Sherlock Holmes i jego przygody - Arthur Conan Doyle - ebook

Sherlock Holmes i jego przygody ebook

Arthur Conan Doyle

4,5

Opis

- Masz rację, Watsonie, - rzekł, - wielki to nierozsądek chcieć tego rodzaju sprawy załatwiać w ten dziki sposób. / - Kompletna głupota! - odrzekłem i zrozumiałem nagle, że towarzysz mój odpowiada wprost na moje myślowe wątpliwości. Zerwałem się z fotelu i w bezbrzeżnym zdumieniu stanąłem przed nim. / - Czyż to możliwe, Holmesie! - krzyknąłem niedowierzająco. To przechodzi wszelkie pojęcie!

Starannie przygotowane wydanie jednego z bestsellerów wszech czasów. Nieśmiertelny klasyk literatury w nowoczesnej formie ebooka. Pobierz go już dziś na swój podręczny czytnik i ciesz się lekturą!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (16 ocen)
10
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Arthur

CONAN DOYLE

Sherlock Holmes i jego przygody

ISBN: 978-83-7991-467-8 Licencja: Tekst z domeny publicznej. Źródło: Wikiźródła Ilustracje: Sidney Paget Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab 2020 Tekst został poddany uwspółcześnieniu. Jednak styl i pisownia w niektórych przypadkach mogły pozostać archaiczne. _MASTERLAB_ www.masterlab.pl

Skandal w księstwie O***

 

I.

Niedawno ożeniłem się i z tego powodu w ostatnich czasach przestałem widywać się z moim starym przyjacielem, Sherlockiem Holmesem. Domowe moje szczęście i prywatne interesy wypełniały mi całkowicie czas, jak to się zawsze zdarza, kiedy ktoś przechodzi zwrotny punkt w życiu i zakłada własne domowe ognisko. Sherlock Holmes, przeciwnie, trwał w swym zamiłowaniu do cygańskiego życia i różnych awantur, unikając towarzyskich stosunków.

Mieszkał wciąż jeszcze na dawnym miejscu, przy Bakerstreet i o ile nie miał zawodowego zajęcia, zagrzebywał się w swoich książkach, przechodząc od kokainy do ambicji, usypiając sztucznie swe nerwy za pomocą pierwszego z tych środków i budząc je znów drugim do energicznej akcji.

Pracował też wciąż nad swoim studium przeróżnych zbrodni i typów zbrodniarzy, poświęcając ustawicznie swe pierwszorzędne zdolności, wrodzony dar bystrej obserwacji i niezmordowaną energię na zdobycie kluczy do różnych tajemnic, o odkrycie których daremnie się kusiła policja.

Od czasu do czasu echa jego niestrudzonej działalności wpadały i w moje zacisze — poza tym jednak, w owym czasie nie wiedziałem o nim nic więcej nad to, o czym dowiadywali się wszyscy czytelnicy gazet.

Pewnego wieczoru — było to 20 marca 1898 r. — wypadło mi w powrocie z konsultacji (zajmowałem się bowiem znowu zawodową prywatną praktyką) przechodzić przez Bakerstreet. Kiedy zbliżyłem się do drzwi tak dobrze znanego mi domu, ogarnęła mnie nieprzeparta chęć odwiedzić Holmesa i dowiedzieć się, jakiej znów tajemniczej, czy zagmatwanej historii oddaje w tej chwili swoje siły. Jego mieszkanie rzęsiście było oświetlone, a na szybach okna dostrzegłem kilka razy cień jego wysokiej, chudej postaci. Z głową opuszczoną na piersi, założywszy ręce z tyłu, przebiegał pokoje szybkim nerwowym krokiem w zamyśleniu głębokim.

Zbyt dobrze znałem przyzwyczajenia i nastroje jego, by od razu nie domyślić się, że mózg jego zaciekle nad czymś w tej chwili pracował. Widocznie wyrwał się z wypoczynku, jaki sztucznymi sposobami dał swoim nerwom, i śledził znowu jakąś zagadkę.

Pociągnąłem za dzwonek i za moment znalazłem się znów w tym samym pokoju, który z nim niegdyś dzieliłem.

Sposobu, w jaki przyjął mnie Sherlock, nie można właściwie nazwać zbyt serdecznym, a jednak poznałem od razu, że ucieszył się z mego przybycia. Rzadko zresztą okazywał on swe uczucia. Przemówił do mnie zaledwie parę słów, ale uścisnął silnie mą dłoń i z przyjaznym uśmiechem zmusił mnie, bym zasiadł w najwygodniejszym fotelu. Potem postawił obok mnie pudełko z cygarami i wskazał stojącą w rogu pokoju szafkę, w której zawsze było parę butelek dobrego wina i parę flakonów wykwintnych likierów, a stanąwszy wreszcie przed ogniem, który się na kominku palił, począł mi się badawczo przyglądać.

— Małżeństwo ci służy, Watsonie — rzekł po chwili — zdaje mi się, że musiałeś zyskać na wadze, tak z pół-ósma funta, odkąd cię widziałem.

— Przybyło mnie siedem funtów — odparłem.

— Istotnie? zdawało mi się, że trochę więcej, tylko odrobinę zresztą. I praktykujesz znów jak uważam? nie wspominałeś mi wcale, że masz zamiar znowu wejść w jarzmo.

— Skądże wiesz o tym?

— Patrzę na ciebie i wyciągam wnioski. Wiem także, iż niedawno chodziłeś po mieście podczas wielkiej słoty i że masz bardzo niedbałą i leniwą służącą.

— Mój kochany Holmesie — rzekłem — przestań już, proszę cię. Gdybyś tak żył o parę stuleci przedtem, spalono by cię na stosie. Istotnie zeszłego czwartku odbyłem wycieczkę na wieś podczas okropnej słoty i wróciłem do domu cały zmoczony i zabłocony. Nie wyobrażam sobie jednak, jakim sposobem możesz o tym wiedzieć, bo natychmiast zmieniłem ubranie. A co do naszej służącej, to jest ona istotnie bardzo niedbałą, moja żona wymówiła jej już służbę nawet, ale skąd do licha możesz o tym wiedzieć?

Sherlock zaśmiał się cicho i zatarł z zadowoleniem swe nerwowe i wąskie ręce.

— Przecież to takie proste! rzekł — widzę doskonale, że na wewnętrznej stronie twego lewego trzewika, która właśnie wystawioną jest ku światłu w tej chwili, skóra jest sześć razy w jedynym miejscu, nad podeszwą nacięta. Mógł to zrobić tylko ktoś, kto bardzo nieuważnie zeskrobywał błoto jakimś ostrym narzędziem z brzegów podeszwy. I stąd mój podwójny wniosek: że się musiałeś bardzo zabłocić, wychodząc w niepogodę, i że masz obecnie w służbie szczególnie niedbały, niezręczny i krajowy okaz londyńskiej pokojówki. Co zaś do twojej praktyki, to doprawdy musiałbym mieć bardzo słabą głowę, gdybym w jegomości, pachnącym jodoformem, mającym plamkę od lapisu na wskazującym palcu prawej ręki, którego kieszeń na piersiach wyraźnie wskazuje na ukryty tam stetoskop, nie poznał od razu praktykującego lekarza!

Uśmiechnąłem się, słysząc tę zdumiewającą szybkość i swobodę wnioskowania.

— Skoro słyszę jak rozumujesz — rzekłem — wydaje mi się to bardzo prostym i sądzę, że i ja to potrafiłbym czynić. A jednak dowody twej bystrej obserwacji wprawiają mnie zawsze w zdumienie, kiedy je tak rozwijasz przede mną. A przecież mam wzrok równie dobry, jak ty!

— Tak! rzekł, zapalając papierosa, po czym siadł na fotelu — widzisz dobrze, ale nie obserwujesz. Różnica jasna. Widziałeś np. wiele razy zapewne schody kamienne, które prowadzą od progu domu aż do tego pokoju?

— No tak! bardzo wiele razy!

— Na przykład? powiedz cyfrą?

— No, myślę, że widziałem je kilkaset razy z pewnością!

— Zatem będziesz mi mógł zapewne powiedzieć, ile też na nich, jest stopni?

— Ile stopni? Nie mam pojęcia, ile!

— Widzisz więc, że patrzyłeś na nie, ale nie obserwowałeś ich. A ja wiem zupełnie dokładnie, że jest siedemnaście tych stopni, bo patrząc, policzyłem je — uczyniłem na nich obserwację. Ale à propos. Wiem, że interesowały cię zawsze moje różne kryminalistyczne awantury i zdarzenia — opisałeś nawet niektóre z nich — więc przypuszczam, że prawdopodobnie zajmie cię i to! z tymi słowy podał mi arkusik różowego, grubego, listowego papieru, leżący na stole — odebrałem to właśnie ostatnią pocztą, przeczytaj!

List, który mi podał, nie miał ani podpisu, ani też daty i brzmiał

„Pewien pan, który pragnie pomówić z panem Holmesem w bardzo ważnej sprawie, odwiedzi Go dzisiaj o trzy kwadranse na ósmą. Usługi, jakie pan Sherlock Holmes oddał niedawno jednemu z europejskich panujących domów starczą mi za dowód, że można Mu powierzyć sprawy największej wagi i dyskrecji. Jest to zresztą ogólne zdanie. Proszę więc Pana Holmesa, by zechciał być w domu o powyżej wskazanej godzinie i by nie brał za złe swemu zapowiedzianemu gościowi, że przybędzie on w masce na twarzy“.

— Za tym kryje się jakaś tajemnica! zauważyłem — czyś już co odkrył?

— Nie utrwaliłem sobie jeszcze żadnych punktów początkowych co do tej sprawy. A sądzę, że największym błędem jest rozumować bez tego. Dochodzi się do wniosków fałszywych, zaczynając od rezultatu do przyczyn. Ale cóż ty myślisz o tym liście?

Przyjrzałem się dokładnie pismu i papierowi.

— Zdaje mi się, że ten, co to pisał, jest człowiekiem w dostatku — rzekłem, usiłując naśladować sposób wnioskowania mego przyjaciela — papier ten jest kosztowny, szczególnie gruby i sztywny.

— Uwaga zupełnie słuszna — rzekł Holmes — w każdym razie nie jest to fabrykat angielski. Spojrzyj nań do światła.

Spojrzałem i zobaczyłem na papierze znaki wodne; wielkie E i C, a z prawej strony odcisk jakiegoś nieznanego mi herbu.

— No? cóż sądzisz o tym? pytał Sherlock.

— Z lewej strony są inicjały fabrykanta.

— Tak, ale z prawej?

— Jakiś herb jako marka fabryczna. Nie znam zresztą tego herbu.

— Dzięki memu zamiłowaniu do heraldyki mogę ci to wyjaśnić — rzekł Holmes — jest to herb księstwa O***.

— A więc fabrykant jest może dostawcą dworu?

— Tak jest. Ale ten list pisał Niemiec. Czy nie uderzyło cię nic w jego stylu? Francuz ani Rosjanin nie byłby nigdy pisał w ten sposób, tylko Niemcy potrafią być tacy mało uprzejmi w stosunku do ludzi, od których czegoś żądają. No cóż na to powiesz?

Zaśmiał się, oczy mu błysły i wypuścił wielki błękitny kłąb dymu.

— Teraz musimy jeszcze wyświetlić, czego chce ten Niemiec, który pisze na takim oryginalnym papierze i obiecuje przyjść w masce. Jeżeli się nie mylę, to idzie on właśnie odsłonić tę tajemnicę!

Z ulicy doleciał moich uszu istotnie odgłos uderzeń końskich kopyt o bruk i turkot kół przed domem, a w tej chwili energicznie zadzwoniono do drzwi.

— Holmes gwizdnął z cicha.

— Ho, ho! to tak tętni jak parokonny zaprząg! rzekł i wyjrzał oknem. Tak, tak — mówił — ładny Brougham i para pysznych koni, każdy wart najmniej po sto pięćdziesiąt gwinei. No Watsonie, sądzę, że gdyby nawet nic szczególnego nie było w tej sprawie, to jednak pachnie ona pieniędzmi.

— A ja myślę, że uczynię teraz dobrze odchodząc! rzekłem powtarzając.

— Nawet nie myśl o tym, proszę cię doktorze! cóż bym począł bez ciebie? a zresztą ta historia obiecuje być zajmującą, dlaczegóż więc miałaby twoją ciekawość ominąć?

— Ale co powie twój klient.

— Z nim nie rób sobie żadnych skrupułów! Może istotnie będziemy obaj potrzebować twojej pomocy. On już idzie. Siadaj więc na powrót w fotelu i uważaj!

Ciężki, powolny krok, który słychać było ze schodów i z korytarza, zatrzymał się nagle przed drzwiami. W tej chwili zapukano silnie.

— Proszę wejść! rzekł Holmes.

Wszedł do pokoju mężczyzna wzrostu przynajmniej sześciu stóp i sześciu cali, o torsie i członkach herkulesowych. Suknie jego były bogate ale smaku w ubraniu nie przyznałby mu żaden wykwintny Anglik. Miał na sobie rodzaj krótkiego do kolan paltota, zapinanego na dwa rzędy i zdobnego z przodu szmuklerską robotą, którego kołnierz, rękawy, a nawet dolna krawędź zdobna była szerokimi wyłogami karakułowymi. Na wierzchu miał narzucony ciemno-niebieski płaszcz, podbity purpurowym atłasem i spięty wielkim berylem pod szyją. Ciemne spodnie, wpuszczone w dochodzące do połowy łydki cholewy, bogato futrem obłożonych butów, dopełniały tego dziwnego i obcego stroju. W ręku miał kapelusz o szerokich kresach a czarna maska, która okrywała mu górną połowę twarzy, musiała być włożoną dopiero w ostatniej chwili, bo jeszcze ją wchodząc poprawiał. Wyglądał z pod niej dół twarzy o wysuniętej grubej wardze dolnej i energicznym długim i prostym podbródku, znamionującym determinację lub upór.

— Czy pan otrzymał mój list? zapytał głosem głębokim i ostrym o wyraźnym niemieckim akcencie — uprzedziłem pana o mojej wizycie — mówiąc to, spoglądał na nas kolejno.

— Proszę, niech pan zechce usiąść — rzekł Holmes — oto mój przyjaciel i kolega, dr. Watson, który jest tak łaskaw, że pomaga mi w niektórych trudnych przedsięwzięciach. Z kimże mam zaszczyt...?

— Może mnie pan nazywać hrabią von Kramm... — przypuszczam, że pański przyjaciel jest człowiekiem honoru i dyskretnym, któremu mogę zawierzyć tajemnicę niezwykłej wagi. Zresztą wolałbym mieć do czynienia z samym panem Holmesem!

Podniosłem się natychmiast, by opuścić pokój, ale Holmes ujął mnie mocno za rękę i zmusił do zajęcia dawnego miejsca.

— Z nami obydwoma, albo z żadnym! oświadczył stanowczym głosem — tego co pan ma mi powiedzieć, może wysłuchać i doktór Watson!

— Hrabia wzruszył swymi szerokimi ramionami.

— W takim razie — rzekł — muszę panów obydwóch zobowiązać do absolutnej dyskrecji na przeciąg dwóch lat. Później ta sprawa nie będzie już mieć znaczenia, nawet gdyby ujawniło się moje nazwisko. Nie przesadzam jednak ani trochę, twierdząc, że ujawnienie jej w tej chwili mogłoby wywrzeć ogromny wpływ na historię Europy.

— Zobowiązuję się do zupełnej dyskrecji — rzekł Holmes.

— Ja również! dodałem.

— Zechcą panowie wybaczyć, że przywdziałem maskę — mówił dalej dziwny gość Sherlocka — ale wysoko stojąca osobistość, w której imieniu przychodzę z panami traktować, życzyła sobie wyraźnie, by agent jej pozostał panom nieznanym. Równocześnie muszę też wyznać, że przedstawiłem się panom pod fałszywym nazwiskiem.

— O tym wiedziałem — rzekł Holmes sucho.

— Okoliczności nakazują najwyższą delikatność w postępowaniu. Chodzi o odwrócenie wielkiego skandalu od pewnego książęcego domu, skandalu, który mógłby dom ten poważnie skompromitować. Trzeba tego uniknąć za jakąkolwiek cenę. Sprawa ta, mówiąc otwarcie, dotyczy dynastii książąt N***, panującej w O***.

Holmes oparł się wygodnie o poręcze fotelu i przymknął oczy.

— I o tym także wiedziałem już — szepnął.

Z widocznym zdziwieniem spojrzał przybyły na niedbale wyciągniętą postać najzręczniejszego agenta policyjnego w Europie. Holmes leniwo podniósł powieki i popatrzył na swego herkulesowego gościa.

— Gdyby wasza wysokość raczyła opowiedzieć mi sprawę, o jaką chodzi — rzekł z  wolna — byłoby mi daleko łatwiej udzielić rady.

Klient Sherlocka zerwał się nagle z krzesła i począł biegać po pokoju szybkim, nerwowym krokiem. Nareszcie gwałtownym ruchem zdarł z twarzy maskę i rzucił ją na ziemię.

— Zgadłeś pan! zawołał — jestem księciem N*** — dlaczegóż zresztą mam to dłużej ukrywać!

— Istotnie nie widzę powodu — rzekł Holmes spokojnie — przecież wiedziałem o tym, zanim wasza wysokość wyrzekła jedno słowo!

Nasz dziwny gość usiadł znowu i przeciągnął dłonią po czole wysokim i białym.

— Pragnę, byś pan jednak zrozumiał — powinien pan to zrozumieć! że nie mam zwyczaju zajmować się osobiście takimi sprawami. A przecież nie mogłem tej właśnie powierzać jakiemuś pośrednikowi, bo tym samem oddałbym mu się najzupełniej w ręce! W nadziei, że nie odmówisz mi pan swej rady, przybyłem incognito do Londynu!

— Zatem proszę, niech wasza wysokość raczy mówić — rzekł Holmes, przymykając znowu powieki.

— Będę się streszczał; okoliczności sprawy są takie: przed pięciu laty jeszcze, bawiąc dłużej w Petersburgu, zawarłem tam znajomość z pewną znaną awanturnicą, Ireną Adler. Imię to nie jest panu obce prawdopodobnie.

— Doktorze, bądź tak dobry i popatrz w moim skorowidzu! rzekł Holmes, nie otwierając oczu.

Przed kilku laty już zaczął on spisywać systematycznie wszystko, o czym się skądkolwiek dowiadywał w stosunku do różnych osób i spraw, tak że nie można mu było wymienić nazwiska jakiejś osoby, miejscowości, czy rzeczy, o której by nie miał w swym „skorowidzu“ — tak swój notatnik nazywał — jakichś bliższych informacji. Tym razem znalazłem też biografię kobiety wymienionej przez księcia, pomiędzy notatką o pewnym hebrajskim rabinie a życiorysem jakiegoś kontradmirała, autora studium o rybach, żyjących w głębinach morskich.

— Masz? zapytał Sherlock — dobrze, zobaczmy więc co o niej wiemy! Hm! urodzona w New-Jersey w r. 1868. Głos altowy. La Scala. Primadonna opery cesarskiej w Petersburgu — aha! ustąpiła ze ze sceny! tak! Mieszka w Londynie № 0, dobrze. Wasza wysokość zawiązał z tą osobą pewne stosunki i napisał do niej parę kompromitujących listów, których zwrot byłby teraz bardzo pożądany. Czy nie tak?

— Tak! zupełnie tak — ale jakim sposobem pan wie —

— Czy nastąpiły tajemne zaślubiny?

— Nie.

— Czy niema jakich umów, albo zobowiązań oficjalnych?

— Niema żadnych.

— W takim razie nie rozumiem waszej wysokości. Gdyby ta młoda osoba zapragnęła zużytkować owe listy dla wyzysku lub w jakimkolwiek innym celu, jakże dowiodłaby ich autentyczności?

— Ależ charakter mego pisma...?

— Ba! mógłby być podrobiony!

— Listy te są pisane na specjalnym gatunku papieru, wyrabianego do mego wyłącznego użytku.

— Można było skraść taki papier.

— A pieczątka moja?

— Może być również podrobiona.

— A moja fotografia?

— Kupiona.

— Ależ... na tej fotografii jesteśmy oboje... razem!

— Ooo, źle! wasza wysokość popełnił błąd. To bardzo niedobrze!

— Byłem oszalały pod wpływem zmysłów!

— Wasza wysokość skompromitował się poważnie.

— Byłem wówczas bardzo młody i nie byłem jeszcze panującym. Mam dziś dopiero trzydzieści lat.

— Trzeba wydostać koniecznie tą fotografię.

— Dotąd wszelkie moje usiłowania w tym kierunku były daremne.

— Czy wasza wysokość próbował pieniędzmi trafić do celu?

— Nie chce oddać tej fotografii za żadną cenę!

— Hm! trzeba ją więc wykraść!

— Już pięć razy próbowano to zrobić. Dwukrotnie włamywano się do jej mieszkania — raz przetrząśnięto wszystkie bagaże w czasie jej podróży — dwa razy wykonano nawet na nią osobisty napad — wszystko daremnie!

— Nie znaleziono żadnego śladu?

— Najmniejszego!

Holmes zaśmiał się.

— Historia ta jest sobie wcale zabawną!

— Ale dla mnie jest ona bardzo poważną! rzekł książę.

— Tak, przyznaję. Czy wiadomo chociaż, co ona z tą fotografią zamierza począć?

— Chce mnie przyprawić o nieszczęście!

— Jakim sposobem?

— Mam zamiar zawrzeć związek małżeński.

— Tak, słyszałem coś o tym.

— Z księżniczką Klotyldą, młodszą córką króla... zna pan zapewne surowe pojęcia moralności tego dworu — a księżniczka sama jest wrażliwa jak mimoza. Gdyby więc jakikolwiek cień padł na mnie — plan mój musiałby upaść.

— A Irena Adler?

— Grozi mi — chce posłać tę fotografię mej narzeczonej! I ona to uczyni, jestem przekonany. Nie zna pan jej energii! ach, jej słodka twarz Madonny bynajmniej tego nie zdradza! Ale niema takiej rzeczy, której by nie uczyniła, by przeszkodzić temu małżeństwu!

— Czy pewną jest rzeczą, że fotografia znajduje się jeszcze w jej ręku?

— Tak, najzupełniej pewną.

— Skąd o tym wie wasza wysokość?

— Przysięgła wysłać ją dopiero w dniu ogłoszenia mych zaręczyn. Uroczystość ta przypada w najbliższy poniedziałek.

— No, mamy zatem jeszcze trzy dni! rzekł Holmes spokojnie — składa się to bardzo szczęśliwie, gdyż muszę jeszcze przedtem załatwić dwie inne pilne sprawy. Wasza wysokość pozostaje tymczasem w Londynie?

— Tak. Znajdzie mnie pan w hotelu Langham pod nazwiskiem hrabiego von Kramm.

— A zatem tam prześlę mój raport waszej wysokości.

— Proszę pana o to bardzo! Może pan sobie wyobrazić w jakiem strasznym wciąż jestem wzruszeniu!

— Tak. Pozostaje więc tylko jeszcze kwestia pieniężna.

— O, proszę, daję panu carte blanche!

— Zupełnie?

— Dałbym chętnie jeden z mych zamków za tę fotografię!

— A wydatki natychmiastowe?

Książę dobył z kieszeni gruby portfel i dużą sakiewkę i położył oboje na stole.

— Tu jest trzy tysiące siedemset funtów szterlingów w złocie i banknotach.

Holmes nakreślił pokwitowanie na kartce swego notatnika, wydarł je i podał księciu.

— A adres damy? — zapytał.

— Briony Lodge, Serpentine Avenue, St. Johns Wood.

Holmes zanotował.

— Jeszcze jedno pytanie — rzekł — czy to była fotografia duża, formatu gabinetowego?

— Tak.

— Dobrze. Mam zatem zaszczyt życzyć waszej wysokości dobrej nocy!

Książę wstał i, skłoniwszy się nam, opuścił pokój.

— Dobranoc i tobie, Watsonie! — rzekł Sherlock do mnie, gdy ucichł już przed domem turkot książęcego ekwipażu — byłbym jednak bardzo rad, gdybyś jutro zaszedł do mnie o trzeciej po południu — chętnie pomówiłbym z tobą o tej sprawie.

Przyrzekłem przybyć o umówionej godzinie i poszedłem do domu.

 

II.

Nazajutrz stawiłem się na Bakerstreet punktualnie o trzeciej, ale Holmes jeszcze nie wrócił z miasta. Gospodyni jego opowiedziała mi, że wyszedł przed ósmą z domu. Zasiadłem więc przed kominkiem z usilnym postanowieniem doczekania się go. Sprawa księcia zainteresowała mnie mocno, a chociaż nie miała ona tego posępnego i strasznego charakteru, który cechował inne opisane przeze mnie awantury Sherlocka, jednak ze względu właśnie na osobistości, do których się odnosiła, była wyjątkowo zajmującą. Zawsze zresztą odczuwałem żywą przyjemność, mogąc obserwować bystrą i śmiałą logikę mego przyjaciela i mistrzowski jego sposób ujmowania każdej sytuacji. Byłem tak przyzwyczajony do powodzenia, towarzyszącego stale wszystkim jego czynom, że myśl o nieudaniu się jakiegoś jego planu nawet nie przychodziła mi do głowy.

Przed samą czwartą drzwi otwarły się i w progu stanął jakiś dosyć obdarty i niechlujny, a przy tym w miarę podpity masztalerz z rozwichrzoną czupryną, jasnymi bakenbardami i mocno zaczerwienioną gębą. Jakkolwiek znałem wybornie zdumiewający dar Holmesa zmiany swej postaci za pomocą przebrania, nie byłem jednak pewny, czy jego mam przed sobą, dopóki nie znikł, skinąwszy mi lekko głową, w drzwiach przyległej sypialni. Za pięć minut powrócił ubrany starannie i bez zarzutu i włożywszy ręce głęboko w kieszenie rzucił się na fotel, stojący przed kominkiem, ze szczerym śmiechem.

— Wybornie! — rzekł, śmiejąc się wciąż.

— Cóż takiego? — spytałem.

— Udało się doskonale! ręczę, że nie zgadniesz, czym zajmowałem się dziś i jak skończyłem mój dzień!

— Nie mam wyobrażenia. Zapewne śledziłeś Irenę Adler? obserwowałeś urządzenie jej domu i jej zwyczaje?

— Naturalnie, i zdarzyły mi się ciekawe rzeczy! Pozwól, że ci to opowiem. Opuściłem dziś rano mieszkanie w przebraniu grooma, szukającego służby. Powiadam ci, pomiędzy tą służbą stajenną panuje ogromne koleżeństwo i solidarność iście wolnomularska. Skoro tylko należysz do ich cechu, możesz dowiedzieć się wszystkiego, co zechcesz! to też bardzo prędko odszukałem mieszkanie Ireny.

Jest to dwupiętrowa willa, pieścidełko prawdziwe, z ogrodem na tyłach, przytykająca swym frontem wprost do ulicy. Na dole z prawej strony znajduje się obszerny i pięknie umeblowany pokój mieszkalny, z ogromnymi prawie do podłogi sięgającymi oknami, zamykanymi na te nasze poczciwe angielskie zasuwy, które każde dziecko potrafi otworzyć. Zresztą niema tam nic godnego uwagi, chyba to jedno, że do okna nad drzwiami można się dostać z dachu przyległego budynku dla służby. Zapuściłem się w głąb i znalazłem stajnię w uliczce, przytykającej do muru ogrodowego. Pomogłem tam masztalerzom w czyszczeniu koni, otrzymałem za to szklankę piwa i dowiedziałem się od nich o pannie Adler wszystkiego, co chciałem wiedzieć. Naturalnie, musiałem przy tym wysłuchać biografii przynajmniej jakich dziesięciu osób z sąsiedztwa, które nic a nic mnie nie obchodzą.

— No, a Irena Adler? — spytałem.

— O, ta zawróciła głowę wszystkim mężczyznom tej dzielnicy! Jest to najpiękniejsze stworzenie na świecie — co do tego cała stajnia przy Serpentine-Avenue jest jednego zdania. Żyje jednak dosyć samotnie — śpiewa od czasu do czasu na różnych koncertach, co dzień o piątej wyjeżdża na spacer, a o siódmej wraca na obiad. O innych porach rzadko wydala się z mieszkania. Przyjmuje u siebie tylko jednego mężczyznę, uderzającej piękności bruneta. Przyjeżdża on do niej raz lub dwa razy dziennie i nazywa się pan Godfroy Norton z dzielnicy Temple. Widzisz jak to dobrze mieć znajomości ze stangretami. Moi koledzy odwozili go do domu niejednokrotnie i wiedzą o nim wszystko, co potrzeba. Skoro tylko przestali gadać, zacząłem sobie spacerować w pobliżu i ułożyłem już plan kampanii.

Ten pan Norton w całej tej sprawie nie jest bez znaczenia. Jest on na nieszczęście prawnikiem. Jaki między nim a Ireną Adler istnieje stosunek i jaki on ma powód do częstych swoich odwiedzin u niej? Czy Irena jest jego klientką, przyjaciółką, czy kochanką? Oto najważniejsze pytania, jakie sobie postawiłem. Gdyby była jego klientką, oddałaby mu bez wątpienia fotografię do przechowania — gdyby była kochanką, no! mniej bym się tego obawiał! W każdym razie od odpowiedzi na te pytania zależało, czy czynić mam poszukiwania w mieszkaniu damy, czy też jej przyjaciela. Odpowiedź była trudna i cała sprawa zacinała się na tym punkcie. Lękam się, że te szczegóły znudzą cię, Watsonie, ale bez nich niepodobna zrozumieć sytuacji.

— Słucham cię z całą uwagą! — odparłem.

— Otóż biedziłem się jeszcze z tymi wątpliwościami, kiedy zaturkotała dorożka i zatrzymała, się przed domem Ireny. Wyskoczył z niej uderzająco piękny mężczyzna z orlim nosem i starannie utrzymaną brodą. Był to bez wątpienia ów gość Ireny, którego mi opisywano. Jegomości temu śpieszyło się widocznie. Kazał stangretowi czekać na siebie i wpadł w głąb domu, mijając pokojówkę, która mu drzwi otwarła, jak komuś z domowych. Bawił w willi około pół godziny. Od czasu do czasu widziałem w oknach dolnego pokoju jego postać. Biegał tam i na powrót, gestykulując gwałtownie. Ireny ani śladu widać nie było. Nareszcie ukazał się na progu widocznie bardzo wzburzony. Spojrzał na zegarek i zawołał: „Pędź co koń wyskoczy! najpierw na Regentstreet do Grossa i Hankey’a, a potem do kościoła św. Moniki, Edgeware Road! Płacę pół gwinei, jeżeli pojedziemy nie dłużej jak dwadzieścia minut!“

Stangret zaciął konia i powozik pomknął jak strzała. Namyślałem się, czy nie podążyć za nim, kiedy z małej uliczki od stajni zajechało małe lando przed drzwi willi. Stangret zapinał jeszcze guziki płaszcza, kiedy drzwi otwarły się i wyszła z nich Irena w wielkim pośpiechu. Sama otwarła sobie drzwiczki i wskoczyła do powozu. „Pół suwerena, jeżeli w 20 minut staniemy przed kościołem św. Moniki!“ — zawołała.

Widziałem ją tylko w przelocie, ale rozumiem doskonale, że mężczyźni dla niej szaleją! Swoją drogą trzeba było korzystać z okazji. Na szczęście znalazłem dorożkę i kazałem się wieźć jak najszybciej do owego kościoła. Stangret wprawdzie zmierzył mnie dość pogardliwym wzrokiem, kiedy wsiadałem, ale i ja zawołałem jak oni: pół suwerena, jeżeli za dwadzieścia minut będziemy przed kościołem św. Moniki! Było wówczas dwadzieścia pięć minut do dwunastej. Kiedy przybyłem przed kościół, zastałem tam już ekwipaże obojga moich poprzedników. Z koni buchał opar. Zapłaciwszy, wszedłem szybko do środka. Oprócz Ireny i Nortona, był tam tylko ksiądz, który mówił do nich coś z miną ogromnie zdumioną. Wszyscy troje stali przed ołtarzem. Powlokłem się boczną nawą ku temu ołtarzowi z miną próżniaka, który wstąpił do kościoła, nie wiedząc, co z czasem zrobić. Ku memu wielkiemu zdziwieniu wszyscy troje zwrócili na mnie oczy i Godfroy Norton żwawo ku mnie podszedł.

— Dzięki Bogu! — zawołał — może zechce nam pan wyświadczyć bardzo ważną usługę? proszę za mną! ale prędko, prędko!

— Cóż to ma być? — zapytałem z głupia frant.

— Chodź pan, na miłość boską! — mamy tylko jeszcze trzy minuty czasu! — jeżeli miną, nim załatwimy tę sprawę, wszystko przepadnie!

I powlókł mnie do ołtarza. Zaledwie tam stanąłem zdumiony, nie pojmując jeszcze, co się tu dzieje, posłyszałem jakieś pytania, na które dawałem odpowiedzi, powtarzając, to co mi podszepnięto do ucha. Przyświadczałem czemuś, o czym nie miałem żadnego pojęcia! Krótko mówiąc, byłem świadkiem ślubu Ireny Adler, panny, z Godfroy’em Norton’em, kawalerem. W okamgnieniu cała ceremonia była dokonaną i z prawej strony dziękował mi jakiś pan a z lewej — jakaś dama. Powiadam ci, w życiu nie byłem jeszcze nigdy w tak głupim położeniu i na samo wspomnienie śmiać mi się chce jeszcze! Coś z tym ślubem musiało naturalnie być w nieporządku — a ksiądz widocznie nie chciał go udzielić bez świadka. Gdybym się tam był nie znalazł tak w samą porę, to pan oblubieniec musiałby sobie sprowadzać świadka z ulicy. Piękna oblubienica podarowała mi suwerena, którego każę sobie przyczepić do dewizki na pamiątkę tego zdarzenia!

— Ależ to zwrot zupełnie nieoczekiwany! — rzekłem — cóż teraz będzie?

— Tak. Moje zamiary zdawały się też być w poważnym niebezpieczeństwie. Nowożeńcy mieli taką minę, jak gdyby chcieli natychmiast puścić się w podróż poślubną, musiałem więc zacząć od razu energicznie działać. Ale na progu kościoła rozstali się. On pojechał do Temple, ona do swojej willi. „O piątej jadę, jak zwykle, do parku!“ zawołała do niego, odjeżdżając. Więcej nic już nie słyszałem. No i pojechali, a ja poszedłem już dalej, by poświęcić się swoim interesom.

— Mianowicie?

— Zjeść kawałek rostbefu na zimno i wypić szklankę piwa! — rzekł dzwoniąc — od rana nie miałem czasu pomyśleć o jedzeniu a wieczorem będę miał prawdopodobnie dużo do roboty! Chcę cię zresztą prosić o pomoc, doktorze!

— Z przyjemnością!

— Nie będziesz się przecież bał wykroczyć przeciwko literze prawa?

— Nic a nic.

— I nie będziesz się obawiał, gdyby cię zamknięto w kozie w danym wypadku?

— Dla dobra sprawy, bynajmniej.

— O, sprawa jest zupełnie dobrą!

— A zatem rozporządzaj mną, proszę!

— Wiedziałem, że mogę liczyć na ciebie!

— Cóż zamyślasz?

— Opowiem ci skoro tylko moja gospodyni przyniesie mi jedzenie! Wybacz mój drogi — mówił, zabierając się do spóźnionego śniadania — ale muszę jednocześnie jeść i mówić, zostaje mi bowiem bardzo mało czasu. Za dwie godziny musimy już być na placu naszego działania, bo panna, a raczej już pani Irena o siódmej wraca z przejażdżki. Więc jeżeli chcemy ją zastać, musimy jechać do Briony-Lodge.

— A potem?

— Pozostaw to już mnie. Wszystko już obmyśliłem i przygotowałem. Muszę jednak przy jedynym obstawać — przy tym mianowicie, żebyś ty czynnie nie mieszał się do niczego pod żadnym pozorem. Rozumiesz?

— Więc mam być neutralnym?

— Najzupełniej. Prawdopodobnie przyjdzie do różnych zawikłań, ale nie kłopocz się o to. Skoro już dostanę się do wnętrza domu — co jest najważniejszą rzeczą — to już wszelkie awantury ustaną. W cztery do pięciu minut potem okno dolnego pokoju zostanie otwarte. Otóż ty musisz być w pobliżu tego okna w tej chwili.

— Rozumiem.

— Powinieneś mnie dojrzeć z ulicy w pokoju i nie powinieneś już spuszczać mnie z oka.

— Rozumiem.

— Skoro tylko podniosę rękę do góry, wrzucisz do pokoju przedmiot, który ci dam i równocześnie zaczniesz krzyczeć: gore! Czy pojmujesz to wszystko.

— Zupełnie dokładnie.

— Niema w tym nic niebezpiecznego —, rzekł, wydobywając z kieszeni długą kiszkę w formie cygara — jest to zwykła rakieta, taka, jakiej używają robotnicy w kopalniach ołowiu, opatrzona na obu końcach automatycznymi zapalniczkami, które powodują wybuch. Twój okrzyk alarmowy na ulicy rozejdzie się prędko. Pójdziesz wówczas w dół ulicą, a za dziesięć minut ja cię już dopędzę. Spodziewam się, że wyjaśniłem ci wszystko zrozumiale?

— Mam zachować się neutralnie na ulicy, zbliżyć się do okna, dojrzeć ciebie w pokoju i nie spuszczać cię z oka, wrzucić tam na twój znak tę rakietę, krzyczeć „gore!“ a potem czekać na cię na rogu ulicy?

— Tak, to wszystko!

— Możesz więc na mnie najzupełniej liczyć!

— Dobrze. Zatem czas, bym i ja przygotował się do swej roli!

Udał się do swego sypialnego pokoju i za chwilę wyszedł przebrany za miłego i dostatnio odzianego księdza sekty metodystów. Jego szeroki, czarny kapelusz, obszerne spodnie, siwa peruka, miły łagodny uśmiech i właściwy metodystom wyraz życzliwej, dobrodusznej ciekawości — składały się na wyborną całość. Holmes zmienił jednak nie tylko ubranie. Przekształcił swoje rysy i sposób obejścia do niepoznania.

Brakowało jeszcze dziesięć minut do siódmej, kiedy byliśmy już na Serpentine-Avenue. Zmierzchało się już i zapalano właśnie latarnie. Zaczęliśmy przechadzać się przed willą tam i na powrót, czekając na przybycie jej właścicielki. Dom miał wygląd zupełnie odpowiadający wyobrażeniu, jakie sobie utworzyłem o nim z opowieści Holmes’a, tylko miejscowość była ludniejszą niż myślałem. Wydawało mi się nawet, że jest ona zbyt ożywioną jak na taką małą uliczkę. Na jednym rogu gawędziła jakaś gromadka próżniaków, wprost willi szlifierz ostrzył noże na przewoźnym swym przyrządzie, dalej paru żołnierzy romansowało z jakąś służącą. Kilku młodych eleganckich ludzi, paląc cygara, spacerowało po chodnikach.

— Widzisz, mój kochany — rzekł Holmes — ten dzisiejszy ślub skomplikował nieco sprawę. Fotografia jest teraz obosiecznym mieczem. Nie sądzę, aby pani Irenie zależało teraz tak bardzo na pokazaniu jej panu Norton’owi, a przynajmniej zależy jej na tym akurat tyle, ile księciu na tym, by tę fotografię mogła podziwiać księżniczka Klotylda. Cała rzecz tylko w tym — gdzie ona ją ukrywa?

— A właśnie!

— Jest rzeczą bardzo nieprawdopodobną, by miała ją zawsze przy sobie nosić. Fotografia gabinetowego formatu jest stanowczo za dużą, aby ją można było ukryć z łatwością w sukni kobiecej. Dlatego myślę, że nie nosi jej ona przy sobie.

— Więc gdzież może tkwić ta fotografia?

— Może u jej bankiera, albo u jej adwokata. Obydwie te ewentualności są niezupełnie wykluczone, ale nieprawdopodobne. Bo dlaczegóż miałaby tę fotografię oddawać komuś obcemu do schowania? Na siebie samą mogła liczyć, ale trudno obrachować, czy jaki człowiek interesu, postronny w dodatku, mógłby się oprzeć wpływowi księcia, jakiemuś może cichemu naciskowi politycznemu? A zresztą książę mówił, że w najbliższych paru dniach ma ona potrzebować tej fotografii, musi ją więc mieć pod ręką teraz. Dlatego sądzę, że musi ona być ukryta gdzieś w jej mieszkaniu.

— Ależ tam włamano się już przecież dwukrotnie! szukano...

— Ba! Nie umieli po prostu szukać!

— A jakże ty ją chcesz znaleźć?

— Nie będę jej wcale szukał!

— Jak to?

— Ona sama musi mi ją pokazać!

— Tego z pewnością nie będzie chciała uczynić!

— To też nie dam jej wcale wolności wyboru. Słyszysz powóz? jedzie! no, trzymajże się ściśle mojej instrukcji.

Ukazały się światła latarni powozowych i małe eleganckie lando zajechało przed willę. Zaledwie powóz stanął, jeden z włóczących się dookoła gamoniów przyskoczył, by otworzyć drzwiczki i dostać za to napiwek. Ale drugi miał ten sam zamiar i obaj wpadli na siebie. Wszczęła się kłótnia głośna. Obydwaj stojący opodal żołnierze zaraz się do niej wmieszali, stojąc po stronie pierwszego, a szlifierz z przeciwka też do niej przystąpił, broniąc drugiego. Przyszło do starcia a wysiadająca z powozu młoda dama stanęła niespodzianie wśród gromadki ludzi, nacierającej na siebie z podniesionymi pięściami i kijami. Holmes rzucił się jej na pomoc, ale zaledwie wpadł między zapaśników, przewrócił się na ziemię z twarzą oblaną krwią od silnego ciosu. Na ten widok bijący się drapnęli na wszystkie strony i tylko paru przyzwoicie ubranych przypatrujących się tej scenie widzów pośpieszyło damie i jej zranionemu obrońcy z pomocą. Irena Adler skoczyła na stopnie podjazdu willi i obróciła się niezdecydowana ku ulicy, przy czym dojrzałem w świetle latarni jej cudowną istotnie i wytworną postać.

— Czy ten biedny pan jest ciężko zraniony? — spytała.

— On nie żyje! — zawołało parę głosów.

— Nie, nie! jeszcze oddycha! — rzekł jeden z nich — ale sądzę, że będzie po nim, zanim go do szpitala dostawić będzie można.

— Mój Boże! taki dobry człowiek! — rzekła jakaś kobieta — gdyby się nie był wmieszał w tę sprawę, byliby tej pani zdarli łańcuch i zegarek! To znane rzezimieszki! O, jeszcze się rusza!

— Ależ tu go przecież nie można tak zostawić! — zawołał ktoś — czy nie pozwoli pani, byśmy go wnieśli do domu? Niechże chociaż umrze nie na ulicy!

— Naturalnie, umieśćcie go panowie — na dole w pokoju jest wygodna sofa — proszę za mną! — rzekła Irena.

Z wolna i ostrożnie wniesiono Holmes’a do wnętrza domu i złożono na sofie w eleganckim pokoju na dole. Patrząc przez wielkie okno, obserwowałem uważnie to wszystko, tym łatwiej że zapalono w pokoju światła, a przez pośpiech zapomniano zapuścić w oknach zasłony.

Zadawałem sobie pytanie, czy jego fałszywe położenie i ta dziwna gra nie przyczynia mu teraz jakich wyrzutów sumienia. Co do mnie, uczuwałem pewien wstyd, myśląc, że knujemy podstęp przeciwko tej młodej czarującej kobiecie, co opiekowała się Sherlockiem z taką troskliwością.

Ale pomyślałem, że cofać się teraz już za późno i wydobyłem z kieszeni rakietę. Uspokoiła mnie myśl, że przecież jej się nic złego nie stanie i że przeszkodzimy jej tylko w wyrządzeniu zła innej osobie.

Tymczasem Holmes się podniósł i uczynił taki ruch, jakby mu ciężko było oddychać.

Służąca, stojąca obok niego, pośpieszyła otworzyć okno. W tej samej chwili dostrzegłem, że podnosi rękę i cisnąłem swoją rakietę do pokoju, krzycząc co siły „gore! ratujcie!“

Krzyk mój powtórzyły w ulicy natychmiast jakieś obce głosy i mnóstwo ludzi zaczęło się zbiegać. Ogromne kłęby dymu buchnęły tymczasem z otwartego okna pokoju. Widziałem w tym gwarze sylwetki ludzi, biegających tu i ówdzie z krzykiem, i usłyszałem w tym dymie i hałasie głos Holmesa, zapewniający, że alarm był fałszywy.

Przecisnąłem się więc przez zbity tłum i poszedłem do rogu ulicy. Nie upłynęło jeszcze pięciu minut, gdy zjawił się przy mnie Holmes i w milczeniu ujął moje ramię. Skierowaliśmy się ku domowi. Przez parę minut szliśmy, nie mówiąc ani słowa. Czekałem aż Holmes zacznie. Nareszcie skręciliśmy w spokojną już ulicę Edgeware Road.

— Doskonale wywiązałeś się z zadania, doktorze! rzekł wreszcie — niepodobna było lepiej tego zrobić. No, teraz już wszystko w porządku.

— Masz więc fotografię?

— Jeszcze nie, ale wiem gdzie ona jest schowana!

— Jakżeś to wypenetrował?

— Ona sama pokazała mi kryjówkę — mówiłem ci przecież, że tak będzie!

— Nic nie rozumiem.

— Nie chcę robić tajemnicy żadnej! — rzekł śmiejąc się — cała historia jest bardzo prosta. Zgadujesz zapewne, że całe to zbiegowisko na ulicy było urządzone umyślnie. Wszyscy ci ludzie zostali specjalnie zaangażowani na dzisiejszy wieczór.

— Tak też i myślałem!

— Skoro się rozpoczęła awantura, miałem w ręce trochę wilgotnej, czerwonej farby. Padając, umazałem sobie twarz i wyglądałem naturalnie strasznie. To stara sztuczka.

— Tego domyśliłem się także.

— Wniesiono mnie do domu. Temu nie mogła przeszkodzić. I właśnie złożono mnie w tym pokoju, o który mi chodziło. Pokój ten przytyka do jej sypialni, nic zatem nie mogło ujść mojej uwagi. Kiedy mnie złożono na sofie, udałem, że przychodzę do siebie, tylko duszno mi bardzo. Otwarto więc okno, a wtedy przyszła kolej na ciebie.

— Cóż ci to mogło pomóc?

— O, bardzo wiele. Każda kobieta rzuci się ratować najdroższy swój skarb, skoro tylko usłyszy, że dom jej płonie. Jest to odruch zupełnie naturalny i nieraz już zużytkowałem go na swą korzyść. Kobieta zamężna, matka, ratuje najpierw dziecko, kobieta niezamężna swoje klejnoty. Otóż sądziłem zupełnie słusznie, że dla naszej damy najdroższym skarbem jest wiadoma fotografia. Dałaby wszystko, żeby ją ocalić z płomieni. Alarm pożarny wypadł znakomicie. Dym i dzikie wrzaski pokonałyby najsilniejsze nerwy. Ona też reagowała od razu. Fotografia znajduje się w małej ściennej niszy, krytej fałszywą ścianą, tuż nad dzwonkiem. Pani Irena rzuciła się tam od razu i przekonałem się nawet, spojrzawszy szybko z boku, że wydobyła stamtąd fotografię. Kiedy zawołałem, że to fałszywy alarm, schowała ją szybko na powrót, obejrzała wraz ze mną rakietę i poszła do sypialni. Potem już jej nie widziałem. Złożywszy stokrotne podziękowania za okazaną mi troskliwość, wyniosłem się czym prędzej. Wahałem się, czy nie chwycić fotografii, ale do pokoju wszedł stangret i nie spuszczał mnie z oka. Uznałem więc za stosowne odłożyć to na później, skoro jakaś drobnostka mogłaby wszystko zepsuć.

— I co teraz? — zapytałem.

— Cóż, teraz to już doprawdy niema prawie co robić. Jutro złożę tej pani w towarzystwie księcia wizytę. Jeżeli masz ochotę, możesz nam towarzyszyć. Będziemy przyjęci na dole i pewnie pani Irena każe na siebie czekać. Wątpię tylko, czy kiedy wyjdzie, zastanie nas jeszcze, również jak i fotografię. Może książę będzie miał specjalną satysfakcję, mogąc ją własnoręcznie odebrać.

— Kiedyż ta wizyta nastąpi?

— Jutro o ósmej z rana. O tej porze dama jeszcze jest w łóżku i będziemy mieli wolne ręce. Naturalnie musimy być punktualni, bo nie wiadomo, czy małżeństwo nie wprowadziło jakich zmian w sposobie jej życia i zwyczajach. Natychmiast też uprzedzę księcia.

Podczas rozmowy dotarliśmy do drzwi mieszkania naszego na Bakerstreet. Sherlock szukał właśnie klucza w kieszeni, kiedy jakiś przechodzień zawołał, mijając go: „dobranoc panu, panie Holmes!“. Na chodnikach było o tej porze dosyć dużo ludzi, a życzenie to zdawało się pochodzić od jakiegoś młodego człowieka, owiniętego w fałdzisty płaszcz, który szybko podążył naprzód.

— Gdzieś już słyszałem ten głos! rzekł Holmes, patrząc w słabo oświetloną ulicę. — Kto to mógł być u diabła?!

 

III.

Spałem tej nocy przy Bakerstreet u Holmes’a i właśnie piliśmy ranną kawę, kiedy zjawił się książę. Wpadł jak wicher.

— Ma ją pan rzeczywiście? zapytał, chwytając Sherlocka za ramiona.

— Dotąd jeszcze nie.

— Ale ma pan nadzieję?

— Mam.

— W takim razie chodźmy, proszę. Drżę z niecierpliwości!

— Musimy najpierw posłać po powóz.

— Mój Brougliam czeka przed domem.

— Tym lepiej.

Wsiedliśmy i pojechali szybko do Briony Lodge.

— Irena Adler wyszła za mąż — zauważył Holmes.

— Wyszła za mąż?! Kiedy?

— Wczoraj.

— I za kogóż?

— Za adwokata angielskiego, nazwiskiem Norton.

— Rzeczywiście? No kochać go w żadnym razie nie będzie!

— A jednak byłoby to do życzenia w interesie waszej wysokości.

— Z jakiego powodu?

— Bo to uchroniłoby waszą wysokość od wszelkiej przykrości w przyszłości. Jeżeli Irena kocha męża, to nie kocha już waszej wysokości, a jeżeli nie kocha, to nie widzę powodu, dla którego miałaby plany waszej wysokości na przyszłość krzyżować?

— Rozumuje pan bardzo słusznie; a jednak — ach, chciałbym doprawdy bardzo, aby ta kobieta była mi równą pod względem urodzenia — coby to z niej była za księżna! książę utonął w myślach i milczeliśmy aż do chwili przybycia na miejsce.

Gdy powóz stanął przed Briony-Lodge, drzwi willi były szeroko otwarte, a na progu stała jakaś starsza dama, przypatrując się z nadmiernym uśmiechem jak wysiadaliśmy.

— Pan Sherlock Holmes, nieprawdaż? zapytała mego przyjaciela.

Spojrzał na nią zdziwiony niepomiernie.

— Tak jest — odrzekł — jestem Sherlock Holmes!

— Moja pani zapowiedziała mi prawdopodobne przybycie pańskie — rzekła gospodyni — odjechała wraz z mężem pociągiem, który odchodzi o 5 minut 15 z Charing-Cross na kontynent.

— Co? zawołał Sherlock blady jak ściana, czy pani chce przez to powiedzieć, że pani Norton opuściła Anglię?

— Tak; na zawsze...

— A papiery?! zawołał książę — a więc wszystko stracone!

— Musimy się przekonać! — rzekł Holmes. Odsunął na bok gospodynię i wszedł do domu. Książę i ja pośpieszyliśmy za nim. Meble w pokojach były poprzestawiane w nieładzie — szafy otwarte i próżne. Holmes poskoczył do ściany, gdzie był dzwonek, pocisnął tam ukrytą sprężynkę i otwarł tajną skrytkę, z której wydobył dużą fotografię i list. Fotografia przedstawiała Irenę Adler w stroju balowym, list adresowany był do Sherlocka Holmesa. Przyjaciel mój rozerwał kopertę i zaczęliśmy czytać go wszyscy trzej naraz.

Był on napisany o północy i brzmiał jak następuje:

 

Kochany Panie Holmes!

Odegrał pan zdumiewająco swą rolę i udało się panu pozyskać zupełne moje zaufanie. Aż do chwili alarmu pożarnego nic nie podejrzewałam, ale potem dostrzegłam, że się zdradziłam i poczęłam rozmyślać. Parę miesięcy temu już mnie ostrzegano przed panem i twierdzono, że pan jeden mógł sprawę księcia ze mną na jego korzyść rozstrzygnąć. Wtedy dowiedziałam się o adresie pana. Początkowo wstyd mnie było podejrzewać takiego zacnego staruszka kapłana, ale pan wie, ja też byłam aktorką i rozumiem się na dobrej masce. Nawet niejednokrotnie używałam przebrań z amatorstwa. Posłałam więc mego stangreta Johna do pokoju, a sama szybko przebrałam się w jeden z mych kostiumów. Zdążyłam na czas, by śledzić pana od wyjścia z mego domu aż do chwili kiedy stanąłeś przed swym mieszkaniem i wtedy to życzyłam panu dobrej nocy, po czym pośpieszyłam do mego męża. Obydwoje uznaliśmy, że lepiej będzie nie mierzyć się z panem i ustępujemy przed takim groźnym przeciwnikiem. Dlatego zastanie pan jutro gniazdko — próżne. Co do fotografii — może pański klient być zupełnie spokojny.

 

Kocham i jestem kochana przez człowieka o wiele szlachetniejszego od niego. Książę może robić co zechce, mimo, że ciężko względem mnie zawinił, nie stanę mu więcej na drodze. Fotografię zachowam jednak na pamiątkę i dla obrony przed ewentualną przyszłą napaścią. Zostawiam dla księcia inną, która będzie mu może droższą, i pozostaję z wysokim szacunkiem

szczerą pańską przyjaciółką

Ireną z Adlerów Norton.

 

— Co to za kobieta! Co za kobieta! zawołał książę skoro skończyliśmy czytać — czy nie mówiłem panu jak ona prędko i energicznie działa? Czy nie byłaby z niej doskonała księżna? przecież to nieoszacowana szkoda, że nie stoi ona na równym mnie stopniu?

— Sądząc z tego, jak postępuje, zdaje się, że istnieje zasadnicza różnica między nią a waszą wysokością — rzekł Holmes chłodno — żałuję tylko, że nie doprowadziłem tej sprawy do innego, lepszego rozwiązania!

— Ależ przeciwnie kochany panie! zawołał żywo książę — nie mogłem życzyć sobie lepszego! Jej słowo jest święte. Fotografia jest teraz tak jakby ją w ogień wrzucono!

— Bardzo rad jestem, że wasza wysokość zadowolony!

— Jestem pańskim dłużnikiem. Proszę, powiedz mi pan, jak mógłbym się panu wywdzięczyć? może ten pierścień — to mówiąc, zdjął z palca przepyszny szmaragd i podał go Holmesowi.

— Wasza wysokość posiada coś bez porównania droższego! rzekł tenże.

— Proszę, zechciej pan wymienić?

— Tę fotografię.

Książę spojrzał nań ze zdumieniem.

— Fotografia Ireny? ależ, jeżeli tylko panu na niej zależy... proszę!

— Dziękuję waszej wysokości. Sprawę uważam zatem za załatwioną. Nic więcej uczynić tu nie można. Mam zaszczyt pożegnać waszą wysokość!

To mówiąc, skłonił się sztywno i odszedł, nie zauważywszy wyciągniętej ku sobie do uścisku książęcej dłoni.

W ten sposób skandal, grożący księstwu O*** i historii europejskiej (!), został uchylony, a spryt i taktowna zręczność jednej kobiety pokrzyżowała najstaranniejsze i najgłębsze plany Holmesa.

Zwykle mawiał on o kobietach z lekkimi drwinami, ale od tego czasu nie słyszałem już nigdy z ust jego o żadnej kobiecie drwiny.

 

 

---

Tajemnicze morderstwo nad jeziorem.

Siedziałem pewnego dnia przy śniadaniu z żoną, gdy służąca przyniosła mi depeszę. Telegrafował do mnie Sherlock Holmes w te słowa:

 

Czy masz dwa dni czasu? Wezwano mnie telegraficznie do wschodniej Anglii w sprawie morderstwa dolina Boscombe. Cieszyłbym się, jadąc z tobą. Okolica i powietrze przepyszne. Odjazd: Paddington 11. 11. 15.

Holmes.

 

— No i jakże kochany mężu, pojedziesz? spytała mnie żona.

— Sam nie wiem.... rzekłem — mam teraz dosyć dużo chorych....

— Ach, Anstruther cię zastąpi! W ostatnich czasach wyglądasz trochę przemęczony pracą — dwudniowy wypoczynek dobrze ci zrobi, a zresztą wiem, że interesujesz się zawsze bardzo żywo działalnością Holmesa.

— Naturalnie! przecież to dzięki jednej z jego przygód ciebie właśnie poznałem! Ale jeżeli istotnie mam jechać, to muszę się pośpieszyć — zostaje mi tylko pół godziny czasu!

Moja służba obozowa w Afganistanie miała tę wielką korzyść, że uczyniła ze mnie człowieka zawsze gotowego do jakiejkolwiek podróży. Bagaże moje były zawsze w pogotowiu, nie potrzebowałem więc wiele czasu na przygotowania i wkrótce już siedziałem w dorożce, jadąc na dworzec kolejowy w Paddington.

Zaraz na wstępie dostrzegłem tam Holmes’a; przechadzał się w długim podróżnym płaszczu popielatym i czapeczce sukiennej, a długa jego koścista postać wydawała się jeszcze wyższa niż zwykle w tym stroju.

— To doprawdy bardzo z twej strony ładnie, że przybyłeś na moje wezwanie, kochany Watsonie! — rzekł — dla mnie jest to istotnie wielką pomocą mieć towarzysza, na którego całkowicie mogę liczyć, miejscowa pomoc bywa zwykle bez wartości lub stronnicza. Zechciej proszę zająć dwa rogowe miejsca w przedziale, a ja zaraz kupię bilety.

W wagonie byliśmy zupełnie sami. Holmes przyniósł ze sobą cały stos przeróżnych gazet i papierów, które pilnie przeglądał. Aż do przybycia na stację Reading czytał, robił notatki i rozmyślał. Naraz wstał, zebrał wszystką tę bibułę w jeden pakiet i wrzucił go w siatkę na rzeczy nad ławką.

— Słyszałeś już co o tym wypadku? zapytał.

— Nic a nic; nie czytałem gazet w ostatnich paru dniach.

— Londyńska prasa daje o tym niedokładne sprawozdania. Właśnie przeglądałem ostatnie numery gazet, by zorientować się w szczegółach. Zdaje mi się, że jest to jeden z owych w gruncie rzeczy bardzo prostych wypadków, które jednak właśnie bardzo trudno bywa rozwiązać.

— To, co mówisz, brzmi trochę dziwnie.

— A jednak tkwi w tym głęboka prawda. Im prostsza, im mniej skomplikowana jest jakaś zbrodnia, tym trudniej ją rozwikłać. W tym wypadku obciąża oskarżenie, bardzo nawet silnie, syna zamordowanego!

— A zatem rozchodzi się o jakieś morderstwo?

— Takie są przypuszczenia przynajmniej — ale ja nic nie sądzę póki sprawie nie przyjrzę się z bliska. Chcę ci właśnie streścić przebieg sprawy o ile z tych sprawozdań wyrozumieć go mogę.

Dolina Boscombe jest to okrąg wiejski niedaleko od Ross w hrabstwie Hereford. Największym właścicielem ziemskim jest tam niejaki pan John Turner, który wzbogacił się niegdyś w Australii i przed laty powrócił do ojczyzny. Jeden z jego majątków, nazwiskiem Hatherley, jest wydzierżawiony niejakiemu panu Karolowi Mac-Carthy, także byłemu emigrantowi australijskiemu. Obaj ci ludzie poznali się niegdyś w koloniach i dlatego osiedlili się w ojczyźnie blisko siebie. Turner był widocznie bogatszym ale nie powstrzymało go to, skoro Mac-Carthy został jego dzierżawcą, od utrzymywania z nim stosunków towarzyskich na równej zupełnie stopie. Mac-Carthy miał syna osiemnastoletniego, a Turner córkę w tym samym wieku. Obydwaj byli wdowcami.

Zdaje się, że unikali obydwaj stosunków towarzyskich z innymi w sąsiedztwie zamieszkałymi rodzinami i żyli dość odosobnieni, jakkolwiek Mac-Carthy, ojciec i syn, lubili bardzo sport i bywali często na meetingach wyścigowych w okolicy.

Mac-Carthy trzymał dwoje służby — kucharkę i lokaja — w domu zaś Turnera było służby dużo więcej, jakieś z pół tuzina, przypuszczam. To jest mniej więcej wszystko, co wywnioskowałem o tych dwóch rodzinach z gazet. A teraz przejdźmy do faktów, związanych ze zbrodnią.

Dnia 3 czerwca — zatem było to w przeszły poniedziałek — opuścił Mac-Carthy swój dom w Hatherley około 3-ciej po południu i poszedł do jeziora Boscombe, niewielkiego zbiornika pozostałego przez nagłe rozszerzenie się strumienia w dolinie.

Z rana tego dnia był ze służącym w Ross i powiedział doń, że musi się śpieszyć z powrotem, bo na godzinę trzecią umówił się z kimś w bardzo ważnej sprawie. Od chwili, kiedy wyszedł z domu, nikt go więcej żywym nie widział.

Dom mieszkalny w Hatherley leży o ćwierć mili od jeziorka i dwie osoby widziały pana Mac-Carthy, idącego w tamtą stronę: jakaś stara kobieta, której nazwiska nie wymieniono i strażnik leśny pana Turnera, niejaki William Crowder. Świadkowie ci zeznali, że Mac-Carthy szedł sam. Strażnik Crowder dodał nadto, że w krótką chwilę po spotkaniu pana Mac-Carthy spotkał także jego syna, Johna Mac-Carthy, idącego w tym samym kierunku co ojciec, ze strzelbą na ramieniu. Twierdzi on, że było jeszcze widać z pewnością na drodze ojca, gdy ukazał się w ślad za nim idący syn.

Crowder nie myślał już o tym wcale aż do wieczora, kiedy usłyszał o zbrodni.

Widziano także jeszcze później obu panów Mac-Carthy, już po ich spotkaniu z Crowderem. Jeziorko Boscombe jest dookoła otoczone gęstym lasem; tylko na brzegach rośnie trzcina i sitowie. Córka dozorcy z Boscombe, Patience Moran, była właśnie w tym lesie, gdzie zbierała kwiaty. Otóż twierdzi ona, że widziała obu panów Mac-Carthy tuż nad jeziorkiem jakoby gwałtownie sprzeczających się; słyszała jak ojciec łajał syna bardzo ostrymi wyrazami i widziała nawet jak syn podniósł rękę, jak gdyby chciał ojca uderzyć. Dziewczyna, przestraszona tą gwałtowną kłótnią, pobiegła do domu i opowiedziała matce, co widziała nad jeziorkiem, dodając, iż lęka się czy panowie Mac-Carthy od gwałtownych słów nie przeszli do czynów. Ledwo to powiedziała, zjawił się biegnąc młody Mac-Carthy. Zawołał on na dozorcę, prosząc go o pomoc i mówiąc, że znalazł ojca swego nieżywego w lesie. Był ogromnie wzburzony, nie miał ani kapelusza ani strzelby, a na jego prawej ręce i na prawym rękawie były widoczne ślady krwi. Ludzie pośpieszyli za młodzieńcem do lasu i znaleźli zwłoki ojca jego rozciągnięte na trawie tuż nad brzegiem jeziora. Trup miał czaszkę rozbitą kilku ciosami jakiegoś tępego narzędzia. Narzędziem tym mogła być kolba strzelby, która też leżała o parę kroków od zwłok porzucona w trawie.

W takich okolicznościach zaaresztowano zaraz młodego Mac-Carthy. Oskarżenie oparte na pierwiastkowym śledztwie, dokonanym we wtorek, zarzuca mu „zabójstwo z premedytacją”, został więc we środę wydany prokuratorii w Ross, która też sprawę tę wytoczy na najbliższej sesji sądu przysięgłych tej miejscowości. Oto jest treściwy przebieg sprawy, tak jak on przedstawił się sędziemu śledczemu i policji.

— Rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić zbiegu poszlak — rzekłem — który by silniej i dokładniej przeciwko oskarżonemu świadczył.

— Takie dowody i poszlaki bywają jednak nieraz bardzo wątpliwej wartości — rzekł Holmes z namysłem — zdaje się często, że dowodzą czegoś w sposób niezbity, tymczasem zmieni się tylko drobnostka, punkt wyjścia obserwacji np., i wnet z tą samą siłą obrócą się w innym kierunku. W tym wypadku istotnie wszelkie okoliczności zwracają się bardzo stanowczo przeciwko temu młodzieńcowi i możliwe jest, że to on popełnił tę zbrodnię.

Nie wszyscy jednak są tego zdania w sąsiedztwie; i tak, panna Turner, córka właściciela majątku, wierzy w jego niewinność; prosiła ona Lestrade’a, którego znasz z innych spraw, aby go bronił. Lestrade’owi sprawa wydała się zagadkową i powierzył ją mnie. Oto powód, dla którego dwóch statecznych jak my ludzi jedzie w tej chwili kurierem na wschód, zamiast spokojnie w domu trawić teraz śniadanie.

— Obawiam się, że nie wiele wskórasz w tej sprawie — rzekłem — wszystkie poszlaki są bardzo wyraźne!

— Nic tak właśnie nie łudzi jak te „wyraźne poszlaki”! Odpowiedział mi, śmiejąc się. A zresztą może dopisze nam szczęście i odkryjemy inne, których pan Lestrade nie dostrzegł. Nie mam zamiaru chełpić się, jak wiesz, ale śmiało twierdzę, że w tym wypadku system jego albo się potwierdzi, albo zupełnie upadnie dzięki użyciu przeze mnie środków, których on stosować nie umie i których nawet nie pojmuje zgoła. Weźmy pierwszy lepszy przykład: ja wiem, patrząc na ciebie że okno w twoim sypialnym pokoju jest po prawej stronie, a jednak wątpię, czy pan Lestrade zauważyłby ten niezbity szczegół.

— Jakimże sposobem — — — ?

— Mój drogi przyjacielu, widzisz, znam cię dobrze — znam wybornie twoją wojskową punktualność! Golisz się codziennie, a w tej porze roku czynisz to jeszcze przy świetle dziennym. Ale broda twoja jest nierówno ogolona i ślady włosów są wyraźniejsze ku lewej stronie twarzy, nawet zupełnie wyraźne za linią zaokrąglenia podbródka — przecież jasno dowodzi, że lewa strona jest mniej oświetloną niż prawa przy goleniu. Wiem, że taki człowiek jak ty nie zadowoliłby się takim rezultatem golenia, gdyby równomierne światło pozwoliło mu go zobaczyć. Wymieniłem tę drobnostkę tylko jako mały przykład obserwacji dokładnej i ścisłego wnioskowania. Na tym właśnie polega mój zawód i może być, że w sprawie, do której mnie wezwano, przyniesie to jaki pożytek. W śledztwie pierwiastkowym potrącono o pewne punkty, które warte są bliższego zapatrzenia.

— Cóż takiego?

— Jak się zdaje, nie zaaresztowano młodego Mac-Carthy zaraz na miejscu lecz dopiero po jego powrocie do dworu w Hatherley. Skoro mu to oznajmiono, odpowiedział że go to wcale nie dziwi, że się tego spodziewał. Ta uwaga musiała naturalnie w umyśle sędziego śledczego usunąć wszelką wątpliwość co do osoby sprawcy.

— No, przecież było to wyraźne zeznanie!

— Nie, bo towarzyszyły mu równocześnie zapewnienia niewinności!

— W każdym razie przyznasz, że takie zakończenie całego szeregu obciążających okoliczności było bardzo podejrzanym!

— Wprost przeciwnie, Watsonie; na razie widzę w tym właśnie jedyny jasny punkt w całej tej ciemnej i zagadkowej sprawie. Jeżeli młody Mac-Carthy jest niewinny, to jednak musiałby być koronnym głupcem, by nie spostrzec jak wszystko przeciwko niemu się zwraca. Otóż gdyby przy zaaresztowaniu okazał był zdumienie lub oburzenie, byłoby mi się to właśnie wydało bardzo podejrzanym, bo te właśnie uczucia w wypadku jego winy byłyby nienaturalne, ale udawanie ich wydaje się w takim razie przestępcom najmądrzejszą rzeczą. Otwarta szczerość tego młodego chłopca dowodzi zaś albo jego istotnej niewinności, albo wielkiego zepsucia i panowania nad sobą. Co się zaś tyczy jego oświadczenia, że się tego tj. zaaresztowania spodziewał, to i to nie jest wcale tak nienaturalne jak myślisz, mój przyjacielu. Bo zważ tylko, że stał wobec martwego ciała swego ojca, względem którego w tym samym dniu do tego stopnia zapomniał o obowiązku synowskiej miłości, że aż podniósł nań rękę, jak to zeznała owa młoda dziewczyna. Żal i wyrzuty sumienia dźwięczą mi w tych jego słowach i sądzę, że dowodzą one raczej jego niewinności niż zbrodni.

Potrząsnąłem głową z powątpiewaniem.

— Niejednego na podstawie mniejszych dowodów doskonale już powieszono! rzekłem.

— Właśnie! i dodaj że powieszono już doskonale niejednego niewinnego!

— Cóż ten młody człowiek mówi o tej sprawie?

— Ach, obawiam się trochę, że to co mówi nie zachęca bardzo do uwierzenia w jego niewinność! ale są tam rzeczy godne uwagi także. Jest to w tym sprawozdaniu, masz przeczytaj!

Holmes poszukał w pakiecie gazet miejscowego dziennika z Hercford i, przejrzawszy jego szpalty szybko, pokazał mi ustęp, zawierający zeznania nieszczęśliwego młodzieńca. Usiadłem sobie wygodnie w rogu i uważnie odczytałem całe to sprawozdanie.

 

„.....wprowadzono pana Johna Mac-Carthy, jedynego syna zamordowanego, który oświadczył co następuje: byłem przez trzy dni nieobecny w domu i wróciłem do Hatherley dopiero w poniedziałek 3-go czerwca z Bristol’u. Za powrotem nie zastałem w domu ojca i służąca powiedziała mi, że pojechał on do Ross jeszcze z rana w towarzystwie służącego nazwiskiem John Cobb. Wkrótce potem usłyszałem w podwórzu turkot jego powozu. Podszedłszy do okna, widziałem jak ojciec mój wysiadł i następnie szybko oddalił się z podwórza — dokąd? wówczas nie wiedziałem jeszcze. Wtenczas wziąłem strzelbę i poszedłem wolno nad jezioro Boscombe w zamiarze zapolowania na króliki na drugim brzegu. Po drodze spotkałem strażnika leśnego Williama Crowdera, co ten ostatni potwierdził. Myli on się tylko twierdząc, iż szedłem za ojcem. Nie miałem pojęcia, że ojciec mój szedł tą samą drogą przede mną. Doszedłszy na odległość mniej więcej stu kroków do jeziora Boscombe, usłyszałem krzyk „Kniii!” Było to zwykłe hasło, jakiem porozumiewaliśmy się z ojcem, polując w lesie. Pośpieszyłem w kierunku tego głosu i zastałem mego ojca nad brzegiem. Moje pojawienie się widocznie zaskoczyło ojca niespodziewanie spytał mnie bowiem szorstko, czego tu chcę. Wywiązała się wkrótce rozmowa, która niebawem przeszła w sprzeczkę i zdawało się, że przyjdzie do czynów, gdyż ojciec mój był człowiekiem bardzo porywczym. Skoro przekonałem się, że gniew jego przechodzić zaczyna zwykłe granice, opuściłem go i poszedłem ku folwarkowi Hatherley. Zaledwie jednak uczyniłem jakieś sto pięćdziesiąt kroków, kiedy o uszy moje odbił się przeraźliwy krzyk, który skłonił mnie do zawrócenia na miejsce. Znalazłem tam ojca mego umierającego na ziemi z wielką raną w głowie. Rzuciłem wówczas fuzję i schwyciłem go w objęcia, usiłując podnieść, ale w tej chwili wydał ostatnie tchnienie. Przez chwilę klęczałem obok niego bezradnie; potem, zerwawszy się, pośpieszyłem do dozorcy pana Turnera, którego dom był stamtąd najbliższy i poprosiłem o pomoc. Wówczas kiedy usłyszałem krzyk, zawróciłem i przybywszy na miejsce wypadku nie dostrzegłem nikogo w pobliżu mego ojca i nie mam pojęcia, kto mu te rany i śmierć zadał. Ojciec nie był lubiany wprawdzie z powodu zimnego swego i szorstkiego sposobu obejścia się ale, o ile wiem, nie miał żadnych zdeklarowanych nieprzyjaciół. Więcej nic o tym nie umiem powiedzieć.”

Sędzia śledczy: Czy ojciec pański przed zgonem nic nie powiedział panu?

Świadek: Mruczał jakieś niezrozumiałe wyrazy, ale nie mogłem z tego nic pojąć — dosłyszałem tylko jakby słowo „a rat!”.

Sędzia śledczy: O co chodziło w tym ostatnim między panami sporze?

Świadek: Proszę uwolnić mnie od odpowiedzi na to pytanie.

Sędzia śledczy: Żałuję bardzo, ale muszę przy niem obstawać.

Świadek: Nie mogę panu dać odpowiedzi na to, mogę tylko zapewnić, że nie było żadnego związku między naszą rozmową a tym, co się potem stało.

Sędzia śledczy: O tym decydować już będzie sąd. Muszę jednak zwrócić panu uwagę na to, że pańskie milczenie może w dalszym ciągu tej sprawy wyjść tylko na pańską szkodę.

Świadek: Mimo to, nie mogę mówić.

Sędzia śledczy: O ile pana zrozumiałem, to ów okrzyk „knii!” był hasłem, jakiego używaliście panowie zwykle polując?

Świadek: Tak jest.

Sędzia śledczy: Jakże się to stać mogło, że ojciec pański użył tego okrzyku, zanim pana zobaczył, zanim się w ogóle dowiedział, że pan już powrócił z Bristolu?

Świadek: (widocznie zakłopotany) Tego nie wiem....

Sędzia śledczy: Czy w owej chwili, kiedy na krzyk ojca pańskiego zawrócił pan na miejsce i znalazł go ciężko rannym, nie spostrzegł pan nic, coby wzbudziło w panu jakie podejrzenie?

Świadek: Nic określonego.

Sędzia śledczy: Co pan przez to rozumie?

Świadek: Byłem tak wzruszony i przejęty strachem, kiedy biegłem z lasu nad brzeg, że nie myślałem o niczym jak tylko o moim ojcu. Mam tylko niejasne wspomnienie jakiegoś przedmiotu, który zdaje mi się, że widziałem z lewej mej strony, kiedy wypadłem z lasu. Było to coś szarego — jakby jakiś surdut albo jakiś pled. Kiedy później jednak wstałem od zwłok ojca i obejrzałem się, nie było już tego.

Sędzia śledczy: Czy sądzi pan, że przedmiot ten znikł, zanim pan poszukał pomocy?

Świadek: Tak jest, zniknął.

Sędzia śledczy: Czy pan nie może określić, co to było takiego?

Świadek: Nie, zdawało mi się tylko, że tam coś leżało.

Sędzia śledczy: Jak daleko od zwłok?

Świadek: Ze dwanaście kroków.

Sędzia śledczy: A jak daleko od brzegu lasu?

Świadek: Mniej więcej w tej samej odległości.

Sędzia śledczy: Zatem ten przedmiot zostałby usunięty podczas kiedy pan stał zaledwie o dwanaście kroków?

Świadek: Tak, w chwili kiedy spostrzegłszy ciało ojca odwróciłem się w tamtą stronę plecami.

Na tym zamknięto protokół badania.

— Jak widzę — rzekłem, przeczytawszy sprawozdanie do końca — ostateczny wniosek sędziego śledczego zwraca się bardzo stanowczo przeciwko młodemu Mac-Carthy. Kładzie on nacisk na tę okoliczność, że ojciec miał wołać syna, nie wiedząc o jego powrocie, co w istocie jest dziwne, dalej podkreśla wahanie się aresztowanego w udzielaniu odpowiedzi na pytanie, dotyczące przedmiotu sprzeczki między nim a ojcem, wreszcie zwraca uwagę na niejasność zeznania jego w kwestii ostatnich słów umierającego. Wszystko to, zdaniem jego, przemawia bardzo przeciwko synowi.

Holmes zaśmiał się cicho, wyciągając się na poduszkach.

— Wy obydwaj — ty i sędzia śledczy — rzekł — zadaliście sobie wszelki możliwy trud, by zestawić najwymowniejsze punkty na korzyść tego młodego człowieka! Czyż nie widzisz, że przypisujecie mu raz za dużo, to znów za mało daru wynalazczej kompozycji? za mało, przypuszczając że nie byłby w stanie skomponować jakiegoś takiego powodu sprzeczki, który zapewniłby mu pewne współczucie sądu — za dużo znów, przypisując mu wymysł owego zagadkowego wspomnienia o ostatnich słowach konającego ojca i skomponowanie historii o owym przedmiocie, który znikł tak tajemniczo. Nie, Watsonie! ja patrzę na tę sprawę inaczej i przekonany jestem, że to co mówi ten młody człowiek jest zupełną prawdą. Zobaczmy zresztą dokąd nas zaprowadzi ta hipoteza. A teraz dobywam sobie z kieszeni Plutarcha i nie wspomnę już ani słowem o całej tej historii, dopóki nie staniemy na miejscu. Śniadanie jemy w Swindon — będziemy tam za dwadzieścia minut.

Dopiero przed samą czwartą stanęliśmy w ładnym miasteczku Ross, przebywszy piękną dolinę Stroud i błyszczącą, szeroką wstęgę Severnu. Na peronie oczekiwał nas wysoki chudy mężczyzna o bystrym spojrzeniu szarych oczu. Pomimo jasno-kawowego paltota i brązowych skórzanych kamaszy, w które ubrał się na wzór okolicznej mody, poznałem w nim natychmiast Lestrade’a, jednego z najwybitniejszych londyńskich detektywów. Razem z nim udaliśmy się do hotelu „Pod herbem Hereford”, gdzie zamówił już dla nas pokój.

— Na dole czeka na nas powóz — rzekł Lestrade — skoro zasiedliśmy do podanej naprędce herbaty — znam waszą energię i wiem, że nie spoczniesz pan panie Holmes, póki nie obejrzysz miejsca popełnionej zbrodni.

— Jest to z twej strony kochany panie Lestrade równie chwalebna jak przezorna uprzejmość — ale nasz wyjazd zależy zupełnie od stanu barometru.

Lestrade spojrzał zdziwiony.

— Nie rozumiem dobrze — — — ? rzekł

— Jakże stoi barometr? odpowiedział Holmes, spoglądając na zamieszczony w oknie aneroid — wybornie! dwadzieścia dziewięć! niema wiatru i żadnej chmurki na niebie. Mam tu pudełko cygar, które proszą się, by je zapalić, a sofa w tym pokoju wydaje mi się być wygodniejszą od innych mebli w tym hotelu, które zapewne jak zwykle na prowincji są narzędziami istnej tortury. Nie będę więc prawdopodobnie potrzebował powozu.

Lestrade uśmiechnął się prawie pobłażliwie.

— Bez wątpienia utworzył sobie pan już wyobrażenie o przebiegu i faktycznym stanie sprawy z przeczytanych w gazetach sprawozdań. Jest ona zupełnie jasna, prawie jak słońce i czym dłużej się rozpatruje szczegóły, tym jaśniej ona się przedstawia. Ale kobiecie nie można się sprzeciwiać! jeszcze do tego kobiecie, która występuje z taką pewnością siebie. Powiedziałem jej już kilkakrotnie, że pan, panie Holmes, nic innego przecież zrobić nie potrafi nad to, co ja już zrobiłem — a! oto ją macie! jej powóz właśnie przed dom zajechał!

Zaledwie to Lestrade wypowiedział, do pokoju weszła szybko jedna z najpiękniejszych młodych panien, jakie kiedykolwiek w życiu widziałem. Jej fiołkowe oczy błyszczały, wargi jej purpurowe były na wpół otwarte, rumieńce silne kwitły na policzkach a była tak silnie wzruszoną, że na obecność obcych wcale zdawała się nie zwracać uwagi.

— Ach, panie Holmes! zawołała, mierząc nas obu nie pewnym zrazu wzrokiem, póki właściwym kobietom instynktem nie odgadła Sherlocka — panie Holmes, nie ma pan pojęcia jak się cieszę, że pan nareszcie przybył! Przybyłam tu jak tylko mogłam najprędzej, aby to panu powiedzieć. Widzi pan ja wiem na pewno, że biedny John jest niewinny i pan powinien o tym także wiedzieć, nim pan przystąpi do dzieła. Nie może pan ani na chwilę o tym wątpić. Od dzieciństwa chowaliśmy się z nim razem i znam jego wady jak nikt inny. Otóż wiem, że on muszce małej nie zrobiłby krzywdy, tak jest łagodny. Kto go zna ten musi to całe oskarżenie uważać za największy w świecie nonsens!

— Spodziewam się, że uda nam się wykazać jego niewinność, miss Turner — rzekł Holmes. Proszę, licz pani na mnie — wszystko co tylko leży w mej mocy, będzie z pewnością zrobione.

— Pan czytał przecież akt oskarżenia? wyciągał pan pewnie zeń swoje wnioski — nie widzi pan jakiegoś ratunku? Czy pan sam nie wierzy w jego niewinność?

— Zdaje mi się ona przynajmniej bardzo prawdopodobną.

— A widzi pan! zawołało dziewczę, rzucając tryumfujące spojrzenie na Lestrade’a — słyszy pan! pan Holmes robi mi nadzieję!

Lestrade wzruszył ramionami.

— Obawiam się, że mój kolega wnioskuje zbyt pośpiesznie — rzekł.

— Ale ma słuszność! wiem, czuję to, że ma słuszność! John nigdy tego by nie uczynił! A co się tyczy sporu jego z ojcem, to jestem przekonana, iż tylko dlatego odmówił sędziemu w tej sprawie wyjaśnień, ponieważ chodziło właśnie o mnie!

— Pod jakim względem? zapytał Holmes.

— Byłoby nierozsądkiem chcieć teraz ukrywać to jeszcze. John często nie zgadzał się z ojcem swym w poglądach co do mnie. Pan Mac-Carthy życzył sobie gorąco, abyśmy się pobrali. John i ja kochaliśmy się od dawna jak rodzeństwo, ale on jest jeszcze młody, mało jeszcze zna życie — więc dlatego nie chciał się jeszcze wiązać. Z tego powodu często przychodziło do sprzeczki i jestem pewna, że i tym razem chodziło właśnie o to.

— A czy pani ojciec skłaniał się do tego związku? zapytał Holmes.

— Nie. Ojciec mój był temu wręcz przeciwny. Tylko pan Mac-Carthy życzył sobie tego. Świeża i młoda twarzyczka dziewczęcia rozgorzała silnym rumieńcem pod bystrym i przenikliwym wzrokiem Holmesa.

— Dziękuję pani za tę wiadomość — rzekł — czy zastanę jutro pana Turnera, przybywając do państwa?

— Obawiam się, że lekarz nie pozwoli mu widzieć się z panem.

— Lekarz?

— Mój biedny ojciec słabuje od wielu lat, a ten straszny wypadek przybił go straszliwie. Leży w łóżku, a dr. Willows twierdzi, że nerwy jego są ogromnie wyczerpane. Śmierć pana Mac-Carthy tym więcej obeszła mego ojca, że zmarły był jedynym znajomym jego z czasów wspólnego pobytu w Wiktorii.

— Tak — w Wiktorii...! to ważne.

— Tak, ojciec mój przebywał niegdyś w kopalniach tamtejszych.

— Wiem, wiem — w kopalniach złota, gdzie pan Turner, o ile słyszałem zdobył majątek.

— Właśnie.

— Dziękuję pani, miss Turner — istotnie przyszła mi pani z pomocą.

— Nieprawdaż panie Holmes, że da mi pan znać jutro, gdyby pan odkrył co nowego? Odwiedzi pan zapewne biednego Johna w więzieniu? O, jeżeli go pan zobaczy, powiedz mu, że ja jestem przekonaną o jego niewinności!

— Uczynię to, pani.

— Muszę już teraz odjechać, bo ojciec jest ciężko chory i odczuwa bardzo moją nieobecność. Do widzenia panu i niech Bóg wspomaga pana!

Prędko tak jak przyszła zniknęła, skłoniwszy nam śliczną główką i wkrótce usłyszeliśmy oddalający się turkot jej powozu.

— Powinien bym się prawie wstydzić za pana, panie Holmes — rzekł z godnością Lestrade po krótkim milczeniu — poco budzić nadzieje jeżeli musi po nich przyjść rozczarowanie? Nie jestem człowiekiem zbyt miękkiego serca, ale to było okrucieństwem!

— Ja zupełnie na serio wierzę, że uda mi się wykazać niewinność Johna Mac-Carthy — rzekł Holmes — czy masz pan pozwolenie na odwiedzanie go w więzieniu?

— Tak, ale tylko dla pana i dla siebie.

— A zatem rozważę jeszcze moje postanowienie nie zajmowania się już dziś więcej tą sprawą. Czy mamy jeszcze czas na pociąg do Hercford, aby tam zobaczyć oskarżonego?

— Pod dostatkiem.

— Zatem pojedziemy. Nie nudź się tu bardzo, Watsonie, za parę godzin będziemy z powrotem.

Odprowadziłem ich na kolej, powłóczyłem się trochę po ulicach miasteczka i wróciłem wreszcie znów do naszego hotelu. Tu wyciągnąłem się na kanapie i usiłowałem zagłębić się w czytaniu jakiegoś romansu. Ale książka którą czytałem była w porównaniu z dramatem jaki nas zajmował tak błahą, że myśli moje mimo woli od przedmiotu opowiadania ulatywały wciąż ku rzeczywistości aż w końcu odłożyłem lekturę i oddałem się całkowicie rozmyślaniu nad zdarzeniami minionego dnia.

Przypuściwszy, że nieszczęśliwy młodzieniec mówił prawdę — cóż za niespodziane, nieszczęsne zdarzenie, co za diabelska jakaś sztuka mogłaby wmieszać się w tę sprawę w krótkiej chwili pomiędzy rozstaniem się syna z ojcem, a powrotem jego na krzyk tego ojca? Jeżeli istotnie coś takiego było — to było coś okropnego. Ale co??! A może rodzaj rany zdradziłby coś mojemu lekarskiemu oku? Zadzwoniłem i zażądałem, by mi podano miejscowy dziennik, w którym wydrukowane było szczegółowe sprawozdanie o całym zdarzeniu. Podług orzeczenia lekarza sądowego trup miał lewą część potylicy w czaszce strzaskaną uderzeniem gwałtownym jakiejś tępej broni. Miejsce to oznaczyłem sobie na własnej czaszce. Widocznym tu było, że cios musiał być zadany z tyłu. Dla oskarżonego był to szczegół bardzo ważny, bo widziano go przecież, że w czasie kłótni z ojcem stał do niego twarzą w twarz. Nie było to naturalnie dowodem wyczerpującym, bo ojciec jego mógł się właśnie był odwrócić, zanim cios został zadany. W każdym razie warto było może zwrócić uwagę Holmesa na tę okoliczność. Do tego przychodziło jeszcze owo dziwne słowo starego Mac-Carthy „a rat”. Co to miało znów znaczyć?