mają również zdjęcia, a ja podziwiam skąpane w słońcu kamienne łuki, wesołe ogrody i bajkowy las, zanim ułożę wszystkie papiery w stos.
Ze szczytu stosu spoglądają na mnie samotne klify Świętego Kolumby. Praktycznie czuję zapach morza i słyszę porywisty wiatr. Wyobrażam sobie, jak bolą mnie mięśnie, a moja dusza śpiewa. Oczyszczona ze wszystkiego oprócz miłości do mojego wiecznego oblubieńca, ponieważ w takim miejscu nie pozostałoby nic. Byłyby tylko morze, niebo i Bóg. Bryza muska brwi opata, który przygląda mi się uważnie.
– Wiem, że pragnąłeś więcej, bracie Patricku. Więcej ciszy, więcej samotności, więcej pracy. Więcej modlitwy. Zastanawiałem się jakiś czas nad papierami, które trzymasz w rękach, ponieważ widziałem już tę pasję u młodych mężczyzn. Pragną więcej, pragną spalenia do kości przez oddanie, ale najczęściej prowadzi to do nieodwracalnego zużycia. Oni się nie wypalają, oni się spalają. I albo odchodzą, albo stają się apatyczni i pozbawieni więzi, walcząc o ponowne odnalezienie spokoju w społeczności.
Spoglądam w dół na swoje dłonie, szorstkie i zrogowaciałe od amatorskiego leśnictwa. Bycie spalonym do kości przez oddanie jest teraz moim marzeniem, moją jedyną wizją przyszłości.
Chcę być święty i kompletny. Chcę, by moje serce i ciało należały w całości do Boga, całe spalone na Jego ołtarzu.
Ponownie spoglądam w dół na zdjęcie Świętego Kolumby.
– Z drugiej strony – kontynuuje opat – są inni ludzie, których tu widzę, z twoim zapałem i niestrudzonym poszukiwaniem. Dokonują wielkich rzeczy i prowadzą życie, które mogę nazwać świętym. Ale muszą znaleźć odpowiednie dla siebie miejsce. To jest właśnie problem z życiem monastycznym: musisz odnaleźć całe życie w jednym miejscu. Musisz znaleźć najgłębsze zakamarki własnej duszy w jednej owczarni świata i czasami zastanawiam się, czy wschodnie Kansas jest właśnie tą wybraną owczarnią dla ciebie. Zastanawiam się czasem, czy benedyktyni są dla ciebie odpowiednim zakonem. A więc do rzeczy…
Obok mnie brat Connor układa dłonie na kolanach. U każdej innej osoby ten gest nic by nie znaczył. Ale u brata Connora oznacza podekscytowanie.
Opat uśmiecha się do brata Connora, a potem do mnie.
– Mam więc pozwolenie i fundusze, by wysłać cię do trzech z tych domów zakonnych, byś sprawdził, czy któryś z nich jest dla ciebie odpowiedni.
Do rozmowy włącza się brat Connor.
– Oficjalnie byłaby to podróż badawcza w imieniu naszego browaru, więc zwiedziłbyś browary w każdym klasztorze i zaangażował się w łagodne szpiegostwo korporacyjne.
– Etyczne szpiegostwo korporacyjne – wyjaśnia opat. – No wiesz, chrześcijańskie szpiegostwo korporacyjne. Świętość i takie tam.
– Ale badania to tylko uzasadnienie wysłania cię, a nie prawdziwy powód – dodaje brat Connor. – To ty jesteś prawdziwym powodem i twoja przyszłość. Mamy nadzieję, że podczas tej podróży znajdziesz odpowiedzi, których szukasz.
Nawet gdybym dziś nie milczał, nadal nie wiedziałbym, co powiedzieć. Tego rodzaju podróże są niezwykle rzadkie dla braci takich jak ja, zwłaszcza te poza zakon i poza granice kraju. Czy chcę spędzić podróż, pijąc piwo i szukając świętej ziemi? Tak, oczywiście, jednak czuję też głęboką niepewność. Niegodność i dręczące wątpliwości.
Nie zasługuję na ten dar.
– Bardzo się cieszę – mówi brat Connor, dotykając mojej dłoni spoczywającej na dokumentach Świętego Kolumby. – Ale wiem też, o czym rozmawiamy. Jeśli wybierzesz się w tę podróż i ostatecznie zdecydujesz się dołączyć do nowego zakonu…
Wzdrygam się instynktownie. Jeśli wstąpię do nowego zakonu, to po wyjeździe już nigdy nie zobaczę brata Connora. Ani opata Jerome’a, ani braci Thomasa, Titusa i Andrew. Nigdy więcej nie zobaczę mojego lasu ani kłopotliwego potoku.
Będziemy pisać do siebie maile, na pewno, ale już nigdy razem nie zaśpiewamy, pomodlimy się czy pospacerujemy pod drzewami. Ci ludzie stali się moją rodziną i musiałbym ich zostawić. I po co? Dla jakiejś bezkształtnej potrzeby, którą ledwo potrafię wyrazić nawet przed samym sobą?
– Święty Kolumba to szczególnie ciężki zakon – wyjaśnia opat, odchylając się do tyłu na krześle. – Ale ich przeor szuka kogoś, cóż, użył słowa „krzepki”, a nie ma nikogo bardziej krzepkiego niż mój brat Drwal. Ach tak, bracie Thomasie, o co chodzi?
Odwracam się, by zobaczyć brata Thomasa i brata Titusa tłoczących się przy drzwiach, ich ramiona falują, jakby biegli do budynku.
– Brat Patrick ma gościa – odpowiada brat Titus. – Czeka w południowym krużganku.
– Widzę, że Pan używa dziś swojego ulubionego narzędzia do nauczania, czyli przerywania – stwierdza sucho opat. – Dobrze więc. Zakładam, że poinformowałeś tego gościa, że brat Patrick dzisiaj milczy?
– Poinformowaliśmy – odpowiada brat Thomas. – Powiedział, że to w porządku.
On.
Wstaję, zaciekawiony. Obecnie odwiedzają mnie tylko cztery osoby: moi trzej bracia i ojciec. Zastanawiam się, czy Sean przywiózł dziecko z rosnącego stadka, abym mógł je potrzymać, podczas gdy on będzie opowiadał mi o rodzinnych plotkach. Moje zwykłe, ludzkie serce rozgrzewa się na tę myśl.
– Bracie Patricku – zwraca się do mnie opat – masz czas na podjęcie decyzji o podróży i o tym, które klasztory chciałbyś odwiedzić. Trzy tygodnie wcześniej będziemy musieli sfinalizować ustalenia. Brat Connor i ja jesteśmy do dyspozycji, gdybyś chciał o tym porozmawiać.
Z wdzięcznością kiwam obu mężczyznom głową, mając nadzieję, że dostrzegają moje pokorne podziękowanie, którego nie potrafię wyrazić słowami. Trzymając kurczowo informacje o klasztorach trapistów, wychodzę za bratem Titusem i bratem Thomasem z budynku biurowego i przechodzę przez labirynt zadaszonych chodników, prowadzących do południowego krużganka, gdzie czeka mój gość.
Młodzi mnisi kręcą się przy wejściu do klasztornego ogrodu, zaciekawieni, i nie mogę ich za to winić. Nie dzieje się tu zbyt wiele rzeczy wartych uwagi, a czasami odwiedzający okazują się całkiem interesującymi ludźmi – przeważnie katolikami, artystami lub przybyszami z innych krajów. Ale rozczarują się, gdy zdadzą sobie sprawę, że to tylko dupek o imieniu Sean.
Ale w końcu widzę, kto czeka na mnie po drugiej stronie fontanny, i nie jest to Sean. Nie jest to żaden z moich braci ani mój ojciec.
To najpiękniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziałem, z ramieniem przewieszonym przez oparcie ławki i długimi rozstawionymi nogami, niczym znudzony król na swoim tronie. Jego brew unosi się nieznacznie, jakbym stanowił zagadkę, jakbym był anomalią w uporządkowanym świecie.
Zapominam, jak się oddycha.
Zapominam, jak się myśli.
– Witaj, Aiden – mówi Elijah.
2 Kierunek polityczny postulujący podporządkowanie lokalnych kościołów rzymskokatolickich różnych krajów decyzjom papieża.
3 Chodzi o klatkę erekcyjną.
4 ,,Żyć to ożywiać absurd” – Albert Camus, Mit Syzyfa.
ontanna pośrodku klasztoru tryska radośnie, choć nie dorównuje szumowi potoku przy pustelni.
Nie brzmi też tak pięknie, jak moje imię wypowiadane niskim, gardłowym głosem Elijaha.
Udaje mi się wziąć wdech, potem kolejny i jeszcze jeden. To trudne, gdy stoi przede mną i patrzy na mnie tymi ciemnymi oczami, ale w jakiś sposób moje ciało pamięta. Pamięta, jak wdychać i wydychać. Pomyśleć, że był czas, kiedy mogłem drzemać nago przy tym mężczyźnie, kiedy mogłem oprzeć stopy na jego kolanach i domagać się masażu stóp, kiedy mogłem rzucać w niego płatkami śniadaniowymi po drugiej stronie stołu, ponieważ nie poświęcał mi wystarczająco dużo uwagi…
Myśl, że kiedykolwiek był czas, kiedy nie czułem się zamrożony i zszokowany samym patrzeniem na niego, jest niemożliwa.
Nie wstaje, ale powoli się prostuje, opuszcza ramię z oparcia ławki i kładzie dłonie na kolanach. Szybko pędzące chmury rzucają cienie na ciepłą, brązową skórę jego twarzy i rąk, na chwilę przyciemniając oczy, zanim słońce powróci, jaśniejsze niż wcześniej.
Tak wiele się w nim zmieniło od czasu, gdy widziałem go po raz ostatni. Jego twarz jest szczuplejsza, co uwydatnia niebotycznie wysokie kości policzkowe, a teraz na jego szczęce, która kiedyś była starannie ogolona, widać ciemny zarost. Nie wspominając nawet o tym, co ma na sobie: kremowa koszula typu henley, jasnoniebieskie szorty i niskie trampki. Lata temu nie wyszedłby nawet po prezerwatywy, nie mając na sobie co najmniej dwóch elementów garderoby nadających się tylko do prania chemicznego, a teraz wygląda, jakby właśnie wrócił z wakacji. Dobrych. Spędzonych w Disneyu, winiarni czy czymś podobnym.
Niektóre rzeczy jednak się nie zmieniły. Ten subtelnie wcięty podbródek, ta idealnie wygięta brew, gdy mnie obserwuje, te oczy w kolorze whisky błyszczące spod gęstych rzęs. Usta tak idealnie wyrzeźbione, że zasługują na uwielbienie.
Wystudiowany chłód wyrazu twarzy.
Rozmyślna gracja opanowania.
Być może tylko to – jego chłodna, przystojna powaga – sprawia, że krew daremnie pędzi do mojego kutasa, ale jest też reszta, z którą muszę się zmagać. Na przykład dziwnie erotyczny widok jego kostek nad niskimi krawędziami butów. Albo bezruch eleganckich dłoni na kolanach.
Oczywiście nadal znam prawdę o tych dłoniach, o mężczyźnie, do którego należą. Wiem, że pod całym tym opanowaniem i chłodem kryje się palący, drżący żar.
Czy jestem karany za moje marzenie? Czy jestem wystawiany na próbę?
Jak może tu być? Teraz? W momencie, gdy minęło prawie pięć lat, odkąd zostawiłem go stojącego na żwirowym podjeździe ze zmiętym krawatem w jednej ręce i kluczem do mojego domu w drugiej?
– Aiden – odzywa się Elijah, po czym marszczy lekko brwi. – Nie, przepraszam. Teraz brat Patrick. Prawda?
Wykonuję jakiś głupi gest, który składa się w połowie z kiwnięcia głową, a w połowie z machnięcia ręką, próbując zaznaczyć, że oba te imiona są w porządku, że nazywam się tak i tak. Moje religijne imię przypomina duchową szatę – założyłem je, aby nosić przez resztę życia, ale nałożyłem je na wszystko inne. Pod nim wciąż pozostaję Aidenem Bellem. Nawet wtedy, kiedy nie chcę nim być.
Zmuszam się, by zrobić krok do przodu, podejść do ławki i usiąść na samym końcu, tak jak zrobiłbym to w obecności każdego innego gościa. Chociaż żaden inny gość nie sprawiłby, że moje ciało naparłoby na metal, który mnie więzi.
Śmieszne, że klatka początkowo była czymś zabawnym i seksownym – cnota jako perwersja, cnota dla zabawy – a przez ostatnie cztery lata nosiłem ją, aby stłumić te same popędy, które zainspirowały nas do jej zakupu. Chociaż czasami, w najgłębszych zakątkach nocy, zastanawiam się, czy używałem klatki tak często w tych pierwszych dniach, ponieważ przypominała mi o nim. Ponieważ czułem, jakby dotykał mojego ciała, nawet jeśli działo się to za pośrednictwem zabawki.
Elijah patrzy na mnie.
– Mówili, że dzisiaj milczysz.
Kiwam głową, a on rozkłada ramiona, ręce wciąż trzymając na kolanach.
– W porządku – dodaje. – Przypuszczam, że nadal mogę odbyć tę rozmowę. Po prostu będzie krótsza, niż się spodziewałem.
Minęły lata, a jednak cierpienie kojarzące się ze słowem „rozmowa” wydaje się karą równą włosiennicy. Rozmowa, na którą zasługuję, biorąc pod uwagę sposób, w jaki wszystko się skończyło.
Przebłysk pamięci: ja, prawie pięć lat temu, siedzący pod ścianą mojego salonu i wpatrujący się w ciemną wiejską noc za oknem. Tej nocy nie widać było gwiazd ani księżyca. Tylko ciemność jak namacalna rzecz – jak olej, wlewający się przez okno, rozlewający się obok moich bosych stóp i pod tyłkiem odzianym w piżamę.
Wlewający się do mojego gardła.
Następnego ranka wsiadłem do samochodu i przyjechałem tu po raz pierwszy.
Zdaję sobie sprawę, że Elijah wciąż się nie odezwał, wciąż nie rozpoczął rozmowy, która bez wątpienia okaże się dokładnie tym, czego się obawiam – i na co sobie zasłużyłem. Zerwałem z nim po roku oszałamiającego szczęścia, nie rozmawiając z nim przy stole jak rozsądna osoba… ale wstępując do klasztoru.
Spoglądam na niego i widzę, że mi się przygląda, ale tym razem nie unosi brwi. Patrzy na mnie z rozchylonymi ustami, jak człowiek oszołomiony, a potem ciężko przełyka, przez co węzeł jego jabłka Adama porusza się w górę, a potem z powrotem w dół.
– Zmieniłeś się – zauważa. A następnie jego oczy wędrują w dół od mojej twarzy do miejsca, w którym moje ramiona testują obszerne szwy czarnego benedyktyńskiego habitu. – Bardzo – dodaje niepewnym głosem.
Próbuję skulić ramiona, spoglądając na swoje kolana. W moim poprzednim życiu byłem próżny i ta próżność wciąż czasami wypływa na powierzchnię. Tak jak teraz, gdy przypominam sobie, że kiedyś wyglądałem jak Piotruś Pan, zgrabny, zadbany i szczupły dzięki życiu, z którego korzystałem w stu procentach.
A teraz jestem bratem Drwalem. Który musi mieć habit szyty na miarę i który wypalał swoją jasną skórę na słońcu tak długo, że zrobiły mu się drobne zmarszczki na oczach i piegi na twarzy. I który obecnie trzyma swojego kutasa w klatce, ponieważ nie może przestać marzyć o swoim byłym chłopaku.
Nie żeby ktokolwiek inny wiedział o tym ostatnim.
Więc oczywiście Elijah jest zaskoczony moim wyglądem. Kiedyś prezentowałem się fantastycznie, a teraz wyglądam, jakbym mieszkał z niedźwiedziami. Wrednymi niedźwiedziami.
Spoglądam na swoje dłonie trzymające papiery od opata. Nie chcę widzieć miny Elijaha, gdy przetwarza to, jak teraz wyglądam, co wydaje mi się głupią próżnością, wiem, wiem, ale nic na to nie poradzę. Jakaś słaba część mnie chce, by uważał mnie za przystojnego, ponieważ on wciąż wygląda wspaniale, aż zapiera mi dech w piersiach.
– Zakładam, że Sean powiedział ci o domu na farmie – odzywa się po chwili.
Kiwam głową, a moje ciało wypełnia uważność, gdy się przesuwa, podciągając kolano na ławkę, aby móc się do mnie odwrócić. Pozwalam sobie na jedno spojrzenie na jego nogi – szorty naciągnięte na mocne uda, łydki lekko pokryte włosami, te dobrze uformowane kostki tak kuszące swoją nagością – zanim wracam do swoich kolan.
Pamiętam, jakie to było uczucie, gdy wodziłem ustami po jego podudziach i łydkach. Pamiętam, jak całowałem jędrne wypustki kostek w drodze na dół, by ssać palce. Pamiętam te uda przyciśnięte do moich, gdy czerpał ze mnie przyjemność.
A teraz siedzimy na ławce, tak daleko od siebie, jak to tylko możliwe, podczas gdy wiatr szarpie rąbek mojego mnisiego habitu i trzepocze krawędziami papierów, które mogłyby zabrać mnie na drugi koniec świata.
– Nie mogłem go zatrzymać – wyjaśnia. – Nie jestem stworzony do krów i upraw.
Ponownie kiwam głową. Sprzedał go tuż przed złożeniem przeze mnie ślubów, mniej więcej rok po tym, jak wyjechałem. Sean przyszedł mi powiedzieć, a tamtego popołudnia poszedłem nad strumień i rąbałem drewno, aż ręce miałem całe w drzazgach i ledwo mogłem oddychać. A potem, w końcu wyczerpany, padłem na kolana i szlochałem, aż nadszedł czas na nieszpory.
Miało to oczywiście sens – kiedy zostawiałem mu dom, wiedziałem, że prawdopodobnie go sprzeda. Renowacja domu na farmie była moim marzeniem, nie jego, a on pracował w mieście, planując wydarzenia dla korporacji i organizacji non profit w jednym z największych miejsc eventowych w Kansas City. Dojazdy do Lawrence i z powrotem byłyby uciążliwe, nawet jeśli chciałby zachować dom.
Ale jego sprzedaż oznaczała coś ostatecznego. To rodzaj przysięgi.
– Po raz pierwszy zrozumiałem potrzebę pozostawienia przeszłości za sobą tak dokładnie, żebym nigdy więcej nie musiał o niej myśleć – wyjaśnia. – Zapłaciłbym komuś, żeby kupił go ode mnie, tylko po to, żebym nie musiał już patrzeć na ten cholerny klucz na moim breloczku.
Oczywiście dobrze znam to uczucie. Ale ja musiałem porzucić przeszłość, by mieć przyszłość – jakąkolwiek przyszłość – w ogóle.
– Zostałem dziennikarzem – informuje nagle, gdy chmury ponownie zakrywają słońce. Cienie padają wszędzie w klasztorze. – Sean ci powiedział?
Kręcę głową. Nie powiedział mi. I być może nie uwierzyłbym mu, gdyby to zrobił, ponieważ Elijah nigdy nie zaliczał się do osób „pracujących w samotności z dużym kubkiem herbaty”. Był raczej typem faceta oczarowującego gości z kieliszkiem wina podczas wydarzeń w galerii sztuki. I ze wszystkich rzeczy, które spieprzyłem między nami, być może to najlepszy dowód mojego głębokiego niedbalstwa wobec najbliższych mi osób – nie miałem pojęcia, że chciał zostać dziennikarzem. W ogóle.
– Piszę teraz dla „Mode”.
Wiem, że na mojej twarzy pojawiło się zaskoczenie, ponieważ wydał z siebie lekceważące westchnienie.
– To nie wygląda tak świetnie, jak się wydaje – wyjaśnia, choć dla mnie praca dla najlepiej sprzedającego się magazynu dla mężczyzn w kraju brzmi dość dobrze. – Prowadzę sporo wywiadów z pomniejszymi celebrytami. Mnóstwo Dziesięć pasków, które zrobią z każdego stylowego mężczyznę. Tego typu rzeczy.
Nadal jestem pod wrażeniem. Odwracam głowę, aby mógł to zobaczyć, moją radość i dumę z niego. Świadomość, że teraz, beze mnie, dobrze prosperuje, sprawia mi ogromną satysfakcję. Że miałem rację, zostawiając go, usuwając się z jego życia.
Wszystkim naprawdę żyje się lepiej ze mną na Górze Sergiusza.
– Aiden – zwraca się do mnie Elijah. – Nie przyszedłem tu, by rozmawiać o domu czy „Mode”.
Znów patrzę na swoje dłonie. Nadchodzą, myślę sobie. Nadchodzą wyrzuty, na które zasługuję, odpowiedzialność, której może ode mnie wymagać. To jest jego własna liturgia – liturgia zamknięcia po złamanym sercu, pojednanie nie Boga z człowiekiem, ale człowieka z człowiekiem – i będę się modlić tą liturgią razem z nim. Pochylę głowę i przytaknę.
Cztery lata temu nie byłbym w stanie tego zrobić. Przypuszczam, że to oznacza, że to zakonne coś działa.
Ale zamiast przejść do długiej litanii sposobów, w jakie spieprzyłem, Elijah mówi głosem znów chłodnym i nieodgadnionym:
– Biorę ślub. Wkrótce.
Wciągam oddech – a przynajmniej próbuję. Moje żebra się poruszają, ale nic nie działa tak, jak powinno. Ani moje gardło, ani płuca, ani przepona, ani serce, które zacina się w nienaturalnym drganiu. Na gardle zaciska mi się supeł i boli, boli, jakby całe zalewające mnie nieszczęście zahaczyło o jedno miejsce, miejsce, w którym spotykają się głos i oddech.
„Biorę ślub”.
Elijah Iverson, miłość mojego życia, adoracja mojej oddanej Bogu duszy, bierze ślub z kimś innym.
Cios siekierą w głowę zabolałby mniej.
– Ma na imię Jamie – kontynuuje tym samym głosem. – Poznaliśmy się kilka lat temu na wystawie w galerii. Oświadczył się w zeszłym roku, a ja się zgodziłem.
Kiwam głową.
Kiwam głową, kiwam głową i kiwam głową, bo co innego mogę zrobić? Nie mogę mówić. Nie mogę mówić.
Nawet gdybym potrafił przecisnąć słowa przez zaciśnięte gardło, dziś milczę. Obiecałem wszystkie moje słowa Bogu i zbyt ciężko pracowałem nad tym, by nauczyć się dotrzymywać obietnic, żeby teraz je łamać.
Mimo to czuję, że słowa nadchodzą, piętrzą się na moim języku, napierają na usta. Zaciskam wargi i odwracam wzrok. Zaciskam oczy i walczę, walczę, walczę. Nie wypowiem ich, nic nie powiem. Przynajmniej tyle jestem winien Bogu i Elijahowi – milczenie i akceptację.
– Nie sądziłem, że muszę… – Robi pauzę, jakby szukał właściwych słów. – Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej wydawało mi się, że nie jest to coś, co mógłbym powiedzieć Seanowi. Ja pierdolę, Aiden, możesz na mnie spojrzeć?
Po raz pierwszy spokój jego głosu słabnie, a słowa brzmią niepewnie i szorstko.
Patrzę na niego. Jest taki piękny i nawet teraz, mimo wszystko, mój kutas próbuje nabrzmieć na widok napiętych mięśni pod cienką koszulką, na kuszące kontury jego ud. Na wybrzuszenie w szortach, którego tylko martwy by nie zauważył.
Wpatruje się we mnie ciemnobursztynowymi oczami, usta ma zaciśnięte, a szczeciniasta szczęka napina się pod wpływem emocji, których nie potrafię nazwać.
– To ty odszedłeś – mówi ciężkim, gniewnym głosem.
To nieuniknione – tego się spodziewałem, siadając na tej ławce – ale wciąż wzdrygam się na te słowa. Na ukryte w nich oskarżenie.
– Zostawiłeś mnie. Dla tego – dodaje. – Co powinienem był zrobić, Aiden? Zastygnąć w czasie jak mucha w bursztynie? Odmówić pójścia naprzód i życia na nowo?
Potrząsam głową. Nie, oczywiście, że nie. Zostawiłem go, by zostać mnichem, zostawiłem go, by poślubić mojego Boga, by oddać serce mojemu Bogu, by oddać ciało mojemu Bogu, więc nie mogę być teraz zazdrosny o tego Jamiego, nie wtedy, gdy najpierw wybrałem innego kochanka. To, że tym kochankiem był Jezus Chrystus, wydaje się nie mieć znaczenia dla sytuacji.
Efekt jest ten sam.
Opiera plecy, jakby nagle opuściła go chęć do walki.
– Myślę, że musiałem powiedzieć ci to osobiście, bo inaczej nie mógłbym być tego pewien – dodaje cicho. – Musiałem przekonać się, że naprawdę zostaniesz tu na zawsze. Musiałem pogodzić się z faktem, że nigdy nie dowiem się dlaczego.
Znowu przypominam sobie tę noc – to okno całkowicie pozbawione gwiazd i światła księżyca. Zapach świeżego drewna i błysk mojego telefonu w ciemności.
Dlaczego.
Po co porzucać życie milionera? Po co zostawiać idealnego chłopaka?
Po co zostawiać rodzinę, uroczy, opuszczony dom i seks – Boże, po co rezygnować z seksu?
Bo gdybym tego nie zrobił, ta ciemność wlewająca się przez okno mojego domu na farmie zabrałaby mnie. Chciałem, żeby mnie zabrała. Byłem na to gotowy.
I jakimś cudem udało mi się doczołgać tutaj, sapiąc jak tonący, który właśnie wydostał się na brzeg. Udało mi się ocalić własne życie – albo pozwoliłem Bogu ocalić moje życie.
Tak czy inaczej, tyle kosztowało przetrwanie. Moje stare życie.
Jego.
Elijah przeczesuje dłońmi włosy, a opuszki palców zanurzają się na chwilę w ciasnych lokach. Włosy ma teraz dłuższe; wcześniej nosił krótkie, z nieskazitelnie gładkimi krawędziami. Kolejna zmiana, której nie dostrzegłem.
Nie siedziałem z nim na kanapie, gdy pocierał twarz i zastanawiał się nad zapuszczeniem brody; nie szturchałem go szczoteczką do zębów, gdy stał przed lustrem, pozując w ten i inny sposób, by wyobrazić sobie dłuższe włosy. Nie było mnie z nim w łóżku w nocy, gdy moje nogi splatały się z jego nogami, gdy narzekał na pracę lub czuł się nią znudzony, nie było mnie, gdy napisał swój pierwszy artykuł ani gdy przesłał portfolio do „Mode”.
Nie było mnie tam, bo byłem tutaj. Modliłem się i rąbałem drewno.
Mnie tam nie było, a Jamie był.
Elijah wstaje, na chwilę odwraca się ode mnie, po czym się cofa. Słońce gwałtownie przebija się przez przerwę w chmurach i rozprasza przeddeszczową mgłę w krużganku, oświetlając Elijaha mgiełką złota.
Gdybym miał stworzyć witraż przedstawiający obraz Bożej kreatywności i zdolności do piękna, byłby to właśnie ten. Byłby to Elijah z nieogoloną twarzą, w szortach, byłyby to jego oczy w tym ciemno-złoto-brązowym odcieniu, byłyby to jego usta, ta szczęka, ta szyja. To byłby święty w niskich trampkach z aureolą słońca Kansas wokół głowy.
Zaciska dolną wargę między zębami tylko na chwilę, zanim ją puszcza, a potem prostuje się, patrząc na mnie z wyrazem, który wymyka się interpretacji. Tylko jego oczy wydają się być poza zwykłą kontrolą, płonąc żarem oznaczającym wściekłość lub żal, nie potrafię powiedzieć.
– Kochałem cię przez długi czas po tym, jak odszedłeś – wyznaje. – Pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć.
Nie musi mówić dalej, bo wiem, że już mnie nie kocha.
Powoli odwraca się i wychodzi z klasztoru, z pierwszymi kroplami deszczu na koszuli i pochyloną głową, jakby się modlił.
Z notatnika Elijaha Iversona
amiona.
To była moja pierwsza myśl, gdy go zobaczyłem.
Ramiona, które mogłyby zasłonić słońce, ramiona, napierające na szwy jego mnisiego habitu. (Ubioru celowo zaprojektowanego tak, by pozostawał luźny i bezkształtny, więc to… jest coś).
Cztery lata zmian i to jego ramiona zauważyłem jako pierwsze. Ale były też inne zmiany. Gęsty zarost na wyrazistej szczęce, zrogowacenia na dużych dłoniach. I chociaż te zielone oczy nadal sprawiały, że moje serce przyspieszało, nie błyszczały już psotami i chłopięcą radością, ale czymś… nie wiem, powaga wydaje się nieodpowiednim słowem. Może tajemnicą.
I spokój – spokój, jakiego nigdy nie widziałem u Aidena Bella. Słuchał każdego mojego słowa, jakbym wypowiadał przepowiednię, a kiedy patrzył na mnie, a nie na swoje dłonie, jego spojrzenie było tak intensywne. Jakby cały on był tam ze mną, tak bardzo tam, jakby istniał całe życie tylko po to, by patrzeć na mnie przez trzydzieści minut w klasztorze.
Ta część… przypomina starego Aidena, a jednak nim nie jest, nie z tą ciszą.
Dlaczego nie mogę przestać myśleć o tym, jaki był cichy?
Dlaczego nie mogę przestać myśleć o jego ramionach?
Zrobiłem to, po co tam poszedłem. Powiedziałem mu o Jamiem, o ślubie, udało mi się doprowadzić do zamknięcia.
Nic nie jest zamknięte.
Dlaczego nie mogę przestać myśleć o…
ie jestem pewien, w jaki sposób udaje mi się wrócić do pustelni. Wiem, że tak, bo leżę tu na cienkim używanym dywaniku zakrywającym większość popękanej betonowej podłogi. I wiem, że musiało padać, kiedy szedłem, ponieważ papiery od opata leżą mokre i wiotkie w moich rękach.
Wiem, że wciąż żyję, bo czuję, jak serce łomocze mi między żebrami. Ponieważ płaczę, a łzy spływają gorącymi strumieniami po mojej zmarzniętej, mokrej od deszczu twarzy.
Klęczę, gdy deszcz szaleje wokół małego wapiennego domku, gdy bębni jak szalony o dach i uderza w okna. Nie widzę nic ze świata, w którym jestem, nic poza wytartymi włóknami dywanu i falującym obrazem Świętego Kolumby i jego ciemnego, bezlitosnego morza.
W myślach widzę tylko Elijaha.
On bierze ślub. Bierze ślub i to nie ze mną.
„Kochałem cię przez długi czas po tym, jak odszedłeś”.
I wciąż go kocham.
Wciąż go kocham.
Dźwięk wydobywa się ze mnie jak grzmot – powoli, coraz głośniej i głośniej, aż dopada mnie. Zaczynam jęczeć i jęczę, gdy zataczając się na nogach, wybiegam przez drzwi na polanę, wołając do grzmotu i Boga, który go zesłał.
Ponownie padam na kolana, drżąc z pragnienia – nawet nie wiem. Pragnę uciekać. Przebiec przez drzewa, aż znajdę się na szczycie ogromnego wapiennego wzniesienia nad opactwem, a potem stać tam, aż błyskawica spali moje głupie, nędzne ciało. Pobiec aż do oceanu, a potem przepłynąć drogę do surowego sanktuarium Świętego Kolumby. Pobiec na autostradę, złapać stopa do Kansas City, paść u stóp Elijaha i błagać o przebaczenie.
Osuwam się do przodu, gardło mnie piecze, boki pulsują. Deszcz nie przestaje padać, nie zważając na moją wściekłość czy ból, a grzmoty przetaczają się po prerii niczym dudniące kościelne dzwony, wzywając każdą osobę w zasięgu słuchu na to starożytne nabożeństwo nieba spotykającego się z ziemią.
Wpatruję się w swoje dłonie w błocie, w rozdartą trawę między nimi.
– Tak bardzo go kocham – szepczę, a deszcz spływa mi po głowie i spływa do ust, gdzie krople spadają wraz z moimi słowami na błoto i trawę. – To boli i chcę, żeby przestało. Proszę, Panie. Jeśli mnie kochasz, spraw, żeby to się skończyło.
Nie ma odpowiedzi od Boga, żadnego słodkiego lub przejmującego omenu, który mógłbym uznać za znak. Żadnego promyka słońca, żadnego śpiewu ptaków. Tylko błoto, grzmoty i zabarwione na zielono niebo. Na tyle zielonego, że później mogą odezwać się syreny, i prawie ich pragnę. Niemal marzę o burzy, która mnie zmiecie.
Wznoszę swe oczy ku górom.
Zamykam oczy i czekam.
Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
TYTUŁ ORYGINAŁU:
Saint
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik
Wydawczyni: Joanna Pawłowska
Redakcja: Ida Nowak
Korekta: Paulina Kawka
Projekt okładki: Emily Wittig Designs
Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski
Copyright © 2021 by Sierra Simone
Published by agreement with Folio Literary Management, LLC and Graal sp. z o.o.
Copyright © 2024 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Urszula Musyl, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-481-3
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik