Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nieśmiertelny klasyk literatury w nowoczesnej formie ebooka. Pobierz go już dziś na swój podręczny czytnik i ciesz się lekturą!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 223
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ARTUR CONAN DOYLE
Wersja demonstracyjna
— Musiałbym się zastanowić… — rzekłem.
— Zrobiłbym to już dawno — zauważył Sherlock Holmes niecierpliwie.
Jestem, jak sądzę, człowiekiem o szczególnie łagodnym usposobieniu, przyznaję jednak, że ta ironiczna uwaga nieco mnie uraziła.
— Doprawdy, Holmesie — rzekłem poważnie — jesteś czasami przykry.
Był zbyt zajęty swoimi myślami, by odpowiedzieć natychmiast na moje upomnienie. Wsparł się na ręce, nie tykając stojącego przed nim śniadania i wpatrywał się w ćwiartkę papieru, którą przed chwilą wydobył z koperty. Potem wziął kopertę, podniósł ją do światła i bardzo dokładnie obejrzał ze wszystkich stron.
— To pismo Porlocka — powiedział zamyślony. — Nie wątpię, że to pismo Porlocka, chociaż widziałem je tylko dwa razy. Greckie „e” z charakterystycznym ozdobnikiem u góry rzuca się w oczy. Jeśli to jednak pismo Porlocka, musi to być coś niezwykle ważnego.
Mówił raczej do siebie niż do mnie, ale moje niezadowolenie ustąpiło miejsca zaciekawieniu, które wzbudziły te słowa.
— Któż to jest Porlock? — zapytałem.
— Porlock, Watsonie, jest pseudonimem, znakiem tożsamości, za którym kryje się sprytna, nieuchwytna osobistość. W poprzednim liście wyznał mi otwarcie, że nazwisko to jest przybrane i proponował nawet, abym spróbował wyśledzić go w wielomilionowym rojowisku tego wielkiego miasta. Porlock to ktoś ważny nie sam przez się, ale ze względu na wielkiego człowieka, z którym pozostaje w kontakcie. Wyobraź sobie rybę pilota i rekina, szakala i lwa… coś małoznacznego w ścisłej zażyłości z czymś strasznym. Nie tylko strasznym, Watsonie, ale niesamowitym… niesamowitym w najwyższym stopniu. I dlatego się nim interesuję. Słyszałeś ode mnie o profesorze Moriartym?
— Słynnym uczonym przestępcy, równie znanym w kołach zbrodniarzy…
— Wstydzę się za ciebie, Watsonie — mruknął Holmes tonem politowania.
— Chciałem powiedzieć: jak nieznanym publiczności.
— Wzruszające… doprawdy, wzruszające! — zawołał Holmes. — Okazujesz niespodziewanie pewien zmysł satyryczny, Watsonie, który każe mi mieć się na baczności. Ale nazywając Moriarty'ego zbrodniarzem, czynisz mu, doprawdy, krzywdę i w tym właśnie leży jego chwała i wielkość. Najwybitniejszy myśliciel wszystkich czasów, organizator każdej zbrodni, mózg rządzący światem przestępczym… mózg w rodzaju tych, jakie decydują o powstaniu lub zagładzie narodów. Taki jest ten człowiek. A jednak nie pada na niego nawet cień podejrzenia… nie podlega krytyce… jest tak godny podziwu w swoich postępkach i panowaniu nad sobą, że za wypowiedziane słowa mógłby cię pociągnąć do odpowiedzialności, a sąd nie wahałby się przyznać mu twojego całorocznego dochodu tytułem odszkodowania za obrazę honoru. Czyż nie jest słynnym twórcą Dynamiki asteroidy, książki, która wznosi się na wyżyny najczystszej matematyki i o której mówią, że w całej fachowej prasie nie było człowieka uzdolnionego do skrytykowania jej? Czyż takiego człowieka można oczernić? Złośliwy lekarz i pokrzywdzony profesor — oto, jakie byłyby ewentualnie wasze role. To geniusz, Watsonie. Jeśli jednak pozwolą mi na to ludzie pośledniejsi, nasz dzień przyjdzie na pewno.
— Obym go dożył! — zawołałem żarliwie. — Ale mówiłeś o Porlocku.
— Ach, tak… Ten Porlock zatem jest ogniwem w łańcuchu, dość blisko jego początku. I mówiąc między nami, Porlock nie jest solidnym ogniwem. Jest on, o ile mogłem się przekonać, jedyną skazą w tym łańcuchu.
— Ale o sile łańcucha decydują najsłabsze ogniwa.
— Masz słuszność, mój drogi Watsonie. Stąd niesłychane znaczenie Porlocka. Powodowany resztkami poczucia prawa i zachęcony odpowiednią podnietą w postaci dziesięciofuntowego banknotu, przesyłanego mu od czasu do czasu okrężną drogą, użyczył mi raz czy dwa razy płatnych informacji, które miały wartość… wartość najwyższą, gdyż umożliwiały raczej zapobieżenie i przeszkodzenie zbrodni niż jej pomszczenie. Nie wątpię, że gdybyśmy mieli klucz do odczytania szyfru, wiadomość ta okazałaby się tego rodzaju, jak mówiłem.
Holmes rozłożył znów ćwiartkę papieru na nietkniętym talerzu. Wstałem i pochyliwszy się nad nim, przyglądałem się dziwnemu napisowi, który brzmiał, jak następuje:
534 C2 13 127 36 31 4 17 21 41
Douglas 109 293 5 37 Birlstone
26 Birlstone 9 127 171.
— Cóż chcesz z tym zrobić, Holmesie?
— Jest to widocznie próba przekazania tajnej informacji.
— Ale na cóż się przyda szyfrowana wiadomość bez klucza do niej?
— W tym wypadku na nic.
— Dlaczego mówisz „w tym wypadku”?
— Ponieważ istnieje wiele szyfrów, które odczytam ci równie łatwo jak apokryfy w gazetach, w kolumnie z ogłoszeniami. Tak proste zagadnienia są zabawą dla inteligentnego umysłu i nie nużą go. Ale to zupełnie inna sprawa. Liczby oczywiście odnoszą się do wyrazów na stronicy pewnej książki. Dopóki nie wiem, co to za stronica i co to za książka, jestem bezsilny.
— Ale czemu „Douglas” i „Birlstone”?
— Widocznie dlatego, że tych słów nie ma na odnośnej stronicy.
— Czemu zatem nie podał tytułu książki?
— Wrodzony spryt, mój drogi Watsonie, i bystrość umysłu, która jest rozkoszą twoich przyjaciół, powstrzymałaby cię z pewnością od przesłania wiadomości i szyfru w tej samej kopercie. Gdyby dostała się w niepowołane ręce, byłbyś zgubiony. A tak, tylko w razie przejęcia i szyfru, i wiadomości, mogłoby stać się coś złego. Nasza druga poczta powinna przyjść lada chwila i zdziwiłbym się, gdyby nie dostarczyła nam albo listu z wyjaśnieniem, albo, co bardziej prawdopodobne, samej książki, do której odnoszą się te liczby.
Rachuby Holmesa okazały się słuszne, gdyż po paru minutach zjawił się Billy, chłopiec na posługi, z oczekiwanym przez nas listem.
— To samo pismo — zauważył Holmes, otwierając kopertę — i ten sam podpis — dodał uradowanym głosem, rozkładając list. — Chodź, zabierzemy się do niego, Watsonie.
Czoło zachmurzyło mu się jednak, kiedy przebiegł oczyma jego treść.
— Drogi mój, co za rozczarowanie! Obawiam się, Watsonie, że wszystkie nasze oczekiwania wzięły w łeb. Mam nadzieję, że Porlocka nie spotka jednak nic złego.
Drogi panie Holmes — czytał. — Nie chcę zajmować się więcej tą sprawą. Jest zbyt niebezpieczna. On mnie podejrzewa. Widzę, że mnie podejrzewa. Odwiedził mnie niespodziewanie w chwili, kiedy zaadresowałem kopertę z zamiarem przesłania panu klucza do szyfru. Zdążyłem ją ukryć. Gdyby to spostrzegł, byłoby ze mną krucho. Ale wyczytałem w jego oczach podejrzenie. Proszę spalić szyfrowaną wiadomość, która teraz już się panu nie przyda.
Fred Porlock.
Holmes siedział przez chwilę, mnąc list w palcach i wpatrując się ze zmarszczoną brwią w ogień.
— A może — rzekł w końcu — może to nie ma żadnego znaczenia. Mogło mu się tak tylko zdawać. Wie, że jest zdrajcą, dlatego mógł łatwo wyczytać oskarżenie w oczach drugiego.
— Tym drugim jest, jak sądzę, profesor Moriarty?
— Nie ulega kwestii. Kiedy ktoś z bandy mówi „on”, ma na myśli tylko jednego człowieka. Dla nich wszystkich istnieje tylko jeden „on”.
— Ale co on może zrobić?
— Hm! Dużo można by o tym powiedzieć. Kiedy przeciw sobie masz jeden z najtęższych umysłów w Europie, za którym stoją wszystkie ciemne siły, możliwości są nieograniczone. W każdym razie nasz przyjaciel Porlock jest widocznie przestraszony. Porównaj, z łaski swojej, pismo w liście z pismem na kopercie, zaadresowanej, jak nam podaje, przed tą złowieszczą wizytą. Jedno jest wyraźne i pewne, drugie ledwie czytelne.
— Czemu w ogóle pisał? Czemu po prostu nie nie przyszedł?
— Ponieważ obawiał się, że będę go śledził i mogę sprowadzić na niego nieszczęście.
— Bez wątpienia — rzekłem. — Naturalnie. — Wziąłem zaszyfrowaną wiadomość i pochyliłem się nad nią. — Po prostu można oszaleć na myśl, że ta ćwiartka papieru zawiera jakąś tajemnicę i że zgłębienie jej nie leży w ludzkiej mocy.
Sherlock Holmes odsunął nietknięte śniadanie i zapalił nieapetyczną fajkę, która była towarzyszką jego najgłębszych rozmyślań.
— Zastanówmy się! — powiedział, przechylając się w tył i patrząc w sufit. – Może pewne szczegóły umknęły twemu makiawelicznemu umysłowi. Trzeba ująć sprawę rozumowo. Ten człowiek opiera się na jakiejś książce. To jest naszym punktem wyjścia.
— Punktem nieokreślonym.
— Zastanówmy się, a może da się go bliżej oznaczyć. Kiedy skupiam myśli, wydaje mi się łatwiejszy do uchwycenia. Jakie mamy wskazówki co do tej książki?
— Żadnych.
— No, no, nie jest tak źle. Szyfr zaczyna się od liczby 534, prawda? Możemy przyjąć hipotezę, że 534 jest numerem stronicy, do której odnosi się szyfr. W ten sposób nasza książka stała się już obszerną książką, a to, bądź co bądź, stanowi pewien postęp. Jakie mamy dalsze wskazówki co do rodzaju tej wielkiej książki? Następnym znakiem jest C2. Co o nim sądzisz, Watsonie?
— Rozdział drugi, bez wątpienia.
— Nie sądzę, Watsonie. Z pewnością zgodzisz się ze mną, że skoro podano numer strony, to podawanie rozdziału jest zupełnie niepotrzebne. Co więcej, jeśli strona 534 przypada dopiero na drugi rozdział, długość pierwszego musiałaby być w istocie niezwykła.
— Kolumna! — zawołałem.
— Wspaniale, Watsonie. Jesteś dziś nadzwyczajny. Byłbym rozczarowany, gdyby to nie była kolumna. Teraz, jak widzisz, potrzebna nam już tylko wielka książka, drukowana w dwóch kolumnach o znacznej długości, gdyż jedno słowo w liście oznaczone jest liczbą dwieście dziewięćdziesiąt trzy. Czy osiągnęliśmy granice zakreślone przez rozum?
— Obawiam się, że tak.
— Doprawdy, jesteś zbyt skromny. Jeszcze jedna iskierka, mój drogi Watsonie. Jeszcze jeden wysiłek mózgu. Gdyby ta książka była rzadko spotykana, byłby mi ją przysłał. Jednak zamierzał tylko, zanim przekreślono jego plan, przesłać mi w tej kopercie klucz do szyfru. Tak mówi w swoim liście. Świadczyłoby to o tym, że jego zdaniem ze znalezieniem tej książki nie będę miał żadnych trudności. Miał ją i był przekonany, że ja też ją mam. Krótko mówiąc, Watsonie, jest to książka bardzo pospolita.
— Brzmi to prawdopodobnie.
— Ograniczyliśmy w ten sposób zakres naszych poszukiwań do książki wielkiej, drukowanej w dwóch kolumnach i będącej w powszechnym użyciu.
— Biblia! — zawołałem z triumfem.
— Dobrze, Watsonie, dobrze. Chociaż nie, trzeba przyznać, nie tak znowu dobrze. Mógłbym się zgodzić na twoją hipotezę, gdyby chodziło o mnie, ale trudno przypuścić, aby podobna książka znalazła się pod ręką któregoś ze wspólników Moriarty'ego. Poza tym jest tyle wydań Pisma Świętego, że nie mógłby na tym polegać, aby dwie kopie miały taki sam układ stronic. Jest to widocznie książka wydana w jakiejś określonej formie. Przyjmuje on za pewnik, że jego strona 534 zgadzać się będzie z moją stroną 534.
— Ale temu warunkowi odpowiada tylko niewiele książek.
— Właśnie. W tym leży nasz ratunek. Poszukiwanie nasze ogranicza się zatem do książek wydanych w ściśle określonym układzie, które mogą się znaleźć w rękach każdego.
— Bradshaw!
— Słownictwo Bradshawa jest rzeczowe, zwięzłe, ale ograniczone tylko do pewnych terminów. Dobór słów uniemożliwia wysłanie ogólnej wiadomości. Trzeba Bradshawa wykluczyć. Słownika, obawiam się, nie można przyjąć z tych samych powodów. A zatem cóż pozostaje?
— Almanach.
— Znakomicie, Watsonie. Albo się mylę, albo trafiłeś w sedno. Almanach! Weźmy pod uwagę Almanach Whitakera. Jest w powszechnym użyciu. Ma wymaganą liczbę stronic. Drukowany jest w dwóch kolumnach. Chociaż zwięzły na początku, pod koniec staje się gadatliwy. — Zdjął z półki książkę. — Notuj słowa, Watsonie. Numerem trzynastym jest „Mahratta”. Niezbyt zachęcający początek. Numerem stu dwudziestym siódmym jest „Rząd”, co ma przynajmniej jakiś sens, chociaż nie ma związku z nami i profesorem Moriartym. Spróbujmy jeszcze raz. Cóż robi ten rząd Mahratty? Niestety! Następnym słowem jest „świńska szczecina”. Jesteśmy pokonani, mój dobry Watsonie. Skończone.
Mówił tonem żartobliwym, ale marszczenie krzaczastych brwi świadczyło o jego rozczarowaniu i gniewie. Siedziałem bezradny i przygnębiony, patrząc w ogień. Długie milczenie przerwał nagły okrzyk Holmesa, który rzucił się do szafy i wyjął z niej jakąś inną książkę w żółtej okładce.
— To kara, Watsonie, za nasz niepotrzebny pośpiech — zawołał. — Wyprzedzamy czas i to się na nas mści. Ponieważ jest siódmego stycznia, używamy już nowego almanachu. Ale jest więcej niż prawdopodobne, że Porlock czerpał ze starego. Zapewne wyjaśniłby to nam w liście, gdyby miał zamiar w ogóle wyjaśniać. Zobaczmy teraz, co mieści się na stronie 534. Numer trzynasty ma „Grozi”, co jest bardziej obiecujące. Numer 127 ma „wielkie”. „Grozi wielkie”…. — Oczy Holmesa pałały, a jego cienkie, nerwowe palce drżały, kiedy liczył słowa — „niebezpieczeństwo”. Ha, ha! Kapitalne! Pisz, Watsonie. „Grozi wielkie niebezpieczeństwo… a…. może… przyjść… bardzo… prędko”. Potem mamy imię „Douglas”. „Bogaty… miejscowość… teraz… w… Birlstone… Dwór… Birlstone… należy… ostrzec… go”. Cóż, Watsonie? Oto owoce rozumowania. Gdyby w sklepie z jarzynami można było dostać wieniec laurowy, posłałbym po niego Billy'ego.
Wpatrywałem się w leżącą na moich kolanach kartkę papieru, na której zapisałem dziwną wiadomość odczytaną przez Holmesa
— Jakiż dziwny, nerwowy sposób wyrażania się — rzekłem.
— Przeciwnie, wywiązał się z zadania doskonale — powiedział Holmes. — Jeśli w jednej kolumnie szukasz potrzebnych ci słów, nie zawsze uda ci się wszystko znaleźć. Musisz liczyć w pewnym stopniu na inteligencję odbiorcy. Treść jest zupełnie jasna. Na niejakim Douglasie, bogatym wiejskim dżentelmenie, zamieszkałym pod podanym adresem, chcą dokonać zbrodni. Nie wie o niczym, „trzeba go ostrzec”. Oto wynik naszej analizy.
Holmes doznawał nieuchwytnej radości prawdziwego artysty, chociaż dokonane dzieło nie miało tej wartości, jakiej by pragnął. Napawał się jeszcze swoim triumfem, kiedy Billy otworzył drzwi i do pokoju wpadł inspektor MacDonald ze Scotland Yardu.
Były to pierwsze dni stycznia z końcem lat osiemdziesiątych, kiedy MacDonald nie osiągnął jeszcze sławy, która go teraz otacza. Był młodym, ale cieszącym się zaufaniem władz detektywem, który odznaczył się w kilku powierzonych mu sprawach. Jego smukła, koścista postać świadczyła o niezwykłej sile fizycznej, podczas gdy wielka czaszka i głęboko osadzone, bystre oczy zdradzały wybitną inteligencję. Był milczącym, sztywnym mężczyzną o nieugiętym charakterze i ostrym aberdyńskim akcencie. Już dwukrotnie w jego karierze Holmes pomógł mu w uzyskaniu sukcesu, zadowalając się satysfakcją, jaką dla umysłu jego było samo rozwiązanie zagadki. Z tego powodu Szkot żywił dla swego kolegi amatora uczucie głębokiego szacunku, który okazywał mu, zwracając się do Holmesa z całą otwartością w każdym trudniejszym wypadku. Mierność nie uznaje nikogo wyższego nad siebie, ale talent w jednej chwili docenia geniusz, a MacDonald miał dość talentu jako zawodowiec, aby zrozumieć, że szukanie pomocy u człowieka, który był w Europie zjawiskiem wyjątkowym, tak pod względem zdolności, jak doświadczenia, nie sprawia żadnej ujmy. Holmes nie był skłonny do zawierania serdecznych związków, ale lubił wielkiego Szkota i przyjął go z uśmiechem.
— Ranny z pana ptaszek — rzekł. — Życzę szczęścia. Obawiam się jednak, że chodzi o jakieś przestępstwo.
— Gdyby pan powiedział „mam nadzieję” zamiast „obawiam się”, bylibyśmy, jak sądzę, bliżsi prawdy, panie Holmes — odparł inspektor ze znaczącym uśmiechem. — Cóż, łyczek czegoś mocniejszego w ten wilgotny poranek dobrze by zrobił… Nie, dziękuję panu, nie będę palił. Muszę się spieszyć w drogę, bo jak pan sam najlepiej wie, w każdej sprawie pierwsze godziny są najcenniejsze. Ale… ale…
Inspektor zatrzymał się nagle, patrząc niezmiernie zdumionymi oczyma na leżący na stole papier. Była to kartka, na której nabazgrałem zagadkową wiadomość.
— Douglas! — wyjąkał. — Birlstone! Co to ma znaczyć, panie Holmes? To jakieś czary! Skąd pan wziął to nazwisko i miejscowość?
— To szyfry, które odczytywaliśmy razem z Watsonem. Ale dlaczego, co jest nie tak z tym nazwiskiem i miejscem?
Inspektor spoglądał osłupiały ze zdziwienia to na jednego, to na drugiego z nas.
— To — rzekł — że pan Douglas z Birlstone Manor House został dziś rano okrutnie zamordowany.
Był to jeden z tych dramatycznych momentów, dla których żył mój przyjaciel. Byłoby przesadą twierdzić, że uderzyła go lub choćby tylko podekscytowała ta zdumiewająca wiadomość. Jego niezwykła natura nie miała skłonności do okrucieństwa, a ciągły stan podrażnienia czynił go niepodatnym na bodźce zewnętrzne. A jednak, chociaż jego uczucia były stępione, władze umysłowe były niezwykle sprawne. Nie widziałem śladów przerażenia, którego sam doznałem po tym krótkim oświadczeniu. Twarz jego miała raczej wyraz spokoju i zainteresowania chemika, który obserwuje kryształy wytrącające się w jakimś wysyconym roztworze.
— Ciekawe! — rzekł. — Ciekawe.
— Pan, jak się zdaje, nie jest zdziwiony?
— Zainteresowany, inspektorze, ale nie zdziwiony. Dlaczego miałbym się dziwić? Otrzymuję anonimową wiadomość z miasta, do której muszę przywiązywać wielką wagę i która mnie ostrzega, że pewnej osobie grozi niebezpieczeństwo. W ciągu godziny dowiaduję się, że niebezpieczeństwo już się zmaterializowało i że wspomniana osoba nie żyje. Jestem zainteresowany, lecz jak pan to widzi, nie jestem zdziwiony.
W kilku krótkich zdaniach wytłumaczył inspektorowi sprawę listu i szyfru. MacDonald siedział, podpierając rękoma podbródek, a jego krzaczaste, piaskowe brwi ściągnęły się w żółty węzeł.
— Jadę dziś rano do Birlstone — rzekł. — Przyszedłem zapytać, czy chce pan jechać ze mną… pan i pański przyjaciel. Ale z tego, co pan mówi, wnoszę, że zrobilibyśmy lepiej, zabrawszy się do roboty w Londynie.
— Nie sądzę — rzekł Holmes.
— Niech to diabli wezmą, panie Holmes! — zawołał inspektor. — Jutro lub pojutrze gazety będą się rozpisywać o „tajemnicy Birlstone”, ale co to za tajemnica, jeśli w Londynie jest człowiek, który przepowiedział zbrodnię, zanim jej dokonano. Trzeba tylko ująć tego człowieka, a reszta pójdzie gładko.
— Bez wątpienia, inspektorze. Ale w jaki sposób zamierza pan ująć tak zwanego Porlocka?
MacDonald obrócił w ręku list, który wręczył mu Holmes.
— Nadany w Camberwell… to nam dużo nie pomoże. Nazwisko, jak pan twierdzi, jest przybrane. Zapewne to niewiele. Wspominał pan jednak, że przesyłał mu pan pieniądze?
— Dwukrotnie.
— I w jaki sposób?
— W banknotach, listem zaadresowanym na pocztę w Camberwell.
— I nie starał się pan dowiedzieć, kto je odebrał?
— Nie.
Inspektor spojrzał zdziwiony i trochę zgorszony.
— Dlaczego nie?
— Ponieważ zawsze dotrzymuję słowa. Kiedy napisał do mnie po raz pierwszy, przyrzekłem mu, że nie będę go śledził.
— Sądzi pan, że za nim ktoś stoi?
— Wiem, że tak jest.
— Ten profesor, o którym mi pan wspominał?
— Właśnie.
Inspektor MacDonald uśmiechnął się i mrugnął do mnie.
— Nie będę przed panem ukrywał, panie Holmes, że w Głównym Biurze Śledczym sądzimy, że ma pan małego bzika na punkcie tego profesora. Ja sam starałem się wyświetlić tę sprawę. Jest to, jak się zdaje, bardzo szanowany, wykształcony i utalentowany człowiek.
— Cieszy mnie, że poznał się pan na jego talencie.
— Człowieku, muszę mu to przyznać. Kiedy usłyszałem pańskie zdanie o nim, postanowiłem go poznać. Pogadaliśmy o zaćmieniach słońca…. nie wiem, w jaki sposób zeszliśmy na ten temat… a jednak z pomocą lampy projekcyjnej i globusu wyjaśnił mi tę kwestię w ciągu minuty. Pożyczył mi książkę, ale muszę przyznać, że była dla mnie za mądra, chociaż otrzymałem w Aberdeen porządne wykształcenie. Byłby to wielki minister, z jego szczupłą twarzą, siwymi włosami i poważnym sposobem mówienia. Kiedy przy pożegnaniu położył mi ręką na ramieniu, doznałem wrażenia, że to jakby błogosławieństwo ojcowskie przed wejściem w zimny, okrutny świat.
Holmes parsknął śmiechem i zatarł ręce.
— Świetnie! — zawołał — Świetnie! Niech mi pan powie, drogi przyjacielu: ta przyjemna i wzruszająca rozmowa toczyła się, jak przypuszczam, w gabinecie profesora?
— Tak jest.
— Ładny pokój, nieprawdaż?
— Bardzo ładny, bardzo gustownie urządzony, panie Holmes.
— Pan siedział przed biurkiem?
— Tak jest.
— Słońce świeciło panu w oczy, podczas gdy jego twarz była w cieniu?
— Nie, to było wieczorem, ale pamiętam, że światło lampy padało na moją twarz.
— Tak przypuszczam. Czy zauważył pan obraz nad głową profesora?
— Zwracam na wszystko uwagę, panie Holmes. Nauczyłem się tego od pana. Tak, widziałem obraz: młoda kobieta z głową wspartą na rękach, spoglądająca z ukosa.
— To obraz Jana Baptysty Greuze'a.
Inspektor starał się okazać zaciekawienie.
— Jan Baptysta Greuze — ciągnął dalej Holmes, stykając dłonie koniuszkami palców i rozpierając się wygodnie w krześle — był francuskim artystą, który doszedł do rozkwitu między rokiem 1750 a 1800. Mówię, oczywiście, o jego artystycznej karierze. Nowoczesna krytyka potwierdziła pochlebną opinię, jaką sobie o nim wyrobili współcześni.
Oczy inspektora błądziły w próżni.
— Czy nie lepiej… — rzekł.
— Właśnie to robimy — przerwał Holmes. — Wszystko, co mówię, odnosi się wprost do tego, co pan nazywa „tajemnicą Birlstone”. Właściwie można by to nazwać samym jej sednem.
MacDonald uśmiechnął się słabo i spojrzał na mnie wzrokiem proszącym o pomoc.
— Myśli pan zbyt szybko, jak dla mnie, panie Holmes. Opuszcza pan jakieś jedno czy drugie ogniwo, mam lukę i nie mogę podążyć dalej. Jaki to związek zachodzi między tym zmarłym malarzem a sprawą Birlstone?
— Detektywowi może się przydać każda wiadomość — zauważył Holmes. — Nawet trywialny fakt, że obraz Greuze'a zatytułowany Dziewczę z jagnięciem osiągnął w 1865 roku na aukcji u Portalisa cenę miliona dwustu tysięcy franków, ponad czterdzieści tysięcy funtów, może wzbudzić refleksje w pańskim umyśle.
Było jasne, że wzbudził. Inspektor zdawał się być mocno zainteresowany.
— Pragnę panu przypomnieć — ciągnął dalej Holmes — że pensję profesora Moriarty'ego można sprawdzić w kilku wiarygodnych informatorach. Wynosi siedemset funtów rocznie.
— W jaki sposób zatem mógł kupić…
— Właśnie. W jaki sposób?
— Tak, to ciekawe — zauważył z zadumą inspektor. — Proszę mówić pan dalej, panie Holmes. Lubię taką rozmowę. To bardzo ciekawe.
Holmes uśmiechnął się. Podziw zawsze wpływał na niego zachęcająco, jak na prawdziwego artystę.
— A co z Birlstone? — zapytał.
— Mamy jeszcze czas — rzekł inspektor, spoglądając na zegarek. — Na dole czeka dorożka, a droga na dworzec Victoria nie zajmie nam więcej jak dwadzieścia minut. Ale wracając do obrazu… mówił mi pan kiedyś, panie Holmes, o ile pamiętam, że nigdy nie spotkał pan profesora Moriarty'ego?…
— Tak, nigdy.
— Skąd pan wie zatem, jak wygląda jego mieszkanie?
— Ach, to inna sprawa. Byłem u niego trzy razy. Dwa razy czekając na niego pod rozmaitymi pretekstami i wychodząc, zanim wrócił. Raz… właściwie nie powinienem tego mówić urzędowemu detektywowi. Ostatnim razem pozwoliłem sobie przejrzeć jego papiery, z zupełnie niespodziewanym rezultatem.
— Znalazł pan coś kompromitującego?
— Absolutnie nic. I to mnie zdumiało. Bądź co bądź jednak, zapatruje się pan teraz jasno na kwestię obrazu. Świadczy ona, że to człowiek bogaty. W jaki sposób zrobił majątek? Nie jest żonaty. Jego młodszy brat jest naczelnikiem stacji w zachodniej Anglii. Katedra profesorska przynosi mu siedemset funtów rocznie pensji. A jest właścicielem Greuze'a.
— Zatem?
— Wniosek jest prosty.
— Pan przypuszcza, że ma wielkie dochody i musi je uzyskiwać nielegalnie?
— Właśnie. Oczywiście, mam jeszcze inne powody, aby tak sądzić… dziesiątki cienkich nici, które prowadzą do środka sieci, gdzie czyha jadowity, nieruchomy potwór. Wspomniałem o Greuzie tylko dlatego, gdyż sprawa ta leży w zakresie pańskiej obserwacji.
— Dobrze, panie Holmes, przyznaję, że to, co pan mówi, jest bardzo ciekawe. Więcej niż ciekawe, po prostu zdumiewające. Ale zastanówmy się dokładnie. Czy to fałszerz monet, oszust, względnie złodziej? Skąd bierze pieniądze?
— Czytał pan kiedyś o Jonathanie Wildzie?
— Tak, nazwisko to nie jest mi obce. To bohater jakiejś powieści, prawda Nie lubię detektywów w powieściach… dokonują rozmaitych czynów, a nigdy nie wiadomo, w jaki sposób. To sprawa natchnienia, nie roboty.
— Jonathan Wild nie był detektywem i nie był bohaterem powieści. Był genialnym przestępcą i żył w ubiegłym stuleciu, w roku 1750 lub coś koło tego.
— W takim razie mnie nie interesuje. Jestem człowiekiem praktycznym.
— Najpraktyczniejszą rzeczą, inspektorze, którą mógłby pan zrobić w swoim życiu, byłoby zamknąć się na trzy miesiące i czytać po dwanaście godzin dziennie roczniki kryminalne. Wszystko się powtarza, nawet profesor Moriarty. Jonathan Wild był ukrytą siłą zbrodniarzy londyńskich, którym sprzedał swoją wiedzę i wykształcenie za piętnaście procent udziału w zyskach. Stare koło obraca się i ukazują się te same szprychy. Wszystko już było i znowu kiedyś będzie. Opowiem panu parę rzeczy o Moriartym, które mogą pana zainteresować.
— Jestem już zainteresowany.
— Dowiedziałem się przypadkowo, kto jest pierwszym ogniwem w jego łańcuchu, łańcuchu, na którego jednym końcu znajduje się ten Napoleon zbrodni, na drugim setka rozproszonych jego żołnierzy, złodziei kieszonkowych, szulerów, oszustów i innych, a którego środek stanowią najróżnorodniejsi przestępcy. Jego szefem sztabu jest pułkownik Sebastian Moran, równie niedostępny, strzeżony i niewchodzący w kolizję z prawem jak on sam. Jak pan sądzi, ile Moriarty mu płaci?
— Chciałbym usłyszeć.
— Sześć tysięcy funtów rocznie. To zapłata za wiadomości, jak pan widzi. Główna zasada w stosunkach amerykańskich. Dowiedziałem się o tym przypadkowo. Bierze więcej niż premier. To daje panu pojęcie o zyskach Moriarty'ego i ogromie jego pracy. Jeszcze jeden szczegół. Miałem sposobność śledzić w ostatnim czasie kilka czeków wystawionych przez Moriarty'ego… zupełnie niewinnych czeków, którymi opłaca swój dom. Pochodziły z sześciu różnych banków. Czy to pana nie uderza?
— Zapewne, to dziwne. Ale jaki stąd wniosek?
— Że nie chce, aby mówiono o jego bogactwie. Nikt nie powinien wiedzieć, ile naprawdę posiada. Nie wątpię, że ma konto w dwudziestu bankach, główny majątek zaś na kontynencie, w Deutsche Bank albo Crédit Lyonnais. Jeśli mógłby pan kiedyś poświęcić rok czy dwa, polecam panu przestudiowanie sprawy profesora Moriarty'ego.
Inspektor w miarę rozmowy stawał się coraz poważniejszy. Był głęboko zainteresowany. Ale jego praktyczny, szkocki umysł nakazał mu wrócić do właściwej sprawy.
— W każdym razie może poczekać — rzekł. — Odwrócił pan moją uwagę interesującymi anegdotkami, panie Holmes. Co mnie naprawdę obchodzi, to tylko pańska wzmianka, że istnieje jakiś związek między profesorem a tą zbrodnią. Dowiedział się pan o tym z ostrzeżenia, które panu przysłał ten Porlock. Czy możemy wyciągnąć z tego jakieś praktyczne wnioski?
— Możemy wyrobić sobie pewien pogląd na motywy zbrodni. Jest to, o ile wnoszę z pańskich pierwszych słów, zagadkowe, a przynajmniej niewyjaśnione morderstwo. Otóż przyjmując, że znamy źródło przestępstwa, jego motywy mogą być dwojakiego rodzaju. Przede wszystkim muszę zaznaczyć, że Moriarty rządzi swoimi ludźmi żelazną ręką. Zaprowadził straszliwą dyscyplinę. Jego kodeks uznaje tylko jedną karę. Jest nią śmierć. Można by przypuścić, że zamordowany - ten Douglas, którego bliski los znany był jednemu z podwładnych tego arcyzbrodniarza — zdradził w jakiś sposób swojego szefa. Spotkała go kara, o której dowiedzą się wszyscy inni, choćby tylko dla wzbudzenia w nich strachu przed śmiercią.
— Dobrze, to jedno przypuszczenie, panie Holmes.
— Drugie, że zbrodnia popełniona została na zlecenie Moriarty'ego w zwykłym toku jego działalności. Czy stwierdzono kradzież?
— Nie słyszałem.
— W tym wypadku przemawiałoby to, oczywiście, przeciw pierwszej hipotezie, a za drugą. Moriarty mógł zaplanować zbrodnię za obietnicę udziału w zysku albo kierować nią za z góry ustaloną zapłatę. Jedno i drugie jest możliwe. Jakkolwiek się jednak sprawa ma albo czy nie zachodzi jeszcze jakaś trzecia kombinacja, wyjaśnień musimy szukać w Birlstone. Zbyt dobrze znam tego człowieka, aby się łudzić, że pozostawił tu jakiś ślad, który mógłby nas do niego zaprowadzić.
— A zatem do Birlstone! — zawołał MacDonald, zrywając się z krzesła. — Słowo daję! Jest później, niż myślałem. Daję panom pięć minut na przygotowanie się do drogi, nie więcej.
— Aż za wiele — rzekł Holmes i skoczył do szafy po surdut. — W drodze poproszę pana, inspektorze, aby mi pan opowiedział wszystko, co pan wie.
To „wszystko” było w istocie bardzo mało, ale wystarczyło, aby nas przekonać, że sprawa była godna najgłębszej uwagi eksperta. Twarz mu się rozpromieniła; zacierał kościste ręce, słuchając skąpych, lecz znamiennych szczegółów. Zapomnieliśmy o szeregu jałowych tygodni, gdyż tu nareszcie był odpowiedni teren do zużytkowania niezwykłych talentów, które, jak wszystkie rzadkie cechy, były tylko ciężarem dla posiadającego je, kiedy ich nie mógł użyć. Ostrze inteligencji tępiało i pokrywało się rdzą w bezczynności. Oczy Sherlocka Holmesa błyszczały, rumieniec zabarwił jego blade policzki, a energiczna twarz promieniała wewnętrznym światłem, kiedy dobiegło go wezwanie do pracy. Pochylony do przodu w dorożce, przysłuchiwał się z uwagą krótkiej relacji MacDonalda o tym, co nas czekało w Sussex. Inspektor opierał się, jak nam wyjaśnił, na pośpiesznie nakreślonym sprawozdaniu, przywiezionym mu pierwszym porannym pociągiem przewożącym mleko z podmiejskich gospodarstw do Londynu. White Mason, miejscowy funkcjonariusz policji, był przyjacielem MacDonalda i dlatego zawiadomił go wcześniej niż zwykle, kiedy lokalna policja zwraca się o pomoc do Scotland Yardu. Normalnie wzywa się eksperta ze stolicy, kiedy ślad jest już zupełnie zatarty.
Drogi inspektorze — brzmiał list, który czytał nam MacDonald — oficjalne wezwanie z prośbą o pańskie usługi załączone jest w osobnej kopercie. To piszę prywatnie. Proszę zatelegrafować, którym porannym pociągiem przyjedzie pan do Birlstone, a będę pana oczekiwał lub przyślę kogoś na stację, gdybym był zbyt zajęty. Sprawa jest ciekawa. Niech pan nie traci czasu! O ile pan może, proszę przywieźć pana Holmesa, gdyż znajdzie tu coś dla siebie. Można by sądzić, że wszystko zrobiono dla teatralnego efektu, gdyby nie trup. Słowo daję, przypadek bardzo ciekawy.
— Pański przyjaciel jest niegłupi — zauważył Holmes.
— Owszem, proszę pana. White Mason to człowiek bardzo sprytny, jeśli miałbym oceniać.
— Dobrze; ma pan coś jeszcze?
— To tylko, że szczegóły przekaże nam, kiedy się spotkamy.
— Skąd pan zna zatem nazwisko Douglasa i skąd pan wie, że został okrutnie zamordowany?
— To było w załączonym urzędowym raporcie. Nie ma w nim słowa „okrutnie”. Oficjalna terminologia urzędowa nie uznaje takiego określenia. Raport wymienia nazwisko „John Douglas”. Podaje, że zginął od strzału w głowę ze strzelby. Wymienia też godzinę, o której się to stało: blisko dwunastej ubiegłej nocy. Dodaje uwagę, że jest to bezsprzecznie morderstwo, ale nikogo nie aresztowano, a sam przypadek nosi piętno niezwykłości i tajemniczości. To wszystko na razie, panie Holmes.
— I to nam w tej chwili powinno wystarczyć, inspektorze. Silenie się na tworzenie przedwczesnych teorii, opartych na niedostatecznych wiadomościach, jest przekleństwem naszego zawodu. Widzę na razie tylko dwie pewne rzeczy: wielki umysł w Londynie i trupa w Sussex. Musimy znaleźć łączący ich łańcuch.
A teraz muszę na chwilę pozostawić na uboczu moją nic nie znaczącą osobę i opisać wypadki, które zaszły, zanim zjawiliśmy się na scenie, w świetle, jakie im nadają zebrane przez nas później wiadomości. Jedynie w ten sposób umożliwię czytelnikowi ocenę wchodzących w grę osób i niezwykłego otoczenia, w którym los kazał im pędzić życie.
Wioska Birlstone jest zbiorowiskiem bardzo starych, półdrewnianych domków na północnej granicy hrabstwa Sussex. Przez całe stulecie nie uległa żadnym zmianom, ale w ciągu ostatnich kilku lat jej malowniczy wygląd i położenie ściągnęło pewną liczbę zamożnych mieszkańców, których wille wyglądają spomiędzy otaczających je drzew. Drzewa te, według miejscowych opowiadań, stanowią zewnętrzną krawędź wielkiego boru Weald, który przerzedzając się coraz bardziej, dochodzi do północnych wyżyn kredowych. Pewna liczba małych sklepików zaspakaja potrzeby zwiększonej liczby ludności tak, że jest nadzieja przekształcenia się wkrótce starej wioski Birlstone w nowoczesne miasteczko. Jest ona środowiskiem, w którym skupia się życie sporego szmatu kraju, gdyż Tunbridge Wells, najbliższa znaczniejsza miejscowość, leży w odległości dziesięciu czy dwunastu mil na wschód, już w granicach hrabstwa Kent.
Około pół mili od miasteczka, w starym parku, słynnym z olbrzymich buków, stoi wiekowy dwór Birlstone. Część tego starożytnego budynku sięga czasów pierwszej krucjaty, kiedy Hugo de Capus zbudował gród w samym środku majątku nadanego mu przez Czerwonego Króla. Gród ten został zniszczony przez ogień w roku 1543, a za czasów króla Jakuba część jego czarnych od dymu narożników została wykorzystana do wzniesienia ceglanego dworu na ruinach feudalnego zamku. Dwór ten, z licznymi wieżyczkami i małymi, romboidalnymi szybkami, wygląda dziś jak z początkiem siedemnastego wieku. Z dwóch fos, które niegdyś otaczały jego bardziej rycerskiego poprzednika, zewnętrznej pozwolono wyschnąć i pełniła skromną funkcję ogrodu warzywnego. Wewnętrzna istniała jeszcze i otaczała dom pierścieniem szerokim na czterdzieści stóp, ale zaledwie na kilka stóp głębokim. Zasilał ją mały strumień, który płynął dalej, tak że woda, chociaż mętna, nigdy nie przypominała bagna lub stawu. Okna parteru znajdowały się stopę nad powierzchnią wody. Jedyne wejście do dworu prowadziło przez zwodzony most z zardzewiałymi łańcuchami i połamanym dawno kołowrotem. Ostatni właściciele posiadłości Birlstone z niezwykłą energią doprowadzili go jednak do porządku, tak że most nie tylko można było podnosić, ale był rzeczywiście podnoszony każdego wieczoru, a opuszczany każdego ranka. Przez wznowienie tego dawnego zwyczaju z czasów feudalnych teren dworu przekształcał się w nocy w wyspę — fakt pozostający w ścisłym związku z tajemnicą, która miała niebawem zwrócić uwagę całej Anglii.
Dom był od szeregu lat niezamieszkały i groził rozpadnięciem się w malowniczą ruinę, kiedy nabyli go Douglasowie. Rodzina ta składała się tylko z dwóch osób: Johna Douglasa i jego żony. Douglas był człowiekiem wybitnym tak pod względem charakteru, jak i wyglądu zewnętrznego. Miał około pięćdziesięciu lat, pooraną zmarszczkami twarz, potężne szczęki, siwiejące wąsy, niezwykle przenikliwe, szare oczy i męską, świadczącą o zdrowiu postawę, która nie straciła nic z młodzieńczej siły i zwinności. Był wesołego usposobienia i serdeczny dla wszystkich, ale w zachowaniu nieco rubaszny, co nasuwało przypuszczenie, że życie spędzić musiał w niższych warstwach społecznych niż towarzystwo w Sussex. Jednak chociaż jego bardziej wykształceni sąsiedzi odnosili się do niego z pewną rezerwą i zaciekawieniem, zyskał wkrótce popularność u mieszczan, ochoczo składając datki na wszystkie lokalne cele i biorąc udział w ich koncertach i innych zebraniach, gdzie jako odznaczający się dźwięcznym tenorowym głosem gotów był zawsze wystąpić ze swoim pięknym śpiewem. Zdaje się, że pieniędzy miał sporo, a zdobył je, jak mówiono, w kalifornijskich kopalniach złota. Zresztą opowiadania jego i żony świadczyły jasno, że część życia spędził w Ameryce. Dobra opinia, jaką sobie wyrobił hojnością i demokratycznymi manierami urosła, skoro zyskał reputację człowieka nieprzejmującego się niebezpieczeństwami. Kiedy na plebanii wybuchł pożar, odznaczył się odwagą, z jaką wszedł do budynku, aby ocalić rzeczy, które miejscowa straż uznała za nieodwołalnie stracone. I w ten sposób w ciągu pięciu lat John Douglas zyskał sobie w Birlstone ogólny szacunek.
Jego żona również cieszyła się wielką popularnością wśród tych, którzy ją poznali, chociaż, jak to bywa w Anglii, gości odwiedzających obcego, który osiedlił się w hrabstwie, a nie ma wyrobionych stosunków, było bardzo mało. Nie sprawiało to jej większej różnicy, gdyż z usposobienia była kobietą spokojną i zajętą, o ile można było wnosić, jedynie mężem i sprawami domowymi. Było ogólnie wiadome, że pochodziła z Anglii i że poznała się z panem Douglasem w Londynie, kiedy był już wdowcem. Była to piękna kobieta, smukła, ciemnowłosa, zgrabna, młodsza o jakieś dwadzieścia lat od swojego męża, co jednak nie wpływało pod żadnym względem na ich szczęście rodzinne. Ci, którzy ją znali bliżej, zauważyli jednak, że zaufania między nimi nie było, jak się zdaje, zupełnie, gdyż żona albo nie lubiła mówić o przeszłości męża, albo, co prawdopodobniejsze, była o niej niedostatecznie poinformowana. Kilka osób spostrzegło również, że pani Douglas była czasami bardzo zdenerwowana i że nie ukrywała niepokoju, ilekroć nieobecny małżonek spóźniał się do domu. W spokojnej okolicy, gdzie wszelkie plotki są mile widziane, zachowanie się pani dworu nie mogło przejść bez wrażenia i uwydatniło się w ludzkiej pamięci, kiedy późniejsze wypadki nadały mu specjalne znaczenie.
Była tam jeszcze jedna osoba, której pobyt w tym domu miał co prawda charakter jedynie przelotny, ale której obecność tam w czasie, kiedy zaszły opisane poniżej dziwne wypadki, uczyniła nazwisko jej szczególnie popularnym. Osobą tą był Cecil James Barker z Hales Logge w Hampstead. Rosła, silna postać Cecila Barkera znana była na głównej ulicy wioski Birlstone, gdyż był on częstym i mile widzianym gościem we dworze. Znany był tam bardziej jako jedyny w Anglii przyjaciel z dawnych, nieznanych ogółowi lat pana Douglasa. Nie ulegało wątpliwości, że sam Barker był Anglikiem, ale z jego słów wynikało, że poznał się z Douglasem w Ameryce i pozostawał tam z nim w zażyłych stosunkach. Zdaje się, że był to człowiek bogaty i że otrzymał pewne uniwersyteckie wykształcenie. Był nieco młodszy niż Douglas, liczył najwyżej czterdzieści pięć lat, rosły, trzymający się prosto, o szerokiej piersi, z twarzą gładko wygoloną jak u boksera, gruby, silny, z czarnymi brwiami i parą czarnych, groźnych oczu, które mogły, nawet bez użycia jego potężnych rąk, utorować mu drogę przez tłum nieprzyjaciół. Nie jeździł konno ani nie strzelał, ale przez cały dzień chodził po starym miasteczku z fajką w ustach lub towarzyszył w powozie gospodarzowi, względnie, w razie jego obecności, gospodyni. „Spokojny, hojny jegomość — mawiał o nim lokaj Ames — ale daję słowo, nie chciałbym mu wejść w drogę”. Wobec Douglasa Barker był równie serdeczny i przyjacielski, jak wobec jego żony, chociaż ta właśnie przyjaźń zdawała się nieraz drażnić męża, tak że zwróciło to nawet uwagę służby. Taka była trzecia osoba, traktowana jak członek rodziny, w chwili kiedy doszło do katastrofy. Co do innych mieszkańców starego budynku, wystarczy spomiędzy dosyć licznej służby wspomnieć układnego, szanownego i pracowitego Amesa i panią Allen, tęgą, wesołą niewiastę, która pomagała gospodyni w zajęciach domowych. Pozostałych sześcioro służby w domu nie odegrało żadnej roli w wypadkach w nocy szóstego stycznia.
O jedenastej czterdzieści pięć zaalarmowano mały miejscowy posterunek policji pod dowództwem sierżanta Wilsona ze straży bezpieczeństwa Sussex. Pan Cecil Barker, bardzo wzburzony, dobijał się do drzwi, targając gorączkowo za sznur od dzwonka. We dworze wydarzyła się straszliwa tragedia, zamordowano pana Johna Douglasa. Wiadomość tę wypowiedział jednym tchem. Powrócił czym prędzej do domu, a za nim w kilka minut przybył sierżant policji, który zjawił się na miejscu zbrodni nieco po dwunastej, poczyniwszy uprzednio pewne kroki celem powiadomienia władz hrabstwa, że zaszło coś poważnego.
Doszedłszy do dworu, sierżant zastał most opuszczony, okna oświetlone, a cały dom w stanie zamieszania i przerażenia. Blada służba zebrała się w przedsionku, a wylękniony lokaj, załamując ręce, stał w drzwiach. Tylko Cecil Barker wydawał się panować nad sobą. Otworzył najbliższe drzwi i dał znak sierżantowi, aby poszedł za nim. W tej chwili przybył doktor Wood, energiczny i zdolny lekarz z wioski. Trzej mężczyźni weszli równocześnie do fatalnego pokoju, podczas gdy trzęsący się ze strachu lokaj następował im na pięty, zamykając za sobą drzwi, aby nie pokazywać strasznego obrazu służącym.
Martwy mężczyzna leżał na plecach na środku pokoju, z wyciągniętymi rękoma i nogami. Ubrany był tylko w różowy szlafrok, założony wprost na bieliznę. Na bosych nogach miał pantofle. Doktor ukląkł przy nim i oglądnął go przy świetle lampy, którą zdjął ze stołu. Jeden rzut oka na ofiarę wystarczył lekarzowi na stwierdzenie, że jego pomoc jest zbyteczna. Człowiek został okrutnie zamordowany. Na jego piersiach leżała dziwna broń: strzelba z lufami uciętymi o jakąś stopę od obu spustów. Było jasne, że wystrzelono z niej z bliska i cały ładunek trafił prosto w twarz, zupełnie roztrzaskując głowę. Spusty związano drutem, by oba wystrzały nastąpiły równocześnie i skutek wystrzału był jeszcze straszliwszy.
Miejscowy policjant był nadzwyczaj zdenerwowany i zakłopotany odpowiedzialnością, jaka niespodziewanie na niego spadła.
— Niczego nie ruszymy, dopóki nie przyjadą moi przełożeni — rzekł przyciszonym głosem, patrząc ze zgrozą na straszliwą głowę.
— Niczego dotąd nie ruszano — powiedział Cecil Barker. — Ręczę za to. Wszystko jest tak, jak znalazłem.
— Kiedy to było? — Sierżant wyciągnął notes.
— Zaraz po wpół do dwunastej. Jeszcze się nie rozebrałem, siedziałem przy kominku w swojej sypialni, kiedy usłyszałem huk. Nie był głośny, raczej jakby przytłumiony. Zbiegłem na dół. Myślę, że nie minęło więcej niż trzydzieści sekund, kiedy znalazłem się w pokoju.
— Czy drzwi były otwarte?
— Tak, otwarte. Biedny Douglas leżał, jak panowie widzicie. Na stole paliła się świeca. Tę lampę zapaliłem sam kilka minut później.
— Nie widział pan nikogo?
— Nie. Słyszałem, że idzie za mną pani Douglas, więc wybiegłem, żeby oszczędzić jej tego straszliwego widoku. Pani Allen, gospodyni, odprowadziła ją. Przybył Ames i we dwóch weszliśmy jeszcze raz do pokoju.
— Słyszałem jednak, że most zwodzony podnosi się na noc?
— Tak jest, był podniesiony, dopóki go nie opuściłem.
— A zatem, jak się wydostał morderca? Nie dałby rady. Pan Douglas musiał sam się zastrzelić.
— To była nasza pierwsza myśl. Ale proszę popatrzeć! — Barker odsunął zasłonę i pokazał, że wąskie okno o romboidalnych szybkach było szeroko otwarte. — I obejrzeć to! — Poświecił lampą, pokazując krwawy ślad, jakby odcisk buta na drewnianym parapecie. — Ktoś tędy wyszedł.
— Pan sądzi, że ktoś przeszedł w bród przez fosę?
— Właśnie.
— Jeśli zatem był pan w pokoju w pół minuty po dokonaniu zbrodni, ten człowiek musiał w tym momencie być w wodzie.
— Nie mam co do tego wątpliwości. Och, gdybym podszedł do okien! Ale zasłaniały je zasłony, jak pan widzi, tak że nie przyszło mi to na myśl. Potem usłyszałem kroki pani Douglas i chciałem powstrzymać ją od wejścia do pokoju. Byłoby to zbyt straszne!
— Straszne! — rzekł doktor, spoglądając na roztrzaskaną głowę i okropne ślady. — Nie widziałem takich ran od czasu katastrofy kolejowej w Birlstone.
— Ale — zauważył policjant, którego zdrowy, chłopski rozum zajęty był jeszcze sprawą otwartego okna — jeśli przyjmiemy, że przestępca uciekł, przechodząc w bród fosę, to w jaki sposób, pytam, dostał się do domu, skoro most był podniesiony?
— Oto pytanie — rzekł Barker.
— O której godzinie go podniesiono?
— Około szóstej — odpowiedział Ames.
— Słyszałem — rzekł sierżant — że zwykle podnoszono go o zachodzie słońca. O tej porze roku byłoby to raczej o wpół do piątej niż o szóstej.
— Pani Douglas miała gości na herbacie — powiedział Ames. — Nie mogłem go podnieść, zanim odeszli. Potem zająłem się tym sam.
— W takim razie — stwierdził sierżant — jeśli ktoś dostał się z zewnątrz, musiał przejść przez most przed szóstą i pozostać w ukryciu do czasu, kiedy pan Douglas wszedł do pokoju po jedenastej.
— Tak jest. Pan Douglas co noc przed pójściem spać obchodził cały dom dokoła, a potem wracał, aby się przekonać, czy światła pogaszone. To go tu sprowadziło. Ten człowiek czekał na niego i go zastrzelił. Potem uciekł przez okno, pozostawiając swoją strzelbę. Tak mi się zdaje i jedynie to tłumaczy fakty.
Sierżant podniósł kartkę leżącą na podłodze obok trupa. Nabazgrano na niej atramentem inicjały D. V., a pod nimi liczbę 341.
— Co to takiego? — zapytał, trzymając kartkę.
Barker spojrzał na nią z ciekawością.
— Nigdy przedtem jej nie widziałem — rzekł. — Pewnie morderca ją zostawił.
— D. V. 341. Nie rozumiem.
Sierżant obracał ją w swoich grubych palcach.
— Co to jest D. V.? Może czyjeś inicjały? Co pan tam znalazł, doktorze Wood?
Był to ciężki młotek, który leżał na dywanie przed kominkiem, solidny młotek rzemieślniczy. Cecil Barker wskazał na skrzynkę z gwoździami, która stała na gzymsie kominka.
— Pan Douglas przewieszał wczoraj obrazy — rzekł. — Widziałem, jak stał na tym krześle i przybijał wielki obraz nad nim. Stąd wziął się ten młotek.
— Pozostawmy go na dywanie, gdzie leżał — rzekł sierżant, drapiąc się w głowę z zakłopotaniem. — Trzeba będzie tęgich umysłów, aby wyjaśnić to wszystko. Będzie się w to musiał wdać ktoś z Londynu. — Uniósł w górę lampę i obszedł z wolna pokój dokoła. — Halo! — zawołał wzburzony, odsuwając zasłonę z jednej strony. — O której godzinie zaciągnięto zasłony?
— Po zapaleniu lamp — rzekł lokaj. — Zaraz po czwartej.
— Ktoś się tu ukrywał, to pewne. — Zniżył światło i w kącie pokoju ukazały się ślady zabłoconych butów. — Muszę przyznać, że to przemawia za pańską teorią, panie Barker. Wygląda to tak, jakby ten człowiek dostał się do domu po czwartej, kiedy zaciągnięto zasłony, a przed szóstą, zanim podniesiono most. Wślizgnął się do tego pokoju, bo to był najbliższy. Nie miał się gdzie ukryć, schował się więc za zasłoną. To jest, zdaje się, jasne. Prawdopodobnie miał głównie zamiar okraść dom, ale kiedy pan Douglas przypadkiem natrafił na niego, zamordował go i uciekł.
— Tak uważam — rzekł Barker. — Ale czy nie tracimy czasu na próżno? Może byśmy przetrząsnęli okolicę, zanim ten człowiek ucieknie?
Sierżant zastanawiał się przez chwilę.
— Przed szóstą rano nie odchodzi żaden pociąg, nie mógł zatem pojechać koleją. Jeśli pójdzie drogą z przemoczonymi nogami, z pewnością ktoś zwróci na niego uwagę. W każdym razie nie mogę stąd odejść, póki ktoś mnie nie zastąpi. Sądzę jednak, że nikt powinien się stąd ruszać, dopóki się nie przekonamy, jak sprawa stoi.
Doktor wziął lampę i oglądnął ciało z bliska.
— Co to za znak? — zapytał. — Czy to może mieć jakiś związek ze zbrodnią?
Prawa ręka trupa, obnażona aż po łokieć, wystawała ze szlafroka. Mniej więcej w połowie przedramienia widać było dziwny brązowy rysunek, trójkąt w kole, odcinający się na tle żółtawej skóry.
— To nie tatuaż — zauważył doktor, przyglądając się przez okulary. — Nigdy nie widziałem nic podobnego. Tego człowieka kiedyś napiętnowano, tak jak piętnuje się bydło. Co to ma znaczyć?
— Nie mam pojęcia — odpowiedział Cecil Barker. — Ale w ciągu tych ostatnich dziesięciu lat wiele razy widywałem u niego ten znak.
— I ja też — rzekł lokaj. — Nieraz, kiedy pan odwijał rękawy, widziałem to samo znamię. Często dziwiłem się, co ma oznaczać.
— W takim razie nie ma nic wspólnego ze zbrodnią — powiedział sierżant. — Niemniej jednak jest dziwne. Wszystko w tym jest dziwne. O, i co znowu?
Lokaj wydał okrzyk zdziwienia i wskazał na wyciągniętą rękę zmarłego.
— Zdjęto mu obrączkę! — jęknął.
— Co?!
— Tak! Pan zawsze nosił złotą obrączkę na małym palcu lewej ręki. O, ten pierścień z samorodkiem złota był ponad nią, a ten w kształcie węża na trzecim palcu. Tu jest samorodek, tutaj wąż, ale obrączka zniknęła.
— To prawda — rzekł Barker.
— Czy chcecie panowie przez to powiedzieć — rzekł sierżant — że obrączkę nosił pod tamtym pierścieniem?
— Zawsze.
— A zatem morderca lub ktoś inny zdjął najpierw pierścień z samorodkiem, potem obrączkę, a potem włożył z powrotem pierścień z samorodkiem.
— Tak jest.
Zacny wiejski policjant potrząsnął głową.
— Zdaje mi się, że im prędzej damy znać do Londynu, tym lepiej — rzekł. — White Mason to rozgarnięty człowiek. White Mason zawsze sobie dawał radę sam. Ale w tym wypadku mam wrażenie, że zwrócimy się o pomoc do Londynu. W każdym razie nie wstydzę się przyznać, że to zadanie przekracza moje siły.
Koniec wersji demonstracyjnej.