Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Crystal Chen może i ważyła kilka kilogramów za dużo, ale w ogóle się tym nie przejmowała. Była popularną trenerką osobistą i influencerką właśnie dzięki temu, że wiedziała, jak znajdować równowagę między akceptacją swojego rozmiaru a treningami na siłowni. Uwielbiała siłownię - to był jej azyl, źródło energii i dobrych emocji. A ostatnio, kiedy rozpadł się jej kolejny związek, właśnie tego potrzebowała najbardziej. Do nowego faceta nie miałaby już ani odrobiny cierpliwości.
Wkurzająco przystojny Scott Ritchie przekonał się o tym bardzo szybko, kiedy podczas treningu zajął stojak do ćwiczeń, który Crystal akurat szczególnie lubiła. Wywiązała się sprzeczka. Jedna, druga, dziesiąta... Scott nie miał zamiaru ustępować pyskatej trenerce, a ona nigdy nie potrafiła być potulna. Iskrzyło między nimi coraz mocniej. Aż któregoś dnia dziewczyna spotkała Scotta tam, gdzie nigdy by się go nie spodziewała: na kolacji zaręczynowej swojej babci.
Skoro ich dziadkowie mieli zamiar się pobrać, Crystal i Scott postanowili zakopać topór wojenny. Co więcej, niedługo oboje się przekonali, że idealnie do siebie pasują - niepostrzeżenie bowiem rywalizacja przerodziła się w zainteresowanie, a potem pojawiło się pożądanie i uczucie. Świeża miłość została jednak wystawiona na poważną próbę, gdy Crystal postanowiła zaprezentować na Instagramie swojego nowego chłopaka...
Czeka nas naprawdę intensywny trening!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 412
Amy Lea
Set on You
Trening uczuć
Przekład: Krzysztof Sawka
Tytuł oryginału: Set on You
Tłumaczenie: Krzysztof Sawka
ISBN: 978-83-283-9970-9
Copyright © 2022 by Amy Lea
This edition published by arrangement with Berkley, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC.
A JOVE BOOK, BERKLEY, and the BERKLEY & B colophon are registered trademarks of Penguin Random House LLC.
Polish edition copyright © 2023 by Helion S.A.
All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.
Drogi Czytelniku! Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adreshttps://editio.pl/user/opinie/setony_ebook Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
Helion S.A. ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 230 98 63 e-mail: [email protected] WWW: https://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Wszystkim osobom, które czują się rzadko reprezentowane w książkach i filmach.
Wszystkim osobom, które nie pasują do współczesnego kanonu piękna.
Jesteście warte zapierającej dech wpiersiach historii miłosnej. Wszyscy jesteśmy.
Droga Czytelniczko,
nie jestem w stanie wyrazić wdzięczności za to, że wybrałaś moją debiutancką komedię Set on You. Trening uczuć na swoją następną lekturę. Ta książka jest napisana lekkim, humorystycznym i sarkastycznym stylem, wykazałabym się jednak niedbałością, gdybym nie ostrzegła czytelników przed poruszonymi w niej trudnymi tematami: fatfobii, cyberprzemocy, a także odniesieniami do rasizmu, kultury fitnessu/zdrowego żywienia oraz chorób nowotworowych.
Przygody Crystal jako kobiety o pełnych kształtach, rasy mieszanej, pochodzenia chińskiego stanowią pojedyncze, fikcyjne doświadczenie przepuszczone przez pryzmat mojego własnego światopoglądu jako Kanadyjki o chińskich korzeniach dorastającej w społeczności osób rasy białej.
Pragnę z całą mocą podkreślić wyjątkowe znaczenie opisu bohaterek wywodzących się z wszelkich mniejszości, praktykujących miłość własną oraz ciałopozytywność, zwłaszcza w romansach. Crystal nie jest bohaterką, która musi uczyć się kochania oraz szanowania siebie, gdyż opanowała już te umiejętności. W związku z tym ta powieść porusza pewien specyficzny temat — obszar „pośredni” — zgodnie z którym miłość własna nie jest dobrem trwałym, pozostającym z nami już na zawsze. Nieprzerwane kochanie siebie stanowi dla każdego codziennie indywidualną podróż prowadzącą do odmiennych rezultatów.
Starałam się w tej książce unikać opisu niezdrowych aspektów kultury fitness. Crystal jest orędowniczką treningów i podnoszenia ciężarów jako jednego z wielu sposobów prowadzenia zdrowego oraz zrównoważonego trybu życia, a także nie liczy kalorii ani nie śledzi uważnie swojej wagi. Jednakże sama tematyka kultury fitness/siłowni może u niektórych czytelników wywoływać skrajne emocje.
Jak można się domyślić po dedykacji, ta opowieść stanowi mój list miłosny do każdej osoby, która podobnie jak ja czuje się rzadko reprezentowana w mediach głównego nurtu. Wobec faktu, że w branży tej reprezentacja jest bardzo pożądana, nie lekceważę takiej odpowiedzialności i konsultowałam się z czytelnikami „wrażliwymi” (ang. sensitivity readers) oraz betaczytelnikami podczas pisania tej książki. Nie jestem jednak idealna i chcę zaznaczyć, że żadne z opisanych tu fikcyjnych zdarzeń nie jest w żaden sposób normatywne ani reprezentatywne dla określonej społeczności lub mniejszości.
Z wyrazami miłości
Amy
Siłownia powinna być moją bezpieczną przystanią. Miejscem, w którym się odstresowuję, regeneruję i zastanawiam nad najróżniejszymi cudami oraz tajemnicami egzystencjalnymi, takimi jak: co musiałam mieć w głowie, aby w okolicach 2011 roku uznać fryzurę z przedziałkiem za dobry pomysł?
Dlatego jestem po części zaskoczona i przerażona, gdy Joe, moja tinderowa odskocznia od przeżytego zawodu miłosnego, wchodzi na bieżnię po mojej prawej.
Przygotowuję się psychicznie na niezręczne i toporne pozdrowienie, na szczęście jednak koncentruje on całą uwagę na ekranie dotykowym bieżni. Gdy podkręca szybkość bieżni, dociera do mnie woń wody toaletowej Eau de Mokry Pies. Zerka niezbyt subtelnie w moim kierunku, po czym odwraca wzrok.
Jasne, tinderowy Joe był na tyle uprzejmy, żeby zamówić mi ubera po nijakim wieczorze dwa tygodnie temu. Jednak to, że chodzimy do tej samej siłowni, jest zbyt podejrzane, aby zakrawało na przypadek. Zastanawiam się, czy mnie aby nie śledzi. Może zawróciłam mu w głowie podczas naszej łóżkowej przygody? Tak bardzo, że zmienił się w agenta wywiadu, odnalazł moją siłownię i zaimprowizował przypadkowe spotkanie? Z powodu mojej obecności w mediach społecznościowych nie wydaje się to wcale takie nieprawdopodobne.
Przy każdej możliwej sposobności tata ostrzega mnie przed niebezpieczeństwami umieszczania danych kontaktowych na Instagramie, gdyż obawia się, że zostanę porwana i sprzedana jako niewolnica seksualna, zupełnie jak w filmie Uprowadzona. Tyle że mój tata nie jest Liamem Neesonem. Nie ma żadnych „umiejętności specjalnych”, nie licząc jego legendarnego przepisu na kurczaka w sezamie. Dopóki zaś Centrum Fitness Ekskalibur będzie sponsorować moje członkostwo w zamian za promowanie na Instagramie, to zamierzam podejmować ryzyko.
Tinderowy Joe znów patrzy mi w oczy, gdy próbuję uspokoić oddech po interwale. Nasz kontakt wzrokowy trwa o dwie niekomfortowe sekundy za długo, a ja mimowolnie zauważam, że jego idealnie zaczesane włosy rodem z jakiegoś boysbandu pozostają podejrzanie ułożone przy każdym wykonywanym przez niego ruchu. Bez względu na to, czy mnie śledzi, czy nie, instynkt podpowiada mi, żeby uciekać.
Co też robię.
Znajduję schronienie w Ziomalskiej Strefie Siłowni, czyli w dziale treningów siłowych.
Po wejściu, jako stała bywalczyni, wymieniam uprzejme pozdrowienia z ćwiczącymi tu osobami. Znajomo wyglądający tłumek studentów sterydowców kręci się w pobliżu ławki do wyciskania ciężarów, a jego poszczególni członkowie spożywają koktajle białkowe, jak gdyby znajdowali się na granicy odwodnienia. Dzisiaj przywdziali te żenujące neonowe koszulki bez rękawów, zwisające o wiele poniżej pach. Na ich obronę trzeba przyznać, że jak mało kto są oddani swojej pasji. Gdy zaś w lustrze ściennym pod ostrym światłem fluorescencyjnym miga mi odbicie mojej własnej spoconej, czerwonej niczym pomidor twarzy, to stwierdzam, że komu jak komu, ale nie mnie dane jest ich osądzać.
Leżący na ławce facet chrząka głośno i upuszcza hantle na podłogę z głośnym łubudu. Zazwyczaj poczułabym irytację z powodu takiego zachowania, dzisiaj jednak jestem zbyt zajęta dążeniem do majestatycznego widoku za oknem. Nikt obecnie nie ćwiczy na moim ukochanym stojaku do przysiadów. Chwała Niebiosom.
Znajdujący się przy oknie stojak jest jednym z dokładnie dwóch tego typu przyrządów w całej siłowni. Rozciąga się stąd malowniczy widok na obskurny klub nocny stanowiący rzekomo siedzibę morderczego gangu motocyklistów. Naturalne oświetlenie nadaje się optymalnie do nagrywania moich treningów, zwłaszcza w porównaniu z drugim stojakiem, który stoi spowity w cieniu w pobliżu męskiej szatni i znajduje się w zasięgu dochodzącego stamtąd przemożnego aromatu dezodorantów Axe.
Stojak przy oknie jest na tyle blisko przemysłowego wentylatora, żeby znajdował się w obszarze ciągłych podmuchów, ale jednocześnie odpowiednio daleko, żeby nie ryzykować hipotermii. Jest to także idealna pozycja do gapienia się w telewizor, który z niewiadomych powodów jest bezlitośnie nastawiony na kanał kulinarny. Uwielbiam ten stojak niczym Matka Gertruda zafiksowana na punkcie magicznych włosów Roszpunki. Daje mi on życie. Energię. Po czterech seriach przysiadów jestem naćpana endorfinami przynajmniej na resztę dnia i fantazjuję o sile moich ud miażdżących dusze tysiąca mężczyzn.
Na samą myśl czuję podekscytowanie i zaklepuję miejsce przy stojaku, kładąc przed nim na podłodze słuchawki oraz telefon, po czym idę do automatu z wodą. Równocześnie zmierza tam za mną mężczyzna z kozią bródką, ubrany w sięgające kolan spodenki cargo oraz mający przytroczony do nich najprawdziwszy walkman Sony z lat dziewięćdziesiątych. Kurtuazyjnym gestem ustępuje mi pierwszeństwa.
Posyłam mu pełen wdzięczności uśmiech.
— Dzięki.
Jestem odwrócona plecami przez całe trzy sekundy, gdy gaszę pragnienie. Świeżo nawodniona i gotowa na przysiady odwracam się i zauważam wyjątkowo barczystą postać rozciągającą się dokładnie naprzeciwko mojego stojaka.
Nigdy nie widziałam tego mężczyzny, a jestem pewna, że bym go zapamiętała. Jest wysoki, gdyż ma dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a do tego muskularnej postury, szczodrze wypełniającej skromną, szarą koszulkę oraz sportowe spodenki. Wystarczy jedno spojrzenie na spompowany biceps, aby zrozumieć, że jest z siłownią za pan brat. Czarna bejsbolówka z jakimś nieznanym mi logo skrywa jego twarz w cieniu. Z mojej perspektywy dostrzegam, że ma nieco skrzywiony nos, jak gdyby został niegdyś złamany.
Podchodzę do niego i sięgam po telefon, celowo zwlekając z tym ruchem przez kilka długich uderzeń serca, aby uświadomić facetowi, że ten stojak jest ZAJĘTY. On jednak nie odczytuje sygnału. Zamiast tego chwyta gryf masywnymi dłońmi i, niemiłosiernie skupiony, marszczy brwi.
Albo zupełnie mnie ignoruje, albo rzeczywiście nie zauważył mojej obecności. Z jego słuchawek dobiega niewyraźny dźwięk muzyki. Nie rozpoznaję piosenki, ale brzmi ostro, jak jakaś żywiołowa, heavymetalowa nuta.
Chrząkam głośno.
Brak reakcji.
— Przepraszam — mówię donośnie, przybliżając się nieznacznie.
Gdy wreszcie spogląda na mnie, instynktownie cofam się wstrząśnięta. Jego oczy są intensywnie zielone niczym rozległa połać gęstego lasu sosnowego pokrywającego nietkniętą ludzką stopą dziką przestrzeń u podnóża mglistych gór. Nie to, żebym znała ten widok z własnego doświadczenia. Moje kontakty z surową przyrodą ograniczają się do pejzaży prezentowanych w Discovery Channel.
— Tak? — Jestem niemal zahipnotyzowana głębią jego oczu, dopóki nie zadaje pytania, wyjąwszy niechętnie słuchawkę z prawego ucha. Ma niski, szorstki i niecierpliwy głos, jak gdyby nie miał ochoty ze mną rozmawiać. Na chwilę zdejmuje czapkę, ukazując faliste, ciemnoblond włosy sięgające aż do karku. Przypominają mi potargane fryzury noszone przez hokeistów, aż proszące się o przeczesanie ich palcami, co też ten facet właśnie robi. Czuję nagłą suchość w gardle, gdy wygładza swoją gęstą grzywę, po czym nakłada na nią z powrotem czapkę.
Celowo ignoruję łaskotanie w brzuchu i kiwam głową w kierunku słuchawek pośpiesznie położonych u podstawy stojaka.
— Byłam tu pierwsza.
Marszczy brwi i patrzy na mnie pogardliwie, zupełnie jak fitnessowi ziomale, gdy kobieta ośmieli się dotknąć czegoś, co uznają za swój sprzęt.
— Nie zauważyłem twoich rzeczy.
Niezrażona próbą spławienia mnie wykonuję pewny siebie krok naprzód, zgłaszając uzasadnione roszczenia. Gdy znajdujemy się niemal pierś w pierś, góruje nade mną niczym Behemot, co jest bardziej onieśmielające, niż przypuszczałam. Oczekuję, że się wycofa, dostrzeże błędy swojego postępowania, zrozumie, że jest palantem, ale on nawet nie drgnie.
Z trudem przełykam ślinę i odzyskuję głos.
— Potrzebuję maksymalnie tylko kilku minut. Może będziemy się zmieniać co serię?
Przesuwa się na bok. Przez sekundę myślę, że mi ustępuje. Już zamierzam podziękować mu za łaskę i ludzkie odruchy… on jednak ośmiela się nałożyć na gryf z jednej strony dwudziestokilowy obciążnik, prężąc przy tym biceps ukryty pod rękawem koszulki.
— Poważnie? — Gapię się na niego z rękoma na biodrach, obserwując jego miękkie, pełne usta kontrastujące z szorstkością jego zarośniętej szczęki.
— Słuchaj, za pół godziny muszę być w pracy. Nie możesz skorzystać z drugiego stojaka? Nikt go teraz nie używa. — Podczas nakładania obciążnika na drugi koniec gryfa poświęca mi jedynie przelotne spojrzenie, jak gdybym była zaledwie irytującą muchą.
Szczycę się tym, że potrafię ustępować i iść na kompromisy. Na skrzyżowaniach przepuszczam inne samochody, nawet jeżeli sama mam pierwszeństwo. Zawsze wychodzę ostatnia z windy, tak jak mnie wychowano. Gdyby był uprzejmy, jako tako przyzwoity, a nawet chociaż odrobinę skruszony, to prawdopodobnie zostawiłabym go w spokoju. On jednak nie wykazuje żadnej z powyższych cech, przez co czuję się wstrząśnięta.
— Nie — mówię dla samej zasady.
Zaciska zęby i opiera się przedramionami o sztangę. Sposób, w jaki to robi, szeroko i władczo, świadczy o terytorialności tego ruchu. Wzrusza lekceważąco ramionami.
— Ja się stąd nie ruszę.
Gapimy się na siebie w milczeniu, a ciszę przerywa jedynie cichy głos Katy Perry śpiewającej o byciu plastikową reklamówką unoszącą się na wietrze, wydobywający się z głośników, a także chrząkanie mężczyzny ćwiczącego nieopodal na prasie do nóg. Oczy mam suche i swędzące, gdyż nie chcę mrugnąć, natomiast jego spojrzenie wcale nie traci na intensywności.
Gdy Katy Perry ustępuje miejsca reklamie Centrum Ekskalibur, wydaję z siebie ni to westchnienie, ni warknięcie. Ten koleś nie jest wart mojej energii. Podnoszę słuchawki z podłogi i podążam ku gorzej usytuowanemu stojakowi, ale przed odejściem posyłam mu jeszcze jedno nienawistne spojrzenie.
11:05 — POST NA INSTAGRAMIE: „DUPKI, KTÓRZY UWAŻAJĄ, ŻE SIŁOWNIA JEST ICH WŁASNOŚCIĄ” AUTORSTWA CRYSTALPUSZYSTYFITNESS:
Główna treść: Dziś rano arogancki kutas o lepszej fryzurze ode mnie bezdusznie zajumał mi miejsce przy stojaku na przysiady. Jakim trzeba być potworem, aby dopuścić się czegoś takiego? Jeżeli zaś jesteś winny takiej zbrodni, KTO CIĘ SKRZYWDZIŁ?
Nie znam go osobiście (i wcale nie zamierzam poznawać), ale odniosłam wrażenie, że jest osobą nieznoszącą szczeniaczków i ogółem radości życia. Znacie ten typ. Tak czy siak, przekierowałam całą wściekłość na trening wspomagany moją nową ulubioną piosenką, „Fitness” autorstwa Lizzo (uwierzcie mi, ta piosenka to ogień).
Podsumowanie: Większość osób na siłowni nie jest dupkami. Przysięgam, że tak jest. 99% to bardzo uczynne i sympatyczne osoby, nawet sterydziarze! Jeśli zaś będziesz mieć nieprzyjemność natrafienia na kogoś z pozostałego 1%, po prostu trzymaj się z daleka. Nigdy nie dawaj im władzy nad sobą ani nad twoją treningową podróżą.
Dzięki za wysłuchanie mojego wykładu,
Crystal
Komentarz autorstwaxokyla33: Tak, dziewczyno! Masz rację. Bądź sobą!!
Komentarz autorstwa_jillianmcleod_: Właśnie ztego powodu nie lubię ćwiczyć na siłowni. Wolę trenować wdomu.
Komentarz autorstwaAPB_tojesttoo: Promujesz akceptowanie krągłości/rozmiarów, ale przesiadujesz cały czas na siłowni izajmujesz się wyłącznie treningami? Hipokrytka.
Odpowiedź autorstwaCrystalPuszystyFitness: @APB_tojesttoo W rzeczywistości spędzam codziennie godzinę na siłowni. Codzienne poświęcanie czasu dla siebie, bez względu na to, czy jest to trening, spacer, czy kąpiel perełkowa, znakomicie wpływa na wszelkie aspekty życia, również na zdrowie psychiczne. Poza tym można jednocześnie kochać swoje ciało ichodzić na siłownię. Jedno nie wyklucza drugiego.
• • •
Po wczorajszym niespójnym wywodzie na Instagramie wzięłam tak mi potrzebną, refleksyjną kąpiel perełkową. Moja odpowiedź osobie nazywającej mnie hipokrytką przypadkowo wzbudziła ożywioną dyskusję między moimi lojalnymi stronnikami a nienawistnikami. Próbuję nie poświęcać trollom ani krzty uwagi, ale po sytuacji ze Stojakowym Złodziejem i dwóch lampkach merlota poczułam się w odrobinę bojowym nastroju. Frustracja narastała zresztą we mnie od miesięcy.
Od siedmiu lat staram się likwidować szkodliwe, fatfobiczne stereotypy w branży fitness. Stworzyłam profil na Instagramie obserwowany przez dwieście tysięcy osób chłonących mój przekaz o miłości do siebie bez względu na rozmiar. Kłótnie o to, że jestem „zbyt duża”, aby być trenerem personalnym, albo „zbyt mała”, aby reprezentować społeczność osób puszystych, stanowią jeden z najczęściej pojawiających się motywów w otchłani sekcji komentarzy. Nie ma żadnego stanu pośredniego.
Chamskie piętnowanie rozmiarów i sporadyczne inwektywy rasistowskie zaczęły się częściej pojawiać w miarę zwiększania się liczby osób obserwujących. Aby pozostać wierną pozytywnemu przekazowi, zazwyczaj ignoruję ociekające jadem komentarze. Po prawdzie kocham swoje kształty. Przeważnie. Jestem tylko człowiekiem. Od czasu do czasu trollom udaje się przebić przez mój pancerz. Gdy to się dzieje, pozwalam sobie na krótki okres prolongaty, po czym wystawiam im przysłowiowy środkowy palec w postaci prowokującej fotki mojego ciała w pełnej okazałości.
Jednak poprzedniej nocy, zanim całkowicie rozpuściła się moja tęczowa kula do kąpieli, dotarło do mnie, że obserwujące mnie osoby są równie mocno, jeśli nie bardziej, krzywdzone przez komentarze. Jeżeli chcę pozostać wierna mojej ciałopozytywnej platformie, może powinnam zacząć odpowiadać na reakcje na moje posty.
Dzisiejszy trening stanowi idealną okazję do przemyślenia mojej strategii.
Jednak ku mojemu zniesmaczeniu Stojakowy Złodziej również się zjawił już drugi dzień z rzędu. Rozciąga się w Ziomalskiej Strefie Siłowni. Czy musi mieć tak imponujące mięśnie czterogłowe?
Mruży oczy, spoglądając w moim kierunku, gdy mijam bramki. W jednej chwili wyraz jego twarzy przekształca się z neutralnego w głęboki grymas, jak gdyby sama moja obecność zepsuła mu resztę dnia.
Zerkam na niego z ukosa, po czym udaję, że przenoszę uwagę na przyczepione do ściany ogólne cytaty motywacyjne rzucające się w oczy z powodu agresywnie wyrazistej czcionki: Jeżeli coś nie stanowi dla Ciebie wyzwania, to Cię nie zmieni.
Unikanie go w czasie treningu jest trudniejsze, niż się spodziewałam. Gdziekolwiek pójdę, majaczy gdzieś na obrzeżach mojego pola widzenia i zajmuje drogocenną przestrzeń swoim wspaniale umięśnionym ciałem.
Gdy obudziłam się rano, przyszło mi do głowy, że to może jakiś żółtodziób, który nie miał jeszcze okazji poznać zasad panujących w Ekskaliburze. Naprawdę chciałam dać mu kredyt zaufania. Może miał po prostu zły dzień. Może spędził całą noc, spoglądając w nieskończoną przestrzeń i wijąc się z poczucia winy. Bóg jeden wie, jak często mi samej zdarzało się trenować w złości.
Wszystkie te możliwości tracą znaczenie, gdy próbuje mnie prześcignąć na sąsiednim rowerze. Gdy przyłapuję go na zaglądaniu w mój wyświetlacz, uwalniam wewnętrznego Aniołka Charliego i maksymalnie przyspieszam.
Po spaleniu dwudziestu kalorii obydwoje zatrzymujemy się, zdyszani i oparci o uchwyty. Mój „niewidoczny” makijaż prawdopodobnie całkiem się rozpłynął, a ja mam mroczki przed oczami. Warto jednak było się poświęcić: wyprzedziłam go o całe czterdzieści metrów. Dosłownie gotuje się ze złości, gdy odczytuje wynik na moim wyświetlaczu. Najwyraźniej nie potrafi zaakceptować mojego zwycięstwa i prycha, oddalając się w kierunku innych urządzeń.
Niecałe pół godziny później oficjalnie traci w moich oczach cały szacunek, gdy widzę, że odchodzi od prasy do nóg, nie powycierawszy uprzednio siedzenia. Dla osób, które nie czyszczą urządzeń po zakończeniu ćwiczeń, wyznaczony jest dziewiąty krąg piekła.
Czuję nieodpartą chęć, aby przemówić w imieniu wszystkich klientów dbających o przestrzeganie zasad higieny, dlatego odkładam hantle i podchodzę do niego.
Bez najmniejszego wysiłku wykonuje serię podciągnięć. Stoję z rozdziawionymi ustami, oczarowana widokiem naprężonych, wyraźnie widocznych mięśni ramion pracujących przy każdym ruchu.
Przypomina nieco Chrisa Evansa, ale ma nieco dłuższe, atrakcyjnie wyglądające włosy. Nie wiem, czy wynika to z błysku jego półprzymkniętych oczu lub dołków w policzkach, ale cechuje go jakiś chłopięcy wygląd, dzięki któremu wydaje się nieco sympatyczniejszy, gdy nie krzywi się w moim kierunku.
Kiedy zauważa, że gapię się na niego niczym szalona fanka błagająca o autograf, przerywa i zwisa z poprzeczki.
— Jak widok?
Powiedziałabym, że boski, ponieważ jest to całkowita prawda oraz domyślnie zajmuję się komplementowaniem ludzi. Z tego żyję. Jednak zastrzyk pewności siebie jest ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje ten facet.
Świadomie zaciskam usta w wąską kreskę, próbując naśladować srogą minę mojej mamy, gdy chce wyrazić jawne rozczarowanie moimi wyborami życiowymi. Wystawiam dłoń z papierowym ręcznikiem, który uprzednio wielkodusznie spryskałam środkiem dezynfekującym, oczywiście ku jego wygodzie.
— Nie zapomniałeś o czymś?
Mruga.
— Nie wydaje mi się.
— Zapomniałeś wyczyścić prasę do nóg.
Puszcza poprzeczkę i zgrabnie ląduje na podłodze, nie spuszczając z oczu ręcznika, który trzymam w dwóch palcach jak gdyby był nasączony kwasem siarkowym.
— Śledzisz mój trening czy co?
— Nie — odpowiadam nieco zbyt gwałtownie. — Musisz jednak sprzątać po sobie, gdy kończysz korzystać z urządzenia. To jedna z zasad tej siłowni. Nikt nie chce dotykać czyjegoś wysuszonego potu. — Kulę się w głębi serca. Równie dobrze mogłabym go postraszyć, że pójdę porozmawiać z właścicielem centrum. Jednak nie mogę się już wycofać. W rzeczy samej podejmuję jeszcze większy wysiłek i pokazuję mu palcem tabliczkę po prawej, na której widnieje napis Prosimy owycieranie urządzeń po zakończeniu użytkowania.
Nawet nie zerka na tabliczkę. Zamiast tego taksuje mnie wzrokiem z rękoma założonymi na piersiach.
— Jeszcze nie skończyłem z niego korzystać. Nie słyszałaś o superseriach? Wiesz, gdy wykonujesz na przemian serie różnych ćwiczeń jedna po drugiej…
— Wiem, czym jest superseria! — Żar dociera mi z żołądka do policzków, gdy sobie uświadamiam, że krzyknęłam na niego bez powodu. To takie żenujące. Po cichu marzę o tym, aby zapaść się pod ziemię. Może to kara Wszechświata za wściubianie nosa w nie swoje sprawy.
Uśmiecha się do mnie znacząco i przechodzi do następnego ćwiczenia.
Udaję, że ta bolesna interakcja nigdy nie miała miejsca i wracam do filmowania poradnika z zakresu treningu pleców na wyciągu. Jest to idealna okazja do zareklamowania mojego sponsorowanego ubrania termoaktywnego odpornego na pot.
Jestem w połowie filmowania serii dziesięciu powtórzeń, gdy nagle znikąd pojawia się Stojakowy Złodziej. Ze wszystkich miejsc wybiera to naprzeciwko obiektywu kamery i zasłania cały kadr swoim masywnym ciałem. Z powodu wściekłości dekoncentruję się i już nie wiem, czy wykonałam pierwsze, czy dziesiąte powtórzenie.
Pochyla się leniwie nad wyciągiem z uśmieszkiem samozadowolenia, który jak zaczynam podejrzewać, stanowi jego naturalną minę.
— Tak? — pytam przez zaciśnięte zęby, zirytowana wizją ponownego nagrania całego segmentu.
Wyciąga zza pleców papierowy ręcznik i macha nim przed moją twarzą.
— Proszę. Żebyś nie zapomniała powycierać siedzenia.
Zarówno treść słów, jak i sarkastyczny ton głosu mówią mi, że nie robi tego z dobroci serca. Jest to wrogi akt agresji, cementujący naszą rywalizację.
Zanim przychodzi mi do głowy jakaś cięta riposta, on rzuca ręcznik na moje kolana i tanecznym krokiem zmierza do szatni.
Zadufany w sobie Stojakowy Złodziej trzeci dzień z rzędu zaszczyca Centrum Ekskalibur swoją obecnością. Oficjalnie uznaję go za mojego fitnessowego arcywroga.
Przebywam tu niecałe pół godziny i już marzę o „przypadkowym” spryskaniu go środkiem dezynfekującym.
Wszystko zaczęło się od nieszczęśliwego spotkania przy wejściu. W milczeniu przytrzymał otwarte drzwi dla mnie i jeszcze jednego bywalca. Wydawać by się mogło, że zmienił się nagle w jakiegoś szarmanckiego dżentelmena. Zmarszczyłam brwi i ostrożnie podążyłam za nim, próbując nie podziwiać jego seksownie umięśnionego tyłka dłużej niż przez gorącą sekundę.
Okazuje się, że mój sceptycyzm co do jego zachowania nie był wcale na wyrost. Najwyraźniej Stojakowy Złodziej ogranicza się do jednego gestu uprzejmości dziennie (a przynajmniej tak pomyślałam), ponieważ już kwadrans później wbił się przede mnie w kolejkę po wodę, po czym nieśpiesznie wypełniał swoją olbrzymią butlę aż po korek.
Po bezwstydnym wepchnięciu się w kolejkę podbiegł niczym seksowniejsza wersja Supermana do ławki do wyciskania ciężarów, aby pomóc Patty, starszej bywalczyni, która nigdy nie przegapi okazji, aby ponarzekać każdej osobie w polu widzenia na różnorakie niedociągnięcia siłowni („lodowatą” temperaturę, „bandycką” muzykę czy też brak „dobrej atmosfery”). Gdy Stojakowy Złodziej uratował ją przed niechybnym przygnieceniem przez sztangę i posłał jej anielski, niemalże szczery uśmiech, prawie się przewróciłam. Czy ten mężczyzna cierpi na rozdwojenie jaźni?
Przestaję zwracać uwagę na tego egotycznego, a zarazem zagadkowego osobnika i koncentruję się na Mel, mojej nowej klientce. Wymieniamy się strasznymi historyjkami instagramowymi w czasie krótkiej przerwy między seriami ćwiczeń na bicepsy i tricepsy.
— Jeden facet wysyłał mi przez kilka miesięcy dzień w dzień zdjęcia swojego wacka po tym, gdy umieściłam fotkę w bikini. — Wydyma wargi i krztusi się na to wspomnienie, pokazując mi jednocześnie wspomnianą fotografię.
Pochylam się, udając zainteresowanie, i nie wspominam, że już przejrzałam cały jej profil wstecz aż do 2012 roku. Zdjęcie jest perfekcyjnie wykadrowane. Mel spogląda na nim z uśmiechem w dal, ma bujne, kręcone włosy opadające na ramiona i nogami dynda na czymś przypominającym ekskluzywny, elegancki basen dachowy zarezerwowany wyłącznie dla pięknych ludzi. Ma na sobie wyraziste, różowe niczym lalka Barbie bikini.
Mel jest jedną z niewielu influencerek modowych, urodowych i zajmujących się stylem życia, cechujących się rozmiarem innym niż 0. Wszystkie jej zdjęcia są świetnie przemyślane, robione na tle białego, ultranowoczesnego mieszkania, gdzie stoją świeże kwiaty, widać pastelowe akcenty, a także odbywają się cotygodniowe wystawne obiadokolacje. Przez lata unikała siłowni z powodu kontuzji kolana po niefortunnym spacerze w butach na wysokich obcasach, ale gdy dowiedziała się, że obydwie mieszkamy w Bostonie, poprosiła o opracowanie planu treningów siłowych.
Od razu przypadłyśmy sobie do gustu. Mamy po dwadzieścia siedem lat. Obie jesteśmy Chinkami, chociaż ona jest adoptowana, a ja jestem w połowie Irlandką. Jesteśmy zajadłymi orędowniczkami ruchu ciałopozytywnego. Do tego obsesyjnie uwielbiamy programy typu reality show, zwłaszcza Żony Atlanty i pochodne.
— No dobra, kurdebele. Te fotki są całkiem konkretne. Nie to, żeby stanowiły zaproszenie do wysyłania zdjęć wacka — przerywam na widok szalonej liczby polubień tego zdjęcia.
Wyciera z czoła pojedynczą kroplę potu za pomocą idealnie wypolerowanego paznokcia akrylowego i kontynuuje opowieść.
— Tak dziwnego jeszcze nie widziałam. Był wygięty. Niesamowicie przekrzywiony na bok. Jak jakiś… hak.
— Hak? — upewniam się, wzdychając ze zdumieniem.
— Jak rączka w parasolce, Crystal. Nie przesadzam. Myślisz, że penis może się złamać?
Zamierzam powiedzieć jej, że nie mam zielonego pojęcia, i dodać, że zdjęcia kutasów, skrzywionych czy nie, nigdy nie są atrakcyjne, gdy zjawia się Stojakowy Złodziej i wybiera ławkę obok nas.
Kąciki jego ust unoszą się do góry w rozbawieniu, co jest szokujące, gdyż nie podejrzewałam, że pobratymcy Darth Vadera potrafią się czymkolwiek radować. Zastanawiam się, jak wiele usłyszał z naszej rozmowy o penisach.
Po wczorajszej Ręcznik Gate obiecałam sobie, że nie będę się denerwować z powodu bezczelnego, wyniosłego obcego. Jest to jednak znacznie trudniejsze, gdy siedzi tak blisko i mój nos wypełnia zniewalający aromat jego wypranego ubrania, a mój wzrok wciąż powraca do jego idealnej sylwetki w bordowej bluzie z kapturem oraz bejsbolówce.
Zastanawiam się, czy Stojakowy Złodziej jest typem osoby wysyłającej niechciane zdjęcia penisów. Gdy tylko ta zupełnie bezzasadna myśl do mnie dociera, chowam ją do opustoszałych, pokrytych kurzem zakątków mojego umysłu. Dlaczego myślę o jego penisie?
Wiesz, co się mówi odużych stopach…
Gdy bierze potężne hausty wody z butelki, nasze pełne nienawiści spojrzenia spotykają się. Takie trwanie bez mrugnięcia bardzo przypomina wyzwanie. Crystal, zachowaj spokój. Skup się na wewnętrznym szczęściu.
Odwracam się do Mel, która zerka na mnie z zaciekawieniem.
— No dobra — mówię i chrząkam, aby rozładować napięcie. — Przechodzimy teraz do pchania sanek.
Na twarzy Mel pojawia się grymas. Poprzednim razem w trakcie tego ćwiczenia dopadły ją torsje, a wraz z potem spłynęły jej sztuczne rzęsy.
Dopinguję ją przez całą długość alejki, gdy ona dyszy, sapie i głośno złorzeczy wraz z każdym ciężko wywalczonym krokiem. Czekam, aż zacznie wracać, ale Mel się waha.
— Wygląda na to, że nie będzie mi dane dokończyć tego ćwiczenia. — Wskazuje entuzjastycznie Stojakowego Złodzieja, który swobodnie wykonuje przed nami wykroki w przód z hantlami. Na drodze Mel. Za kogo on się niby uważa?
Rozdziawiam szeroko usta, niczym mama z reklamy proszku do prania, zdumiona, że proszek do prania usunął plamę po keczupie z jej białej bluzki.
— Przepraszam na chwilę — mamroczę.
Pędzę do niego ze skrzyżowanymi ramionami i uniemożliwiam mu próbę obejścia mnie.
— Nie widziałeś nas? Przed chwilą tu byłyśmy. — Szaleńczo gestykulując, wskazuję Mel, która opiera się o sanie i obserwuje nas z zainteresowaniem.
Stojakowy Złodziej omija mnie bez słowa, jak gdybym była jedynie drobną przeszkodą albo dziurą w drodze. Chcę go zwyzywać od napuszonych dupków, ale gryzę się w język i odchodzę, aby zachować przed klientką pozory profesjonalizmu.
— O co mu chodzi? — pyta Mel, gdy niechętnie obracam sanie w kierunku krótszej alejki.
— Próbuje mnie zirytować. — Spoglądam na niego złowrogo, ale on tego nie zauważa. Jest w trakcie wykonywania wykroku, a jego twarz jest zarumieniona z wysiłku. Z pewnością nie bije się w piersi z powodu ciężaru występków popełnionych przeciw mojej skromnej osobie, jak postąpiłby przyzwoity człowiek.
Mel unosi swoje idealnie zadbane brwi.
— Obcinał cię wcześniej spojrzeniem. Od stóp do głów, gdy rozmawiałyśmy o penisach.
— Pewnie planował, jak mnie zgładzić.
— Albo rozbierał cię oczami.
Gdyby ktoś zasugerował to lata temu, od razu wyraziłabym wątpliwości. Teraz jednak, po długim czasie spędzonym na pracy nad sobą i pewnością siebie, już w to nie wątpię.
Chociaż od zawsze zajmowałam się sportem, nie miałam ciała sportowca. Odziedziczyłam geny po mamie. Potężna postura, umięśniona, z grubymi udami, dużymi piersiami oraz wielkim tyłkiem. Stanowię przeciwieństwo mojej siostry oraz rodziny ze strony taty — tam wszyscy są szczupli i filigranowi. W moim przypadku niski procent masy tłuszczowej nie wchodzi w rachubę z powodu genetyki. Zaakceptowanie tego faktu i znalezienie się w obecnym położeniu wymagało poświęcenia czasu. Teraz skupiam się wyłącznie na destygmatyzacji i obalaniu mitów dotyczących treningów siłowych wśród ludzi mających problem ze znalezieniem swojego miejsca. Głównym celem jest dla mnie pewność siebie. Nie deficyty kalorii i zdecydowanie nie cyferki na wadze.
— Jeszcze tylko trzy okrążenia, Mel — instruuję ją jak twardzielka i przy okazji zupełnie zmieniam temat. — Daj z siebie wszystko przed babskim wieczorem.
Dzisiejszy chwalebny plan ponownego obejrzenia komedii romantycznej na Netfliksie z moją siostrą Tarą jest tym, czego mi trzeba po tych wszystkich fitnessowych i instagramowych przeżyciach.
Gdy idę z Mel wzdłuż alejki, na obrzeżach mojego pola widzenia pojawia się Stojakowy Złodziej. Odpoczywa oparty o urządzenie i próbuje uspokoić oddech. Gdy znowu spoglądamy na siebie, posyła mi paskudny uśmieszek.
• • •
Chciałam zachowywać się jak dorosła, odpowiedzialna osoba. Naprawdę chciałam.
Jednak gdy przez pięć minut po wyjściu Mel zastanawiałam się nad kradzieżą alejki, miałam przed oczami wyłącznie cwaniakowatą minę Stojakowego Złodzieja. Tę samą, którą miał w czasie, gdy wepchnął się przede mną do kolejki po wodę oraz gdy machał papierowym ręcznikiem przed moją twarzą.
Przez znaczną część życia byłam popychadłem. Kiedy bawiłam się w podstawówce lalkami Barbie z innymi dziećmi, zawsze pozwalano mi wybierać zabawki jako ostatniej (przez 95 procent czasu zostawał mi wyłącznie Ken). Podczas tematycznych przyjęć urodzinowych byłam zawsze wyznaczana na najmniej lubianą ze Spice Girls (Posh Spice). W ogólniaku dawałam leniuchom do przepisania zadania domowe na dwie sekundy przed dzwonkiem. Co gorsza, nie potrafiłam postawić na swoim lub wymagać od innych.
Gdy na studiach odkryłam siłownię i społeczność fitness, przysięgłam sobie, że to się zmieni. Tutaj nie jestem popychadłem. Jestem silna i zdolna. Nie pozwolę ludziom mnie ignorować, zwłaszcza temu irytującemu, nadmiernie wręcz przystojnemu nieznajomemu.
Zatem gdy Stojakowy Złodziej zostawia przez przypadek telefon na macie i kładzie się na ławce do wyciskania ciężarów, czuję się moralnie zobowiązana, aby się mu odwdzięczyć. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że poczucie winy i wyrzuty sumienia będą mnie dręczyć do późna w nocy, ale wtedy przypominam sobie, że on sobie na to zasłużył. To była zaledwie kwestia czasu, że ulegnę pokusie. Zasługuje na odrobinę stresu.
Wyobrażam sobie, jak uciekam z jego telefonem w kierunku zachodzącego słońca w ekstrawaganckim aucie, śmiejąc się maniakalnie i wciskając gaz do dechy. Przypominam sobie jednak, że nie jestem pierwszą lepszą kryminalistką. Mam swoje zasady. Dlatego tymczasowo chowam telefon na półce wśród skakanek, różnych akcesoriów i uchwytów do wyciągu; w ten sposób mam pewność, że nikt przypadkiem nie zdepcze nieopatrznie jego własności.
Zadowolona ze swojego uczynku umieszczam własny telefon na statywie i zaczynam nagrywać trening mięśni podbrzusza składający się ze skrętów tułowia na siedząco, nożyc i unoszenia nóg w liczbie zawstydzającej samą Jillian Michaels.
W połowie treningu zjawia się nade mną potężna postać.
To on.
Klęczy na macie z zaciśniętymi ustami i piorunuje mnie swoimi zielonymi oczami. Z tej perspektywy mogę przyjrzeć się z bliska jego rzęsom. Jak na przedstawiciela płci męskiej są niesprawiedliwie długie i gęste.
Znajduje się tak blisko, że mieszanina aromatu jego proszku do prania i testosteronu wpływa obezwładniająco na moje zmysły. Zazwyczaj odór potu nie jest przyjemny, ale w jego przypadku okazuje się niemalże uzależniający. Świadomie powstrzymuję się od narkotyzowania się tym zapachem.
— Co zrobiłaś z moim telefonem? — pyta spokojnie, gdy staję na macie. Popsuł moje nagranie. Znowu.
Robię wielkie oczy i przyjmuję minę niewiniątka. Dla większego wrażenia nawet powoli mrugam.
— Nie wiem, o co ci chodzi. — Klękam i znajduję się z nim twarzą w twarz, gotowa na konfrontację.
Nie daje się nabrać na moją grę aktorską.
— Wiem, że go wzięłaś. Zostawiłem go tutaj pięć minut temu.
— Ludzie kradną różne rzeczy na siłowni. Na przykład stojaki do przysiadów. Czemu uważasz, że to ja go ukradłam, a nie jakiś przypadkowy bywalec?
— Ponieważ. — Jego wzrok przebiega po mojej twarzy w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak słabości. Jest niczym jakiś detektyw z wydziału zabójstw. — Uśmiechasz się. Ciężko oddychasz. I unikasz kontaktu wzrokowego.
Mówienie nieprawdy, nawet to usprawiedliwione, nigdy nie było moją mocną stroną, nawet gdybym rzeczywiście nie schowała tego telefonu. Aby zająć czymś ręce, sięgam za głowę, aby poprawić niesforną kitkę.
— Posłuchaj, Nancy Drew, staram się nagrać film instruktażowy z treningu podbrzusza. Pozwolisz?
Już zamierzam mu ustąpić i wskazać półkę ze schowanym telefonem, ale chwilowo zostaję rozproszona, gdy widzę, że spogląda na mój telefon ciągle nagrywający całą scenę. Jednym płynnym ruchem wyciąga go ze statywu i wrzuca do swojej kieszeni.
Rzucam się naprzód, ale jest już za późno. Mój telefon znika w przepastnej głębinie jego kieszeni.
— Hej! Co do licha?
Wykrzywia usta w uśmiechu samozadowolenia.
— Nie oddam go, dopóki mi nie powiesz, co zrobiłaś z moim telefonem.
Nie zamierzam pozwolić, aby jego hipnotyzujący uśmiech wyprowadził mnie z równowagi. To jest wojna. Nie pójdę na kompromis.
— Potrzebuję swojego telefonu.
— Podobnie jak ja — odpowiada spokojnie.
— Po co? Do Tindera? — W tym momencie jestem zupełną hipokrytką. W rzeczy samej Tinderowy Joe korzysta właśnie z bieżni niedaleko nas.
Prycha.
— Właśnie nie. Do ważnych spraw.
— Ja też potrzebuję swojego do ważnych spraw. Jestem fitstagramerką. — Nie mam pojęcia, co mnie opętało, aby wyjawić mu swój zawód. Mógłby użyć tego przeciwko mnie. Albo, co gorsza, zacząć sobie drwić. Spodziewam się, że parsknie szyderczo albo obejrzy mnie od stóp do głów, nie mogąc pojąć, w jaki sposób ktoś o moim wyglądzie może dawać porady fitnessowe.
On jednak tego nie robi. Patrzy na mnie uporczywie.
— Ja też potrzebuję telefonu do pracy.
Kusi mnie, żeby go zapytać, czym się zajmuje. Podejrzewam, że pracą fizyczną. Może jest drwalem. Albo kaskaderem odgrywającym niebezpieczne sceny za Kapitana Amerykę. A może kapryśnym modelem reklamującym bieliznę na plakatach reklamowych na Times Square. Jednak nie jest wystarczająco przystojny, aby być modelem. Na podstawie fryzury mogłabym również zgadywać, że jest półprofesjonalnym hokeistą.
Na podstawie moich niezbyt subtelnych obserwacji (a właściwie patrzenia wilkiem) stwierdzam, że nie może być jednym z tych witających się żółwikiem chłopaków z bractwa w neonowych koszulkach. Wydaje się być nieco starszy, raczej bliżej niż dalej trzydziestki.
— Naprawdę potrzebujesz go do pracy? — pytam wyzywająco, traktując jego poirytowaną minę jako osobisty sukces.
Przytakuje krótkim skinieniem głowy.
— Czy to sprawa życia i śmierci?
— Tak — ku mojemu zaskoczeniu potwierdza bez żadnego wysiłku. Teraz umieram wręcz z ciekawości, ale nigdy go o to nie zapytam.
— Udowodnij.
— Jak?
— Przestań kraść ode mnie. Przyrządy treningowe, przestrzeń, miejsce w kolejce. — Macham ręką, wskazując całą siłownię.
Parska.
— A wzięłaś kiedykolwiek pod uwagę, że ja też potrzebuję przestrzeni albo przyrządów? To nie jest tylko twoja siłownia. — Przez kilka oddechów patrzymy na siebie intensywnie, po czym w końcu odpuszcza. — No dobra, oddam twój telefon. Jeżeli ty mi oddasz mój. Równocześnie.
Kiwam głową i wstaję, by wydobyć ukryty telefon.
— Swoją drogą zamierzałam go oddać przed twoim wyjściem.
Otwiera szeroko oczy na widok swojego telefonu. Podejrzewam, że czuje ulgę, ponieważ nie wyrzuciłam go do toalety, chociaż taka myśl przeszła mi przez głowę.
Przytrzymuję telefon na wysokości piersi, ale cofam dłoń, zanim ma szansę wyrwać go z mojego uścisku śmierci.
— Na trzy?
Kiwa głową.
Raz.
Dwa.
Trzy.
Szybko wyjmuje swój telefon spomiędzy moich palców, a jednocześnie trzyma mojego smartfona poza zasięgiem moich rąk.
Zdrajca. Pasuje do niego etykieta osoby mającej sobie za nic świętość paktu. Ten człowiek nie ma w sobie ani krzty moralności.
Warczę.
— Serio? Mieliśmy umowę.
Uśmiecha się bez odsłaniania zębów.
— Powiedz, jak masz na imię.
— Nie przedstawiam się obcym facetom na siłowni.
Gdy wykonuje krok do przodu i wkracza w moją przestrzeń osobistą, w uszach zaczyna mi pulsować od krwi pompowanej do głowy.
Odsłania nieco mój telefon, wspaniałomyślnie ukazując mi fragment wyświetlacza. Urządzenie ciągle działa w trybie nagrywania i co chwila pojawiają się nowe powiadomienia z Instagrama. Uśmiecha się jak kot z Cheshire, gdy zostaje wyświetlone moje imię.
— Crystal.
Gdy wymawia moje imię niskim, spokojnym, zmysłowym głosem, nogi uginają się mi w kolanach. Niemalże się rozpływam.
Mimo że mam niemal sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, każda moja desperacka próba odzyskania telefonu kończy się sromotną porażką. Gdy wyciąga rękę, telefon znajduje się wiele centymetrów poza moim zasięgiem.
Jęczę.
— No dobra, wiesz już, że mam na imię Crystal. Zadowolony? Oddaj go teraz. — Dostrzegam, że właśnie pojawiła się wiadomość z Tindera.
Oczy mu się błyszczą, gdy odczytuje wiadomość.
— Zayn chce wiedzieć, czy masz ochotę na Netfliks i relaks… — przerywa i przygląda się uważnie wyświetlaczowi, jak gdyby chciał się upewnić, że widzi właściwy wyraz. — Relaksiks.
— Nie odpisuj! — Sięgam znów po telefon, ale odsuwa się z nim jeszcze dalej.
Chcę za wszelką cenę zachować resztki godności i kontroli. Nawet nie znam tego Zayna. Jest przypadkową parą na Tinderze i przesunęłam jego profil w prawo tylko dlatego, że przypomina na zdjęciach Deva Pattela (och, ach!). Ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że użył słowa relaksiks, to prawdopodobnie zostanie z miejsca odrzucony.
Stojakowy Złodziej wygląda jak marvelowski superzłoczyńca, którego dzieli krok od zniszczenia Ziemi ze wszystkimi jej mieszkańcami.
— Poproszę go o zdefiniowanie pojęcia „Netfliks i relaks-iks”.
Dociera do mnie, że pławi się w mojej desperacji, niczym czubek, którym jest w istocie. Prawdopodobnie dodaje mu to wręcz animuszu i wprowadza w haj. Dlatego zmieniam taktykę.
— Proszę bardzo. Śmiało — mówię niewzruszona. Mój głos jest pełen pewności siebie, nawet mimo że ostatnie, o czym marzę, to aby jakiś mściwy nieznajomy wysyłał żenujące wiadomości w moim imieniu.
Na moje nieszczęście wyzwanie to obraca się przeciwko mnie. Wpisuje wiadomość i triumfalnie dotyka przycisku Wyślij, w dodatku dobitnie mi to pokazując, gdy przechyla telefon wyświetlaczem w moją stronę.
— Pewnie jesteś całkiem obeznany ze strategią na Netfliksa i relaks? — mówię.
— Pewnie tak uważasz, co?
— Tak.
Kręci głową.
— Nie, ale wybrałbym lepszy tekst na podryw.
Prycham cicho.
— Zaskocz mnie swoją najlepszą techniką.
Uśmiecha się i gładzi się po brodzie w udawanym zamyśleniu.
— Wojny na GIF-y zawsze działają. Ewentualnie użyłbym klasycznego żartu.
— Klasycznego żartu? Na przykład?
Opiera się łokciem o przyrząd stojący obok nas.
— No dobra… Gotowa na zachwyt stulecia?
Patrzę na niego z powagą.
Jego twarz łagodnieje, a na moich oczach zmienia swoje zachowanie ze Stojakowego Złodzieja w Czarusia o Zniewalającym Uśmiechu. Ma nieskazitelnie białe zęby, chociaż jeden z przednich jest nieznacznie przekrzywiony, przez co mój arcywróg wygląda bardziej po ludzku. Również uszy nieco mu odstają, ale to tylko dodaje mu fałszywego uroku.
— Szkoda, że nie kuleję. Dlaczego? Bo chciałbym mieć taką laskę jak ty.
Przybieram kamienny wyraz twarzy po to, aby nie dać mu ani grama satysfakcji. Żart jest słaby, ale sposób, w jaki go wypowiada, można uznać niemalże za uroczy. Gdy tylko ta myśl przychodzi mi do głowy, strzelam sobie mentalnie z liścia.
Robi drugie podejście.
— Mam nadzieję, że znasz się na sztucznym oddychaniu, bo patrzenie na ciebie zapiera mi dech w piersi.
Brzuch mnie boli od powstrzymywania śmiechu. Jest to sam w sobie trening podbrzusza.
— W porządku, te osiągają nowy poziom koszmarności. Mam nadzieję, że nigdy nie użyłeś tych tekstów na prawdziwej randce?
Udaje urażonego i przykłada ręce do serca.
— To były moje najlepsze teksty. — Spogląda jeszcze raz w wyświetlacz mojego telefonu, po czym unosi urządzenie na wysokość piersi. — Zayn odpowiedział… puszczonym oczkiem — mówi beznamiętnie, oddając mi telefon.
Wyrywam aparat niczym ninja, zanim postanowi zmienić zdanie i zachować go sobie na zawsze.
— Jak masz na imię? — Słowa wylatują z moich ust, zanim je sobie przemyślę. Co mnie obchodzi jego prawdziwe imię? Stojakowy Złodziej pasuje do niego jak ulał.
Wstrzymuję oddech, licząc na szybką odpowiedź.
On zaś, rozbawiony, otwiera usta, ale nie dobiegają z nich żadne słowa. Zamiast tego po prostu odchodzi żwawym krokiem.
Dzięki, że mnie dzisiaj przygarnęłyście — mówi Mel z wdzięcznością, siedząc obok mnie w salonie na podłodze w burżuazyjnej pidżamie Ted Baker kosztującej pewnie więcej od mojej kanapy, o którą się opieramy plecami.
Tara rzuca się obok nas na dmuchany materac ubrana we własnej roboty koszulkę z wprasowanym napisem Drużyna Petera Kavinsky’ego.
— Dobra, włączajcie Do wszystkich chłopców. Jestem zwarta i gotowa. — Rzuca nam duże opakowanie pringlesów.
— Naprawdę, Taro? Oryginalne? — Odbieram to jako osobistą zniewagę. Z tego właśnie powodu nie pozwalam siostrze wybierać przekąsek.
Spogląda gniewnie na mnie, zabiera chipsy i przytula je do serca, jak gdyby chciała ochronić je przed okrutnymi słowami.
— Oryginalne są najsmaczniejsze, dziękuję bardzo.
— Jasne, jeśli lubisz smak solonego kartonu — stwierdza.
Tara parska z rozbawieniem.
— I mówi to dziewczyna, która uważa, że precelki mogą równać się z chipsami. — Odwraca się do Mel, przy tej okazji uderzając mnie dobieranym warkoczem w policzek. — Ona jest jedną z miłośniczek precelków — szepcze konspiracyjnym tonem, zerkając na mnie, jakbym była jednym z mitycznych kretołaków mieszkających w kanałach ściekowych.
Mel z powagą kiwa głową, jak gdyby rozumiała.
Kopię Tarę w goleń.
— Nie będę tolerować takich oszczerstw!
Tara przez całe dwie sekundy zwija się z udawanego bólu, po czym zaczyna trajkotać o przypadkowo spotkanym jegomościu, w którym rzekomo się zakochała. Poznała go w windzie szpitala, w którym jest zatrudniona. Podobno wyczuła w nim potencjał na bratnią duszę. Uważa tak, ponieważ poczęstował ją Werther’s Original i powiedział, że podoba mu się jej kwiecisty fartuch.
— Cukierek mleczny? Jesteś pewna, że nie był to jakiś bezzębny staruszek? — pyta Mel.
— Raczej nie przekroczył trzydziestki — Tara szczebiocze obronnym tonem.
— Jezu, jestem w szoku, że nie zostałaś czymś naćpana — lamentuję.
Nasz babski wieczór przeobraził się w pidżama party po tym, jak dziewiętnastoletni brat Mel poprosił ją, aby użyczyła mu swojego lokum na imprezkę. Drżę na myśl o studentach plamiących jej śnieżnobiałą kanapę, kluczowy element na większości z jej instagramowych zdjęć.
W przeciwieństwie do mieszkania Mel moje nie jest białe i nowoczesne. Niegdyś była to remiza; budynek jest zbudowany z czerwonej cegły, co widać po ścianach, a wnętrze mieszkania udekorowałam wyrazistymi, odważnie dobranymi kolorystycznie meblami, odnowionymi głównie przez mamę i mnie. Malowanie i tapicerowanie starych mebli stało się naszą obsesją w tym samym roku, w którym ukończyłam studia. Do dzisiaj przeczesuję różnorakie wyprzedaże, pchle targi i salony meblowe, polując na przedmioty, których z pewnością nie będę potrzebować.
Najlepszym elementem mojego mieszkania jest najprawdziwsza rura strażacka, która biegnie od poddasza służącego obecnie jako pokój Tary aż do olbrzymiego salonu na dole. Po przestawieniu stolika na kawę pod stojak na telewizor udało się nam umieścić tu olbrzymi materac dmuchany.
Mimo naszej miłości do Lary Jean i Petera Kavinsky’ego niemal nie zwracamy uwagi na film. Jesteśmy pochłonięte winem, jedzeniem i rozmową. Nie byłam pewna, jak dziewczyny zareagują na siebie, zważywszy na bezpośrednią, apodyktyczną osobowość Mel i łagodną, wrażliwą naturę Tary. Wygląda jednak na to, że zaprzyjaźniły się już od pierwszego wejrzenia. Najpierw dyskutujemy o mojej kampanii kochania siebie, ale po kilku lampkach wina i westchnieniach na widok Petera nasza rozmowa przeskakuje na inne tory.
— Miałaś jeszcze jakiś kontakt ze Stojakowym Złodziejem po moim wyjściu? — pyta Mel. Upina swoje gęste włosy w idealny, wysoki kucyk. Zazdroszczę takim dziewczynom jak ona, które panują bez najmniejszego wysiłku nad swoją fryzurą i nie muszą walczyć z milionem włosków odstających we wszystkie strony. Gdy ja próbuję osiągnąć zbliżony efekt, zaczynam przypominać młodego orangutana z ptasim gniazdem na głowie; jedynym sposobem okiełznania moich włosów jest spryskanie ich lakierem.
Tara jęczy.
— Ona wciąż narzeka na tego gościa? — Opowiedziałam jej o kradzieży stojaka, na co Tara uznała, że jestem „małostkowa”. Dobre sobie. Ona sama złośliwie zaplanowała swój anulowany ślub na sierpień, gdy jej niedoszła teściowa miała zarezerwowane wakacje na Islandii.
— Da się wyczuć między nimi napięcie seksualne — wyjaśnia Mel.
— Nieprawda. — Wydobywam dwa pęknięte chipsy z tubki.
Mel wywraca oczy lekceważąco.
— Gapicie się ciągle na siebie przez całą długość siłowni.
— Znienawiścią. A od dzisiaj i tak zamierzam go całkowicie ignorować.
— Dajże spokój. On wydaje się naprawdę miłym gościem. Zawsze przytrzymuje drzwi innym. Któregoś razu widziałam, jak pomaga temu facetowi przypominającemu doktora Phila wykonywać martwy ciąg.
Wzdycham i wyciągam rękę, aby schować wystającą metkę z koszulki Tary.
— No dobra, ale dlaczego miałby otrzymać pochwałę za bycie na wpół przyzwoitym człowiekiem? Moje standardy nie są tak niskie.
Tara przekłada warkocz przez kościste ramię i przygląda się rozdwojonym końcówkom.
— Muszę zobaczyć zdjęcie tego faceta, zanim będę mogła go ocenić.
Gdybym tylko nie miała wypalonego w umyśle obrazu jego ciała i tego cwanego uśmieszku.
— Masz pecha. Nawet nie wiem, jak się nazywa. — Celowo pomijam informację, że go o to zapytałam, a on po prostu odszedł. Po prawdzie zabolało mnie to trochę niczym zacięcie od papieru, które odzywa się podczas mycia rąk.
Mel siada prosto, aby napić się wina.
— Jest atrakcyjny. Naprawdę seksowny. Bardzo wysoki. Muskularny. Ćwiczy dużymi ciężarami, co znaczy, że jest również wytrzymały… — dodaje, poruszając sugestywnie brwiami.
Tara kiwa z uznaniem głową. Właśnie maluje paznokcie u stóp na ohydny śliwkowy kolor.
— Dlaczego po prostu nie zaczniesz się nim interesować?
— To tak zwane napięcie seksualne jest mitem. Jeśli coś nas łączy, to tylko fakt, że jesteśmy arcywrogami.
Tara przykłada ręce do piersi, niemal rozlewając lakier do paznokci na mój dywan.
— Ja z Sethem też się na początku nie lubiliśmy — zaczyna i jej oblicze pochmurnieje, gdy odwraca się do Mel z wyjaśnieniem. — Seth był moim narzeczonym. Poznaliśmy się w szpitalu. Oświadczyłam się mu… ale dwa miesiące temu odwołaliśmy ślub.
To właśnie z powodu byłego narzeczonego Tara mieszka na moim poddaszu. Na siedem miesięcy przed hucznym weselem na sto pięćdziesiąt osób w Sheratonie Sethowi nagle odwidziało się bez wyraźnego powodu.
Tara zjawiła się pod moimi drzwiami o drugiej w nocy w pidżamie i z jedną walizką wypełnioną książkami; desperacko pragnęła śmieciowego żarcia oraz dachu nad głową. Jedna noc szybko zmieniła się w dwa miesiące i nic nie wskazuje na to, żeby miała się wkrótce wyprowadzić.
Biorąc pod uwagę jej niestabilny stan, który wiąże się ze szlochaniem i słuchaniem w kółko Taylor Swift, wolałam nie sugerować jej zmiany lokum. Dopiero kilka tygodni temu zaczęła zakładać normalne ciuchy i cieniować brwi. Podejrzewamy z mamą, że wkrótce powróci na scenę randkową. Tara uwielbia miłość i woli walentynki od Bożego Narodzenia.
— Planujesz wrócić niedługo do randkowania? Nawet bez większej spiny? — pytam.
Tara drży i bierze kolejnego chipsa.
— Nie potrafię bez spiny. Jeżeli nie znam nawet drugiego imienia partnera, to nie zamierzam dotykać jego penisa.
Mel się kuli.
— Świat randek jest przerażający. Widziałam mnóstwo dziwnych osobników na tym rynku.
— Prędzej wyrwę sobie jeden po drugim wszystkie łoniaki, niż rzucę się na randki internetowe. Tinder przypomina jałowe pustkowie — dodaje Tara i zerka na mnie, czekając na potwierdzenie. — Ile czasu jesteś już bez Neila? Kilka miesięcy?
Czuję ucisk w żołądku na samą wzmiankę o Neilu.
— Tak.
Mel obraca się na brzuch i opiera brodę na dłoniach.
— Co się stało z tym Neilem?
— To mój były. — Rzucam Tarze ostrzegawcze spojrzenie. Ostatnią rzeczą, jakiej mi trzeba, jest zepsucie wieczoru rozmową o Neilu. Ten temat zawsze źle wpływa na mój nastrój.
— On jest dla Crystal tym, kim Justin Bieber jest dla Seleny Gomez — mówi Tara, jak gdyby to wyjaśniało całą dynamikę uczuć między mną a Neilem. — A oprócz tego jest obleśnym, marnym muzykiem, który uważa, że został zesłany jako dar niebios dla płci pięknej. Crystal była jego kryzysową partnerką, gdy nie układało mu się z jego dziewczyną.
Wzruszam ramionami, gdy Mel spogląda na mnie. Opis Tary jest bardzo precyzyjny. Poznałam Neila na imprezie halloweenowej. W ostatniej chwili zostałam poproszona przez znajomego ze studiów, żebym z nim poszła. Nie miałam przygotowanego stroju, więc na chybił trafił wzięłam jakąś koronę z kwiatów, nałożyłam opalizujący makijaż i poszłam jako filtr snapchatowy. Neil udawał mnicha. Zapytałam go, czy trwa w celibacie, a on ze śmiechu aż zaczął walić z otwartej dłoni w ścianę, po czym wziął się za grę w piwnego ping-ponga. Powinnam to już wtedy potraktować jako ostrzeżenie.
Mimo że dopiero co przeszedł miłosny zawód, wydawał się całkowicie zapatrzony we mnie. Śmiał się ze wszystkiego, co mówiłam, i przejmował moje nawyki. Flirtował bezwstydnie, muskał moje ramię i obejmował mnie w talii.
— Jesteś zupełnie inna niż moja była — powiedział, wypijając duszkiem zawartość swojego kubka. Dowiedziałam się później, że jego była, Cammie, była prawdziwą modelką. Wyższą wersją Daenerys z Gry oTron, z włosami w kolorze jasny blond i smukłą sylwetką. Była moim przeciwieństwem, pół-Azjatki o rubensowskich kształtach.
Zarumieniłam się.
— Nie wiem, co o tym sądzić.
Uśmiechnął się, gładząc kosmyk moich włosów, i nachylił się ku mnie.
— Same dobre rzeczy. Zaufaj mi.
No i zaufałam mu. Łykałam wszystkie jego słówka, gdy zapewniał mnie, że jestem wyjątkowa. Że łączy nas jedyna w swoim rodzaju więź. Spotykaliśmy się niemal przez rok mimo niechęci ze strony mojej rodziny po tym, gdy zjawił się nawalony na urodzinach mojego taty i uznał, że to świetna pora na dyskusję o kontrowersyjnych sprawach świata. Po tym wyskoku trzymałam go z daleka od rodziny i znajomych z obawy o to, że mógłby kogoś obrazić. On też nie kwapił się do zapoznania mnie ze swoją rodziną. Wydawało się, że żyjemy we własnej bańce, zaszyci całymi dniami w moim mieszkaniu. Aż pewnego razu bez ostrzeżenia rzucił mnie dla Cammie.
— Już się z niego wyleczyłam — zapewniam Mel i Tarę, chociaż te słowa brzmią sztywno i niezbyt autentycznie. Po prawdzie nadal za nim tęsknię od czasu do czasu. Gdy zaś zdarza mu się zjawić w moim życiu niczym zły szeląg z prośbą o poradę sercową, ból wzmaga się po trzykroć.
Mel klęka i patrzy mi w twarz.
— Skoro wyleczyłaś się z Neila, to może powinnaś zacząć spotykać się z kimś wyglądającym jak Stojakowy Złodziej?
— Popieram. — Tara wachluje się z niewiadomych powodów, ponieważ nawet nie wie, jak wygląda mój arcywróg.
Dławię się od własnego śmiechu.
— Nie chcę tu wychodzić na jakąś cnotkę, ale nie ma szans. Żadnych więcej przypadkowych przygód łóżkowych.
Tuż po rozstaniu z Neilem pustkę wypełnił mi przygodny seks. Były to zabawne i inspirujące sytuacje. Być może dostawałam to, czego mój organizm potrzebował fizycznie. Jednak w blasku poranka rzeczywistość budzenia się u boku zaślinionego przypadkowego faceta niemającego nawet własnego łóżka i dopasowanej do niego pościeli była stanowczo zbyt ponura, nie wspominając o nękających mnie emocjach. To chwilowa iluzja miłości, intymnego przywiązania do kogoś, kogokolwiek, choćby przez moment. Wspomnienie cudowności tego uczucia. Jak wspaniale jest być dotykaną, przytulaną. A później zostaje jedynie szarość. Poczucie beznadziejności. Pustka. Przytłaczająca samotność.
I takim to sposobem po dwóch tygodniach od spotkania z Tinderowym Joem obiecałam sobie, że zrezygnuję z przypadkowych przygód na rzecz oczekiwania na coś rzeczywistego.
Pomimo nadziei Mel i Tary wojna między mną a fitnessowym arcywrogiem musi się zakończyć. Nie będzie fajerwerków ani przygód łóżkowych, zwłaszcza z nim. W rzeczy samej pozostanie tylko dwoje wrogów podążających własnymi ścieżkami.
10:00 — POST NA INSTAGRAMIE: „KAMPANIA ROZMIAROPOZYTYWNA” AUTORSTWA CRYSTALPUSZYSTYFITNESS:
Wyciągnij wagę oraz miarkę i wyrzuć je do kosza! Nie będziesz ich potrzebować.
Pewnie myślisz teraz: usiądź sobie, Crystal, i uracz się lampką wina. Dlaczego prosisz mnie, abym wyrzuciła swoją bajerancką wagę za dwieście dolarów?
No dobrze, może nieco przesadziłam. Chodzi mi o to, że powinnaś przestać uzależniać swój dobry nastrój od wagi i miary. Dzisiaj oficjalnie rozpoczynam wiosenno-letnią kampanię ROZMIAROPOZYTYWNĄ. Daję Ci następujące wyzwanie: obserwuj swoje postępy na siłowni na podstawie WŁASNEGO SAMOPOCZUCIA, bez ograniczeń w postaci cyfr, które jak dowodzą badania, stanowią w istocie źródło stresu i demotywacji.
Jak większość z Was wie, przez wiele lat walczyłam ze swoją wagą. W szkolnej szatni zaczęłam dostrzegać, że w porównaniu ze mną wszystkie pozostałe dziewczynki są drobne. Uwielbiałam lekcje WF-u, ale wstydziłam się przebierać na oczach koleżanek, dlatego uciekałam do toalety. Ukrywałam się tam. Któregoś dnia wuefistka powiedziała, że nie mogę przebierać się w toalecie, dlatego poszłam do domu i płakałam.