Sherlock Holmes. Sherlock Holmes. Pies Baskerville’ów - Arthur Conan Doyle - ebook

Sherlock Holmes. Sherlock Holmes. Pies Baskerville’ów ebook

Arthur Conan Doyle

4,8
14,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Legenda mówi o krwiożerczym psie, który nawiedza rodzinę Baskerville’ów i przynosi ze sobą śmierć. Gdy sir Charles Baskerville zostaje znaleziony martwy, a jego następca staje w obliczu niebezpieczeństwa, Sherlock Holmes i doktor Watson wyruszają na mroczne wrzosowiska Dartmoor, by rozwikłać jedną z najbardziej nieuchwytnych zagadek w ich karierze. W tle tej pełnej napięcia opowieści pojawiają się mroczne sekrety, dziedzictwo przekleństwa i duchy przeszłości. „Pies Baskerville’ów” to klasyczny thriller, który łączy atmosferę grozy z detektywistyczną precyzją.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 240

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




I. Sherlock Holmes

Sherlock Holmes, który wstawał zazwyczaj bardzo późno, chyba że nie kładł się wcale spać, co zdarzało mu się dosyć często, siedział właśnie przy śniadaniu. Ja stałem przy kominku, oglądając laskę pozostawioną przez naszego wczorajszego gościa. Była to piękna gruba laska z dużą gałką, pod którą znajdowała się srebrna obwódka szerokości około cala z napisem: Jakubowi Mortimerowi MRCS od przyjaciół z CCH oraz z datą 1884. Była to laska solidna, budząca zaufanie – taka, jaką zwykli nosić lekarze domowi starej daty.

– I cóż, Watsonie – odezwał się do mnie Holmes. – Co sądzisz o tej lasce?

Holmes siedział obrócony do mnie plecami, ja zaś nie zdradziłem ani gestem, ani słowem, czym byłem zajęty.

– Skąd wiesz, co ja robię – spytałem zdumiony. – Gotów jestem uwierzyć, że masz oczy z tyłu głowy.

– Nie, ale mam przed sobą imbryk srebrny, wypolerowany jak zwierciadło – odparł Holmes. – Powiedz mi, co myślisz o lasce naszego gościa. Skoro nie zastał nas wczoraj, a nie mamy pojęcia, jaki mógł być cel jego odwiedzin, ta przypadkowa zguba nabiera znaczenia. Niechże się dowiem, co na podstawie tej laski sądzisz o jej właścicielu?

– Sądzę – odpowiedziałem, starając się naśladować sposób rozumowania mego towarzysza – że doktor Mortimer jest starszym, bardzo wziętym i bardzo poważanym lekarzem, skoro znajomi obdarzyli go takim dowodem uznania.

– Dobrze – rzekł Holmes. – Wyśmienicie!

– Sądzę także, iż według wszelkiego prawdopodobieństwa doktor Mortimer jest lekarzem wiejskim, odwiedzającym chorych przeważnie pieszo.

– Dlaczego?

– Dlatego, że ta laska, zapewne bardzo ładna, gdy była nowa, jest już tak zniszczona, iż nie wyobrażam jej sobie w rękach lekarza miejskiego. Gruba skuwka jest niemal zupełnie ścięta – świadczy to, że doktor odbywał z tą laską długie spacery.

– Doskonale, zupełnie słusznie! – przytakiwał Holmes.

– A wreszcie są tu jeszcze wyrazy: Od przyjaciół z CCH. Przypuszczam, że litery CCH stanowią skrót jakiegoś miejscowego kółka łowieckiego1. Doktor udzielał pewnie członkom tego kółka lekarskiej pomocy, a oni, w dowód wdzięczności, ofiarowali mu ten drobny upominek.

– Doprawdy, Watsonie, przechodzisz samego siebie – rzekł Holmes, odsuwając krzesło i zapalając papierosa. – Muszę przyznać, że we wszystkich sprawozdaniach, jakie pisałeś łaskawie o moich skromnych osiągnięciach, nie doceniałeś własnych zdolności. Nie jesteś może sam przez się źródłem światła, lecz umiesz kierować światłem. Są ludzie, którzy, sami nie mając geniuszu, posiadają talent pobudzania go u innych. Wyznaję, mój drogi, że ci bardzo wiele zawdzięczam.

Holmes nigdy jeszcze nie przemawiał do mnie w ten sposób. Muszę przyznać, że słowa jego sprawiły mi wielką przyjemność. Często bywałem dotknięty obojętnością Holmesa, zarówno dla mego podziwu nad jego talentem, jak i dla moich wysiłków zmierzających do nadania rozgłosu jego metodom. Duma ogarniała mnie także na myśl, że przyswoiłem sobie system jego tak dalece, iż stosując go zdobyłem uznanie samego mistrza.

Holmes wziął mi z rąk laskę i przyglądał jej się przez kilka minut. Po czym z nagłym zainteresowaniem podszedł do okna, rzucił papierosa i zabrał się do badania laski przez lupę.

– Ciekawe, chociaż proste – rzekł wróciwszy na swoje ulubione miejsce na kanapie. – Dostrzegam na tej lasce parę wskazówek, które doprowadzą nas do szeregu wniosków.

– Czyżby coś uszło mojej uwagi? – spytałem z pewną zarozumiałością w tonie. – Nie sądzę, żebym ominął jakiś ważny szczegół.

– Obawiam się, mój drogi, że większość twoich wniosków jest mylna. Gdy mówiłem, że dodajesz mi bodźca, miałem na myśli, mówiąc szczerze, to, iż stwierdzanie twoich pomyłek doprowadzało mnie wielokrotnie do odkrywania prawdy. W tym wypadku nie mylisz się bynajmniej co do istoty rzeczy. Właściciel laski jest niewątpliwie lekarzem wiejskim i chodzi bardzo dużo.

– Miałem zatem słuszność.

– Pod tym względem – tak.

– Więc to chyba wszystko, co można było wywnioskować.

– Nie, nie, mój drogi, nie wszystko... Bynajmniej nie wszystko. Na przykład, wydaje mi się bardziej prawdopodobne, że ofiarowany doktorowi podarunek pochodzi od pracowników szpitala, a nie od kółka łowieckiego. Toteż gdy litery CC umieścimy przed słowem Hospital (szpital), wyrazy Charing Cross nasuwają się same przez się2.

– Może masz słuszność.

– Moje wyjaśnienie ma za sobą wszelkie cechy prawdopodobieństwa i jeśli przyjmiemy tę hipotezę, mamy nową podstawę, która pozwoli nam odtworzyć postać naszego nieznanego gościa.

– Dobrze; przypuszczając zatem, że CCH znaczy Charing Cross Hospital, jakież inne wnioski stąd wysnujemy?

– Czyż nie nasuwa ci się żaden? Znasz moją metodę. Zastosuj ją!

– Jedynym wnioskiem oczywistym jest fakt, że nasz nieznajomy praktykował w mieście, zanim przeniósł się na wieś.

– Myślę, że możemy posunąć się dalej w naszych przypuszczeniach. Spójrz na to z innego punktu widzenia. Przy jakiej sposobności ofiarowano Mortimerowi ten podarunek? Kiedy przyjaciele jego mogli w ten sposób wyrazić mu dowód swej wdzięczności i uznania? Niewątpliwie w chwili, gdy doktor opuszczał szpital, żeby rozpocząć prywatną praktykę. Wiemy już, że był to podarunek. Przypuszczamy, że doktor opuścił szpital miejski i przeniósł się na wieś. Czy zatem zbyt śmiałe byłoby nasze twierdzenie, że laskę ofiarowano mu właśnie przy pożegnaniu?

– Jest to bardzo prawdopodobne.

– A teraz zechciej zauważyć, że doktor Mortimer nie mógł należeć do składu stałych lekarzy szpitalnych. Na te stanowiska wyznaczani są tylko pierwszorzędni lekarze londyńscy, a ci nie przenoszą się nigdy na wieś. Kim był on zatem? Jeżeli pracował w szpitalu, a nie należał do stałego personelu lekarskiego, to był zapewne tylko asystentem i zajmował stanowisko niewiele wyższe niż studenci ostatniego roku medycyny. Opuścił zaś szpital przed pięciu laty... masz datę na lasce. Tak więc, twój poważny doktor w średnim wieku znika jak widmo, mój drogi, a na jego miejsce ukazuje się nam trzydziestoletni mężczyzna, miły, skromny, roztargniony i posiadający ulubionego psa, którego określiłbym mniej więcej jako większego od teriera a mniejszego od buldoga.

Uśmiechnąłem się z niedowierzaniem, a Sherlock Holmes rozsiadł się wygodnie, puszczając pod sufit kółka dymu.

– Nie mam możności sprawdzenia tego ostatniego wywodu – rzekłem – ale nic łatwiejszego niż dowiedzieć się kilku szczegółów dotyczących wieku i kariery zawodowej doktora.

Wziąłem z mojej biblioteki Przewodnik lekarski i odszukałem literę M. Znalazłem kilku Mortimerów, ale tylko jeden z nich mógł być naszym gościem. Przeczytałem głośno odpowiednią notatkę:

 

Mortimer Jakub, MRCS3, 1882; Grimpen, Dartmoor, Devon. Asystent-chirurg w szpitalu Charing Cross od 1882 do 1884. Laureat nagrody Jacksona za pracę z dziedziny patologii porównawczej pt. „Wpływ cech wstecznych na powstawanie pewnych chorób”. Członek-korespondent szwedzkiego Towarzystwa Patologicznego. Autor „Kilku kaprysów atawizmu” (The Lancet, 1882), „Czy idziemy naprzód?” (Journal of Psychology, marzec 1883). Lekarz urzędowy gmin: Grimpen, Thorsley i High-Barrow.

 

– O kółku łowieckim ani wzmianki – rzekł Holmes z drwiącym uśmiechem – ale jest lekarzem wiejskim, jak to sprytnie wywnioskowałeś. Zdaje mi się, że moje wywody się potwierdzają. Co do przymiotników dotyczących naszego doktora, powiedziałem, jeśli się nie mylę: miły, skromny i roztargniony. Wiem z doświadczenia, że podarunki otrzymuje na tym świecie tylko człowiek miły, jedynie skromny człowiek rezygnuje z kariery londyńskiej i osiedla się na wsi, a tylko roztargniony zostawia ci laskę zamiast biletu wizytowego po godzinnym wyczekiwaniu w twoim pokoju.

– A pies?

– Pies zwykle nosił laskę swojego pana. Ponieważ jest ciężka, pies trzymał ją mocno w środku; ślady jego kłów są wyraźnie widoczne. Wskazują one, moim zdaniem, że szczęka jest za duża na teriera, a za mała na buldoga. To może... tak do licha, to jest spaniel!

Mówiąc to Holmes chodził po pokoju, a gdy zatrzymał się przy oknie, w głosie jego nagle zabrzmiała taka stanowczość, że spojrzałem na niego zdumiony.

– Mój drogi, skąd ta pewność?

– Stąd po prostu, że widzę tego psa u naszych drzwi wejściowych, a oto dzwoni jego pan. Nie odchodź, proszę cię, Watsonie. To przecież twój kolega po fachu i twoja obecność może mi się bardzo przydać. Oto dramatyczna chwila: słyszysz na schodach kroki człowieka wchodzącego w twoje życie i nie wiesz, z czym przychodzi: z dobrym czy złym. Czego może chcieć doktor Jakub Mortimer, człowiek nauki, od Sherlocka Holmesa, specjalisty w kryminalistyce?... Proszę!

Postać naszego gościa przejęła mnie zdumieniem, gdyż spodziewałem się ujrzeć typowego lekarza wiejskiego. Doktor Mortimer zaś był bardzo wysoki i chudy; nos miał długi, haczykowaty; oczy szare, przenikliwe, bardzo blisko siebie osadzone iskrzyły się zza okularów w złotej oprawie. Ubrany był w strój ogólnie przyjęty przez lekarzy, choć mocno zaniedbany: surdut miał wytarty, spodnie w dole obszarpane. Jakkolwiek młody jeszcze, plecy miał zgarbione, idąc pochylał głowę, a na twarzy jego malowała się wielka dobroduszność.

Gdy spostrzegł laskę w ręku Holmesa, rzucił się ku niemu z radosnym okrzykiem.

– Co za szczęście! – rzekł. – Nie byłem pewien, czy zostawiłem ją tutaj, czy w biurze okrętowym. Za nic w świecie nie chciałbym zgubić tej laski.

– Podarunek, nieprawda? – spytał Holmes.

– Tak, proszę pana.

– Od pracowników szpitala Charing Cross?

– Od kilku przyjaciół w szpitalu z okazji mego ślubu.

– Tam do licha! To niedobrze – odezwał się Holmes potrząsając głową.

Doktor Mortimer zamrugał ze zdziwienia i spojrzał pytająco na mówiącego.

– Niedobrze? Dlaczego?

– Dlatego, że nasze wnioski okazały się mylne. Mówi pan zatem, że to podarunek z okazji ślubu?

– Tak. Ożeniłem się i porzuciłem szpital, a wraz z nim wszelką nadzieję szerokiej praktyki. Trzeba było pomyśleć o stworzeniu własnego domu.

– Co prawda – rzekł Holmes – nie pomyliliśmy się znów tak bardzo. A teraz, doktorze Jakubie Mortimer...

– Proszę mnie tak nie tytułować... jestem tylko skromnym lekarzem.

– I widocznie człowiekiem o ścisłym umyśle.

– Jestem dyletantem w nauce, panie Holmes; zbieraczem muszelek na wybrzeżach wielkiego, nieznanego oceanu. Przypuszczam, że mówię do pana Sherlocka Holmesa, nie zaś...

– Tak, a oto mój przyjaciel, doktor Watson.

– Bardzo mi przyjemnie. Słyszałem często nazwisko pana, wymieniane wespół z nazwiskiem pańskiego przyjaciela. Panie Holmes, interesuje mnie pan niesłychanie. Nie spodziewałem się zobaczyć czaszki tak dolichocefalicznej4 jak pańska i do tego stopnia rozwiniętych guzów nadoczodołowych. Czy pozwoli mi pan przesunąć palec po szwie ciemieniowym? Odlew pańskiej czaszki – dopóki oryginał jest nieosiągalny – byłby ozdobą każdego muzeum antropologicznego. Nie pragnę bynajmniej pańskiej śmierci, ale przyznaję, że na czaszkę pańską mam wielką ochotę.

Holmes wskazał krzesło osobliwemu gościowi.

– Jest pan entuzjastą swojego zawodu, podobnie jak ja mojego – rzekł. – Widzę po pańskim palcu wskazującym, że pan sam sobie zwija papierosy. Proszę, niech się pan nie krępuje.

Nasz gość wyjął z kieszeni bibułkę i tytoń i ze zdumiewającą wprawą zwinął papierosa. Palce miał długie, zwinne i ruchliwe jak macki owada.

Holmes milczał, ale bystre spojrzenia, jakimi raz po raz obrzucał naszego gościa, dowodziły, jak bardzo się nim interesuje.

– Przypuszczam – odezwał się wreszcie – że nie tylko dla zbadania mojej czaszki zaszczycił mnie pan swoimi odwiedzinami wczoraj i ponownie w dniu dzisiejszym.

– Nie, proszę pana, jakkolwiek rad jestem niezmiernie, że nastręczyła mi się sposobność ku temu. Przyszedłem do pana, panie Holmes, bo zdaję sobie sprawę, że nie jestem człowiekiem praktycznym, a znalazłem się wobec niezwykle poważnego i zadziwiającego zagadnienia. Ponieważ uważam pana za drugiego specjalistę w swojej dziedzinie w Europie...

– Doprawdy? A czy wolno wiedzieć, kto ma zaszczyt być pierwszym? – spytał Holmes z odcieniem niezadowolenia.

– Dla człowieka o umyśle naukowca prace pana Bertillona są nieocenione.

– A więc dlaczego nie udaje się pan do niego po poradę?

– Mówiłem o umyśle naukowca. Natomiast jeśli chodzi o praktyczne podejście, pan jest jedyny. Spodziewam się, że mimo woli nie uraziłem...

– Tylko trochę – przerwał Holmes. – Sądzę, doktorze, że najwyższy czas, aby pan wyjaśnił mi teraz dokładnie, na czym polega zagadnienie, które wymaga mojej pomocy.

II. Przekleństwo Baskerville'ów

– Mam w kieszeni rękopis – zaczął doktor Mortimer.

– Spostrzegłem to, gdy pan wszedł do pokoju – odparł Holmes.

– Rękopis ten jest bardzo stary.

– Z pierwszej połowy osiemnastego wieku, jeśli nie jest podrobiony.

– Skąd pan wie?

– Podczas rozmowy z panem miałem możność przyjrzenia się rękopisowi, którego kawałek wystawał z pańskiej kieszeni. Marny byłby to znawca, który nie mógłby określić daty dokumentu z dokładnością do dziesięciu lat. Może czytał pan moją monografię na ten temat? Rękopis pański pochodzi mniej więcej z roku 1730.

– Dokładnie z 1742 – odparł Mortimer, wydobywając go z kieszeni. – Ten dokument rodzinny został mi powierzony przez sir Charlesa Baskerville’a, którego tragiczna śmierć wywołała przed trzema miesiącami takie wzburzenie w Devonshire. Pragnę nadmienić, że byłem jednocześnie jego lekarzem i przyjacielem. Był to człowiek stanowczy, przenikliwy, praktyczny i miał równie trzeźwą wyobraźnię jak i ja. Niemniej jednak traktował poważnie ten dokument i przygotowany był, że zginie w taki właśnie sposób.

Holmes wyciągnął rękę po rękopis i rozłożył go na kolanach.

– Zauważ, Watsonie – rzekł, zwracając się do mnie – różną pisownię litery s. Raz s jest długie, raz krótkie. Jest to jedna ze wskazówek, która pozwoliła mi określić datę.

Spojrzałem przez jego ramię na pożółkły papier i wyblakłe pismo. W nagłówku widniał napis: Baskerville Hall, a poniżej, wielkimi, niekształtnymi cyframi: 1742.

– Wygląda to na jakąś opowieść.

– Tak, to pewna legenda krążąca w rodzinie Baskerville’ów.

– Sądziłem, że pragnie pan zasięgnąć mojej rady w sprawie bardziej aktualnej i życiowej.

– Sprawa jest jak najbardziej aktualna i nagląca. Trzeba ją koniecznie wyjaśnić w ciągu dwudziestu czterech godzin. Rękopis ten jest krótki i ściśle z nią związany. Pozwoli pan zatem, że go przeczytam.

Holmes zagłębił się w fotelu, splótł dłonie i zamknął oczy, przybrawszy wyraz twarzy pełen rezygnacji. Doktor Mortimer odwrócił się do okna i zaczął czytać wysokim szorstkim głosem następującą ciekawą starodawną opowieść:

 

O pochodzeniu psa Baskerville’ów obiegały różne pogłoski. Ponieważ jednak jestem potomkiem w prostej linii Hugona Baskerville’a, a historię niniejszą słyszałem z ust mego ojca, który znał ją od swego ojca, przeto spisałem ją, przekonany szczerze o jej prawdziwości. I chciałbym, synowie moi, abyście wierzyli, że ta sama Sprawiedliwość, która karze za grzechy, umie również przebaczać miłosiernie, i że nie ma tak strasznego przekleństwa na świecie, którego by nie można okupić skruchą i modlitwą. Z opowieści niniejszej zatem wyciągnijcie tę naukę, że nie należy obawiać się przekleństwa przeszłości pod warunkiem, że uniknie się w przyszłości tych ciężkich grzechów, które ściągnęły na naszą rodzinę takie nieszczęście.

Wiedzcie tedy, że w czasach wielkiej rebelii (której dzieje spisane przez wielce uczonego lorda Clarendona polecam gorąco waszej uwadze) zamek Baskerville był własnością Hugona tegoż nazwiska. Zaprzeczyć trudno, że był to człowiek szalony i bezbożny. Sąsiedzi byliby mu wybaczyli te błędy, gdyż strony te nigdy nie obfitowały w świętych, ale był on zarazem tak rozpustny i okrutny, iż imię jego stało się przysłowiowe w całej okolicy. Zdarzyło się, że ów Hugon zapałał miłością (jeżeli szlachetnym tym mianem można nazwać jego nieszlachetne uczucie) do córki ziemianina, którego grunty sąsiadowały z posiadłościami Baskerville’ów. Ale młoda dziewczyna, skromnie i pobożnie wychowana, unikała wielbiciela, znając jego złą sławę.

Pewnego razu, a było to w dniu świętego Michała, ów Hugon z kilkoma swymi towarzyszami hulanek wtargnęli do majątku sąsiada i porwali pannę podczas nieobecności jej ojca i braci. Przywiózłszy brankę do zamku, umieścili ją w jednej z górnych komnat, a sami zasiedli do uczty, by jak zwykle spędzić noc na pijatyce. Nieszczęśliwa dziewczyna była bliska obłędu, słysząc dochodzące z dołu śpiewy, wrzaski i straszne przekleństwa. Mówiono bowiem, że same słowa wypowiadane przez Hugona w stanie nietrzeźwym powinny były zaprowadzić go do piekła. Aż wreszcie, zdjęta śmiertelną trwogą, zdobyła się na czyn, przed którym zawahałby się najodważniejszy mężczyzna. Po bluszczu, który okrywał (i nadal okrywa) południową ścianę zamku, zsunęła się na dół i zaczęła uciekać przez moczary do swego domu oddalonego od zamku o dziewięć mil.

Wkrótce potem Hugon opuścił gości, aby zanieść trochę jadła i wina swej brance – a może żywił i jakieś gorsze zamiary – ale klatkę zastał pustą. Wówczas, jak opętany przez diabła, zbiegł w szalonym pędzie ze schodów, wpadł do sali jadalnej, wskoczył na stół, tłukąc dzbany i talerze, i wobec przerażonych biesiadników zaprzysiągł głośno, iż jeśli zdoła schwytać zbiegłą dziewczynę, to jeszcze tej samej nocy zaprzeda czartu ciało i duszę. Przez chwilę obecni stali oszołomieni furią Hugona, gdy naraz jeden bardziej podły, a może bardziej pijany od innych, krzyknął, żeby puścić psy gończe śladem zbiega. Wtenczas Hugon wybiegł z zamku, wołając na służbę, by mu siodłali klacz i wypuścili ogary z psiarni, po czym cisnął im chustkę dziewczęcia, aby skierować psy na trop. I tak w świetle księżyca pościg pomknął przez moczary.

Wszystko to dokonało się z tak błyskawiczną szybkością, że biesiadnicy zrazu nie zrozumieli, co zaszło. Niebawem jednak, pomimo zamroczenia, zaczęli pojmować, że na moczarach może się stać coś strasznego. Powstał zamęt. Jedni wołali o pistolety, inni o konie, inni znów o wino. W końcu trochę oprzytomnieli i wszyscy, w liczbie trzynastu, dosiedli koni i puścili się w pogoń. Księżyc świecił jasno. Jechali szybko, zwartą gromadą, kierując się w stronę domu porwanej panny.

Ujechali tak ze dwie mile, gdy spotkali nocnego pastucha i spytali go, czy nie widział pogoni. Opowieść niesie, że nieborak był oniemiały ze strachu, lecz wreszcie wykrztusił, że widział nieszczęsną dziewczynę i pędzące za nią psy.

– Ale widziałem więcej jeszcze – dodał – widziałem Hugona Baskerville’a na karej klaczy, a za nim cicho biegnącego psa o iście piekielnym wyglądzie, takiego, że niechaj mnie Bóg uchowa, abym go kiedykolwiek miał spotkać na swej drodze.

Pijani młodzieńcy sklęli pastucha i popędzili dalej. Ale niebawem zamarli z przerażenia, gdyż nagle rozległ się tętent kopyt końskich i kara klacz okryta pianą minęła ich w pełnym galopie, bez jeźdźca, z luźno zwisającymi cuglami.

Zdjęci trwogą, jeźdźcy zbliżyli się do siebie, lecz nie zaniechali pogoni, jakkolwiek każdy z nich, gdyby był sam, chętnie zawróciłby konia.

Jadąc wolno, natrafili wreszcie na sforę ogarów, które, jakkolwiek znane z odwagi i wszelkich przymiotów dobrej rasy, stały zbite w gromadę, skowycząc nad krawędzią głębokiego wąwozu. Jedne zaczynały się już wymykać, inne, z najeżoną sierścią, wpatrywały się w wąwóz.

Grono mężczyzn – już niemal zupełnie otrzeźwionych, jak się łatwo domyślić – zatrzymało się. Większość nie miała odwagi zapuszczać się dalej, lecz trzej najśmielsi, czy też może najmniej trzeźwi, zjechali do wąwozu. Wąska gardziel wąwozu rozszerzała się dalej w szeroką kotlinę, gdzie wznosiły się dwa z owych wielkich kamieni ustawionych w zamierzchłych czasach przez jej mieszkańców. Kotlina tonęła w blasku księżyca. Na środku leżała bez życia nieszczęsna ofiara. Tutaj widocznie upadła i skonała ze znużenia i trwogi. Ale nie na jej widok ani na widok martwych zwłok Hugona Baskerville’a leżących w pobliżu skamienieli trzej śmiałkowie. Nad trupem Hugona stał okropny potwór – czarne wielkie zwierzę podobne do psa, ale psa nigdy nie spotykanych rozmiarów. W ich oczach potwór rozerwał gardło Hugona, a gdy zwrócił ku przybyłym swe ogniste ślepia i paszczę broczącą krwią, trzech śmiałków wrzasnęło z przerażenia i krzycząc, ratowało się ucieczką przez moczary.

Powiadają, że jeden z nich umarł jeszcze tej samej nocy z przerażenia, a dwaj inni pozostali obłąkani do końca życia.

Tak brzmi, synowie moi, opowieść o pierwszym ukazaniu się psa, który od owego czasu stał się okrutną plagą naszego rodu. Spisałem tę opowieść dlatego tylko, że wzmianki i domysły wzbudzają zawsze więcej trwogi niż rzeczy dokładnie wiadome.

Nie można zaprzeczyć, że wielu członków naszej rodziny zginęło śmiercią gwałtowną, nagłą i tajemniczą. Powinniśmy jednak ufać w nieskończoną dobroć Opatrzności, która rzadko kiedy karze niewinnych poza trzecim lub czwartym pokoleniem, jak mówi Pismo święte.

Polecam was, synowie moi, opiece tej Opatrzności i radzę gwoli ostrożności unikać moczarów w godzinach nocnych, kiedy panuje moc złego ducha.

(Spisał Hugon Baskerville dla synów swoich Rodgera i Jana, zalecając wszakże, aby pod żadnym pozorem nie powtarzali opowieści powyższej siostrze swojej, Elżbiecie).

Gdy doktor Mortimer skończył czytać tę niezwykłą opowieść, odsunął okulary na czoło i zwrócił spojrzenie na Sherlocka Holmesa. Ten ziewnął, cisnął niedopałek papierosa w ogień i spytał lakonicznie:

– I cóż?

– Czy cała ta historia nie wydaje się panu zajmująca?

– Owszem, dla amatora bajek.

Doktor Mortimer wyjął z kieszeni starannie złożoną gazetę.

– Teraz, panie Holmes, pokażę panu coś nowszego. Oto numer pisma Devon County Chronicle z dnia 14 czerwca tego roku, zawierający szczegóły śmierci sir Charlesa Baskerville’a zmarłego kilka dni przedtem.

Mój przyjaciel pochylił się nieco naprzód, a twarz jego przybrała wyraz skupienia. Nasz gość poprawił okulary i zaczął:

 

Nagła śmierć sir Charlesa Baskerville’a, którego wymieniano jako kandydata stronnictwa liberalnego dla okręgu środkowego Devonu w zbliżających się wyborach, pogrążyła w smutku całe hrabstwo. Jakkolwiek sir Charles mieszkał dopiero od niedawna w Baskerville Hallu, niemniej jednak ujmującym obejściem i wielką szczodrobliwością zdobył przywiązanie oraz szacunek wszystkich tych, którzy go znali.

W czasach panoszenia się „nowobogackich” przyjemnie jest widzieć, jak potomek starego, lecz podupadłego rodu przywraca dawną świetność rodzinnemu gniazdu.

Sir Charles, jak wiadomo, zrobił duże pieniądze w Afryce Południowej. Roztropniejszy od tych, którzy spekulują dopóty, dopóki fortuna nie odwróci się od nich, zrealizował wszystkie swoje zyski i powrócił do Anglii. Dwa lata minęło zaledwie od chwili, kiedy zamieszkał w Baskerville Hallu, a wiadomo już było wszystkim, że nosi się z zamiarem odbudowania zamku i wprowadzenia różnych ulepszeń w swoich posiadłościach. Śmierć nie pozwoliła urzeczywistnić tych planów powziętych na wielką skalę. Będąc bezdzietnym, pragnął, by cała okolica korzystała z jego bogactw, toteż wiele osób ze względów osobistych opłakuje przedwczesny zgon swego dobroczyńcy. Niejednokrotnie na łamach naszego pisma wspominaliśmy o jego szczodrych dotacjach na różne cele dobroczynne.

Śledztwo nie mogło dokładnie wyjaśnić okoliczności, które towarzyszyły śmierci sir Charlesa Baskerville’a, ale rozproszyło przynajmniej pewne pogłoski zrodzone z zabobonu. Nie ma bowiem powodów do przypuszczeń, że zaszło tu coś podejrzanego lub że śmierć nie nastąpiła z przyczyn naturalnych.

Sir Charles był wdowcem i uchodził pod pewnymi względami za dziwaka. Pomimo znacznej fortuny żył bardzo skromnie, a cała jego służba składała się jedynie z małżeństwa nazwiskiem Barrymore; mąż był lokajem, a żona gospodynią.

Zeznania ich, potwierdzone przez kilku przyjaciół, wskazują, że od pewnego czasu sir Charles silnie niedomagał. Trapiło go cierpienie sercowe, objawiające się nagłym blednięciem, napadami duszności i ostrymi atakami nerwowymi. Doktor Jakub Mortimer, przyjaciel i lekarz zmarłego, złożył zeznanie w tym samym duchu.

Fakty są bardzo proste. Co wieczór, przed udaniem się na spoczynek, sir Charles przechadzał się po słynnej alei cisowej w Baskerville Hallu. Małżonkowie Barrymore stwierdzili w swoich zeznaniach, że taki był zwyczaj ich pana.

Dnia 4 czerwca sir Charles oznajmił, iż wyjeżdża nazajutrz do Londynu, i polecił Barrymore’owi, aby mu zapakował rzeczy. Wieczorem wyszedł na zwykłą przechadzkę, podczas której zawsze palił cygaro.

Z przechadzki tej już nie powrócił.

O północy Barrymore, widząc, że drzwi do hallu są jeszcze otwarte, zaniepokoił się i zapaliwszy latarnię, poszedł szukać swego pana.

Dzień był dżdżysty, odnaleziono więc z łatwością ślady nóg sir Charlesa na rozmiękłej ziemi alei. W połowie tej alei znajduje się furtka prowadząca na moczary. Głębsze w tym miejscu ślady wskazywały, że sir Charles zatrzymał się tutaj przez chwilę. Następnie udał się widocznie dalej, ponieważ zwłoki jego znaleziono na samym końcu alei.

Pewien szczegół zeznania Barrymore’a pozostaje jeszcze niewyjaśniony: kształt śladów zmienił się z chwilą, kiedy sir Charles Baskerville minął furtkę; wyglądało na to, jak gdyby szedł dalej na palcach.

Niejaki Murphy, Cygan, handlarz koni, znajdował się wówczas w pobliżu na moczarach, lecz jak sam zeznał, był zupełnie pijany. Oświadczył wszakże, iż słyszał krzyki, ale nie wiedział, skąd pochodzą. Na zwłokach sir Charlesa nie stwierdzono żadnych śladów obrażeń, jakkolwiek zeznanie lekarza wspomina o niezwykłym, wprost konwulsyjnym wykrzywieniu twarzy – wykrzywieniu tak strasznym, że zrazu doktor Mortimer nie chciał wierzyć, że ma istotnie przed sobą swego przyjaciela i pacjenta. Wyjaśniono jednak, że jest to objaw zdarzający się często w wypadkach dusznicy i śmierci spowodowanej atakiem sercowym. Oględziny zwłok taką właśnie wykazały diagnozę, a sędzia śledczy potwierdził wyjaśnienie lekarskie.

Radzi jesteśmy z takiego wyniku śledztwa. Spadkobierca sir Charlesa powinien jak najrychlej osiąść na zamku i prowadzić dalej przerwane w tak tragiczny sposób dzieło swego poprzednika. Gdyby trzeźwy werdykt sędziego nie zniweczył ostatecznie romantycznych opowieści krążących w związku z tą śmiercią, trudno by było znaleźć nowego pana dla Baskerville Hallu.

Najbliższym krewnym zmarłego jest – jeżeli znajduje się jeszcze przy życiu – pan Henry Baskerville, syn najmłodszego brata sir Charlesa. Gdy ostatnio o nim słyszano, przebywał w Ameryce. Rozpoczęto odpowiednie kroki celem odnalezienia go i zawiadomienia o dziedzictwie, jakie mu przypadło w udziale.

Doktor Mortimer złożył gazetę i schował ją do kieszeni.

– Tak przedstawiają się, panie Holmes, fakty podane do publicznej wiadomości – rzekł.

– Dziękuję panu – odparł Holmes – za zwrócenie mojej uwagi na sprawę, która pod wielu względami jest niewątpliwie interesująca. Swego czasu czytałem o niej kilka wzmianek w prasie, ale byłem wówczas całkowicie pochłonięty sprawą watykańskich kamei. Oddając swe usługi papieżowi, przestałem na razie interesować się tym, co się działo w Anglii. Powiada pan tedy, że artykuł ten zawiera wszystkie publicznie znane fakty.

– Tak.

– Niech mi pan teraz poda nieznane.

Holmes zagłębił się znów w fotelu, splótł dłonie, a twarz jego przybrała wyraz powagi i skupienia.

– Aby uczynić zadość pańskiemu żądaniu – powiedział doktor Mortimer, okazując coraz silniejsze zdenerwowanie – opowiem panu to, z czego nie zwierzyłem się dotąd nikomu. Zataiłem to przed sędzią, bo człowiekowi nauki trudno jest przyznać się publicznie do wiary w zabobony. Nadto kierował mną też i ten wzgląd, wspomniany w artykule, że Baskerville Hall pozostałby bezpański, gdyby coś jeszcze wzmogło ponurą sławę tej siedziby. Dla tych dwóch przyczyn uważałem za stosowne powiedzieć mniej, niż wiedziałem; ale z panem chcę być zupełnie szczery.

Okolica moczarów jest bardzo rzadko zaludniona, dlatego też sąsiedzi pozostają w bliskich ze sobą stosunkach. Oto przyczyna mojej zażyłości z sir Charlesem Baskerville’em. Z wyjątkiem pana Franklanda w Lafter Hallu i pana Stapletona, przyrodnika, nie ma w promieniu wielu mil nikogo z ludzi wykształconych.

Sir Charles lubił samotność, ale choroba jego zbliżyła nas wzajemnie, a wspólne zainteresowania naukowe utrwaliły to zbliżenie. Ze swych podróży po Afryce Południowej przywiózł on dużo ciekawych wiadomości i spędziliśmy razem niejeden miły wieczór, rozprawiając o anatomii Buszmenów i Hotentotów.

W ciągu ostatnich kilku miesięcy dostrzegłem u sir Charlesa wzmagające się coraz bardziej rozdrażnienie nerwowe. Przejął się on do tego stopnia legendą, którą przeczytałem przed chwilą, że nic na świecie nie mogło go zmusić do wyjścia w nocy poza teren parku. Jakkolwiek wyda się to panu nieprawdopodobne, niemniej jednak sir Charles był święcie przekonany, iż okrutny los ciąży nad jego rodem, a kroniki familijne wiarę tę tylko wzmacniały.

Myśl o ciągłej obecności jakiegoś ducha ścigała go nieustannie. Często zapytywał mnie, czy podczas moich nocnych wizyt lekarskich nie dostrzegłem nigdy jakiejś niezwykłej postaci i czy nie słyszałem szczekania psa. Ostatnie pytanie zadawał mi niejednokrotnie i to zawsze drżącym ze wzruszenia głosem.

Przypominam sobie doskonale drobne zajście, które się zdarzyło na kilka tygodni przed jego śmiercią. Zajechałem pewnego wieczoru przed zamek i zastałem sir Charlesa na ganku. Zeskoczyłem z dwukółki i podszedłem do niego, by się przywitać, gdy naraz zauważyłem, że wpatruje się on w coś za moimi plecami z wyrazem okropnego przerażenia. Odwróciłem się i dostrzegłem jeszcze na skręcie drogi coś nieokreślonego; zdawało mi się, że było to wielkie, czarne cielę.

Sir Charles był tym zjawiskiem tak wzburzony i zaniepokojony, że uważałem za swój obowiązek udać się na poszukiwanie zwierzęcia. Ale zniknęło ono bez śladu. Zdarzenie to wywarło na moim przyjacielu straszne wrażenie. Spędziłem z nim cały wieczór i wówczas, aby wyjaśnić mi swoje wzburzenie, powierzył mojej pieczy rękopis, który panu przeczytałem. Wspomniałem o tym drobnym zajściu dlatego tylko, że nabiera ono pewnego znaczenia ze względu na późniejszą tragedię; wtenczas nie przywiązywałem do niego żadnej wagi i uważałem, że wzburzenie mojego przyjaciela nie jest niczym usprawiedliwione.

Na skutek moich nalegań sir Charles postanowił wyjechać do Londynu. Wiedziałem, że ma wadę serca, a nieustający niepokój – choćby tylko urojony – oddziaływał ujemnie na jego zdrowie. Sądziłem, że kilkumiesięczny pobyt w Londynie i rozrywki miejskie wpłyną na niego uspokajająco, a pan Stapleton, nasz wspólny przyjaciel, podzielał moje zdanie. W ostatniej chwili przed wyjazdem nastąpiła ta straszna katastrofa.

Tej nocy, gdy zmarł sir Charles, Barrymore, jego lokaj, przysłał po mnie chłopca stajennego Perkinsa, a ponieważ jeszcze nie spałem, w godzinę po wypadku byłem już w Baskerville Hallu.

Stwierdziłem osobiście wszystkie fakty wspomniane podczas śledztwa: zbadałem ślady kroków w alei cisowej, obejrzałem miejsce przy furtce, gdzie mój przyjaciel się zatrzymał, zauważyłem zmianę kształtu śladów począwszy od tego miejsca, widziałem, że poza nimi nie ma innych śladów prócz tych, które pozostawił Barrymore, potem zbadałem uważnie zwłoki, których przede mną jeszcze nikt nie dotknął.

Sir Charles leżał twarzą do ziemi, ręce miał rozkrzyżowane, palce zaciśnięte kurczowo, a rysy tak wykrzywione, że nie odważyłbym się stwierdzić pod przysięgą jego tożsamości.

Na ciele nie znalazłem żadnych obrażeń. Wszelako na śledztwie Barrymore złożył jedno nieścisłe zeznanie. Powiedział, że w sąsiedztwie zwłok nie było żadnych śladów. Nie widział ich. Ja jednak dostrzegłem... choć w pewnej odległości, lecz świeże i wyraźne.

– Ślady kroków?

– Tak, ślady kroków.

– Mężczyzny czy kobiety?

Doktor Mortimer spoglądał na nas przez chwilę szczególnym wzrokiem, po czym, szeptem niemal, odpowiedział:

– Panie Holmes, to były ślady łap olbrzymiego psa!