Sanatorium pod Klepsydrą - Bruno Schulz - ebook

Sanatorium pod Klepsydrą ebook

Schulz Bruno

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Podobnie jak w „Sklepach cynamonowych”, głównym bohaterem i jednocześnie narratorem „Sanatorium pod klepsydrą” jest Józef, noszący wyraźne podobieństwo do samego autora. Centrum świata Józefa, dojrzewającego nastoletniego chłopca, stanowi małe prowincjonalne miasteczko, w którym można dostrzec współczesny Schulzowi, galicyjski Drohobycz.

Rzeczywistość opowiadań swobodnie miesza się z fantastyką. Przedmioty nabierają właściwości istot żywych, zwierzęta uzyskują cechy ludzkie, banalne czynności podnoszone są do rangi mitu. Mit ten ma na celu zachowanie, utrwalenie odchodzącego świata dającego bohaterowi oparcie i bezpieczeństwo. Opoką trwałości jest z jednej strony dom rodzinny i prowadzony przez schorowanego ojca sklep, z drugiej chyląca się ku upadkowi C.K. monarchia. Młodego Józefa szczególnie fascynuje Ojciec, postać wieloznaczna, funkcjonująca na pograniczu świata żywych i umarłych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 269

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KSIĘGA

I

Nazy­wam ją po pro­stu Księgą, bez żad­nych okre­śleń i epi­te­tów. I jest w tej abs­ty­nen­cji i ogra­ni­cze­niu bez­radne wes­tchnie­nie, cicha kapi­tu­la­cja przed nie­ob­ję­to­ścią trans­cen­dentu1, gdyż żadne słowo, żadna alu­zja nie potrafi zalśnić, zapach­nieć, spły­nąć tym dresz­czem prze­stra­chu, prze­czu­ciem tej rze­czy bez nazwy, któ­rej sam pierw­szy posmak na końcu języka prze­kra­cza pojem­ność naszego zachwytu. Cóż pomógłby patos przy­miot­ni­ków i napu­szy­stość2 epi­te­tów wobec tej rze­czy bez miary, wobec tej świet­no­ści bez rachuby? Czy­tel­nik zresztą, czy­tel­nik praw­dziwy, na któ­rego liczy ta powieść, zro­zu­mie i tak, gdy mu spoj­rzę głę­boko w oczy i na dnie samym zalśnię tym bla­skiem. W tym krót­kim, lecz moc­nym spoj­rze­niu, w prze­lot­nym ści­śnię­ciu ręki pochwyci on, przej­mie, odpo­zna i przy­mknie oczy z zachwytu nad tą recep­cją głę­boką. Bo czyż pod sto­łem, który nas dzieli, nie trzy­mamy się wszy­scy taj­nie za ręce?

Księga… Gdzieś w zara­niu dzie­ciń­stwa o pierw­szym świ­cie życia jaśniał hory­zont od jej łagod­nego świa­tła. Leżała pełna chwały na biurku ojca, a ojciec, pogrą­żony w niej cicho, pocie­rał pośli­nio­nym pal­cem cier­pli­wie grzbiet tych odbi­ja­nek, aż ślepy papier zaczy­nał mglić się, męt­nieć, maja­czyć bło­gim prze­czu­ciem i z nagła złusz­czał się kła­kami bibuły i odsła­niał rąbek pawio­oki i urzę­siony, a wzrok scho­dził, mdle­jąc, w dzie­wi­czy świt bożych kolo­rów, w cudowną mokrość naj­czyst­szych lazu­rów.

O, to prze­tar­cie się bielma, o, ta inwa­zja bla­sku, o, błoga wio­sno, o, ojcze… Cza­sem ojciec wsta­wał od Księgi i odcho­dził. Wów­czas zosta­wa­łem z nią sam na sam i wiatr szedł przez jej stro­nice i obrazy wsta­wały.

I gdy tak wiatr cicho kart­ko­wał te arku­sze, wywie­wa­jąc kolory i figury, spły­wał dreszcz przez kolumny jej tek­stu, wypusz­cza­jąc spo­mię­dzy liter klu­cze jaskó­łek i skow­ron­ków. Tak ula­ty­wała, roz­sy­pu­jąc się, stro­nica za stro­nicą, i wsią­kała łagod­nie w kra­jo­braz, który syciła barw­no­ścią. Cza­sami spała i wiatr roz­dmu­chi­wał ją cicho jak różę stu­listną i otwie­rała listki, pła­tek za płat­kiem, powieka pod powieką, wszyst­kie ślepe, aksa­mitne i uśpione, kry­jąc w sed­nie swym na dnie lazu­rową źre­nicę, pawi rdzeń, krzy­czące gniazdo koli­brów.

To było bar­dzo dawno. Matki jesz­cze wów­czas nie było. Spę­dza­łem dni sam na sam z ojcem, w naszym wiel­kim jak świat pokoju.

Pry­zma­tyczne krysz­tałki zwi­sa­jące z lampy napeł­niały pokój roz­pro­szo­nymi kolo­rami, roz­pry­skaną po wszyst­kich kątach tęczą i gdy lampa obra­cała się na swych łań­cu­chach, cały pokój wędro­wał frag­men­tami tęczy, jak gdyby sfery sied­miu pla­net3 prze­su­wały się, krę­cąc przez sie­bie. Lubi­łem sta­wać mię­dzy nogami ojca, obej­mu­jąc je z obu stron, jak kolumny. Cza­sami pisał listy. Sie­dzia­łem na biurku i śle­dzi­łem z zachwy­tem zakrę­tasy pod­pisu zawiłe i wiru­jące, jak trele kolo­ra­tu­ro­wego4 śpie­waka. W tape­tach pącz­ko­wały uśmie­chy, wykłu­wały się oczy, kozioł­ko­wały figle. Aby mnie uba­wić, ojciec wypusz­czał w tęczową prze­strzeń banki mydlane z dłu­giej słomki. Obi­jały się o ściany i pękały, zosta­wia­jąc w powie­trzu swe kolory.

Potem przy­szła matka i wcze­sna ta, jasna idylla5 skoń­czyła się. Uwie­dziony piesz­czo­tami matki, zapo­mnia­łem o ojcu, życie moje poto­czyło się nowym, odmien­nym torem, bez świąt i bez cudów i był­bym może na zawsze zapo­mniał o Księ­dze, gdyby nie ta noc i ten sen.

II

Obu­dzi­łem się raz w ciemny świt zimowy – pod zwa­łami ciem­no­ści paliła się, głę­boko w dole, ponura zorza – i mając jesz­cze pod powie­kami mro­wie mgli­stych figur i zna­ków, zaczą­łem maja­czyć nie­ja­sno i zawile wśród udręki i póź­nego żalu o sta­rej, zagi­nio­nej Księ­dze.

Nikt mnie nie rozu­miał i roz­draż­niony tą tępotą, zaczą­łem natar­czy­wiej naprzy­krzać się i mole­sto­wać rodzi­ców w nie­cier­pli­wo­ści i gorączce.

Bosy i tylko w koszuli prze­rzu­ci­łem, drżąc z pod­nie­ce­nia, biblio­tekę ojca i roz­cza­ro­wany, gniewny opi­sy­wa­łem bez­rad­nie przed osłu­pia­łym audy­to­rium tę rzecz nie do opi­sa­nia, któ­rej żadne słowo, żaden obraz nakre­ślony drżą­cym i wydłu­żo­nym mym pal­cem nie mogły dorów­nać. Wyczer­py­wa­łem się bez końca w rela­cjach peł­nych splą­ta­nia i sprzecz­no­ści i pła­ka­łem z bez­sil­nej roz­pa­czy.

Stali nade mną bez­radni i zmie­szani, wsty­dząc się swej bez­sil­no­ści. W głębi duszy nie byli bez winy. Moja gwał­tow­ność, nie­cier­pliwy i pełen gniewu ton żąda­nia dawał mi pozór słusz­no­ści, prze­wagę dobrze uza­sad­nio­nej pre­ten­sji. Przy­bie­gali z róż­nymi książ­kami i wci­skali mi je w ręce. Odrzu­ca­łem je z obu­rze­niem.

Jedną z nich, gruby i ciężki foliant6, ojciec mój wciąż na nowo pod­su­wał mi z nie­śmiałą zachętą. Otwo­rzy­łem ją. Była to Biblia. Ujrza­łem na jej kar­tach wielką wędrówkę zwie­rząt, pły­nącą gościń­cami, roz­ga­łę­zioną pocho­dami po kraju dale­kim, ujrza­łem niebo w klu­czach całe i w łopo­tach, ogromną odwró­coną pira­midę, któ­rej daleki wierz­cho­łek doty­kał Arki.

Pod­nio­słem oczy na ojca pełne wyrzutu:

– Ty wiesz, ojcze – woła­łem – ty wiesz dobrze, nie ukry­waj się, nie wykrę­caj! Ta książka cię zdra­dziła. Dla­czego dajesz mi ten ska­żony apo­kryf 7, tysią­czną kopię, nie­udolny fal­sy­fi­kat? Gdzie podzia­łeś Księgę?

Ojciec odwró­cił oczy.

III

Minęły tygo­dnie i wzbu­rze­nie moje opa­dło i uci­szyło się, ale obraz księgi pło­nął dalej w mej duszy jasnym pło­mie­niem, wielki, sze­lesz­czący Kodeks, wzbu­rzona Biblia, przez któ­rej karty szedł wiatr, plą­dru­jąc ją jak ogromną, roz­sy­pu­jącą się różę.

Ojciec, widząc mnie spo­koj­niej­szym, zbli­żył się raz ostroż­nie i rzekł tonem łagod­nej pro­po­zy­cji:

– W grun­cie rze­czy ist­nieją tylko książki. Księga jest mitem, w który wie­rzymy w mło­do­ści, ale z bie­giem lat prze­staje się ją trak­to­wać poważ­nie.

Mia­łem już wów­czas inne prze­ko­na­nie, wie­dzia­łem, że Księga jest postu­la­tem, że jest zada­niem. Czu­łem na bar­kach cię­żar wiel­kiego posłan­nic­twa. Nie odpowie­dzia­łem nic, pełen pogardy i zacie­kłej, ponu­rej dumy.

W tym cza­sie bowiem byłem już w posia­da­niu tego strzępu książki, tych żało­snych resz­tek, które dziwny traf losu prze­my­cił w moje ręce. Kry­łem skarb swój tro­skli­wie przed wszyst­kimi oczyma, bole­jąc nad głę­bo­kim upad­kiem tej księgi, dla któ­rej oka­le­cza­łych resz­tek nie zdo­łał­bym zjed­nać niczy­jego zro­zu­mie­nia.

Stało się to tak…

Pew­nego dnia tej zimy zasta­łem Adelę w trak­cie sprzą­ta­nia, ze szczotką w ręku, wspartą o pul­pit, na któ­rym leżał podarty jakiś szpar­gał. Nachy­li­łem się przez jej ramię, nie tyle z cie­ka­wo­ści, ile żeby znowu odu­rzyć się zapa­chem jej ciała, któ­rego młody urok obja­wił się był nie­dawno obu­dzo­nym mym zmy­słom.

– Patrz – mówiła, zno­sząc bez pro­te­stu moje przy­tu­le­nie się – czy moż­liwe jest, żeby komuś wyro­sły włosy do ziemi? Chcia­ła­bym mieć takie.

Spoj­rza­łem na rycinę. Na dużej kar­cie in folio8 był tam wize­ru­nek kobiety o kształ­tach raczej sil­nych i przy­sad­ko­wa­tych, o twa­rzy peł­nej ener­gii i doświad­cze­nia. Z głowy tej damy spły­wał ogromny kożuch wło­sów, sta­czał się ciężko z ple­ców i wlókł się koń­cami gru­bych splo­tów po ziemi. Był to jakiś nie­praw­do­po­dobny wybryk natury, płaszcz fał­dzi­sty i obfity, wyprzę­dzony z korzon­ków wło­sów i trudno było wyobra­zić sobie, żeby ten cię­żar nie spra­wiał dotkli­wego bólu i nie obez­wład­niał obar­czo­nej nim głowy. Ale wła­ści­cielka tej wspa­nia­ło­ści zda­wała się nosić ją z dumą, a tekst wydru­ko­wany obok tłu­stymi czcion­kami gło­sił histo­rię tego cudu i zaczy­nał się od słów: „Ja, Anna Csil­lag, uro­dzona w Kar­ło­wi­cach na Mora­wach, mia­łam słaby porost wło­sów…”.

Była to długa histo­ria podobna w kon­struk­cji do histo­rii Hioba. Anna Csil­lag z dopu­stu bożego dotknięta była sła­bym poro­stem. Całe mia­steczko lito­wało się nad tym upo­śle­dze­niem, które wyba­czano jej ze względu na nie­na­ganny żywot, cho­ciaż nie mogło ono być cał­kiem nie­za­wi­nione. I oto stało się na sku­tek gorą­cych modłów, że zdjęta była z jej głowy klą­twa, Anna Csil­lag dostą­piła łaski oświe­ce­nia, otrzy­mała znaki i wska­zówki i spo­rzą­dziła spe­cy­fik, lek cudowny, który jej gło­wie przy­wró­cił uro­dzaj­ność. Zaczęła pora­stać we włosy i nie dość na tym, jej mąż, bra­cia, kuzy­no­wie także z dnia na dzień opil­śniali się tęgim, czar­nym futrem zaro­stu. Na dru­giej stro­nie poka­zana była Anna Csil­lag sześć tygo­dni po obja­wie­niu jej recepty, w oto­cze­niu swych braci, szwa­grów i bra­tan­ków, mężów bro­da­tych po pas i wąsa­tych i z podzi­wem patrzyło się na ten praw­dziwy wybuch nie­sfał­szo­wa­nej, niedź­wie­dziej męsko­ści. Anna Csil­lag uszczę­śli­wiła całe mia­steczko, na które spły­nęło praw­dziwe bło­go­sła­wień­stwo w postaci falu­ją­cych czu­pryn i grzyw ogrom­nych i któ­rego miesz­kańcy zamia­tali zie­mię bro­dami, jak mio­tły sze­ro­kimi. Anna Csil­lag stała się apo­stołką wło­cha­to­ści. Uszczę­śli­wiw­szy rodzinne mia­sto, zapra­gnęła uszczę­śli­wić świat cały i pro­siła, zachę­cała, bła­gała, aby przy­jąć dla zba­wie­nia swego ten dar boży, ten lek cudowny, któ­rego sama jedna znała tajem­nicę.

Tę histo­rię prze­czy­ta­łem przez ramię Adeli i nagle tknęła mnie myśl, od któ­rej ude­rze­nia sta­ną­łem cały w pło­mie­niach. Toż to była Księga, jej ostat­nie stro­nice, jej nie­urzę­dowy doda­tek, tylna ofi­cyna9 pełna odpad­ków i rupieci! Frag­menty tęczy zakrę­ciły się w wiru­ją­cych tape­tach, wyrwa­łem z rąk Adeli szpar­gał i odma­wia­ją­cym mi posłu­szeń­stwa gło­sem wyzio­ną­łem:

– Skąd wzię­łaś tę książkę?

– Głupi – rze­kła, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Prze­cież ona leży tu zawsze i co dzień wydzie­ramy z niej kartki na mięso do jatek10 i na śnia­da­nie dla ojca…

IV

Pobie­głem do mego pokoju. Wzbu­rzony do głębi, z pło­nącą twa­rzą zaczą­łem wer­to­wać11 lata­ją­cymi rękami kartki szpar­gału. Nie­stety, było ich zale­d­wie kil­ka­na­ście. Ani jedna stro­nica wła­ści­wego tek­stu, same tylko ogło­sze­nia i anonse. Zaraz po pro­roc­twach dłu­go­wło­sej Sybilli nastę­po­wała kartka poświę­cona cudow­nemu lekowi na wszyst­kie cho­roby i ułom­no­ści. Elsa – fluid z łabę­dziem – nazy­wał się ten bal­sam i dzia­łał cuda. Stro­nica pełna była świa­dectw uwie­rzy­tel­nio­nych, wzru­sza­ją­cych rela­cji osób, na któ­rych doko­nał się cud.

Z Sied­mio­grodu, ze Sla­wo­nii, z Buko­winy przy­cho­dzili ozdro­wieńcy pełni zapału, by poświad­czyć, gorą­cym i wzru­szo­nym sło­wem opo­wie­dzieć swe dzieje. Szli oban­da­żo­wani i zgar­bieni, potrzą­sa­jąc już nie­po­trzeb­nym szczu­dłem, odrzu­cali pla­stry z oczu i opa­ski ze skro­fuł12.

Poprzez te wędrówki kalek widziało się dale­kie i smutne mia­steczka o bia­łym jak papier nie­bie, stward­niałe od prozy i codzien­no­ści. Były to zapo­mniane w głębi czasu mia­sta, gdzie ludzie przy­wią­zani byli do swych małych losów, od któ­rych nie odry­wali się ani na chwilę. Szewc był do cna szew­cem, pach­niał skórą, miał twarz małą i zbie­dzoną, krót­ko­wzroczne, blade oczy nad bez­barw­nym, węszą­cym wąsem i czuł się na wskroś szew­cem. I jeżeli nie bolały ich wrzody, nie łamały kości, puchlina nie kła­dła na bar­łóg, byli szczę­śliwi bez­barw­nym, sza­rym szczę­ściem, palili tani tytoń, żółty tytoń cesar­sko-kró­lew­ski, lub marzyli tępo przed kolek­turą lote­rii.

Koty prze­bie­gały im drogę, to z lewej, to z pra­wej strony, śnił im się czarny pies i świerz­biała ich ręka. Cza­sami pisali listy z listow­ni­ków, nale­piali tro­skli­wie markę i powie­rzali je z waha­niem i pełni nie­uf­no­ści skrzynce pocz­to­wej, w którą ude­rzali pię­ścią, jakby ją budzili. I przez sny ich prze­la­ty­wały potem białe gołę­bie z listami w dziób­kach i zni­kały w obło­kach.

Następne stro­nice wzno­siły się ponad sferę spraw codzien­nych w regiony czy­stej poezji.

Były tam har­mo­nie, cytry i harfy, ongi13 instru­menty chó­rów aniel­skich, dziś dzięki postę­pom prze­my­słu udo­stęp­nione po popu­lar­nych cenach pro­stemu czło­wie­kowi, bogo­boj­nemu ludowi dla pokrze­pie­nia serc i godzi­wej roz­rywki.

Były tam kata­rynki, praw­dziwe cuda tech­niki, pełne ukry­tych wewnątrz fle­tów, gar­dzio­łek i pisz­cza­łek, organ­ków tre­lu­ją­cych słodko, jak gniazda szlo­cha­ją­cych sło­wi­ków, nie­oce­niony skarb dla inwa­li­dów, źró­dło lukra­tyw­nych docho­dów dla kalek i nie­zbędne w ogóle w każ­dym muzy­kal­nym domu. I widziało się te kata­rynki pięk­nie malo­wane, wędru­jące na ple­cach nie­po­kaź­nych sza­rych sta­rusz­ków, któ­rych twa­rze wyje­dzone przez życie, były jakby zasnute paję­czyną i cał­kiem nie­wy­raźne, twa­rze o łza­wią­cych, nie­ru­cho­mych oczach, które z wolna wycie­kały, twa­rze wyja­ło­wione z życia, tak odbar­wiane i nie­winne, jak kora drzew spę­kana od pogód wszel­kich i pach­nące już tylko desz­czem i nie­bem, jak ona.

Dawno zapo­mnieli, jak się nazy­wali i kim byli, i tak zagu­bieni w sobie szur­gali z ugię­tym kola­nami drob­nymi, rów­nymi krocz­kami w swych ogrom­nych, cięż­kich butach po linii cał­kiem pro­stej i jed­no­staj­nej, wśród krę­tych i zawi­łych dróg prze­chod­niów.

W białe, bez­sło­neczne przed­po­łu­dnia, przed­po­łu­dnia sczer­stwiałe od zimna, pogrą­żone w codzienne sprawy dnia, wyplą­ty­wali się nie­po­strze­że­nie z tłumu, sta­wiali kata­rynkę na krzy­żul­cach na zbiegu ulic, pod żółtą smugą nieba, prze­kre­śloną dru­tem tele­gra­ficz­nym, wśród ludzi spie­szą­cych tępo z nasta­wio­nymi koł­nie­rzami i zaczy­nali swą melo­dię, nie od początku, lecz w miej­scu, gdzie wczo­raj prze­rwali i grali: „Daisy, Daisy, ty mi odpo­wiedź daj”, pod­czas gdy z komi­nów puszyły się białe pió­ro­pu­sze pary. I rzecz dziwna, ta melo­dia zale­d­wie roz­po­częta, wska­ki­wała zaraz w wolną lukę, w swoje miej­sce w tej godzi­nie i w tym kra­jo­bra­zie, jak gdyby od zawsze nale­żała do tego dnia zamy­ślo­nego i zgu­bio­nego w sobie samym, a w takt jej bie­gły myśli i szare tro­ski spie­szą­cych.

I gdy po pew­nym cza­sie koń­czyła się dłu­gim, wycią­gnię­tym wizgo­tem, wypru­tym z trzewi kata­rynki, która zaczy­nała z cał­kiem nowej beczki – myśli i tro­ski zatrzy­my­wały się na chwilę, jakby w tańcu, by zmie­nić krok, a potem bez zasta­no­wie­nia zaczy­nały krę­cić się w odwrot­nym kie­runku w takt nowej melo­dii, która wybie­gła z fuja­rek kata­rynki: „Mał­go­rzato, skar­bie mojej duszy…”.

I w tępym indy­fe­ren­ty­zmie14 tego przed­po­łu­dnia nikt nie zauwa­żył nawet, że sens świata zmie­nił się do gruntu, że biegł on już nie w takt „Daisy, Daisy”, ale wprost prze­ciw­nie: „Mał-go-rzato…”.

Obra­camy znów kartkę… Cóż to? Czy pada deszcz wio­senny? Nie, to ćwier­ka­nie ptasz­ków sypie się jak szary śrut na para­sole, bo oto ofe­ruje się tu praw­dziwe kanarki har­ceń­skie, klatki pełne szczy­głów i szpa­ków, koszyki pełne śpie­wa­ków i gadu­łów skrzy­dla­tych. Wrze­cio­no­wate i lek­kie, jakby wypchane watą, pod­ska­ku­jące w drgaw­kach, zwrotne, jak na gład­kich, kwi­lą­cych sworz­niach, roz­świer­go­tane jak kukułki zega­rów – były one osłodą samot­no­ści, zastę­po­wały kawa­le­rom cie­pło ogni­ska rodzin­nego, wywa­biały z naj­tward­szych serc bło­gość uczu­cia macie­rzyń­skiego, tyle miały pisklę­cego i wzru­sza­ją­cego, i jesz­cze gdy obra­cało się nad nimi stro­nicę, posy­łały za odcho­dzą­cym złą­czone swe, wabiące ćwier­ka­nie.

Ale w dal­szym ciągu sta­czał się ten skrypt żało­sny w coraz głęb­szy upa­dek. Teraz zszedł na bez­droża wąt­pli­wej jakiejś szar­la­tań­skiej man­tyki15. W dłu­gim płasz­czu, z uśmie­chem na wpół pochło­nię­tym przez czarną brodę, któż to pre­zen­to­wał się do usług publicz­no­ści? Pan Bosco z Medio­lanu, swego znaku mistrz czar­nej magii, i mówił długo i nie­wy­raź­nie, demon­stru­jąc coś na koń­cach pal­ców, co nie czy­niło rze­czy zro­zu­mial­szą. I choć w prze­ko­na­niu wła­snym docho­dził do zadzi­wia­ją­cych kon­klu­zji16, które ważyć się zda­wał przez chwilę mię­dzy czu­łymi pal­cami, zanim ich lotny sens nie uszedł z pal­ców w powie­trze, i choć poin­to­wał on sub­telne prze­guby dia­lek­tyki ostrze­gaw­czym pod­nie­sie­niem brwi, przy­go­to­wu­ją­cym na rze­czy nie­zwy­kłe, nie rozu­miało się go, a co gor­sza, nie pra­gnęło nic rozu­mieć i pozo­sta­wiało się go z jego gesty­ku­la­cją, z przy­ci­szo­nym tonem i całą skalą ciem­nych uśmie­chów, aby prze­kart­ko­wać szybko ostat­nie, roz­pa­da­jące się w strzępy stro­nice.

Na tych ostat­nich stro­ni­cach, które w spo­sób widoczny popa­dały w majacz­liwe bre­dze­nie, w jawny bez­sens, jakiś gen­tle­man ofia­ro­wy­wał swoją nie­za­wodną metodę, jak stać się ener­gicz­nym i sta­now­czym w decy­zjach, i mówił wiele o zasa­dach i cha­rak­te­rze. Ale wystar­czyło tylko obró­cić stro­nicę, aby być zupeł­nie zdez­o­rien­to­wa­nym w rze­czach sta­now­czo­ści i zasad.

Tam drob­nym krocz­kiem wycho­dziła spę­tana tre­nem17 sukni nie­jaka pani Magda Wang i oświad­czała z wyso­ko­ści ścią­gnię­tego dekoltu, że kpi sobie z męskiej sta­now­czo­ści i zasad, i że jej spe­cjal­no­ścią jest łamać naj­sil­niej­sze cha­rak­tery (tu ruchem nóżki ukła­dała tren na ziemi). W tym celu ist­nieją metody, cią­gnęła przez zaci­śnięte zęby, nie­za­wodne metody, nad któ­rymi nie chce się roz­wo­dzić, odsy­ła­jąc do swych pamięt­ni­ków, zaty­tu­ło­wa­nych „Z pur­pu­ro­wych dni” (Wydaw­nic­two Insty­tutu Antro­po­zo­fii w Buda­pesz­cie), w któ­rych zło­żyła rezul­taty swych doświad­czeń kolo­nial­nych w dzie­dzi­nie tre­sury ludzi (ten wyraz z naci­skiem i iro­nicz­nym bły­skiem oczu). I rzecz dziwna, ta opie­szale i bez­ce­re­mo­nial­nie mówiąca dama, zda­wała się być pewna apro­baty tych, o któ­rych z takim cyni­zmem mówiła, i wśród oso­bli­wego zawrotu i migo­ta­nia czuło się, że kie­runki ozna­czeń moral­nych prze­su­nęły się dziw­nie i że jeste­śmy tu w innym kli­ma­cie, w któ­rym kom­pas uczuć działa na opak.

To było ostat­nie słowo Księgi, które zosta­wiało smak dziw­nego oszo­ło­mie­nia, mie­sza­ninę głodu i pod­nie­ce­nia w duszy.

V

Nachy­lony nad tą Księgą, z twa­rzą pło­nącą jak tęcza, gorza­łem18 cicho od eks­tazy do eks­tazy. Zato­piony w czy­ta­niu, zapo­mnia­łem o obie­dzie. Nie pomy­liło mnie prze­czu­cie. Był to Auten­tyk, święty ory­gi­nał, choć w tak głę­bo­kim poni­że­niu i degra­da­cji. I kiedy póź­nym zmierz­chem, błogo uśmiech­nięty, ukła­da­łem szpar­gał w naj­głęb­szej szu­fla­dzie, nakry­wa­jąc go dla nie­po­znaki innymi książ­kami, zda­wało mi się, że to zorzę ukła­dam do snu w komo­dzie; zorzę, która wciąż na nowo od samej sie­bie się zapa­lała i szła przez wszyst­kie pło­mie­nie i pur­pury i wra­cała raz jesz­cze i nie chciała się skoń­czyć.

Jakże zobo­jęt­niały mi wszyst­kie książki!

Bo zwy­kłe książki są jak mete­ory. Każda z nich ma jedną chwilę, moment taki, kiedy z krzy­kiem wzla­tuje jak feniks19, pło­nąc wszyst­kimi stro­ni­cami. Dla tej jed­nej chwili, dla tego jed­nego momentu kochamy je potem, choć już wów­czas są tylko popio­łem. I z gorzką rezy­gna­cją wędru­jemy nie­kiedy późno przez te wysty­głe stro­nice, prze­su­wa­jąc z drew­nia­nym kle­ko­tem, jak róża­niec, mar­twe ich for­mułki.

Egze­geci20 Księgi twier­dzą, że wszyst­kie książki dążą do Auten­tyku. Żyją one tylko wypo­ży­czo­nym życiem, które w momen­cie wzlotu wraca do swego sta­rego źró­dła. Zna­czy to, że ksią­żek ubywa, a Auten­tyk rośnie. Jed­na­ko­woż nie chcemy nużyć czy­tel­nika wykła­dem Dok­tryny. Chcie­li­by­śmy tylko zwró­cić na jedną rzecz uwagę: Auten­tyk żyje i rośnie. Co z tego wynika? Oto, gdy następ­nym razem otwo­rzymy nasz szpar­gał, kto wie, gdzie będą już wów­czas Anna Csil­lag i jej wierni. Może ujrzymy ją, pąt­niczkę dłu­go­włosą, zamia­ta­jącą swym płasz­czem gościńce Moraw, wędru­jącą przez kraj daleki, przez białe mia­steczka pogrą­żone w codzien­no­ści i pro­zie i roz­da­jącą próbki bal­samu Elsa-fluid mię­dzy pro­stacz­ków bożych, tra­pio­nych wycie­kiem i świerz­bem. Ach, co zro­bią wów­czas poczciwi bro­da­cze mia­steczka, unie­ru­cho­mieni przez olbrzy­mie zaro­sty, co zrobi wierna ta gmina, ska­zana na pie­lę­gno­wa­nie i admi­ni­stra­cję nad­mier­nych swych uro­dza­jów? Kto wie, czy nie kupią sobie wszy­scy praw­dzi­wych kata­ry­nek ze Szwar­cwaldu i nie podążą w świat za swą apo­stołką, aby szu­kać jej po kraju, gra­jąc na wszyst­kich miej­scach „Daisy, Daisy”.

O, Odys­sejo bro­da­czy, błą­dzą­cych z kata­ryn­kami od mia­sta do mia­sta w poszu­ki­wa­niu swej matki ducho­wej! Kie­dyż znaj­dzie się rap­sod21 godny tej epo­pei? Bo komuż zosta­wili gród oddany ich pie­czy, komu powie­rzyli rząd dusz w mie­ście Anny Csil­lag? Czy nie mogli prze­wi­dzieć, że pozba­wione swej ducho­wej elity, swych patriar­chów wspa­nia­łych, mia­sto popad­nie w zwąt­pie­nie i odszcze­pień­stwo i otwo­rzy swe bramy… Komu? Ach, cynicz­nej i prze­wrot­nej Mag­dzie Wang (Wydaw­nic­two Insty­tutu Antro­po­zo­fii w Buda­pesz­cie), która założy w nim szkołę tre­sury i łama­nia cha­rak­te­rów?

Ale powróćmy do naszych piel­grzy­mów.

Któż nie zna tej sta­rej gwar­dii, tych Cym­brów wędrow­nych, głę­bo­kich bru­ne­tów o potęż­nych na pozór cia­łach, zro­bio­nych z tkanki bez tęży­zny i soków? Cała ich siła, cała moc weszła w uwło­sie­nie. Antro­po­lo­go­wie gło­wią się od dawna nad tą oso­bliwą rasą, odzianą zawsze w czarne ubra­nia, w grube, srebrne łań­cu­chy na brzu­chach, z pal­cami w potęż­nych, mosięż­nych sygne­tach22.

Lubię ich, tych naprze­mian Kasprów i Bal­ta­za­rów, ich głę­boką powagę, ich fune­bryczną23 deko­ra­tyw­ność, te wspa­niałe okazy męskie z pięk­nymi oczami o tłu­stym poły­sku palo­nej kawy, lubię ten szla­chetny brak żywot­no­ści w cia­łach wybu­ja­łych i gąb­cza­stych, mor­bi­dezzę24 wyga­sa­ją­cych rodów, ich sapiący oddech z potęż­nych piersi i nawet ten zapach wale­riany25, jaki roz­ta­czają ich brody.

Jak Anio­ło­wie Obli­cza stają cza­sem nie­spo­dzia­nie w drzwiach naszych kuchni, ogromni i sapiący, i prędko zmę­czeni ocie­rają pot ze zro­szo­nego czoła, prze­wra­ca­jąc nie­bie­skimi biał­kami oczu – i w tym momen­cie zapo­mi­nają swe posel­stwo i zdzi­wieni, szu­ka­jąc wybiegu, pre­tek­stu dla swego przy­by­cia, wycią­gają dłoń po jał­mużnę.

Wra­camy do Auten­tyku. Ależ nie opusz­cza­li­śmy go ni­gdy. I tu wska­zu­jemy na dziwną cechę Szpar­gału, już teraz jasną czy­tel­ni­kowi, że roz­wija się on pod­czas czy­ta­nia, że ma gra­nice ze wszech stron otwarte dla wszyst­kich fluk­tu­acji i prze­pły­wów.

Teraz na przy­kład już nikt nie ofe­ruje tam szczy­głów har­ceń­skich, bo z kata­ry­nek tych bru­ne­tów, z prze­ła­mań i zagięć melo­dii wyfru­wają w nie­re­gu­lar­nych odstę­pach te pie­rza­ste mio­tełki i rynek zasy­pany jest nimi jak kolo­ro­wymi czcion­kami. Ach, co za roz­mno­że­nie migo­tliwe i pełne szcze­biotu… Dokoła wszyst­kich cypli, drąż­ków i cho­rą­gie­wek two­rzą się praw­dziwe kolo­rowe zatory, trze­poty i walki o miej­sce. I wystar­czy wysta­wić przez okno pałąk laski, aby oble­piony trze­po­cą­cym i cięż­kim gro­nem wcią­gnąć go z powro­tem do izby. Zbli­żamy się teraz w naszym opo­wia­da­niu szyb­kimi kro­kami do tej wspa­nia­łej i kata­stro­ficz­nej epoki, która w bio­gra­fii naszej nosi nazwę epoki genial­nej. Darem­nie prze­czy­li­by­śmy, że czu­jemy już teraz to ści­śnię­cie serca, ten błogi nie­po­kój, świętą tremę, jaka poprze­dza rze­czy osta­teczne. Wkrótce zabrak­nie nam w tyglach kolo­rów, a w duszy bla­sku, aby poło­żyć naj­wyż­sze akcenty, nakre­ślić naj­świe­tlist­sze i już trans­cen­den­talne26 kon­tury w tym malo­wi­dle.

Cóż to jest epoka genialna i kiedy to było?

Tu zmu­szeni jeste­śmy stać się na chwilę cał­kiem ezo­te­ryczni, jak pan Bosco z Medio­lanu, i zni­żyć nasz głos do wni­kli­wego szeptu. Musimy poin­to­wać nasze wywody wie­lo­znacz­nymi uśmie­chami i, jak szczyptę soli, roz­cie­rać w koniusz­kach pal­ców deli­katną mate­rię impon­de­ra­bi­liów27. Nie nasza wina, jeżeli cza­sami będziemy mieli wygląd tych sprze­daw­ców nie­wi­dzial­nych tka­nin, demon­stru­ją­cych w wyszu­ka­nych gestach oszu­kań­czy swój towar.

Więc czy epoka genialna zda­rzyła się, czy nie zda­rzyła? Trudno odpo­wie­dzieć. I tak, i nie. Bo są rze­czy, które się cał­kiem, do końca nie mogą zda­rzyć. Są za wiel­kie, aby się zmie­ścić w zda­rze­niu, i za wspa­niałe. Pró­bują one tylko się zda­rzyć, pró­bują gruntu rze­czywistości, czy je unie­sie. I wnet się cofają, bojąc się utra­cić swą inte­gral­ność w ułom­no­ści reali­za­cji. A jeśli nad­ła­mały swój kapi­tał, pogu­biły to i owo w tych pró­bach inkar­na­cji, to wnet, zazdro­sne, odbie­rają swą wła­sność, odwo­łują ją z powro­tem, rein­te­grują się i potem w bio­gra­fii naszej zostają te białe plamy, wonne styg­maty, te pogu­bione srebrne ślady bosych nóg aniel­skich, roz­siane ogrom­nymi kro­kami po naszych dniach i nocach, pod­czas gdy ta peł­nia chwały przy­biera i uzupeł­nia się nie­ustan­nie i kul­mi­nuje nad nami, prze­kra­cza­jąc w try­um­fie zachwyt po zachwy­cie.

A jed­nak w pew­nym sen­sie mie­ści się ona cała i inte­gralna w każ­dej ze swych ułom­nych i frag­men­ta­rycz­nych inkar­na­cji28. Zacho­dzi tu zja­wi­sko repre­zen­ta­cji i zastęp­czego bytu. Jakieś zda­rze­nie może być co do swej pro­we­nien­cji29 i swo­ich wła­snych środ­ków małe i ubo­gie, a jed­nak, zbli­żone od oka, może otwie­rać w swoim wnę­trzu nie­skoń­czoną i pro­mienną per­spek­tywę, dzięki temu, że wyż­szy byt usi­łuje w nim się wyra­zić i gwał­tow­nie w nim błysz­czy.

Tak wtedy będziemy zbie­rali te alu­zje, te ziem­skie przy­bli­że­nia, te sta­cje i etapy po dro­gach naszego życia, jak ułamki potłu­czo­nego zwier­cia­dła. Będziemy zbie­rali po kawałku to, co jest jedno i nie­po­dzielne, naszą wielką epokę, genialną epokę naszego życia.

Może­śmy ją w dimi­nu­cyj­nym zapę­dzie30, ster­ro­ry­zo­wani nie­ob­ję­to­ścią trans­cen­dentu, zbyt ogra­ni­czyli, zakwe­stio­no­wali i zachwiali. Gdyż mimo wszyst­kich zastrze­żeń: ona była. Ona była i nic nam nie zabie­rze tej pew­no­ści, tego świe­tla­nego smaku, który mamy jesz­cze na języku, tego zim­nego ognia na pod­nie­bie­niu, tego wes­tchnie­nia, sze­ro­kiego jak niebo i świe­żego, jak haust czy­stej ultra­ma­ryny.

Czy przy­go­to­wa­li­śmy w pew­nej mie­rze czy­tel­nika do rze­czy, które nastą­pią, czy możemy zary­zy­ko­wać podróż w epokę genialną?

Nasza trema udzie­liła się czy­tel­ni­kowi. Czu­jemy jego zde­ner­wo­wa­nie. Mimo pozo­rów oży­wie­nia i nam jest ciężko na sercu i jeste­śmy pełni trwogi.

W imię Boże wtedy – wsia­damy i odjazd!

GENIALNA EPOKA

I

Zwy­kłe fakty usze­re­go­wane są w cza­sie, nani­zane31 na jego ciąg jak na nitkę. Tam mają one swoje ante­ce­densy32 i swoje kon­se­kwen­cje, które tło­czą się cia­sno, nastę­pują sobie na pięty bez prze­rwy i bez luki. Ma to swoje zna­cze­nie i dla nar­ra­cji, któ­rej duszą jest cią­głość i suk­ce­sja.

Cóż jed­nak zro­bić ze zda­rze­niami, które nie mają swego wła­snego miej­sca w cza­sie, ze zda­rze­niami, które przy­szły za późno, gdy już cały czas był roz­dany, roz­dzie­lony, roze­brany, i teraz zostały nie­jako na lodzie, nie­za­sze­re­go­wane, zawie­szone w powie­trzu, bez­domne i błędne?

Czyżby czas był za cia­sny dla wszyst­kich zda­rzeń? Czy może się zda­rzyć, aby już wszyst­kie miej­sca w cza­sie były wyprze­dane? Zatro­skani, bie­gniemy wzdłuż tego całego pociągu zda­rzeń, przy­go­to­wu­jąc się już do jazdy.

Na miłość boską, czyżby nie ist­niał tu pew­nego rodzaju ażio­taż33 bile­tów na czas…? Panie kon­duk­to­rze!

Tylko spo­koj­nie! Bez zby­tecz­nej paniki, zała­twimy to po cichu we wła­snym zakre­sie dzia­ła­nia.

Czy czy­tel­nik sły­szał coś o rów­no­le­głych pasmach czasu, w cza­sie dwu­to­ro­wym? Tak, ist­nieją takie boczne odnogi czasu, tro­chę nie­le­galne co prawda i pro­ble­ma­tyczne, ale gdy się wie­zie taką kon­tra­bandę34 jak my, takie nad­licz­bowe zda­rze­nie nie do zasze­re­go­wa­nia – nie można być zanadto wybred­nym. Spró­bujmy wtedy odga­łę­zić w któ­rymś punk­cie histo­rii taką boczną odnogę, ślepy tor, aby zepchnąć nań te nie­le­galne dzieje. Tylko bez obawy. Sta­nie się to nie­po­strze­że­nie, czy­tel­nik nie dozna żad­nego wstrząsu. Kto wie – może, gdy o tym mówimy, już nie­czy­sta mani­pu­la­cja jest poza nami i jedziemy już śle­pym torem.

II

Moja matka przy­bie­gła prze­ra­żona i objęła mój krzyk ramio­nami, chcąc go nakryć jak pożar i stłu­mić w fał­dach swej miło­ści. Zamknęła mi usta ustami i krzy­czała wraz ze mną.

Ale odtrą­ci­łem ją i wska­zu­jąc na słup ogni­sty, na złotą belkę, która tkwiła uko­śnie w powie­trzu, jak zadra, i nie dała się zepchnąć, pełna bla­sku i krą­żą­cych w niej pyłów, krzy­cza­łem:

– Wydrzyj ją, wyrwij!

Piec nain­dy­czył się wiel­kim kolo­ro­wym boho­ma­zem35, nama­lo­wa­nym na jego czole, nabiegł krwią cały, i zda­wało się, że z kon­wul­sji36 tych żył, ścię­gien i całej tej napęcz­nia­łej do pęk­nię­cia ana­to­mii wyzwoli się jaskra­wym, kogu­cim wrza­skiem.

Sta­łem roz­krzy­żo­wany w natchnie­niu i wycią­gnię­tymi, wydłu­żo­nymi pal­cami poka­zy­wa­łem, poka­zy­wa­łem w gnie­wie, w prze­ję­ciu sro­gim, wyprę­żony jak dro­go­wskaz i drżący w eks­ta­zie.

Moja ręka pro­wa­dziła mnie, obca i blada, wlo­kła mnie za sobą zesztyw­niała, woskowa ręka, jak wiel­kie wotywne37 dło­nie, jak dłoń aniel­ska wznie­siona do przy­sięgi.

Było to pod koniec zimy. Dni stały w kału­żach i w żarach i miały pod­nie­bie­nie pełne ognia i pie­przu. Lśniące noże kra­jały miodną mia­zgę dnia na srebrne skiby, na pry­zmy pełne w prze­kroju kolo­rów i korzen­nych pikan­te­rii. Ale cyfer­blat38 połu­dnia gro­ma­dził na szczu­płej prze­strzeni cały blask tych dni i wska­zy­wał wszyst­kie godziny pała­jące i pełne ognia.

O tej godzi­nie, nie mogąc pomie­ścić żaru, złusz­czał się dzień arku­szami srebr­nej bla­chy, chrzęsz­czącą cyn­fo­lią, i war­stwa za war­stwą odsła­niał swój rdzeń z litego bla­sku. I jakby nie dość było jesz­cze tego, dymiły kominy, kłę­biły się lśniącą parą, i każda chwila wybu­chała wiel­kim wzlo­tem anio­łów, burzą skrzy­deł, które niebo wchła­niało nie­syte, wciąż otwarte dla nowych wybu­chów. Jego jasne blanki39 eks­plo­do­wały bia­łymi pió­ro­pu­szami, dale­kie for­ta­li­cje40 roz­wi­jały się w ciche wachla­rze spię­trzo­nych wybu­chów pod lśniącą kano­nadą nie­wi­dzial­nej arty­le­rii.

Okno pokoju, pełne po brzegi nieba, wzbie­rało tymi wzlo­tami bez końca i prze­le­wało się firan­kami, które całe w pło­mie­niach, dymiąc w ogniu, spły­wały zło­tymi cie­niami i drga­niem słoi powietrz­nych. Na dywa­nie leżał uko­śny, pała­jący czwo­ro­bok, falu­jąc bla­skiem, i nie mógł ode­rwać się od pod­łogi. Ten słup ogni­sty wzbu­rzał mnie do głębi. Sta­łem urze­czony, na roz­kra­czo­nych nogach, i oszcze­ki­wa­łem go zmie­nio­nym gło­sem, obcymi, twar­dymi prze­kleń­stwami.

Na progu, w sieni, stali skon­ster­no­wani41, prze­stra­szeni, zała­mu­jąc ręce: krewni, sąsie­dzi, wystro­jone ciotki. Pod­cho­dzili na pal­cach i odcho­dzili, zaglą­dali przez drzwi, pełni cie­ka­wo­ści. A ja krzy­cza­łem:

– Widzi­cie – krzy­cza­łem do matki, do brata – zawsze mówi­łem wam, że wszystko jest zata­mo­wane, zamu­ro­wane nudą, nie­wy­zwo­lone. A teraz patrz­cie, co za wylew, co za roz­kwit wszyst­kiego, co za bło­gość…

I pła­ka­łem ze szczę­ścia i z bez­sil­no­ści.

– Obudź­cie się – woła­łem – pospiesz­cie mi z pomocą! Czy mogę sam jeden podo­łać temu zale­wowi, czy mogę ogar­nąć ten potop? Jak mam, sam jeden, odpo­wie­dzieć na milion olśnie­wa­ją­cych pytań, któ­rymi Bóg mnie zalewa?

A gdy mil­czeli, woła­łem w gnie­wie:

– Spiesz­cie się, nabie­raj­cie pełne wia­dra tej obfi­to­ści, gro­madź­cie zapasy!

Ale nikt mnie nie mógł wyrę­czyć, stali bez­radni i oglą­dali się za sie­bie, cofali za plecy sąsia­dów.

Wtedy zro­zu­mia­łem, co mam czy­nić, i pełen zapału, zaczą­łem z szaf wycią­gać stare foliały42, wypi­sane i roz­sy­pu­jące się księgi han­dlowe ojca, i rzu­ca­łem je na pod­łogę pod ten słup ogni­sty, który leżał na powie­trzu i pałał. Nie można mi było nastar­czyć papieru. Brat i matka przy­bie­gali wciąż z nowymi narę­czami sta­rych gazet i dzien­ni­ków i rzu­cali je sto­sami na zie­mię. A ja sie­dzia­łem wśród tych papie­rów, ośle­piony bla­skiem, z oczami peł­nymi eks­plo­zji, rakiet i kolo­rów, i ryso­wa­łem. Ryso­wa­łem w pośpie­chu, w panice, w poprzek, na ukos, poprzez zadru­ko­wane i zapi­sane stro­nice. Moje kolo­rowe ołówki latały w natchnie­niu przez kolumny nie­czy­tel­nych tek­stów, bie­gły w genial­nych gry­zmo­łach, w kar­ko­łom­nych zyg­za­kach, zwęź­la­jąc się rap­tow­nie w ana­gramy wizji, w rebusy świe­tli­stych obja­wień, i znów roz­wią­zu­jąc się w puste i ślepe bły­ska­wice, szu­ka­jące tropu natchnie­nia.

O, te rysunki świe­tli­ste, wyra­sta­jące jak pod obcą ręką, o, te przej­rzy­ste kolory i cie­nie! Jakże czę­sto jesz­cze dziś znaj­duję je we snach po tylu latach na dnie sta­rych szu­flad, lśniące i świeże jak pora­nek – wil­gotne jesz­cze pierw­szą rosą dnia: figury, kra­jo­brazy, twa­rze!

O, te błę­kity mro­żące oddech zatch­nie­niem stra­chu, o, te zie­le­nie zie­leń­sze od zdzi­wie­nia, o, te pre­lu­dia43 i świe­goty kolo­rów dopiero prze­czu­tych, dopiero pró­bu­ją­cych się nazwać!

Dla­czego roz­trwo­ni­łem je wów­czas w bez­tro­sce nad­miaru z tą nie­po­jętą lek­ko­myśl­no­ścią? Pozwa­la­łem sąsia­dom prze­rzu­cać i plą­dro­wać te stosy rysun­ków. Zabie­rali całe ich pliki. Do jakich domów nie zawę­dro­wały, na jakich śmiet­ni­kach nie wałę­sały się wów­czas! Adela wyta­pe­to­wała nimi kuch­nię, że stała się jasna i kolo­rowa, jak gdyby w nocy spadł śnieg za oknem.

Było to ryso­wa­nie pełne okru­cień­stwa, zasa­dzek i napa­ści. Gdy tak sie­dzia­łem napięty jak łuk, nie­ru­chomy i cza­tu­jący, a w słońcu dookoła mnie pło­nęły jaskrawo papiery – wystar­czyło, aby rysu­nek, przy­gwoż­dżony mym ołów­kiem, uczy­nił naj­lżej­szy ruch do ucieczki. Wów­czas ręka moja, cała w drgaw­kach nowych odru­chów i impul­sów, rzu­cała się nań z wście­kło­ścią jak kot i już obca, zdzi­czała, dra­pieżna, w bły­ska­wicz­nych uką­sze­niach zagry­zała dzi­wo­ląga, który chciał się jej wymknąć spod ołówka. I dopiero wtedy odluź­niała się od papieru, gdy mar­twe już i nie­ru­chome zwłoki roz­kła­dały, jak w ziel­niku, swą kolo­rową i fan­ta­styczną ana­to­mię na zeszy­cie.

Było to mor­der­cze polo­wa­nie, walka na śmierć i życie. Któż mógł odróż­nić w niej ata­ku­ją­cego od ata­ko­wa­nego, w tym kłębku par­ska­ją­cym wście­kło­ścią, w tym splą­ta­niu peł­nym pisku i prze­ra­że­nia! Bywało, że ręka moja dwa i trzy razy rzu­cała się do skoku, aby gdzieś na czwar­tym lub pią­tym arku­szu dosię­gnąć ofiary. Nie­raz krzy­czała z bólu i prze­ra­że­nia w klesz­czach i szczyp­cach tych dzi­wo­two­rów, wiją­cych się pod moim skal­pe­lem.

Z godziny na godzinę coraz tłum­niej napły­wały wizje, tło­czyły się, two­rzyły zatory, aż pew­nego dnia wszyst­kie drogi i ścieżki zaro­iły się i spły­nęły pocho­dami, i kraj cały roz­ga­łę­ził się wędrów­kami, roz­biegł się cią­gną­cymi defi­la­dami – nie­skoń­czo­nymi piel­grzym­kami bestii i zwie­rząt.

Jak za dni Noego pły­nęły te kolo­rowe pochody, te rzeki sier­ści i grzyw, te falu­jące grzbiety i ogony, te łby, pota­ku­jące bez końca w takt stą­pa­nia.

Mój pokój był gra­nicą i rogatką. Tu zatrzy­my­wały się, tło­czyły, becząc bła­gal­nie. Krę­ciły się, drep­tały w miej­scu trwoż­nie i dziko – gar­bate i rogate jeste­stwa, zaszyte we wszyst­kie kostiumy i zbroje zoo­lo­gii, i prze­stra­szone same sobą, spło­szone wła­sną maska­radą, patrzyły trwoż­nymi i zdzi­wio­nymi oczami przez otwory swych skór wło­cha­tych i muczały żało­śnie, jakby zakne­blo­wane pod swymi maskami.

Czy cze­kały, żebym je nazwał, roz­wią­zał ich zagadkę, któ­rej nie rozu­miały? Czy pytały mnie o swe imię, aby w nie wejść i wypeł­nić je swoją istotą? Przy­cho­dziły dziwne masz­kary, twory-pyta­nia, twory-pro­po­zy­cje, i musia­łem krzy­czeć i odpę­dzać je rękami. Wyco­fy­wały się tyłem, pochy­la­jąc głowę i patrząc spode łba, i gubiły się same w sobie, wra­cały, roz­wią­zu­jąc się w bez­i­mienny chaos, w rupie­ciar­nię form. Ile grzbie­tów pozio­mych i gar­ba­tych prze­szło wów­czas pod moją ręką, ile łbów prze­su­nęło się pod nią z aksa­mitną piesz­czotą!

Zro­zu­mia­łem wów­czas, dla­czego zwie­rzęta mają rogi. Było to – to nie­zro­zu­miałe, które nie mogło pomie­ścić się w ich życiu, kaprys dziki i natrętny, nie­ro­zumny i ślepy upór. Jakaś idée fixe44, wyro­sła poza gra­nice ich istoty, wyżej ponad głowę i wynu­rzona nagle w świa­tło, zasty­gła w mate­rię doty­kalną i twardą. Tam przy­bie­rała kształt dziki, nie­obli­czalny i nie­wia­ro­godny, zakrę­cona w fan­ta­styczną ara­be­skę45 nie­wi­doczną dla ich oczu a prze­ra­ża­jącą, w nie­znaną cyfrę, pod któ­rej grozą żyły. Poją­łem, dla­czego te zwie­rzęta skłonne były do paniki nie­ro­zum­nej i dzi­kiej, do spło­szo­nego szału: wcią­gnięte w swój obłęd, nie mogły się wyplą­tać z gma­twa­niny tych rogów, spo­mię­dzy któ­rych – pochy­la­jąc głowę – patrzyły smutno i dziko, jakby szu­ka­jąc przej­ścia mię­dzy ich gałę­ziami. Te rogate zwie­rzęta dale­kie były od wyzwo­le­nia i nosiły ze smut­kiem i rezy­gna­cją styg­mat swego błędu na gło­wie.

Ale jesz­cze dal­sze od świa­tła były koty. Ich dosko­na­łość zatrwa­żała. Zamknięte w pre­cy­zji i aku­rat­no­ści swych ciał, nie znały błędu ani odchy­le­nia. Na chwilę scho­dziły w głąb, na dno swej istoty, i wtedy nie­ru­cho­miały w swym mięk­kim futrze, poważ­niały groź­nie i uro­czy­ście, a oczy ich zaokrą­glały się jak księ­życe, chło­nąc wzrok w swe leje ogni­ste. Ale po chwili już, wyrzu­cone na brzeg, na powierzch­nię, zie­wały swą nico­ścią roz­cza­ro­wane i bez złu­dzeń.

W ich życiu peł­nym zamknię­tej w sobie gra­cji nie było miej­sca na żadną alter­na­tywę. I znu­dzone w tym wię­zie­niu dosko­na­ło­ści bez wyj­ścia, prze­jęte sple­enem46, sar­kały47 zmarsz­czoną wargą pełne bez­przed­mio­to­wego okru­cień­stwa w krót­kiej, prę­gami roz­sze­rzo­nej twa­rzy. U dołu prze­my­kały chył­kiem kuny, tchó­rze i lisy, zło­dzieje wśród zwie­rząt, stwo­rze­nia o złym sumie­niu. Dorwały się one pod­stę­pem, intrygą, tric­kiem swego miej­sca w bycie wbrew pla­nowi stwo­rze­nia i ści­gane nie­na­wi­ścią, zagro­żone, wciąż na straży, wciąż w trwo­dze o to miej­sce, kochały żar­li­wie swój kra­dziony, po norach kry­jący się żywot, gotowe dać się poszar­pać na sztuki w jego obro­nie.

Wresz­cie prze­szły wszyst­kie i cisza zago­ściła w moim pokoju. Znów zaczą­łem ryso­wać, zato­piony w moich szpar­ga­łach, które oddy­chały bla­skiem. Okno było otwarte i na gzym­sie okien­nym drżały w wio­sen­nym wie­trze syno­gar­lice i tur­kawki. Prze­chy­la­jąc głowę, poka­zy­wały okrą­głe i szklane oko w pro­filu, jakby prze­ra­żone i pełne lotu. Dni pod koniec stały się mięk­kie, opa­lowe i świe­tli­ste, to znowu per­łowe i pełne zamglo­nej sło­dy­czy. Nade­szły święta wiel­ka­nocne i rodzice wyje­chali na prze­ciąg tygo­dnia do mej zamęż­nej sio­stry. Pozo­sta­wiano mnie samego w miesz­ka­niu, na łup mych inspi­ra­cji. Adela przy­no­siła mi co dzień obiady i śnia­da­nia. Nie zauwa­ży­łem jej obec­no­ści, gdy przy­sta­wała na progu odświęt­nie ubrana, pach­nąc wio­sną ze swo­ich tiu­lów i fula­rów48.

Przez otwarte okno wpły­wały łagodne powiewy, napeł­nia­jąc pokój reflek­sem dale­kich kra­jo­bra­zów. Przez chwilę utrzy­my­wały się w powie­trzu te nawiane kolory jasnych dali i wnet roz­pły­wały się, roz­wie­wały w cień błę­kitny, w tkli­wość i wzru­sze­nie. Powódź obra­zów uspo­ko­iła się nieco, wylew wizji zła­god­niał i ucichł.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. trans­cen­dent – sfera nad­przy­ro­dzona [wróć]

2. napu­szy­stość – dziś: napu­sze­nie [wróć]

3. sfery sied­miu pla­net – w kosmo­lo­gii przed Koper­ni­kiem zakła­dano, że pla­nety krążą wokół Ziemi po przy­pi­sa­nych im sfe­rach [wróć]

4. kolo­ra­tu­rowy – umie­jący wyko­ny­wać kolo­ra­tury, tj. ozdob­niki wokalne [wróć]

5. idylla – sie­lanka [wróć]

6. foliant – księga dużego for­matu [wróć]

7. apo­kryf – księga nie­włą­czona do kanonu Pisma Świę­tego [wróć]

8. in folio – dawne okre­śle­nie dużego for­matu [wróć]

9. oficyna – skrzy­dło budynku, zwy­kle prze­zna­czone na pomiesz­cze­nia gospo­dar­cze [wróć]

10. jatki – rzeź­nia [wróć]

11. wer­to­wać – prze­glą­dać, prze­wra­ca­jąc kartki [wróć]

12. skro­fuły – nabrzmiałe węzły chłonne szyi (cho­roba bydła) [wróć]

13. ongi – daw­niej [wróć]

14. indy­fe­ren­tyzm – obo­jęt­ność [wróć]

15. man­tyka – wróż­biar­stwo [wróć]

16. kon­klu­zja – wnio­sek [wróć]

17. tren – cią­gnąca się po ziemi część sukni [wróć]

18. gorzeć – pło­nąć [wróć]

19. feniks – legen­darny ptak, ginący w pło­mie­niach i odra­dza­jący się z popio­łów [wróć]

20. egze­geta – inter­pre­ta­tor Pisma Świę­tego [wróć]

21. rap­sod (daw.) – śpie­wak albo poeta [wróć]

22. sygnet – pier­ścień z mono­gra­mem lub her­bem [wróć]

23. fune­bryczny – pogrze­bowy [wróć]

24. mor­bi­dezza (z wł.) – nad­mierna deli­kat­ność [wróć]

25. wale­riana – lekar­stwo uspo­ka­ja­jące i nasenne, wyko­ny­wane z kozłka lekar­skiego [wróć]

26. trans­cen­den­talny – prze­kra­cza­jący pozna­nie zmy­słowe [wróć]

27. impon­de­ra­bi­lia – rze­czy istotne, któ­rych jed­nak nie da się dokład­nie zmie­rzyć [wróć]

28. inkar­na­cja – wcie­le­nie [wróć]

29. pro­we­nien­cja – pocho­dze­nie [wróć]

30. dimi­nu­cyjny zapęd – zapęd do umniej­sza­nia [wróć]

31. nani­zany – nawle­czony [wróć]

32. ante­ce­dens – poprzed­nik, fakt poprze­dza­jący [wróć]

33. ażio­taż – spe­ku­la­cja na gieł­dzie opie­ra­jąca się na sztucz­nym pod­wyż­sze­niu lub zani­że­niu cen papie­rów war­to­ścio­wych [wróć]

34. kon­tra­banda – prze­myt [wróć]

35. boho­maz – kiep­ski obraz [wróć]

36. kon­wul­sja – mimo­wolny, gwał­towny ruch [wróć]

37. wotywny – poda­ro­wany jako wotum na pamiątkę cudu, zazwy­czaj uzdro­wie­nia [wróć]

38. cyfer­blat – tar­cza zega­rowa [wróć]

39. blanki – osłony na szczy­cie muru obron­nego [wróć]

40. for­ta­li­cje (z łac.) – umoc­nie­nia, fortyfikacje [wróć]

41. skon­ster­no­wany – zakło­po­tany [wróć]

42. foliał (daw.) – księga dużego for­matu [wróć]

43. pre­lu­dium (muz.) – instru­men­talny wstęp do dłuż­szego utworu muzycz­nego [wróć]

44. idée fixe (z fr.) – natręt­nie powra­ca­jąca myśl [wróć]

45. ara­be­ska – syme­tryczny, geo­me­tryczny orna­ment ze sty­li­zo­wa­nych moty­wów roślin­nych [wróć]

46. spleen (z ang.) – poczu­cie smutku i bez­na­dziej­no­ści życia [wróć]

47. sar­kać – wyra­żać nie­za­do­wo­le­nie, czę­sto w spo­sób nie­uprzejmy [wróć]

48. fular – cienka jedwabna chustka [wróć]