Sklepy cynamonowe. Sanatorium pod Klepsydrą - Bruno Schulz - ebook

Sklepy cynamonowe. Sanatorium pod Klepsydrą ebook

Schulz Bruno

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

"Sklepy cynamonowe" to pierwszy zbiór opowiadań Brunona Schulza, wydany w 1934 roku, który należy do kanonu lektur. Przedstawia losy rodziny kupieckiej z małego galicyjskiego miasteczka. Autor nadaje utworom walory mityczne, ukazując zdarzenia w sposób wizyjny. Niejednokrotnie przeprowadza wnikliwą analizę psychologiczną postaci, starając się dotrzeć do źródeł ludzkiego losu i dodać dziejom bohaterów głębszego znaczenia.

"Sanatorium pod Klepsydrą" autorstwa Brunona Schulza to zbiór opowiadań, które w oryginalny sposób przedstawiają świat dzieciństwa, snów, fantazji i przyrody. Schulz ukazuje rzeczywistość skrzywioną przez wyobraźnię bohatera opowiadań, które często poruszają tematy związane z tożsamością, sztuką, szaleństwem oraz relacjami międzyludzkimi. Właściwie, nie ma jednoznacznej fabuły, a całość utworu jest bardziej zbiorowym portretem Schulza i jego fascynacji światem wewnętrznym. Książka jest przez wielu uważana za jedno z najważniejszych dzieł polskiej literatury.

Opowiadania Schulza napisane są oryginalnym językiem, pełnym ekscentrycznych metafor, co dodatkowo potęguje wizję literacką autora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 357

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sklepy cynamonowe

Sierpień

1

W lipcu ojciec mój wyjeż­dżał do wód i zosta­wiał mnie z matką i star­szym bra­tem na pastwę bia­łych od żaru i osza­ła­mia­ją­cych dni let­nich. Wer­to­wa­li­śmy, odu­rzeni świa­tłem, w tej wiel­kiej księ­dze waka­cyj, któ­rej wszyst­kie karty pałały od bla­sku i miały na dnie słodki do omdle­nia miąższ zło­tych gru­szek.

Adela wra­cała w świe­tli­ste poranki, jak Pomona z ognia dnia roz­ża­gwio­nego, wysy­pu­jąc z koszyka barwną urodę słońca – lśniące, pełne wody pod przej­rzy­stą skórką cze­re­śnie, tajem­ni­cze, czarne wiśnie, któ­rych woń prze­kra­czała to, co zisz­czało się w smaku; morele, w któ­rych miąż­szu zło­tym był rdzeń dłu­gich popo­łu­dni; a obok tej czy­stej poezji owo­ców wyła­do­wy­wała nabrzmiałe siłą i pożyw­no­ścią płaty mięsa z kla­wia­turą żeber cie­lę­cych, wodo­ro­sty jarzyn, niby zabite gło­wo­nogi i meduzy – surowy mate­riał obiadu o smaku jesz­cze nie ufor­mo­wa­nym i jało­wym, wege­ta­tywne i tel­lu­ryczne ingre­dien­cje obiadu o zapa­chu dzi­kim i polnym.

Przez ciemne miesz­ka­nie na pierw­szym pię­trze kamie­nicy w rynku prze­cho­dziło co dzień na wskroś całe wiel­kie lato: cisza drga­ją­cych sło­jów powietrz­nych; kwa­draty bla­sku, śniące żar­liwy swój sen na pod­ło­dze; melo­dia kata­rynki, dobyta z naj­głęb­szej zło­tej żyły dnia; dwa, trzy takty refrenu, gra­nego gdzieś na for­te­pia­nie wciąż na nowo, mdle­jące w słońcu na bia­łych tro­tu­arach, zagu­bione w ogniu dnia głę­bo­kiego. Po sprzą­ta­niu Adela zapusz­czała cień na pokoje, zasu­wa­jąc płó­cienne story. Wtedy barwy scho­dziły o oktawę głę­biej, pokój napeł­niał się cie­niem, jakby pogrą­żony w świa­tło głębi mor­skiej, jesz­cze męt­niej odbity w zie­lo­nych zwier­cia­dłach, a cały upał dnia oddy­chał na sto­rach, lekko falu­ją­cych od marzeń połu­dnio­wej godziny.

W sobot­nie popo­łu­dnia wycho­dzi­łem z matką na spa­cer. Z pół­mroku sieni wstę­po­wało się od razu w sło­neczną kąpiel dnia. Prze­chod­nie, bro­dząc w zło­cie, mieli oczy zmru­żone od żaru, jakby zale­pione mio­dem, a pod­cią­gnięta górna warga odsła­niała im dzią­sła i zęby. I wszy­scy bro­dzący w tym dniu zło­tym mieli ów gry­mas skwaru, jak gdyby słońce nało­żyło swym wyznaw­com jedną i tę samą maskę – złotą maskę brac­twa sło­necz­nego; i wszy­scy, któ­rzy szli dziś uli­cami, spo­ty­kali się, mijali, starcy i mło­dzi, dzieci i kobiety, pozdra­wiali się w przej­ściu tą maską, nama­lo­waną grubą, złotą farbą na twa­rzy, szcze­rzyli do sie­bie ten gry­mas bak­chiczny – bar­ba­rzyń­ską maskę kultu pogań­skiego.

Rynek był pusty i żółty od żaru, wymie­ciony z kurzu gorą­cymi wia­trami, jak biblijna pusty­nia. Cier­ni­ste aka­cje, wyro­słe z pustki żół­tego placu, kipiały nad nim jasnym listo­wiem, bukie­tami szla­chet­nie uczłon­ko­wa­nych fili­gra­nów zie­lo­nych jak drzewa na sta­rych gobe­li­nach. Zda­wało się, że te drzewa afek­tują wicher, wzbu­rza­jąc teatral­nie swe korony, ażeby w pate­tycz­nych prze­gię­ciach uka­zać wytwor­ność wachla­rzy list­nych o sre­brzy­stym pod­brzu­szu, jak futra szla­chet­nych lisic. Stare domy, pole­ro­wane wia­trami wielu dni, zabar­wiały się reflek­sami wiel­kiej atmos­fery, echami, wspo­mnie­niami barw, roz­pro­szo­nymi w głębi kolo­ro­wej pogody. Zda­wało się, że całe gene­ra­cje dni let­nich (jak cier­pliwi sztu­ka­to­rzy, obi­ja­jący stare fasady z ple­śni tynku) obtłu­ki­wały kłam­liwą gla­zurę, wydo­by­wa­jąc z dnia na dzień wyraź­niej praw­dziwe obli­cze domów, fizjo­gno­mię losu i życia, które for­mo­wało je od wewnątrz. Teraz okna, ośle­pione bla­skiem pustego placu, spały; bal­kony wyzna­wały niebu swą pustkę; otwarte sie­nie pach­niały chło­dem i winem.

Kupka obdar­tu­sów, oca­lała w kącie rynku przed pło­mienną mio­tłą upału, oble­gała kawa­łek muru, doświad­cza­jąc go wciąż na nowo rzu­tami guzi­ków i monet, jak gdyby z horo­skopu tych meta­lo­wych krąż­ków odczy­tać można było praw­dziwą tajem­nicę muru, pory­so­wa­nego hie­ro­gli­fami rys i pęk­nięć. Zresztą rynek był pusty. Ocze­ki­wało się, że przed tę sień skle­pioną z becz­kami winia­rza pod­je­dzie w cie­niu chwie­ją­cych się aka­cyj osio­łek Sama­ry­ta­nina, pro­wa­dzony za uzdę, a dwóch pachoł­ków zwle­cze tro­skli­wie cho­rego męża z roz­pa­lo­nego sio­dła, ażeby go po chłod­nych scho­dach wnieść ostroż­nie na pach­nące sza­ba­sem pię­tro.

Tak wędro­wa­li­śmy z matką przez dwie sło­neczne strony rynku, wodząc nasze zała­mane cie­nie po wszyst­kich domach jak po kla­wi­szach. Kwa­draty bruku mijały powoli pod naszymi mięk­kimi i pła­skimi kro­kami – jedne bla­do­ró­żowe, jak skóra ludzka, inne złote i sine, wszyst­kie pła­skie, cie­płe i aksa­mitne na słońcu, jak jakieś twa­rze sło­neczne, zadep­tane sto­pami aż do nie­po­znaki, do bło­giej nico­ści.

Aż wresz­cie na rogu ulicy Stryj­skiej weszli­śmy w cień apteki. Wielka bania z sokiem mali­no­wym w sze­ro­kim oknie aptecz­nym sym­bo­li­zo­wała chłód bal­sa­mów, któ­rym każde cier­pie­nie mogło się tam ukoić. I po paru jesz­cze domach ulica nie mogła już utrzy­mać na­dal deco­rum mia­sta, jak chłop, który, wra­ca­jąc do wsi rodzi­mej, roz­dziewa się po dro­dze z miej­skiej swej ele­gan­cji, zamie­nia­jąc się powoli, w miarę zbli­ża­nia do wsi, w obdar­tusa wiej­skiego.

Przed­miej­skie domki tonęły wraz z oknami, zapad­nięte w buj­nym i pogma­twa­nym kwit­nie­niu małych ogród­ków. Zapo­mniane przez wielki dzień, ple­niły się buj­nie i cicho wszel­kie ziela, kwiaty i chwa­sty, rade z tej pauzy, którą prze­śnić mogły za mar­gi­ne­sem czasu, na rubie­żach nie­skoń­czo­nego dnia. Ogromny sło­necz­nik, wydźwi­gnięty na potęż­nej łody­dze i chory na ele­fan­tia­sis, cze­kał w żół­tej żało­bie ostat­nich, smut­nych dni żywota, ugi­na­jąc się pod prze­ro­stem potwor­nej kor­pu­len­cji. Ale naiwne przed­miej­skie dzwonki i per­ka­li­kowe, nie­wy­bredne kwia­tuszki stały bez­radne w swych nakroch­ma­lo­nych, różo­wych i bia­łych koszul­kach, bez zro­zu­mie­nia dla wiel­kiej tra­ge­dii sło­necz­nika.

2

Splą­tany gąszcz traw, chwa­stów, ziel­ska i bodia­ków buzuje w ogniu popo­łu­dnia. Huczy rojo­wi­skiem much popo­łu­dniowa drzemka ogrodu. Złote ścier­ni­sko krzy­czy w słońcu jak ruda sza­rań­cza; w rzę­si­stym desz­czu ognia wrzesz­czą świersz­cze; strąki nasion eks­plo­dują cicho jak koniki polne.

A ku par­ka­nowi kożuch traw pod­nosi się wypu­kłym gar­bem-pagó­rem, jak gdyby ogród obró­cił się we śnie na drugą stronę i grube jego chłop­skie bary oddy­chają ciszą ziemi. Na tych barach ogrodu nie­chlujna, bab­ska buj­ność sierp­nia wyol­brzy­miała w głu­che zapa­dli­ska ogrom­nych łopu­chów, roz­pa­no­szyła się pła­tami wło­cha­tych blach list­nych, wybu­ja­łymi ozo­rami mię­si­stej zie­leni. Tam te wyłu­pia­ste pałuby łopu­chów wyba­łu­szyły się, jak bab­ska sze­roko roz­sia­dłe, na wpół pożarte przez wła­sne osza­lałe spód­nice. Tam sprze­da­wał ogród za darmo naj­tań­sze krupy dzi­kiego bzu, śmier­dzącą mydłem, grubą kaszę babek, dziką oko­witę mięty i wszelką naj­gor­szą tan­detę sierp­niową. Ale po dru­giej stro­nie par­kanu, za tym matecz­ni­kiem lata, w któ­rym roz­ro­sła się głu­pota zidio­cia­łych chwa­stów, było śmiet­ni­sko zaro­słe dziko bodia­kiem. Nikt nie wie­dział, że tam wła­śnie odpra­wiał sier­pień tego lata swoją wielką, pogań­ską orgię. Na tym śmiet­ni­sku, oparte o par­kan i zaro­śnięte dzi­kim bzem, stało łóżko skre­ty­nia­łej dziew­czyny Tłui. Tak nazy­wa­li­śmy ją wszy­scy. Na kupie śmieci i odpad­ków, sta­rych garn­ków, pan­to­fli, rumo­wi­ska i gruzu stało zie­lono malo­wane łóżko, pod­parte zamiast bra­ku­ją­cej nogi dwiema sta­rymi cegłami.

Powie­trze nad tym rumo­wi­skiem, zdzi­czałe od żaru, cięte bły­ska­wi­cami lśnią­cych much koń­skich, roz­wście­czo­nych słoń­cem, trzesz­czało jak od nie­wi­dzia­nych grze­cho­tek, pod­nie­ca­jąc do szału.

Tłuja sie­dzi przy­kuc­nięta wśród żół­tej pościeli i szmat. Wielka jej głowa jeży się wiech­ciem czar­nych wło­sów. Twarz jej jest kurcz­liwa, jak miech har­mo­nii. Co chwila gry­mas pła­czu składa tę har­mo­nię w tysiąc poprzecz­nych fałd, a zdzi­wie­nie roz­ciąga ją z powro­tem, wygła­dza fałdy, odsła­nia szparki drob­nych oczu i wil­gotne dzią­sła z żół­tymi zębami pod ryjo­watą, mię­si­stą wargą. Mijają godziny pełne żaru i nudy, pod­czas któ­rych Tłuja gawo­rzy pół­gło­sem, drze­mie, zrzę­dzi z cicha i chrząka. Muchy obsia­dają nie­ru­chomą gęstym rojem. Ale z nagła ta cała kupa brud­nych gał­ga­nów, szmat i strzę­pów zaczyna poru­szać się, jakby oży­wiona chro­bo­tem lęgną­cych się w niej szczu­rów. Muchy budzą się spło­szone i pod­no­szą wiel­kim, huczą­cym rojem, peł­nym wście­kłego bzy­ka­nia, bły­sków i migo­tań. I pod­czas gdy gał­gany zsy­pują się na zie­mię i roz­bie­gają po śmiet­ni­sku jak spło­szone szczury, wygrze­buje się z nich, odwija z wolna jądro, wyłusz­cza się rdzeń śmiet­ni­ska: na wpół naga i ciemna kre­tynka dźwiga się powoli i staje, podobna do bożka pogań­skiego, na krót­kich, dzie­cin­nych nóż­kach, a z napęcz­nia­łej napły­wem zło­ści szyi, z poczer­wie­nia­łej, ciem­nie­ją­cej od gniewu twa­rzy, na któ­rej, jak malo­wi­dła bar­ba­rzyń­skie, wykwi­tają ara­be­ski nabrzmia­łych żył, wyrywa się wrzask zwie­rzęcy, wrzask chra­pliwy, dobyty ze wszyst­kich bron­chij i pisz­cza­łek tej pół zwie­rzę­cej, pół boskiej piersi. Bodiaki, spa­lone słoń­cem, krzy­czą, łopu­chy puchną i pysz­nią się bez­wstyd­nym mię­sem, chwa­sty śli­nią się błysz­czą­cym jadem, a kre­tynka, ochry­pła od krzyku, w kon­wul­sji dzi­kiej ude­rza mię­si­stym łonem z wście­kłą zapal­czy­wo­ścią w pień bzu dzi­kiego, który skrzypi cicho pod natar­czy­wo­ścią tej roz­pust­nej chuci, zakli­nany całym tym nędzar­skim chó­rem do wyna­tu­rzo­nej, pogań­skiej płod­no­ści.

Matka Tłui wynaj­muje się gospo­dy­niom do szo­ro­wa­nia pod­łóg. Jest to mała, żółta jak sza­fran kobieta i sza­franem zapra­wia też pod­łogi, jodłowe stoły, ławy i szla­bany, które w izbach ubo­gich ludzi zmywa. Raz zapro­wa­dziła mnie Adela do domu tej sta­rej Maryśki. Była wcze­sna poranna godzina, weszli­śmy do małej izby nie­bie­sko bie­lo­nej, z ubitą polepą gli­nianą na pod­ło­dze, na któ­rej leżało wcze­sne słońce, jaskra­wo­żółte w tej ciszy poran­nej, odmie­rza­nej prze­raź­li­wym szczę­kiem chłop­skiego zegara na ścia­nie. W skrzyni na sło­mie leżała głu­pia Maryśka, blada jak opła­tek i cicha jak ręka­wiczka, z któ­rej wysu­nęła się dłoń. I jakby korzy­sta­jąc z jej snu, gadała cisza, żółta, jaskrawa, zła cisza, mono­lo­go­wała, kłó­ciła się, wyga­dy­wała gło­śno i ordy­nar­nie swój maniacki mono­log. Czas Maryśki – czas wię­ziony w jej duszy – wystą­pił z niej strasz­li­wie rze­czy­wi­sty i szedł samo­pas przez izbę, hała­śliwy, huczący, pie­kielny, rosnący w jaskra­wym mil­cze­niu poranka z gło­śnego młyna-zegara, jak zła mąka, sypka mąka, głu­pia mąka waria­tów.

3

W jed­nym z tych dom­ków, oto­czo­nym szta­che­tami brą­zo­wej barwy, toną­cym w buj­nej zie­leni ogródka, miesz­kała ciotka Agata. Wcho­dząc do niej, mija­li­śmy w ogro­dzie kolo­rowe szklane kule, tkwiące na tycz­kach, różowe, zie­lone i fio­le­towe, w któ­rych zaklęte były całe świe­tlane i jasne światy, jak te ide­alne i szczę­śliwe obrazy, zamknięte w nie­do­ści­głej dosko­na­ło­ści baniek mydla­nych.

W pół­ciem­nej sieni ze sta­rymi oleo­dru­kami pożar­tymi przez pleśń i ośle­płymi od sta­ro­ści odnaj­do­wa­li­śmy znany nam zapach. W tej zaufa­nej sta­rej woni mie­ściło się w dziw­nie pro­stej syn­te­zie życie tych ludzi, alem­bik rasy, gatu­nek krwi i sekret ich losu, zawarty nie­do­strze­gal­nie w codzien­nym mija­niu ich wła­snego, odręb­nego czasu. Stare, mądre drzwi, któ­rych ciemne wes­tchnie­nia wpusz­czały i wypusz­czały tych ludzi, mil­czący świad­ko­wie wcho­dze­nia i wycho­dze­nia matki, córek i synów – otwo­rzyły się bez­gło­śnie, jak odrzwia szafy, i weszli­śmy w ich życie. Sie­dzieli, jakby w cie­niu swego losu, i nie bro­nili się – w pierw­szych nie­zręcz­nych gestach wydali nam swoją tajem­nicę. Czyż nie byli­śmy krwią i losem spo­krew­nieni z nimi?

Pokój był ciemny i aksa­mitny od gra­na­to­wych obić ze zło­tym dese­niem, lecz echo dnia pło­mien­nego drgało i tutaj jesz­cze mosią­dzem na ramach obra­zów, na klam­kach i listwach zło­tych, choć prze­pusz­czone przez gęstą zie­leń ogrodu. Spod ściany pod­nio­sła się ciotka Agata, wielka i bujna, o mię­sie okrą­głym i bia­łym, cęt­ko­wa­nym rudą rdzą pie­gów. Przy­sie­dli­śmy się do nich, jakby na brzeg ich losu, zawsty­dzeni tro­chę tą bez­bron­no­ścią, z jaką wydali się nam bez zastrze­żeń, i pili­śmy wodę z sokiem róża­nym, napój prze­dziwny, w któ­rym zna­la­złem jakby naj­głęb­szą esen­cję tej upal­nej soboty.

Ciotka narze­kała. Był to zasad­ni­czy ton jej roz­mów, głos tego mięsa bia­łego i płod­nego, buja­ją­cego już jakby poza gra­ni­cami osoby, zale­d­wie luź­nie utrzy­my­wa­nej w sku­pie­niu, w wię­zach formy indy­wi­du­al­nej, i nawet w tym sku­pie­niu już zwie­lo­krot­nio­nej, goto­wej roz­paść się, roz­ga­łę­zić, roz­sy­pać w rodzinę. Była to płod­ność nie­mal samo­ród­cza, kobie­cość pozba­wiona hamul­ców i cho­ro­bli­wie wybu­jała.

Zda­wało się, że sam aro­mat męsko­ści, zapach dymu tyto­nio­wego, dow­cip kawa­ler­ski mógł dać impuls tej zaognio­nej kobie­co­ści do roz­pust­nego dzie­wo­ródz­twa. I wła­ści­wie wszyst­kie jej skargi na męża, na służbę, jej tro­ski o dzieci – były tylko kapry­sze­niem i dąsa­niem się nie­za­spo­ko­jo­nej płod­no­ści, dal­szym cią­giem tej opry­skli­wej, gniew­nej i płacz­li­wej kokie­te­rii, którą nada­rem­nie doświad­czała męża. Wuj Marek, mały, zgar­biony, o twa­rzy wyja­ło­wio­nej z płci, sie­dział w swym sza­rym ban­kruc­twie, pogo­dzony z losem, w cie­niu bez­gra­nicz­nej pogardy, w któ­rym zda­wał się wypo­czy­wać. W jego sza­rych oczach tlił się daleki żar ogrodu, roz­pięty w oknie. Cza­sem pró­bo­wał sła­bym ruchem robić jakieś zastrze­że­nia, sta­wiać opór, ale fala samo­wy­star­czal­nej kobie­co­ści odrzu­cała na bok ten gest bez zna­cze­nia, prze­cho­dziła trium­fal­nie mimo niego, zale­wała sze­ro­kim swym stru­mie­niem słabe podrygi męsko­ści.

Było coś tra­gicz­nego w tej płod­no­ści nie­chluj­nej i nie­umiar­ko­wa­nej, była nędza kre­atury, wal­czą­cej na gra­nicy nico­ści i śmierci, był jakiś hero­izm kobie­co­ści trium­fu­ją­cej uro­dzaj­no­ścią nawet nad kalec­twem natury, nad insuf­fi­cjen­cją męż­czy­zny. Ale potom­stwo uka­zy­wało rację tej paniki macie­rzyń­skiej, tego szału rodze­nia, który wyczer­py­wał się w pło­dach nie­uda­nych, w efe­me­rycz­nej gene­ra­cji fan­to­mów bez krwi i twa­rzy.

Weszła Łucja, śred­nia, z głową nazbyt roz­kwi­tłą i doj­rzałą na dzie­cię­cym i pulch­nym ciele o mię­sie bia­łym i deli­kat­nym. Podała mi rączkę lal­ko­watą, jakby dopiero pącz­ku­jącą, i zakwi­tła od razu całą twa­rzą, jak piwo­nia prze­le­wa­jąca się peł­nią różową. Nie­szczę­śliwa z powodu swych rumień­ców, które bez­wstyd­nie mówiły o sekre­tach men­stru­acji, przy­my­kała oczy i pło­niła się jesz­cze bar­dziej pod dotknię­ciem naj­obo­jęt­niej­szego pyta­nia, gdyż każde zawie­rało tajną alu­zję do jej nad­wraż­li­wego panień­stwa.

Emil, naj­star­szy z kuzy­nów, z jasno­blond wąsem, z twa­rzą, z któ­rej życie zmyło jakby wszelki wyraz, spa­ce­ro­wał tam i z powro­tem po pokoju z rękami w kie­sze­niach fał­dzi­stych spodni.

Jego strój ele­gancki i dro­go­cenny nosił piętno egzo­tycz­nych kra­jów, z któ­rych powró­cił. Jego twarz zwię­dła i zmęt­niała zda­wała się z dnia na dzień zapo­mi­nać o sobie, sta­wać się białą pustą ścianą z bladą sie­cią żyłek, w któ­rych, jak linie na zatar­tej mapie, plą­tały się gasnące wspo­mnie­nia tego burz­li­wego i zmar­no­wa­nego życia. Był mistrzem sztuk kar­cia­nych, palił dłu­gie, szla­chetne fajki i pach­niał dziw­nie zapa­chem dale­kich kra­jów. Z wzro­kiem wędru­ją­cym po daw­nych wspo­mnie­niach opo­wia­dał prze­dziwne aneg­doty, które w pew­nym punk­cie ury­wały się nagle, roz­przę­gały i roz­wie­wały w nicość. Wodzi­łem za nim tęsk­nym wzro­kiem, pra­gnąc, by zwró­cił na mnie uwagę i wyba­wił mię z udręki nudów. I w samej rze­czy zda­wało mi się, że mru­gnął na mnie oczyma, wycho­dząc do dru­giego pokoju. Podą­ży­łem za nim. Sie­dział nisko na małej kozetce, z kola­nami krzy­żu­ją­cymi się nie­mal na wyso­ko­ści głowy, łysej, jak kula bilar­dowa. Zda­wało się, że to ubra­nie samo leży fał­dzi­ste, zmięte, prze­rzu­cone przez fotel. Twarz jego była jak tchnie­nie twa­rzy – smuga, którą nie­znany prze­cho­dzień zosta­wił w powie­trzu. Trzy­mał w bla­dych, ema­lio­wa­nych błę­kit­nie dło­niach port­fel, w któ­rym coś oglą­dał.

Z mgły twa­rzy wyło­niło się z tru­dem wypu­kłe bielmo bla­dego oka, wabiąc mnie figlar­nym mru­ga­niem. Czu­łem doń nie­prze­partą sym­pa­tię. Wziął mnie mię­dzy kolana i tasu­jąc przed mymi oczyma wpraw­nymi dłońmi foto­gra­fie, poka­zy­wał wize­runki nagich kobiet i chłop­ców w dziw­nych pozy­cjach. Sta­łem oparty o niego bokiem i patrzy­łem na te deli­katne ciała ludz­kie dale­kimi nie­wi­dzą­cymi oczyma, gdy fluid nie­ja­snego wzbu­rze­nia, któ­rym nagle zmęt­niało powie­trze, doszedł do mnie i zbiegł mię dresz­czem nie­po­koju, falą nagiego zro­zu­mie­nia. Ale tym­cza­sem ta mgiełka uśmie­chu, która się zary­so­wała pod mięk­kim i pięk­nym jego wąsem, zawią­zek pożą­da­nia, który napiął się na jego skro­niach pul­su­jącą żyłą, natę­że­nie, trzy­ma­jące przez chwilę jego rysy w sku­pie­niu – upa­dły z powro­tem w nicość i twarz ode­szła w nie­obec­ność, zapo­mniała o sobie, roz­wiała się.

Nawiedzenie

1

Już wów­czas mia­sto nasze popa­dało coraz bar­dziej w chro­niczną sza­rość zmierz­chu, pora­stało na kra­wę­dziach lisza­jem cie­nia, puszy­stą ple­śnią i mchem koloru żelaza.

Ledwo roz­po­wity z bru­nat­nych dymów i mgieł poranka – prze­chy­lał się dzień od razu w niskie bursz­ty­nowe popo­łu­dnie, sta­wał się przez chwilę prze­zro­czy­sty i złoty, jak ciemne piwo, ażeby potem zejść pod wie­lo­krot­nie roz­człon­ko­wane, fan­ta­styczne skle­pie­nia kolo­ro­wych i roz­le­głych nocy.

Miesz­ka­li­śmy w rynku, w jed­nym z tych ciem­nych domów o pustych i śle­pych fasa­dach, które tak trudno od sie­bie odróż­nić.

Daje to powód do cią­głych omy­łek. Gdyż, wszedł­szy raz w nie­wła­ściwą sień i na nie­wła­ściwe schody, dosta­wało się zazwy­czaj w praw­dziwy labi­rynt obcych miesz­kań, gan­ków, nie­spo­dzia­nych wyjść na obce podwó­rza i zapo­mi­nało się o począt­ko­wym celu wyprawy, ażeby po wielu dniach, wra­ca­jąc z manow­ców dziw­nych i splą­ta­nych przy­gód, o jakimś sza­rym świ­cie przy­po­mnieć sobie wśród wyrzu­tów sumie­nia dom rodzinny.

Pełne wiel­kich szaf, głę­bo­kich kanap, bla­dych luster i tan­det­nych palm sztucz­nych, miesz­ka­nie nasze coraz bar­dziej popa­dało w stan zanie­dba­nia wsku­tek opie­sza­ło­ści matki, prze­sia­du­ją­cej w skle­pie, i nie­dbal­stwa smu­kło­no­giej Adeli, która nie nad­zo­ro­wana przez nikogo, spę­dzała dnie przed lustrami na roz­wle­kłej toa­le­cie, zosta­wia­jąc wszę­dzie jej ślady w postaci wycze­sa­nych wło­sów, grze­bieni, porzu­co­nych pan­to­fel­ków i gor­se­tów.

Miesz­ka­nie to nie posia­dało okre­ślo­nej liczby poko­jów, gdyż ni­gdy nie pamię­tano, ile z nich wyna­jęte było obcym loka­to­rom. Nie­raz otwie­rano przy­pad­kiem któ­rąś z tych izb zapo­mnia­nych i znaj­do­wano ją pustą; loka­tor dawno się wypro­wa­dził, a w nie tknię­tych od mie­sięcy szu­fla­dach doko­ny­wano nie­spo­dzia­nych odkryć.

W dol­nych poko­jach miesz­kali subiekci i nie­raz w nocy budziły nas ich jęki wyda­wane pod wpły­wem zmory sen­nej. W zimie była jesz­cze na dwo­rze głu­cha noc, gdy ojciec scho­dził do tych zim­nych i ciem­nych poko­jów, pło­sząc przed sobą świecą stada cieni, ula­ta­ją­cych bokami po pod­ło­dze i ścia­nach; szedł budzić ciężko chra­pią­cych z twar­dego, jak kamień, snu.

W świe­tle pozo­sta­wio­nej prze­zeń świecy wywi­jali się leni­wie z brud­nej pościeli, wysta­wiali, sia­da­jąc na łóż­kach, bose i brzyd­kie nogi i z skar­petką w ręce odda­wali się jesz­cze przez chwilę roz­ko­szy zie­wa­nia – zie­wa­nia prze­cią­gnię­tego aż do lubież­no­ści, do bole­snego skur­czu pod­nie­bie­nia, jak przy tęgich wymio­tach.

W kątach sie­działy nie­ru­chomo wiel­kie kara­kony, wyogrom­nione wła­snym cie­niem, któ­rym obar­czała każ­dego pło­nąca świeca i który nie odłą­czał się od nich i wów­czas, gdy któ­ryś z tych pła­skich, bez­gło­wych kadłu­bów z nagła zaczy­nał biec nie­sa­mo­wi­tym, paję­czym bie­giem.

W tym cza­sie ojciec mój zaczął zapa­dać na zdro­wiu. Bywało już w pierw­szych tygo­dniach tej wcze­snej zimy, że spę­dzał dnie całe w łóżku, oto­czony flasz­kami, piguł­kami i księ­gami han­dlo­wymi, które mu przy­no­szono z kon­tu­aru. Gorzki zapach cho­roby osia­dał na dnie pokoju, któ­rego tapety gęstwiały ciem­niej­szym splo­tem ara­be­sek.

Wie­czo­rami, gdy matka przy­cho­dziła ze sklepu, bywał pod­nie­cony i skłonny do sprze­czek, zarzu­cał jej nie­do­kład­no­ści w pro­wa­dze­niu rachun­ków, dosta­wał wypie­ków i zapa­lał się do nie­po­czy­tal­no­ści. Pamię­tam, iż raz, obu­dziw­szy się ze snu późno w nocy, ujrza­łem go, jak w koszuli i boso bie­gał tam i z powro­tem po skó­rza­nej kana­pie, doku­men­tu­jąc w ten spo­sób swą iry­ta­cję przed bez­radną matką.

W inne dni bywał spo­kojny i sku­piony i pogrą­żał się zupeł­nie w swych księ­gach, zabłą­kany głę­boko w labi­ryn­tach zawi­łych obli­czeń.

Widzę go w świe­tle kop­cą­cej lampy, przy­kuc­nię­tego wśród podu­szek, pod wiel­kim rzeź­bio­nym nad­gło­wiem łóżka, z ogrom­nym cie­niem od głowy na ścia­nie, kiwa­ją­cego się w bez­gło­śnej medy­ta­cji.

Chwi­lami wynu­rzał głowę z tych rachun­ków, jakby dla zaczerp­nię­cia tchu, otwie­rał usta, mla­skał z nie­sma­kiem języ­kiem, który był suchy i gorzki, i roz­glą­dał się bez­rad­nie, jakby cze­goś szu­ka­jąc.

Wów­czas bywało, że zbie­gał po cichu z łóżka w kąt pokoju, pod ścianę, na któ­rej wisiał zaufany instru­ment. Był to rodzaj klep­sy­dry wod­nej albo wiel­kiej fioli szkla­nej, podzie­lo­nej na uncje i napeł­nio­nej ciem­nym flu­idem. Mój ojciec łączył się z tym instru­mentem długą kiszką gumową, jakby krętą, bole­sną pępo­winą, i tak połą­czony z żało­snym przy­rzą­dem, nie­ru­cho­miał w sku­pie­niu, a oczy jego ciem­niały, zaś na twarz przy­bla­dłą wystę­po­wał wyraz cier­pie­nia czy jakiejś występ­nej roz­ko­szy.

Potem znów przy­cho­dziły dni cichej sku­pio­nej pracy, prze­pla­ta­nej samot­nymi mono­lo­gami. Gdy tak sie­dział w świe­tle lampy sto­ło­wej wśród podu­szek wiel­kiego łoża, a pokój ogrom­niał górą w cie­niu umbry, który go łączył z wiel­kim żywio­łem nocy miej­skiej za oknem – czuł, nie patrząc, że prze­strzeń obra­sta go pul­su­jącą gęstwiną tapet, pełną szep­tów, syków i seple­nień. Sły­szał, nie patrząc, tę zmowę pełną poro­zu­mie­waw­czych mru­gnięć, per­skich oczu, roz­wi­ja­ją­cych się wśród kwia­tów mał­żo­win usznych, które słu­chały, i ciem­nych ust, które się uśmie­chały.

Wów­czas pogrą­żał się pozor­nie jesz­cze bar­dziej w pracę, liczył i sumo­wał, bojąc się zdra­dzić ten gniew, który w nim wzbie­rał, i wal­cząc z pokusą, żeby z nagłym krzy­kiem nie rzu­cić się oślep za sie­bie i nie pochwy­cić peł­nych gar­ści tych kędzie­rza­wych ara­be­sek, tych pęków oczu i uszu, które noc wyro­iła ze sie­bie i które rosły i zwie­lo­krot­niały się, wyma­ja­cza­jąc coraz nowe pędy i odnogi z macie­rzy­stego pępka ciem­no­ści. I uspo­ka­jał się dopiero, gdy z odpły­wem nocy tapety wię­dły, zwi­jały się, gubiły liście i kwiaty i prze­rze­dzały się jesien­nie, prze­pusz­cza­jąc dale­kie świ­ta­nie.

Wtedy wśród świer­gotu tape­to­wych pta­ków, w żół­tym zimo­wym świ­cie, zasy­piał na parę godzin gęstym, czar­nym snem.

Od dni, od tygo­dni, gdy zda­wał się być pogrą­żo­nym w zawi­łych kon­to­kor­ren­tach – myśl jego zapusz­czała się taj­nie w labi­rynty wła­snych wnętrz­no­ści. Wstrzy­my­wał oddech i nasłu­chi­wał. I gdy wzrok jego wra­cał zbie­lały i mętny z tam­tych głę­bin, uspo­ka­jał go uśmie­chem. Nie wie­rzył jesz­cze i odrzu­cał, jak absurd, te urosz­cze­nia, te pro­po­zy­cje, które nań napie­rały.

Za dnia były to jakby rozu­mo­wa­nia i per­swa­zje, dłu­gie, mono­tonne roz­wa­ża­nia, pro­wa­dzone pół­gło­sem i pełne humo­ry­stycz­nych inter­lu­diów, filu­ter­nych prze­ko­ma­rzań. Ale nocą pod­no­siły się te głosy namięt­niej. Żąda­nie wra­cało coraz wyraź­niej i donio­ślej, i sły­sze­li­śmy, jak roz­ma­wiał z Bogiem, pro­sząc się, jak gdyby i wzbra­nia­jąc przed czymś, co natar­czy­wie żądało i doma­gało się.

Aż pew­nej nocy pod­niósł się ten głos groź­nie i nie­od­par­cie, żąda­jąc, aby mu dał świa­dec­two usty i wnętrz­no­ściami swymi. I usły­sze­li­śmy, jak duch weń wstą­pił, jak pod­no­sił się z łóżka, długi i rosnący gnie­wem pro­ro­czym, dła­wiąc się hała­śli­wymi słowy, które wyrzu­cał jak mitra­lieza. Sły­sze­li­śmy łomot walki i jęk ojca, jęk tytana ze zła­ma­nym bio­drem, który jesz­cze urąga.

Nie widzia­łem ni­gdy pro­ro­ków Sta­rego Testa­mentu, ale na widok tego męża, któ­rego gniew boży oba­lił, roz­kra­czo­nego sze­roko na ogrom­nym por­ce­la­no­wym ury­nale, zakry­tego wichrem ramion, chmurą roz­pacz­li­wych łamań­ców, nad któ­rymi wyżej jesz­cze uno­sił się głos jego obcy i twardy – zro­zu­mia­łem gniew boży świę­tych mężów.

Był to dia­log groźny jak mowa pio­ru­nów. Łamańce rąk jego roz­ry­wały niebo na sztuki, a w szcze­li­nach uka­zy­wała się twarz Jehowy, wzdęta gnie­wem i plu­jąca prze­kleń­stwa. Nie patrząc, widzia­łem go, groź­nego Demiurga, jak leżąc na ciem­no­ściach, jak na Synaju, wsparł­szy potężne dło­nie na kar­ni­szu fira­nek, przy­kła­dał ogromną twarz do gór­nych szyb okna, na któ­rych płasz­czył się potwor­nie mię­si­sty nos jego.

Sły­sza­łem jego głos w prze­rwach pro­ro­czej tyrady mego ojca, sły­sza­łem te potężne wark­nię­cia wzdę­tych warg, od któ­rych szyby brzę­czały, mie­sza­jące się z wybu­chami zaklęć, lamen­tów, gróźb mego ojca.

Cza­sami głosy przy­ci­chały i zży­mały się z cicha, jak gawo­rze­nie wia­tru w noc­nym komi­nie, to znowu wybu­chały wiel­kim zgieł­kli­wym hała­sem, burzą zmie­sza­nych szlo­chów i prze­kleństw. Z nagła otwo­rzyło się okno ciem­nym ziew­nię­ciem i płachta ciem­no­ści wio­nęła przez pokój.

W świe­tle bły­ska­wicy ujrza­łem ojca mego w roz­wia­nej bie­liź­nie, jak ze strasz­li­wym prze­kleń­stwem wyle­wał potęż­nym chlu­stem w okno zawar­tość noc­nika w noc, szu­miącą, jak muszla.

2

Mój ojciec powoli zani­kał, wiądł w oczach.

Przy­kuc­nięty pod wiel­kimi podusz­kami, dziko nastro­szony kępami siwych wło­sów, roz­ma­wiał ze sobą pół­gło­sem, pogrą­żony cały w jakieś zawiłe wewnętrzne afery. Zda­wać się mogło, że oso­bo­wość jego roz­pa­dła się na wiele pokłó­co­nych i roz­bież­nych jaźni, gdyż kłó­cił się ze sobą gło­śno, per­trak­to­wał usil­nie i namięt­nie, prze­ko­ny­wał i pro­sił, to znowu zda­wał się prze­wod­ni­czyć zgro­ma­dze­niu wielu inte­re­san­tów, któ­rych usi­ło­wał z całym nakła­dem żar­li­wo­ści i swady pogo­dzić. Ale za każ­dym razem te hała­śliwe zebra­nia, pełne gorą­cych tem­pe­ra­men­tów, roz­pry­ski­wały się przy końcu wśród klątw, zło­rze­czeń i obelg.

Potem przy­szedł okres jakie­goś uci­sze­nia, uko­je­nia wewnętrz­nego, bło­giej pogody ducha.

Znowu wiel­kie folianty roz­ło­żone były na łóżku, na stole, na pod­ło­dze i jakiś bene­dyk­tyń­ski spo­kój pracy zale­gał w świe­tle lampy nad białą pościelą łóżka, nad pochy­loną siwą głową mego ojca.

Ale gdy matka póź­nym wie­czo­rem wra­cała ze sklepu, ojciec oży­wiał się, przy­wo­ły­wał ją do sie­bie i z dumą poka­zy­wał jej świetne kolo­rowe odbi­janki, któ­rymi skrzęt­nie wyle­pił stro­nice księgi głów­nej.

Zauwa­ży­li­śmy wów­czas wszy­scy, że ojciec zaczął z dnia na dzień maleć, jak orzech, który zsy­cha się wewnątrz łupiny.

Zani­kowi temu nie towa­rzy­szył by­naj­mniej upa­dek sił. Prze­ciw­nie, stan jego zdro­wia, humor, ruchli­wość zda­wały się popra­wiać.

Czę­sto śmiał się teraz gło­śno i szcze­bio­tli­wie, zano­sił się wprost od śmie­chu albo też pukał w łóżko i odpo­wia­dał sobie „pro­szę” w róż­nych tona­cjach, całymi godzi­nami. Od czasu do czasu zła­ził z łóżka, wspi­nał się na szafę i przy­kuc­nięty pod sufi­tem porząd­ko­wał coś w sta­rych gra­tach, peł­nych rdzy i kurzu.

Nie­kiedy usta­wiał sobie dwa krze­sła naprze­ciw sie­bie i wspie­ra­jąc się rękami o porę­cze, bujał się nogami wstecz i naprzód, szu­ka­jąc roz­pro­mie­nio­nymi oczyma w naszych twa­rzach wyra­zów podziwu i zachęty. Z Bogiem, zdaje się, pogo­dził się zupeł­nie. Nie­kiedy w nocy uka­zy­wała się twarz bro­da­tego Demiurga w oknie sypialni, oblana ciemną pur­purą ben­gal­skiego świa­tła, i patrzyła przez chwilę dobro­tli­wie na uśpio­nego głę­boko, któ­rego śpiewne chra­pa­nie zda­wało się wędro­wać daleko po nie­zna­nych obsza­rach świa­tów sen­nych.

Pod­czas dłu­gich, pół­ciem­nych popo­łu­dni tej póź­nej zimy ojciec mój zapa­dał od czasu do czasu na całe godziny w gęsto zasta­wione gra­tami zaka­marki, szu­ka­jąc cze­goś zawzię­cie.

I nie­raz bywało, pod­czas obiadu, gdy zasia­da­li­śmy wszy­scy do stołu, bra­kło ojca. Wów­czas matka musiała długo wołać: „Jaku­bie” i stu­kać łyżką w stół, zanim wylazł z jakiejś szafy, oble­piony szma­tami paję­czyny i kurzu, z wzro­kiem nie­przy­tom­nym i pogrą­żo­nym w zawi­łych, a jemu tylko wia­do­mych spra­wach, które go zaprzą­tały.

Cza­sem wdra­py­wał się na kar­nisz i przy­bie­rał nie­ru­chomą pozę syme­trycz­nie do wiel­kiego wypcha­nego sępa, który po dru­giej stro­nie okna zawie­szony był na ścia­nie. W tej nie­ru­cho­mej, przy­kuc­nię­tej pozie, z wzro­kiem zamglo­nym i z miną chy­trze uśmiech­niętą, trwał godzi­nami, ażeby z nagła przy czy­imś wej­ściu zatrze­po­tać rękoma jak skrzy­dłami i zapiać jak kogut.

Prze­sta­li­śmy zwra­cać uwagę na te dzi­wac­twa, w które się z dnia na dzień głę­biej wplą­ty­wał. Wyzbyty jakby zupeł­nie cie­le­snych potrzeb, nie przyj­mu­jąc tygo­dniami pokarmu, pogrą­żał się z dniem każ­dym głę­biej w zawiłe i dzi­waczne afery, dla któ­rych nie mie­li­śmy zro­zu­mie­nia. Nie­do­się­gły dla naszych per­swa­zyj i próśb, odpo­wia­dał uryw­kami swego wewnętrz­nego mono­logu, któ­rego prze­biegu nic z zewnątrz zmą­cić nie mogło. Wiecz­nie zaafe­ro­wany, cho­ro­bli­wie oży­wiony, z wypie­kami na suchych policz­kach, nie zauwa­żał nas i prze­oczał.

Przy­wy­kli­śmy do jego nie­szko­dli­wej obec­no­ści, do jego cichego gawo­rze­nia, do tego dzie­cin­nego, w sobie zato­pio­nego świe­gotu, któ­rego trele prze­bie­gały nie­jako na mar­gi­ne­sie naszego czasu. Wtedy już zni­kał nie­kiedy na wiele dni, podzie­wał się gdzieś w zapa­dłych zaka­mar­kach miesz­ka­nia i nie można go było zna­leźć.

Stop­niowo te znik­nię­cia prze­stały spra­wiać na nas wra­że­nie, przy­wy­kli­śmy do nich i kiedy po wielu dniach znów się poja­wiał, o parę cali mniej­szy i chud­szy, nie zatrzy­my­wało to na dłu­żej naszej uwagi. Prze­sta­li­śmy po pro­stu brać go w rachubę, tak bar­dzo odda­lił się od wszyst­kiego, co ludz­kie i co rze­czy­wi­ste. Węzeł po węźle odluź­niał się od nas, punkt po punk­cie gubił związki, łączące go ze wspól­notą ludzką.

To, co jesz­cze z niego pozo­stało, to tro­chę cie­le­snej powłoki i ta garść bez­sen­sow­nych dzi­wactw – mogły znik­nąć pew­nego dnia tak samo nie­zau­wa­żone, jak szara kupka śmieci, gro­ma­dząca się w kącie, którą Adela co dzień wyno­siła na śmiet­nik.

Ptaki

Nade­szły żółte, pełne nudy dni zimowe. Zru­działą zie­mię przy­kry­wał dziu­rawy, prze­tarty, za krótki obrus śniegu. Na wiele dachów nie star­czyło go i stały czarne lub rdzawe, gon­towe strze­chy i arki, kry­jące w sobie zakop­cone prze­strze­nie stry­chów – czarne, zwę­glone kate­dry, naje­żone żebrami kro­kwi, pła­twi i ban­tów – ciemne płuca wichrów zimo­wych. Każdy świt odkry­wał nowe kominy i dym­niki, wyro­słe w nocy, wydęte przez wicher nocny, czarne pisz­czałki orga­nów dia­bel­skich. Komi­nia­rze nie mogli opę­dzić się od wron, które na kształt żywych czar­nych liści obsia­dały wie­czo­rem gałę­zie drzew pod kościo­łem, odry­wały się znów, trze­po­cąc, by wresz­cie przy­lgnąć, każda do wła­ści­wego miej­sca na wła­ści­wej gałęzi, a o świ­cie ula­ty­wały wiel­kimi sta­dami – tumany sadzy, płatki kop­ciu, falu­jące i fan­ta­styczne, pla­miąc migo­tli­wym kra­ka­niem mętno-żółte smugi świtu. Dni stward­niały od zimna i nudy, jak zeszło­roczne bochenki chleba. Napo­czy­nano je tępymi nożami bez ape­tytu, z leniwą sen­no­ścią.

Ojciec nie wycho­dził już z domu. Palił w pie­cach, stu­dio­wał ni­gdy nie­zgłę­bioną istotę ognia, wyczu­wał słony meta­liczny posmak i wędzony zapach zimo­wych pło­mieni, chłodną piesz­czotę sala­man­der, liżą­cych błysz­czącą sadzę w gar­dzieli komina. Z zami­ło­wa­niem wyko­ny­wał w owych dniach wszyst­kie repa­ra­tury w gór­nych regio­nach pokoju. O każ­dej porze dnia można go było widzieć, jak – przy­kuc­nięty na szczy­cie dra­biny – maj­stro­wał coś przy sufi­cie, przy kar­ni­szach wyso­kich okien, przy kulach i łań­cu­chach lamp wiszą­cych.

Zwy­cza­jem mala­rzy posłu­gi­wał się dra­biną jak ogrom­nymi szczu­dłami i czuł się dobrze w tej pta­siej per­spek­ty­wie, w pobliżu malo­wa­nego nieba, ara­be­sek i pta­ków sufitu. Od spraw prak­tycz­nego życia odda­lał się coraz bar­dziej. Gdy matka, pełna tro­ski i zmar­twie­nia z powodu jego stanu, sta­rała się go wcią­gnąć w roz­mowę o inte­re­sach, o płat­no­ściach naj­bliż­szego ultimo, słu­chał jej z roz­tar­gnie­niem, pełen nie­po­koju, z drgaw­kami w nie­obec­nej twa­rzy. I bywało, że prze­ry­wał jej nagle zakli­na­ją­cym gestem ręki, ażeby pobiec w kąt pokoju, przy­lgnąć uchem do szpary w pod­ło­dze i z pod­nie­sio­nymi pal­cami wska­zu­ją­cymi obu rąk, wyra­ża­ją­cymi naj­wyż­szą waż­ność bada­nia – nasłu­chi­wać. Nie rozu­mie­li­śmy wów­czas jesz­cze smut­nego tła tych eks­tra­wa­gan­cyj, opła­ka­nego kom­pleksu, który doj­rze­wał w głębi.

Matka nie miała nań żad­nego wpływu, nato­miast wielką czcią i uwagą darzył Adelę. Sprzą­ta­nie pokoju było dlań wielką i ważną cere­mo­nią, któ­rej nie zanie­dby­wał ni­gdy, by być świad­kiem, śle­dząc z mie­sza­niną stra­chu i roz­kosz­nego dresz­czu wszyst­kie mani­pu­la­cje Adeli. Wszyst­kim jej czyn­no­ściom przy­pi­sy­wał głęb­sze, sym­bo­liczne zna­cze­nie. Gdy dziew­czyna mło­dymi i śmia­łymi ruchami posu­wała szczotkę na dłu­gim drążku po pod­ło­dze, było to nie­mal ponad jego siły. Z oczu jego lały się wów­czas łzy, twarz zano­siła się od cichego śmie­chu, a cia­łem wstrzą­sał roz­koszny spazm orga­zmu. Jego wraż­li­wość na łaskotki docho­dziła do sza­leń­stwa. Wystar­czyło, by Adela skie­ro­wała doń palec ruchem, ozna­cza­ją­cym łasko­ta­nie, a już w dzi­kim popło­chu ucie­kał przez wszyst­kie pokoje, zatrza­sku­jąc za sobą drzwi, by wresz­cie w ostat­nim paść brzu­chem na łóżko i wić się w kon­wul­sjach śmie­chu pod wpły­wem samego obrazu wewnętrz­nego, któ­remu nie mógł się oprzeć. Dzięki temu miała Adela nad ojcem wła­dzę nie­mal nie­ogra­ni­czoną.

W tym to cza­sie zauwa­ży­li­śmy u ojca po raz pierw­szy namiętne zain­te­re­so­wa­nie dla zwie­rząt. Była to począt­kowo namięt­ność myśli­wego i arty­sty zara­zem, była może także głęb­sza zoo­lo­giczna sym­pa­tia kre­atury dla pokrew­nych, a tak odmien­nych form życia, eks­pe­ry­men­to­wa­nie w nie­wy­pró­bo­wa­nych reje­strach bytu. Dopiero w póź­niej­szej fazie wzięła sprawa ten nie­sa­mo­wity, zaplą­tany, głę­boko grzeszny i prze­ciwny natu­rze obrót, któ­rego lepiej nie wywle­kać na świa­tło dzienne.

Zaczęło się to od wylę­ga­nia jaj pta­sich.

Z wiel­kim nakła­dem trudu i pie­nię­dzy spro­wa­dzał ojciec z Ham­burga, z Holan­dii, z afry­kań­skich sta­cyj zoo­lo­gicz­nych zapłod­nione jaja pta­sie, które dawał do wylę­ga­nia ogrom­nym kurom bel­gij­skim. Był to pro­ce­der nader zaj­mu­jący i dla mnie, to wyklu­wa­nie się piskląt, praw­dzi­wych dzi­wo­two­rów w kształ­cie i ubar­wie­niu. Nie­po­dobna było dopa­trzeć się w tych mon­strach o ogrom­nych fan­ta­stycz­nych dzio­bach, które natych­miast po uro­dze­niu roz­dzie­rały się sze­roko, sycząc żar­łocz­nie cze­lu­ściami gar­dła, w tych jasz­czu­rach o wątłym, nagim ciele gar­bu­sów – przy­szłych pawi, bażan­tów, głusz­ców i kon­do­rów. Umiesz­czony w koszy­kach, w wacie, smo­czy ten pomiot pod­no­sił na cien­kich szy­jach ślepe, biel­mem zaro­słe głowy, kwa­cząc bez­gło­śnie z nie­mych gar­dzieli. Mój ojciec cho­dził wzdłuż pó­łek w zie­lo­nym far­tu­chu, jak ogrod­nik wzdłuż inspek­tów z kak­tu­sami, i wywa­biał z nico­ści te pęche­rze ślepe, pul­su­jące życiem, te nie­do­łężne brzu­chy, przyj­mu­jące świat zewnętrzny tylko w for­mie jedze­nia, te naro­śle życia, pnące się omac­kiem ku świa­tłu. W parę tygo­dni póź­niej, gdy te ślepe pączki życia pękły do świa­tła, napeł­niły się pokoje kolo­ro­wym pogwa­rem, migo­tli­wym świer­go­tem swych nowych miesz­kań­ców. Obsia­dały one kar­ni­sze fira­nek, gzymsy szaf, gnieź­dziły się w gęstwi­nie cyno­wych gałęzi i ara­be­sek wie­lo­ra­mien­nych lamp wiszą­cych.

Gdy ojciec stu­dio­wał wiel­kie orni­to­lo­giczne kom­pen­dia i wer­to­wał kolo­rowe tablice, zda­wały się ula­ty­wać z nich te pie­rza­ste fan­ta­zmaty i napeł­niać pokój kolo­ro­wym trze­po­tem, pła­tami pur­pury, strzę­pami sza­firu, grynsz­panu i sre­bra. Pod­czas kar­mie­nia two­rzyły one na pod­ło­dze barwną, falu­jącą grządkę, dywan żywy, który za czy­imś nie­bacz­nym wej­ściem roz­pa­dał się, roz­la­ty­wał w ruchome kwiaty, trze­po­cące w powie­trzu, aby w końcu roz­mie­ścić się w gór­nych regio­nach pokoju. W pamięci pozo­stał mi szcze­gól­nie jeden kon­dor, ogromny ptak o szyi nagiej, twa­rzy pomarsz­czo­nej i wybu­ja­łej naro­ślami. Był to chudy asceta, lama bud­dyj­ski, pełen nie­wzru­szo­nej god­no­ści w całym zacho­wa­niu, kie­ru­jący się żela­znym cere­mo­nia­łem swego wiel­kiego rodu. Gdy sie­dział naprze­ciw ojca, nie­ru­chomy w swej monu­men­tal­nej pozy­cji odwiecz­nych bóstw egip­skich, z okiem zawle­czo­nym bia­ła­wym biel­mem, które zasu­wał z boku na źre­nice, ażeby zamknąć się zupeł­nie w kon­tem­pla­cji swej dostoj­nej samot­no­ści – wyda­wał się ze swym kamien­nym pro­fi­lem star­szym bra­tem mego ojca. Ta sama mate­ria ciała, ścię­gien i pomarsz­czo­nej twar­dej skóry, ta sama twarz wyschła i kości­sta, te same zro­go­wa­ciałe, głę­bo­kie oczo­doły. Nawet ręce, silne w węzłach, dłu­gie, chude dło­nie ojca z wypu­kłymi paznok­ciami miały swój ana­lo­gon w szpo­nach kon­dora. Nie mogłem się oprzeć wra­że­niu, widząc go tak uśpio­nego, że mam przed sobą mumię – wyschłą i dla­tego pomniej­szoną mumię mego ojca. Sądzę, że i uwagi matki nie uszło to prze­dziwne podo­bień­stwo, cho­ciaż ni­gdy nie poru­sza­li­śmy tego tematu. Cha­rak­te­ry­styczne jest, że kon­dor uży­wał wspól­nego z moim ojcem naczy­nia noc­nego.

Nie poprze­sta­jąc na wylę­ga­niu coraz nowych egzem­pla­rzy, ojciec mój urzą­dzał na stry­chu wesela pta­sie, wysy­łał swa­tów, uwią­zy­wał w lukach i dziu­rach stry­chu ponętne, stę­sk­nione narze­czone i osią­gnął w samej rze­czy to, że dach naszego domu, ogromny, dwu­spa­dowy dach gon­towy stał się praw­dziwą gospodą pta­sią, arką Noego, do któ­rej zla­ty­wały się wszel­kiego rodzaju skrzy­dla­cze z dale­kich stron. Nawet długo po zli­kwi­do­wa­niu pta­siego gospo­dar­stwa utrzy­my­wała się w świe­cie pta­sim ta tra­dy­cja naszego domu, i w okre­sie wio­sen­nych wędró­wek spa­dały nie­raz na dach nasz całe chmary żurawi, peli­ka­nów, pawi i wszel­kiego ptac­twa.

Impreza ta wzięła jed­nak nie­ba­wem – po krót­kiej świet­no­ści – smutny obrót. Wkrótce oka­zała się bowiem konieczna trans­lo­ka­cja ojca do dwóch poko­jów na pod­da­szu, które słu­żyły za rupie­ciar­nie. Stam­tąd docho­dził już o wcze­snym świ­cie zmie­szany klan­gor gło­sów pta­sich. Drew­niane pudła poko­jów na stry­chu, wspo­ma­gane rezo­nan­sem prze­strzeni dacho­wej, dźwię­czały całe od szumu, trze­potu, pia­nia, toko­wa­nia i gul­gotu. Tak stra­ci­li­śmy ojca z widoku na prze­ciąg kilku tygo­dni. Rzadko tylko scho­dził do miesz­ka­nia i wtedy mogli­śmy zauwa­żyć, że zmniej­szył się jakoby, schudł i skur­czył. Nie­kiedy przez zapo­mnie­nie zry­wał się z krze­sła przy stole i trze­piąc rękoma jak skrzy­dłami, wyda­wał pia­nie prze­ciągłe, a oczy zacho­dziły mu mgłą bielma. Potem, zawsty­dzony, śmiał się razem z nami i sta­rał się ten incy­dent obró­cić w żart.

Pew­nego razu w okre­sie gene­ral­nych porząd­ków zja­wiła się nie­spo­dzia­nie Adela w pań­stwie pta­sim ojca. Sta­nąw­szy we drzwiach, zała­mała ręce nad feto­rem, który się uno­sił w powie­trzu – oraz nad kupami kału, zale­ga­ją­cego pod­łogi, stoły i meble. Szybko, zde­cy­do­wana, otwo­rzyła okno, po czym przy pomocy dłu­giej szczotki wpra­wiła całą masę pta­sią w wiro­wa­nie. Wzbił się pie­kielny tuman piór, skrzy­deł i krzyku, w któ­rym Adela, podobna do sza­le­ją­cej Menady, zakry­tej młyń­cem swego tyrsu, tań­czyła taniec znisz­cze­nia. Razem z pta­sią gro­madą ojciec mój, trze­piąc rękoma, w prze­ra­że­niu pró­bo­wał wznieść się w powie­trze. Z wolna prze­rze­dzał się tuman skrzy­dlaty, aż w końcu na pobo­jo­wi­sku została sama Adela, wyczer­pana i dysząca, oraz mój ojciec z miną zafra­so­waną i zawsty­dzoną, gotów do przy­ję­cia każ­dej kapi­tu­la­cji.

W chwilę póź­niej scho­dził mój ojciec ze scho­dów swo­jego domi­nium – czło­wiek zła­many, król-banita, który stra­cił tron i kró­lo­wa­nie.

Manekiny

Ta pta­sia impreza mego ojca była ostat­nim wybu­chem kolo­ro­wo­ści, ostat­nim i świet­nym kontr­mar­szem fan­ta­zji, który ten nie­po­prawny impro­wi­za­tor, ten fecht­mistrz wyobraźni popro­wa­dził na szańce i okopy jało­wej i pustej zimy. Dziś dopiero rozu­miem samotne boha­ter­stwo, z jakim sam jeden wydał on wojnę bez­brzeż­nemu żywio­łowi nudy, drę­twią­cej mia­sto. Pozba­wiony wszel­kiego popar­cia, bez uzna­nia z naszej strony bro­nił ten mąż prze­dziwny stra­co­nej sprawy poezji. Był on cudow­nym mły­nem, w któ­rego leje sypały się otręby pustych godzin, ażeby w jego try­bach zakwit­nąć wszyst­kimi kolo­rami i zapa­chami korzeni Wschodu. Ale przy­wy­kli do świet­nego kuglar­stwa tego meta­fi­zycz­nego pre­sti­di­gi­ta­tora, byli­śmy skłonni zapo­zna­wać war­tość jego suwe­ren­nej magii, która nas rato­wała od letargu pustych dni i nocy. Adeli nie spo­tkał żaden wyrzut za jej bez­myślny i tępy wan­da­lizm. Prze­ciw­nie, czu­li­śmy jakieś niskie zado­wo­le­nie, haniebną satys­fak­cję z ukró­ce­nia tych wybu­ja­ło­ści, któ­rych kosz­to­wa­li­śmy łako­mie do syta, ażeby potem uchy­lić się per­fid­nie od odpo­wie­dzial­no­ści za nie. A może był w tej zdra­dzie i tajny pokłon w stronę zwy­cię­skiej Adeli, któ­rej przy­pi­sy­wa­li­śmy nie­ja­sno jakąś misję i posłan­nic­two sił wyż­szego rzędu. Zdra­dzony przez wszyst­kich, wyco­fał się ojciec bez walki z miejsc swej nie­daw­nej chwały. Bez skrzy­żo­wa­nia szpad oddał w ręce wroga domenę swej byłej świet­no­ści. Dobro­wolny banita, usu­nął się do pustego pokoju na końcu sieni i oszań­co­wał się tam samot­no­ścią.

Zapo­mnie­li­śmy o nim.

Obie­gła nas znowu ze wszech stron żałobna sza­rość mia­sta, zakwi­ta­jąc w oknach ciem­nym lisza­jem świ­tów, paso­żyt­ni­czym grzy­bem zmierz­chów, roz­ra­sta­ją­cym się w puszy­ste futro dłu­gich nocy zimo­wych. Tapety poko­jów, roz­luź­nione błogo za tam­tych dni i otwarte dla kolo­ro­wych lotów owej skrzy­dla­tej cze­redy, zamknęły się znowu w sobie, zgęst­niały, plą­cząc się w mono­to­nii gorz­kich mono­lo­gów.

Lampy poczer­niały i zwię­dły jak stare osty i bodiaki. Wisiały teraz oso­wiałe i zgryź­liwe, dzwo­niąc cicho krysz­tał­kami szkie­łek, gdy ktoś prze­pra­wiał się omac­kiem przez szary zmierzch pokoju. Na próżno wetknęła Adela we wszyst­kie ramiona tych lamp kolo­rowe świece, nie­udolny suro­gat, blade wspo­mnie­nie świet­nych ilu­mi­na­cyj, któ­rymi kwi­tły nie­dawno wiszące ich ogrody. Ach! Gdzie było to świe­go­tliwe pącz­ko­wa­nie, to owo­co­wa­nie pośpieszne i fan­ta­styczne w bukie­tach tych lamp, z któ­rych, jak z pęka­ją­cych cza­ro­dziej­skich tor­tów, ula­ty­wały skrzy­dlate fan­ta­zmaty, roz­bi­ja­jące powie­trze na talie kart magicz­nych, roz­sy­pu­jąc je w kolo­rowe okla­ski, sypiące się gęstymi łuskami lazuru, pawiej, papu­ziej zie­leni, meta­licz­nych poły­sków, rysu­jąc w powie­trzu linie i ara­be­ski, migo­tliwe ślady lotów i koło­wań, roz­wi­ja­jąc kolo­rowe wachla­rze trze­po­tów, utrzy­mu­jące się długo po prze­lo­cie w boga­tej i bły­sko­tli­wej atmos­fe­rze. Jesz­cze teraz kryły się w głębi zsza­rza­łej aury echa i moż­li­wo­ści barw­nych roz­bły­sków, lecz nikt nie nawier­cał fle­tem, nie doświad­czał świ­drem zmęt­nia­łych sło­jów powietrz­nych.

Tygo­dnie te stały pod zna­kiem dziw­nej sen­no­ści.

Łóżka cały dzień nie zaście­lone, zawa­lone pościelą zmiętą i wyta­rzaną od cięż­kich snów, stały, jak głę­bo­kie łodzie, gotowe do odpływu w mokre i zawiłe labi­rynty jakiejś czar­nej, bez­gwiezd­nej Wene­cji. O głu­chym świ­cie Adela przy­no­siła nam kawę. Ubie­ra­li­śmy się leni­wie w zim­nych poko­jach, przy świe­tle świecy, odbi­tej wie­lo­krot­nie w czar­nych szy­bach okien. Poranki te były pełne bez­ład­nego krzą­ta­nia się, roz­wle­kłego szu­ka­nia w róż­nych szu­fla­dach i sza­fach. Po całym miesz­ka­niu sły­chać było kła­pa­nie pan­to­fel­ków Adeli. Subiekci zapa­lali latar­nie, brali z rąk matki wiel­kie klu­cze skle­powe i wycho­dzili w gęstą, wiru­jącą ciem­ność. Matka nie mogła dojść do ładu z toa­letą. Świece doga­sały w lich­ta­rzu. Adela prze­pa­dała gdzieś w odle­głych poko­jach lub na stry­chu, gdzie roz­wie­szała bie­li­znę. Nie można jej było się dowo­łać. Młody jesz­cze, mętny i brudny ogień w piecu lizał zimne, błysz­czące naro­śle sadzy w gar­dzieli komina. Świeca gasła, pokój pogrą­żał się w ciem­no­ści. Z gło­wami na obru­sie stołu, wśród resz­tek śnia­da­nia zasy­pia­li­śmy na wpół ubrani. Leżąc twa­rzami na futrza­nym brzu­chu ciem­no­ści, odpły­wa­li­śmy na jego fali­stym odde­chu w bez­gwiezdną nicość. Budziło nas gło­śne sprzą­ta­nie Adeli. Matka nie mogła upo­rać się z toa­letą. Nim skoń­czyła cze­sa­nie, subiekci wra­cali na obiad. Mrok na rynku przy­bie­rał kolor zło­ta­wego dymu. Przez chwilę z tych dym­nych mio­dów, z tych męt­nych bursz­ty­nów mogły się roz­po­wić kolory naj­pięk­niej­szego popo­łu­dnia. Ale szczę­śliwy moment mijał, amal­ga­mat świtu prze­kwi­tał, wez­brany fer­ment dnia, już nie­mal dości­gły, opa­dał z powro­tem w bez­silną sza­rość. Zasia­da­li­śmy do stołu, subiekci zacie­rali czer­wone z zimna ręce, i nagle proza ich roz­mów spro­wa­dzała od razu pełny dzień, szary i pusty wto­rek, dzień bez tra­dy­cji i bez twa­rzy. Ale gdy poja­wiał się na stole pół­mi­sek z rybą w szkli­stej gala­re­cie, dwie duże ryby leżące bok przy boku, głową do ogona jak figura zodia­kalna, odpo­zna­wa­li­śmy w nich herb owego dnia, emble­mat kalen­da­rzowy bez­i­mien­nego wtorku, i roz­bie­ra­li­śmy go pośpiesz­nie mię­dzy sie­bie, pełni ulgi, że dzień uzy­skał w nim swą fizjo­no­mię.

Subiekci spo­ży­wali go z namasz­cze­niem, z powagą kalen­da­rzo­wej cere­mo­nii. Zapach pie­przu roz­cho­dził się po pokoju. A gdy wytarli bułką osta­tek gala­rety ze swych tale­rzy, roz­wa­ża­jąc w myśli heral­dykę następ­nych dni tygo­dnia, i na pół­mi­sku zosta­wały tylko głowy z wygo­to­wa­nymi oczyma – czu­li­śmy wszy­scy, że dzień został wspól­nymi siłami poko­nany i że reszta nie wcho­dziła już w rachubę.

W samej rze­czy z resztą tą, wydaną na jej łaskę, Adela nie robiła sobie dłu­gich cere­gieli. Wśród brzęku garn­ków i chlu­stów zim­nej wody likwi­do­wała z ener­gią tych parę godzin do zmierz­chu, które matka prze­sy­piała na oto­ma­nie. Tym­cza­sem w jadalni przy­go­to­wy­wano już sce­ne­rię wie­czoru. Polda i Pau­lina, dziew­częta do szy­cia, roz­go­spo­da­ro­wy­wały się w niej z rekwi­zy­tami swego fachu. Na ich ramio­nach wnie­siona, wcho­dziła do pokoju mil­cząca, nie­ru­choma pani, dama z kła­ków i płótna, z czarną drew­nianą gałką zamiast głowy. Ale usta­wiona w kącie mię­dzy drzwiami a pie­cem, ta cicha dama sta­wała się panią sytu­acji. Ze swego kąta, sto­jąc nie­ru­chomo, nad­zo­ro­wała w mil­cze­niu pracę dziew­cząt. Pełna kry­ty­cy­zmu i nie­ła­ski, przyj­mo­wała ich sta­ra­nia i umi­zgi, z jakimi przy­klę­kały przed nią, przy­mie­rza­jąc frag­menty sukni, zna­czone białą fastrygą. Obsłu­gi­wały z uwagą i cier­pli­wo­ścią mil­czący idol, któ­rego nic zado­wo­lić nie mogło. Ten moloch był nie­ubła­gany, jak tylko kobiece molo­chy być potra­fią, i odsy­łał je wciąż na nowo do pracy, a one, wrze­cio­no­wate i smu­kłe, podobne do szpuli drew­nia­nych, z któ­rych odwi­jały się nici, i tak ruchliwe jak one, mani­pu­lo­wały zgrab­nymi ruchami nad tą kupą jedwa­biu i sukna, wci­nały się szczę­ka­ją­cymi noży­cami w jej kolo­rową masę, fur­ko­tały maszyną, dep­cąc pedał lakier­kową, tanią nóżką, a dookoła nich rosła kupa odpad­ków, róż­no­ko­lo­ro­wych strzę­pów i szma­tek, jak wyplute łuski i plewy dookoła dwóch wybred­nych i mar­no­traw­nych papug. Krzywe szczęki nożyc otwie­rały się ze skrzy­pie­niem jak dzioby tych kolo­ro­wych pta­ków.

Dziew­częta dep­tały nie­uważ­nie po barw­nych obrzyn­kach, bro­dząc nie­świa­do­mie niby w śmiet­niku moż­li­wego jakie­goś kar­na­wału, w rupie­ciarni jakiejś wiel­kiej, nie urze­czy­wist­nio­nej maska­rady. Otrze­py­wały się ze szma­tek z ner­wo­wym śmie­chem, łasko­tały oczyma zwier­cia­dła. Ich dusze, szyb­kie cza­ro­dziej­stwo ich rąk było nie w nud­nych suk­niach, które zosta­wały na stole, ale w tych set­kach odstrzy­gnięć, w tych wió­rach lek­ko­myśl­nych i pło­chych, któ­rymi mogły zasy­pać całe mia­sto jak kolo­rową, fan­ta­styczną śnie­życą. Nagle było im gorąco i otwie­rały okno, ażeby w nie­cier­pli­wo­ści swej samotni, w gło­dzie obcych twa­rzy, przy­naj­mniej bez­i­mienną twarz nocy zoba­czyć, do okna przy­ci­śniętą. Wachlo­wały roz­pa­lone swe policzki przed wzbie­ra­jącą firan­kami nocą zimową – odsła­niały pło­nące dekolty, pełne nie­na­wi­ści do sie­bie i rywa­li­za­cji, gotowe sta­nąć do walki o tego pier­rota, któ­rego by ciemny powiew nocy przy­wiał na okno. Ach! Jak mało wyma­gały one od rze­czy­wi­sto­ści. Miały wszystko w sobie, miały nad­miar wszyst­kiego w sobie. Ach! Byłby im wystar­czył pier­rot wypchany tro­ci­nami, jedno-dwa słowa, na które od dawna cze­kały, by móc wpaść ze swą rolą z dawna przy­go­to­waną, z dawna tło­czącą się na usta, pełną słod­kiej i strasz­nej gory­czy, pono­szącą dziko, jak stro­nice romansu poły­kane nocą wraz ze łzami ronio­nymi na wypieki lic.

Pod­czas jed­nej ze swych wędró­wek wie­czor­nych po miesz­ka­niu, przed­się­bra­nych pod nie­obec­ność Adeli, natknął się mój ojciec na ten cichy seans wie­czorny. Przez chwilę stał w ciem­nych drzwiach przy­le­głego pokoju z lampą w ręku, ocza­ro­wany sceną pełną gorączki i wypie­ków, tą idyllą z pudru, kolo­ro­wej bibułki i atro­piny, któ­rej jako tło pełne zna­cze­nia pod­ło­żona była noc zimowa, oddy­cha­jąca wśród wzdę­tych fira­nek okna. Nakła­da­jąc oku­lary, zbli­żył się w paru kro­kach i obszedł dookoła dziew­częta, oświe­ca­jąc je pod­nie­sioną w ręku lampą. Prze­ciąg z otwar­tych drzwi pod­niósł firanki u okna, panienki dawały się oglą­dać, krę­cąc się w bio­drach, polśnie­wa­jąc ema­lią oczu, lakiem skrzy­pią­cych pan­to­fel­ków, sprzącz­kami pod­wią­zek pod wzdętą od wia­tru sukienką; szmatki jęły umy­kać po pod­ło­dze, jak szczury, ku uchy­lo­nym drzwiom ciem­nego pokoju, a ojciec mój przy­glą­dał się uważ­nie pry­cha­ją­cym osób­kom, szep­cąc pół­gło­sem: – Genus avium… jeśli się nie mylę, scan­so­res albo pistacci… w naj­wyż­szym stop­niu godne uwagi.

Przy­pad­kowe to spo­tka­nie stało się począt­kiem całej serii sean­sów, pod­czas któ­rych ojciec mój zdo­łał rychło ocza­ro­wać obie panienki uro­kiem swej prze­dziw­nej oso­bi­sto­ści. Odpła­ca­jąc się za pełną galan­te­rii i dow­cipu kon­wer­sa­cję, którą zapeł­niał im pustkę wie­czo­rów – dziew­częta pozwa­lały zapa­lo­nemu bada­czowi stu­dio­wać struk­turę swych szczu­płych i tan­det­nych cia­łek. Działo się to w toku kon­wer­sa­cji, z powagą i wytwor­no­ścią, która naj­ry­zy­kow­niej­szym punk­tom tych badań odbie­rała dwu­znaczny ich pozór. Odsu­wa­jąc poń­czoszkę z kolana Pau­liny i stu­diu­jąc roz­mi­ło­wa­nymi oczyma zwię­złą i szla­chetną kon­struk­cję prze­gubu, ojciec mój mówił: – Jakże pełna uroku i jak szczę­śliwa jest forma bytu, którą panie obrały. Jakże piękna i pro­sta jest teza, którą dano wam swym życiem ujaw­nić. Lecz za to z jakim mistrzo­stwem, z jaką fine­zją wywią­zują się panie z tego zada­nia. Gdy­bym, odrzu­ca­jąc respekt przed Stwórcą, chciał się zaba­wić w kry­tykę stwo­rze­nia, wołał­bym: – Mniej tre­ści, wię­cej formy! Ach, jak by ulżył światu ten uby­tek tre­ści. Wię­cej skrom­no­ści w zamie­rze­niach, wię­cej wstrze­mięź­li­wo­ści w pre­ten­sjach – pano­wie demiur­dzy – a świat byłby dosko­nal­szy! – wołał mój ojciec, aku­rat w momen­cie, gdy dłoń jego wyłu­ski­wała białą łydkę Pau­liny z uwięzi poń­czoszki. W tej chwili Adela sta­nęła w otwar­tych drzwiach jadalni, nio­sąc tacę z pod­wie­czor­kiem. Było to pierw­sze spo­tka­nie dwu tych wro­gich potęg od czasu wiel­kiej roz­prawy. My wszy­scy, któ­rzy asy­sto­wa­li­śmy przy tym spo­tka­niu, prze­ży­li­śmy chwilę wiel­kiej trwogi. Było nam nad wyraz przy­kro być świad­kami nowego upo­ko­rze­nia i tak już ciężko doświad­czo­nego męża. Mój ojciec powstał z klę­czek bar­dzo zmie­szany, falą po fali zabar­wiała się jego twarz coraz ciem­niej napły­wem wstydu. Ale Adela zna­la­zła się nie­spo­dzia­nie na wyso­ko­ści sytu­acji. Pode­szła z uśmie­chem do ojca i dała mu prztyczka w nos. Na to hasło Polda i Pau­lina kla­snęły rado­śnie w dło­nie, zatu­po­tały nóż­kami i, uwie­siw­szy się z obu stron u ramion ojca, obtań­czyły z nim stół dookoła. W ten spo­sób, dzięki dobremu sercu dziew­cząt, roz­wiał się zaro­dek przy­krego kon­fliktu w ogól­nej weso­ło­ści.

Oto jest począ­tek wielce cie­ka­wych i dziw­nych pre­lek­cyj, które mój ojciec, natchniony uro­kiem tego małego i nie­win­nego audy­to­rium, odby­wał w następ­nych tygo­dniach owej wcze­snej zimy.

Jest godne uwagi, jak w zetknię­ciu z nie­zwy­kłym tym czło­wie­kiem rze­czy wszyst­kie cofały się nie­jako do korze­nia swego bytu, odbu­do­wy­wały swe zja­wi­sko aż do meta­fi­zycz­nego jądra, wra­cały nie­jako do pier­wot­nej idei, ażeby w tym punk­cie sprze­nie­wie­rzyć się jej i prze­chy­lić w te wąt­pliwe, ryzy­kowne i dwu­znaczne regiony, które nazwiemy tu krótko regio­nami wiel­kiej here­zji. Nasz here­zjar­cha szedł wśród rze­czy jak magne­ty­zer, zara­ża­jąc je i uwo­dząc swym nie­bez­piecz­nym cza­rem. Czy mam nazwać i Pau­linę jego ofiarą? Stała się ona w owych dniach jego uczen­nicą, adeptką jego teo­ryj, mode­lem jego eks­pe­ry­men­tów.

Tutaj posta­ram się wyło­żyć z nale­żytą ostroż­no­ścią i uni­ka­jąc zgor­sze­nia, tę nader kacer­ską dok­trynę, która opę­tała wów­czas na dłu­gie mie­siące mego ojca i opa­no­wała wszyst­kie jego poczy­na­nia.

Traktat o manekinach albo wtóra Księga Rodzaju

Demiur­gos, mówił mój ojciec, nie posiadł mono­polu na two­rze­nie – two­rze­nie jest przy­wi­le­jem wszyst­kich duchów. Mate­rii dana jest nie­skoń­czona płod­ność, nie­wy­czer­pana moc życiowa i zara­zem uwodna siła pokusy, która nas nęci do for­mo­wa­nia. W głębi mate­rii kształ­tują się nie­wy­raźne uśmie­chy, zawią­zują się napię­cia, zgęsz­czają się próby kształ­tów. Cała mate­ria faluje od nie­skoń­czo­nych moż­li­wo­ści, które przez nią prze­cho­dzą mdłymi dresz­czami. Cze­ka­jąc na ożyw­cze tchnie­nie ducha, prze­lewa się ona w sobie bez końca, kusi tysią­cem słod­kich okrą­glizn i mięk­ko­ści, które z sie­bie w śle­pych roje­niach wyma­ja­cza.

Pozba­wiona wła­snej ini­cja­tywy, lubież­nie podatna, po kobie­cemu pla­styczna, ule­gła wobec wszyst­kich impul­sów – sta­nowi ona teren wyjęty spod prawa, otwarty dla wszel­kiego rodzaju szar­la­ta­ne­rii i dyle­tan­ty­zmów, domenę wszel­kich nad­użyć i wąt­pli­wych mani­pu­la­cyj demiur­gicz­nych. Mate­ria jest naj­bier­niej­szą i naj­bez­bron­niej­szą istotą w kosmo­sie. Każdy może ją ugnia­tać, for­mo­wać, każ­demu jest posłuszna. Wszyst­kie orga­ni­za­cje mate­rii są nie­trwałe i luźne, łatwe do uwstecz­nie­nia i roz­wią­za­nia. Nie ma żad­nego zła w reduk­cji życia do form innych i nowych. Zabój­stwo nie jest grze­chem. Jest ono nie­raz koniecz­nym gwał­tem wobec opor­nych i skost­nia­łych form bytu, które prze­stały być zaj­mu­jące. W inte­re­sie cie­ka­wego i waż­nego eks­pe­ry­mentu może ono nawet sta­nowić zasługę. Tu jest punkt wyj­ścia dla nowej apo­lo­gii sady­zmu.

Mój ojciec był nie­wy­czer­pany w glo­ry­fi­ka­cji tego prze­dziw­nego ele­mentu, jakim była mate­ria. Nie ma mate­rii mar­twej, nauczał, mar­twota jest jedy­nie pozo­rem, za któ­rym ukry­wają się nie­znane formy życia. Skala tych form jest nie­skoń­czona, a odcie­nie i niu­anse nie­wy­czer­pane. Demiur­gos był w posia­da­niu waż­nych i cie­ka­wych recept twór­czych. Dzięki nim stwo­rzył on mno­gość rodza­jów, odna­wia­ją­cych się wła­sną siłą. Nie wia­domo, czy recepty te kie­dy­kol­wiek zostaną zre­kon­stru­owane. Ale jest to nie­po­trzebne, gdyż jeśliby nawet te kla­syczne metody kre­acji oka­zały się raz na zawsze nie­do­stępne, pozo­stają pewne metody ille­galne, cały bez­miar metod here­tyc­kich i występ­nych.

W miarę jak ojciec od tych ogól­nych zasad kosmo­go­nii zbli­żał się do terenu swych cia­śniej­szych zain­te­re­so­wań, głos jego zni­żał się do wni­kli­wego szeptu, wykład sta­wał się coraz trud­niej­szy i zawil­szy, a wyniki, do któ­rych docho­dził, gubiły się w coraz bar­dziej wąt­pli­wych i ryzy­kow­nych regio­nach. Gesty­ku­la­cja jego nabie­rała ezo­te­rycz­nej solen­no­ści. Przy­my­kał jedno oko, przy­kła­dał dwa palce do czoła, chy­trość jego spoj­rze­nia sta­wała się wprost nie­sa­mo­wita. Wwier­cał się tą chy­tro­ścią w swe inter­lo­ku­torki, gwał­cił cyni­zmem tego spoj­rze­nia naj­wsty­dliw­sze, naj­in­tym­niej­sze w nich rezerwy i dosię­gał wymy­ka­jące się w naj­głęb­szym zaka­marku, przy­pie­rał do ściany i łasko­tał, dra­pał iro­nicz­nym pal­cem, póki nie dołasko­tał się bły­sku zro­zu­mie­nia i śmie­chu, śmie­chu przy­zna­nia i poro­zu­mie­nia się, któ­rym w końcu musiało się kapi­tu­lo­wać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki