Siedem lat wstecz - Ashley Poston - ebook + audiobook + książka

Siedem lat wstecz ebook

Poston Ashley

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Po najgorszym dniu w swoim życiu trzeba wymyślić, jak dalej żyć.

Dlatego Clementine układa plan, mający chronić jej serce: być zajętą, ciężko pracować, pokochać kogoś miłego i starać się pamiętać o tym, aby sięgać gwiazd. To ostatnie jest niemądre i oczywiście ma znaczenie metaforyczne, ale ciocia zawsze jej powtarzała, że każdy musi mieć przynajmniej jedno wielkie marzenie, które będzie go napędzało. I przez ostatni rok ten plan doskonale się sprawdzał. To znaczy prawie doskonale. Ta część o miłości jest trudna w realizacji, ponieważ Clementine nie ma ochoty nawiązywać zbyt bliskich relacji – nie jest pewna, czy jej serce by sobie z tym poradziło.

I wtedy w mieszkaniu zmarłej cioci zastaje nieznajomego mężczyznę. Mężczyznę z życzliwym spojrzeniem, akcentem Południowca i upodobaniem do tarty cytrynowej. Mężczyznę, w którym przed tym wszystkim zakochałaby się bez pamięci. I może nadal byłoby to możliwe.

Tyle że on żyje w przeszłości. Siedem lat wstecz. A ona, całkiem dosłownie, jest jego przyszłością.

Ciocia zawsze mówiła Clementine, że to mieszkanie jest miejscem, w którym chwile łączą się ze sobą niczym akwarele. I dziewczyna wie, że jeśli pozwoli sobie się zakochać, skończy się to dla niej tylko cierpieniem.

Bo przecież miłość nigdy nie jest kwestią czasu, lecz kwestią zgrania się w czasie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 397

Oceny
4,4 (169 ocen)
97
47
22
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kasiek9121

Nie oderwiesz się od lektury

Cudna, świetnie się przy niej bawiłam.
20
Wiola0401

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna historia. Pochłonęłam ❤️
20
weronikapetr

Nie oderwiesz się od lektury

„Nic nie jest kwestią czasu, lecz kwestią zgrania się w czasie”. [współpraca reklamowa z @gorzka.czekolada.wydawnictwo] Clementine od zawsze była bardzo związana ze swoją ciocią. Łączyły je liczne podróże i niesamowite opowieści. Kobieta odeszła, a swojej siostrzenicy zostawiła mieszkanie, w którym według jej opowieści działa się magia. „Ale ona odeszła, lecz mieszkanie pozostało, razem z tymi wszystkimi niemądrymi wymyślonymi tajemnicami, jakie o nim szeptała”. Według tych szeptanych opowieści mieszkanie łączyło ze sobą ludzi, którzy znajdowali się na rozdrożach. Dlatego też, oprócz zasady zdejmowania butów przy samym wejściu, ciocia Clementine wprowadziła jeszcze jedną: „Nie zakochaj się w nikim w tym mieszkaniu”. Dziewczyna nie potrafiła tego zrozumieć, do czasu… Pewnego dnia w tym magicznym mieszkaniu spotyka mężczyznę, w którym mogłaby się zakochać, gdyby nie czas. „Zawsze niewłaściwy czas, prawda, Lemon?”. On żył siedem lat wstecz, bo to właśnie na tym polegała magia t...
20
AnitaPietek

Dobrze spędzony czas

To jest po prostu bardzo dobra książka.
10
bachabak54

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa,wzruszająca , fajnie napisana, pełna uczucia wrócę do niej
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału The Se­ven Year Slip
Co­py­ri­ght © 2023 by Ash­ley Po­ston Re­aders Gu­ide co­py­ri­ght © 2023 by Ash­ley Po­ston All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © 2024 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Ilu­stra­cje na okładce Vi-An Nguyen
Opra­co­wa­nie pol­skiej wer­sji okładki, skład i ła­ma­nieAn­drzej Ko­men­dziń­ski
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ścialbo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie­pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, na­by­wasz książki le­gal­nie i nie udo­stęp­niasz ich pu­blicz­nie, np. w In­ter­ne­cie. Dzię­ku­jemy za to, że w ten spo­sób wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-8265-858-3
Gorzka Cze­ko­lada jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla wszyst­kich mi­ło­śni­ków do­brego je­dze­nia,

któ­rzy przy­pa­lają po­pcorn w mi­kro­fa­lówce:

by­li­by­śmy zbyt silni, gdy­by­śmy po­tra­fili także go­to­wać.

PO­CZĄ­TEK

Moja ko­chana Cle­men­tine

To miesz­ka­nie jest ma­giczne ‒ rze­kła pew­nego razu cio­cia Ana­lea, sie­dząc w fo­telu uszaku w ko­lo­rze jaj ru­dzika. Włosy upięła w kok spinką w kształ­cie mie­cza.

Jej sło­wom to­wa­rzy­szył szel­mow­ski błysk w oku, jakby pro­wo­ko­wała mnie do za­py­ta­nia, co ma na my­śli. Nie­dawno skoń­czy­łam osiem lat i uwa­ża­łam, że wszystko wiem.

Oczy­wi­ście, że to miesz­ka­nie było ma­giczne. Moja cio­cia miesz­kała w stu­let­nim bu­dynku na Up­per East Side, z ka­mien­nymi lwami na oka­pie da­chu, po­pę­ka­nymi i trzy­ma­ją­cymi się kur­czowo na­roż­ni­ków. Wszystko w nim było ma­giczne ‒ to, w jaki spo­sób ran­kiem wle­wało się do kuchni słońce, złote jak żółtko. To, że w ga­bi­ne­cie mie­ściło się wię­cej ksią­żek niż to moż­liwe, wy­sy­pu­ją­cych się z pó­łek i uło­żo­nych w sterty pod oknem, tak wy­so­kie, że nie­mal blo­ko­wały świa­tło. Na jed­nej ze ścian w sa­lo­nie spo­rzą­dzi­łam mapy ob­cych kra­jów. Ła­zienka, z ide­al­nym wy­so­kim oknem i ma­tową szybą, dzięki któ­rej na ścia­nach w ko­lo­rze nieba i ozdob­nej, wol­no­sto­ją­cej wan­nie od­bi­jały się tę­cze, sta­no­wiła do­sko­nałe wprost miej­sce do ma­lo­wa­nia. Tam moje akwa­rele oży­wały, barw­niki ska­py­wały z pędzli, kiedy wy­obra­ża­łam so­bie od­le­głe miej­sca, w któ­rych ni­gdy nie by­łam. A wie­czo­rami wi­doczny przez okna w sy­pialni księ­życ wy­da­wał się taki bli­ski, że nie­mal by­łam w sta­nie go zła­pać.

To miesz­ka­nie w isto­cie było ma­giczne. Nikt mi nie wmówi, że jest ina­czej. Uwa­ża­łam na­to­miast, że ma­gicz­nym czyni je moja cio­cia i jej sza­lony styl ży­cia, który udzie­lał się wszyst­kiemu, czego tylko się tknęła.

‒ Nie, nie. ‒ Mach­nęła ręką, tą, w któ­rej trzy­mała pa­pie­rosa marl­boro. Dym wy­fru­nął przez otwarte okno, draż­niąc dwa gru­cha­jące na pa­ra­pe­cie go­łę­bie i kie­ru­jąc się ku bez­chmur­nemu niebu. ‒ Nie w sen­sie me­ta­fo­rycz­nym, moja ko­chana Cle­men­tine. Moż­liwe, że na po­czątku mi nie uwie­rzysz, ale za­pew­niam, że to jest prawda.

A po­tem na­chy­liła się ku mnie, szel­mow­ski błysk w jej brą­zo­wych oczach za­mie­nił się w uśmiech i zdra­dziła mi ta­jem­nicę.

1

Wy­daw­ni­czy lunch

Moja cio­cia ma­wiała, że je­śli nie pa­su­jesz do in­nych, tak długo ich na­bie­raj, aż w końcu to się zmieni.

Ka­zała także pa­mię­tać o tym, aby mieć ważny pasz­port, do mięsa wy­bie­rać czer­wone wino, do wszyst­kiego in­nego zaś białe, aby zna­leźć pracę, która daje sa­tys­fak­cję za­równo sercu, jak i gło­wie, nie za­po­mi­nać o tym, aby się za­ko­chi­wać, gdy tylko jest to moż­liwe, po­nie­waż mi­łość po­lega na zgra­niu się w cza­sie, i aby go­nić za księ­ży­cem.

Za­wsze, ale to za­wsze go­nić za księ­ży­cem.

W jej przy­padku mu­siało się to spraw­dzać, po­nie­waż nie­ważne, gdzie aku­rat znaj­do­wała się na świe­cie, wszę­dzie czuła się jak w domu. Szła przez ży­cie ta­necz­nym kro­kiem, bry­lu­jąc na wszyst­kich przy­ję­ciach, na które nie zo­stała za­pro­szona, za­ko­chi­wała się w każ­dym sa­mot­nym sercu, na ja­kie na­tra­fiała, a każda przy­goda koń­czyła się szczę­śli­wie. Miała w so­bie coś ta­kiego, że za gra­nicą tu­ry­ści py­tali ją o drogę, kel­ne­rzy o zda­nie w kwe­stii win i whi­skey, a znane osoby wy­py­ty­wały ją o jej ży­cie.

Raz, kiedy by­ły­śmy w To­wer of Lon­don, przez przy­pa­dek zna­la­zły­śmy się na eks­klu­zyw­nym przy­ję­ciu w Kró­lew­skiej Ka­plicy pw. Świę­tego Pio­tra w Oko­wach i udało się nam tam po­zo­stać dzięki skom­ple­men­to­wa­niu od­po­wied­niej osoby i bę­dą­cemu ta­nią pod­róbką ozdob­nemu na­szyj­ni­kowi. Po­zna­ły­śmy tam księ­cia Wa­lii albo Nor­we­gii, albo cze­goś jesz­cze in­nego, chał­tu­rzą­cego jako di­dżej. Nie pa­mię­ta­łam zbyt wiele z reszty tego wie­czoru, jako że prze­ce­ni­łam swoją to­le­ran­cję na po­twor­nie drogą szkocką.

Ale tak już wy­glą­dały wszyst­kie przy­gody z moją cio­cią, która była mi­strzy­nią od­naj­dy­wa­nia się w każ­dej sy­tu­acji.

Nie je­steś pewna, któ­rego wi­delca użyć pod­czas ele­ganc­kiej ko­la­cji? Rób to, co osoba sie­dząca obok cie­bie. Zgu­bi­łaś się w mie­ście, w któ­rym miesz­kasz przez więk­szość ży­cia? Uda­waj, że je­steś tu­rystką. Po­szłaś pierw­szy raz w ży­ciu do opery? Ki­waj głową i za­chwy­caj się przej­mu­ją­cym vi­brato. Sie­dzisz w re­stau­ra­cji wy­róż­nio­nej gwiazd­kami Mi­che­lina i pi­jesz czer­wone wino, któ­rego bu­telka kosz­tuje wię­cej niż twój mie­sięczny czynsz? Sko­men­tuj bu­kiet i za­cho­wuj się tak, jak­byś piła już lep­sze.

Co w tym przy­padku było aku­rat prawdą.

Kosz­tu­jące dwa do­lary wino z Tra­der Joe’s sma­ko­wało le­piej od tego, lecz wy­na­gra­dzały to pysz­no­ści ser­wo­wane na nie­wiel­kich ta­le­rzy­kach. Ro­ladki z boczku i dak­tyli, sma­żony kozi ser skro­piony mio­dem la­wen­do­wym i ką­ski roz­pły­wa­ją­cego się w ustach wę­dzo­nego pstrąga. A to wszystko pod­czas byt­no­ści w cza­ru­ją­cej re­stau­ra­cyjce z cie­płym oświe­tle­niem, otwar­tymi oknami, przez które wpa­dały dźwięki mia­sta, wi­szą­cymi nad nami w do­nicz­kach w kształ­cie roż­ków pną­czami epi­prem­num zło­ci­stego i pa­pro­ciami. Ściany były wy­ło­żone drew­nem ma­ho­nio­wym, loże obite miękką skórą, która gdy­bym nie za­cho­wała ostroż­no­ści, to w tym czerw­co­wym upale zdar­łaby mi skórę z ud. Pa­no­wała tu­taj at­mos­fera in­tym­no­ści, a sto­liki roz­sta­wiono wy­star­cza­jąco da­leko od sie­bie, więc nie sły­sze­li­śmy pro­wa­dzo­nych ści­szo­nymi gło­sami roz­mów in­nych go­ści re­stau­ra­cji, a je­dy­nie ci­che po­mruki do­cho­dzące z kuchni.

By­łam to­tal­nie za­uro­czona.

Ra­zem z Fioną i Drew sie­dzia­łam przy nie­wiel­kim sto­liku w Olive Branch, re­stau­ra­cji w SoHo wy­róż­nio­nej gwiazdką Mi­che­lina, o wy­bra­nie się do któ­rej Drew do­słow­nie bła­gała przez cały ze­szły ty­dzień. Za­zwy­czaj nie pi­sa­łam się na dłu­gie lun­che. Był jed­nak letni pią­tek i tak po praw­dzie winna by­łam Fio­nie, żo­nie Drew, przy­sługę, jako że ty­dzień temu mu­sia­łam wy­krę­cić się z pój­ścia na sztukę, którą Drew chciała zo­ba­czyć. Drew Tor­res była re­dak­torką, nie­ustan­nie po­szu­ku­jącą wy­jąt­ko­wych i uta­len­to­wa­nych au­to­rów, dla­tego za­cią­gała za­równo mnie, jak i Fionę na dzi­waczne kon­certy, sztuki te­atralne i do miejsc, w ja­kich jesz­cze nie by­łam. A to nie lada osią­gnię­cie, po­nie­waż ra­zem z cio­cią od­wie­dzi­łam czter­dzie­ści trzy kraje, a ona ce­lo­wała w wy­naj­dy­wa­niu dzi­wacz­nych miejsc.

Ta re­stau­ra­cja oka­zała się jed­nak bar­dzo, ale to bar­dzo przy­jemna.

‒ To ofi­cjal­nie naj­lep­szy i naj­bar­dziej wy­szu­kany lunch, na ja­kim mia­łam oka­zję być ‒ oświad­czyła Fiona, wkła­da­jąc do ust ro­ladkę z boczku i dak­tyla.

To była jak na ra­zie je­dyna rzecz z tego, co za­mó­wi­li­śmy, którą mo­gła jeść ‒ pla­stry su­ro­wej wo­ło­winy wa­gyu nie wcho­dziły w grę w siód­mym mie­siącu ciąży. Fiona była wy­soka i chuda, miała mlecz­no­białą cerę, włosy zaś far­bo­wała na nie­bie­sko­fio­le­towo. Na jej po­licz­kach wid­niały ciemne piegi i za­wsze no­siła ki­czo­wate kol­czyki wy­szu­ki­wane w week­endy na pchlich tar­gach. Dzi­siaj były to me­ta­lowe węże, które w pasz­czach trzy­mały ta­bliczki z na­pi­sem FUCK OFF. Była naj­lep­szą eta­tową gra­ficzką w Strauss & Ad­der.

Obok niej sie­działa Drew, na­dzie­wa­jąca wła­śnie na wi­de­lec ko­lejny pla­ster wa­gyu. Od nie­dawna pra­co­wała w Strauss & Ad­der na sta­no­wi­sku star­szej re­dak­torki. Miała dłu­gie, krę­cone czarne włosy i skórę w ko­lo­rze cie­płego brązu. Za­wsze ubie­rała się tak, jakby się wy­bie­rała na wy­ko­pa­li­ska do Egiptu w 1910 roku. I dzi­siaj nie było ina­czej: mięk­kie brą­zowe spodnie, biała ko­szula i szelki.

Sie­dząc z nimi, czu­łam się nieco za mało ele­gancko ubrana ‒ mia­łam na so­bie dar­mowy T-shirt z ulu­bio­nej ja­dło­dajni mo­ich ro­dzi­ców, Eg­gve­ry­thing Café, sprane dżinsy i czer­wone buty na pła­skim ob­ca­sie, które mia­łam od czasu stu­diów i któ­rych po­de­szwy pod­kle­jone były mocną ta­śmą, po­nie­waż nie po­tra­fi­łam się z nimi roz­stać. Od trzech dni nie my­łam wło­sów, a su­chy szam­pon śred­nio się spraw­dzał, ale za to nie spóź­ni­łam się dziś do pracy. By­łam star­szą spe­cja­listką do spraw pro­mo­cji w wy­daw­nic­twie Strauss & Ad­der, wieczną pla­no­waczką, a mimo to w ogóle nie za­pla­no­wa­łam tego wyj­ścia. Tak po praw­dzie był to letni pią­tek i nie spo­dzie­wa­łam się, że kto­kol­wiek bę­dzie dziś w re­dak­cji.

‒ Rze­czy­wi­ście przy­jem­nie tu­taj ‒ przy­zna­łam. ‒ Znacz­nie le­piej niż na tym wie­czorku po­etyc­kim w Vil­lage.

Fiona kiw­nęła głową.

‒ Acz­kol­wiek po­do­bało mi się, że wszyst­kie drinki na­zwano na część nie­ży­ją­cych po­etów.

Skrzy­wi­łam się.

‒ Po Emily Dic­kin­son mia­łam po­twor­nego wprost kaca.

Drew wy­glą­dała na nie­sa­mo­wi­cie z sie­bie dumną.

‒ Fajny lo­kal, no nie? Ko­ja­rzysz ten ar­ty­kuł, który ci przy­sła­łam? Ten z „Eater”? Jego au­tor, Ja­mes Ash­ton, jest tu­taj sze­fem kuchni. Ar­ty­kuł ma co prawda już kilka lat, ale na­dal świet­nie się go czyta.

‒ I chcesz, aby wy­dał u nas książkę? ‒ za­py­tała Fiona. ‒ Ale jaką, ku­char­ską?

Drew wy­glą­dała na szcze­rze ura­żoną.

‒ Za kogo mnie masz, ple­bejkę? W żad­nym ra­zie. Książka ku­char­ska by­łaby mar­no­traw­stwem jak na ko­goś, kto tak zna­ko­mi­cie ope­ruje sło­wami.

Fiona i ja wy­mie­ni­ły­śmy zna­czące spoj­rze­nia. Drew to samo mó­wiła o tej sztuce, któ­rej le­d­wie udało mi się unik­nąć w ze­szłym ty­go­dniu, kiedy wpro­wa­dza­łam się do miesz­ka­nia mo­jej zmar­łej cioci na Up­per East Side. W so­botę, kiedy tasz­czy­łam do windy gra­mo­fon, Fiona mi oświad­czyła, że już ni­gdy wię­cej nie za­mie­rza pły­wać w oce­anie.

Drew miała fan­ta­stycz­nego nosa do tego, co ktoś mógłby na­pi­sać, a nie co już stwo­rzył. Była ge­nialna, je­śli cho­dzi o sku­pia­nie się na moż­li­wo­ściach. Wła­śnie to czy­niło z niej wy­jąt­kową re­dak­torkę ‒ brała pod swoje skrzy­dła szare myszki i po­ma­gała im roz­kwit­nąć.

‒ Co to za spoj­rze­nie? ‒ za­py­tała Drew, pa­trząc to na Fionę, to na mnie. ‒ W kwe­stii tego mu­zyka, na któ­rego wy­stę­pie by­ły­śmy w ze­szłym mie­siącu na Go­ver­nors Is­land, prze­czu­cie mnie nie za­wio­dło.

‒ Ko­cha­nie ‒ po­wie­działa cier­pli­wie Fiona. ‒ Nie otrzą­snę­łam się jesz­cze po tej sztuce z ze­szłego ty­go­dnia o męż­czyź­nie, który miał ro­mans z del­fi­nem.

Drew skrzy­wiła się.

‒ To była... po­myłka. Ale mu­zyk nie! Ani tam­ten Tik­To­ker, który na­pi­sał thril­ler o we­so­łym mia­steczku. Bę­dzie fe­no­me­nal­nie. A ten szef kuchni... wiem, że jest wy­jąt­kowy. Chcę usły­szeć wię­cej o tym le­cie, kiedy skoń­czył dwa­dzie­ścia sześć lat. W „Eater” tylko o tym na­po­mknął.

‒ Je­stem o tym prze­ko­nana. Prawda, Cle­men­tine?

Spoj­rzały na mnie wy­cze­ku­jąco.

‒ Ja... wła­ści­wie to nie prze­czy­ta­łam tego ar­ty­kułu ‒ przy­zna­łam.

Fiona za­cmo­kała z dez­apro­batą. By­łam pewna, że ich nie­na­ro­dzone dziecko bę­dzie w przy­szło­ści re­ago­wać na ten dźwięk praw­dziwą skru­chą. Za­kło­po­tana spu­ści­łam głowę.

‒ A po­win­naś! ‒ za­pew­niła Drew. ‒ Zwie­dził nie­mal cały świat, tak jak ty. A spo­sób, w jaki łą­czy je­dze­nie z przy­jaź­nią i wspo­mnie­niami... chcę go mieć. ‒ Po­pa­trzyła wy­głod­nia­łym wzro­kiem w stronę kuchni. ‒ Tak bar­dzo go chcę.

A kiedy w oczach miała tego typu żą­dzę, nic nie było w sta­nie jej po­wstrzy­mać.

Po­cią­gnę­łam łyk zbyt wy­traw­nego wina i wzię­łam do ręki kartę de­se­rów. Choć za­zwy­czaj ra­zem cho­dzi­ły­śmy na lunch ‒ plus tego, że twoje naj­lep­sze przy­ja­ciółki pra­co­wały w tym sa­mym bu­dynku, co ty ‒ to naj­czę­ściej trzy­ma­ły­śmy się Mid­town, a re­stau­ra­cje w Mid­town były...

No cóż.

Zja­dłam wię­cej ka­na­pek i ma­ka­ronu z ho­ma­rem i se­rem z food truc­ków, niż mia­łam ochotę przy­znać. W le­cie Mid­town to cen­trum tu­ry­styczne, więc próby zna­le­zie­nia miej­scówki na lunch in­nej niż food truck albo traw­niki w Bry­ant Park bez re­zer­wa­cji były nie­mal nie­moż­liwe.

‒ Cóż, kiedy go do­rwiesz, mam py­ta­nie do­ty­czące karty de­se­rów ‒ rze­kłam, wska­zu­jąc na pierw­szą po­zy­cję. ‒ Co to, u li­cha, jest de­kon­struk­cja tarty cy­try­no­wej?

‒ Ooch, to aku­rat jest spe­cjal­no­ścią na­szego szefa ‒ po­in­for­mo­wała nas Drew. Fiona na­to­miast wy­rwała mi kartę, aby do­wie­dzieć się wię­cej. ‒ Zde­cy­do­wa­nie chcę jej spró­bo­wać.

‒ Je­śli jest to po pro­stu pla­ster cy­tryny opró­szony gru­bo­ziar­ni­stym cu­krem na kra­ker­sie z mąki gra­ham ‒ oświad­czyła Fiona ‒ to wy­buchnę śmie­chem.

Spraw­dzi­łam w te­le­fo­nie go­dzinę.

‒ Co­kol­wiek to jest, po­win­ni­śmy to za­mó­wić, a po­tem się zbie­rać. Po­wie­dzia­łam Rhon­dzie, że wró­cimy przed pierw­szą.

‒ Jest pią­tek! ‒ za­pro­te­sto­wała Fiona, wy­ma­chu­jąc kartą de­se­rów. ‒ La­tem nikt nie pra­cuje w piątki. Zwłasz­cza w branży wy­daw­ni­czej.

‒ Ja pra­cuję ‒ od­par­łam. Rhonda Ad­der była moją sze­fową, dy­rek­torką działu mar­ke­tingu i pro­mo­cji, no i współ­wy­daw­czy­nią. I jedną z od­no­szą­cych naj­więk­sze suk­cesy ko­biet w tej branży. Je­śli książka miała się stać be­st­sel­le­rem, do­sko­nale wie­działa, jak to z niej wy­ci­snąć, a już samo to było ogrom­nym ta­len­tem. A skoro mowa o ta­len­cie, to chcąc, aby Fiona i Drew miały po­gląd na ak­tu­alną sy­tu­ację, do­da­łam: ‒ W tej chwili troje au­to­rów jest w tra­sie i coś na pewno się wy­sy­pie.

Drew po­ki­wała głową.

‒ Wy­daw­ni­cze prawo Mur­phy’ego.

‒ Prawo Mur­phy’ego ‒ po­wtó­rzy­łam. ‒ A Ju­liette cały ra­nek wy­pła­ki­wała so­bie oczy przez swo­jego chło­paka, więc sta­ram się ją dzi­siaj od­cią­żyć.

‒ Pie­przyć Ro­mea-Roba ‒ za­in­to­no­wała Drew.

‒ Pie­przyć Ro­mea-Roba ‒ przy­tak­nę­łam.

‒ A skoro mowa o rand­ko­wa­niu. ‒ Fiona wy­pro­sto­wała się i po­ło­żyła łok­cie na stole. Och, zna­łam tę po­stawę i w du­chu zdu­si­łam jęk. Na­chy­liła się w moją stronę i unio­sła brwi. ‒ Jak tam u cie­bie i Nate’a?

Na­gle wy­jąt­kowo in­te­re­su­jący wy­dał mi się kie­li­szek z wi­nem, ale im dłu­żej Fiona wpa­try­wała się we mnie i cze­kała na od­po­wiedź, tym bar­dziej ma­lała moja de­ter­mi­na­cja, aż w końcu wes­tchnę­łam i po­wie­dzia­łam:

‒ W ze­szłym ty­go­dniu się roz­sta­li­śmy.

Fiona wcią­gnęła gło­śno po­wie­trze.

‒ W ze­szłym ty­go­dniu? Przed czy po prze­pro­wadzce?

‒ W trak­cie. Tego wie­czoru, kiedy wy po­szły­ście na tamtą sztukę.

‒ I nic nam nie po­wie­dzia­łaś? ‒ do­dała Drew, bar­dziej cie­kaw­ska niż jej za­fra­so­wana żona.

‒ Nic nam nie po­wie­dzia­łaś! ‒ po­wtó­rzyła gło­śno Fiona. ‒ To prze­cież ważne!

‒ Na­prawdę nie warto strzę­pić so­bie ję­zyka. ‒ Wzru­szy­łam ra­mio­nami. ‒ Zro­bi­li­śmy to za po­mocą ese­me­sów. Wy­daje mi się, że on spo­tyka się już z kimś, kogo po­znał na Hinge. ‒ Przy­ja­ciółki pa­trzyły na mnie ze współ­czu­ciem, ale je zby­łam. ‒ Wszystko jest okej, na­prawdę. Zresztą i tak nie by­li­śmy ja­koś szcze­gól­nie kom­pa­ty­bilni.

Co było prawdą, nie wspo­mnia­łam jed­nak o kłótni, jaką od­by­li­śmy przed ese­me­sami. Cho­ciaż „kłót­nia” to zbyt mocne okre­śle­nie. Bar­dziej przy­po­mi­nało to wzru­sze­nie ra­mio­nami i rzu­ce­nie bia­łej flagi na opu­sto­szałe pole bi­twy.

‒ Znowu? Znowu mu­sisz zo­stać dłu­żej w pracy? ‒ za­py­tał. ‒ Wiesz, że ten wie­czór jest dla mnie bar­dzo ważny. Chcę, abyś była tu przy mnie.

Prawdę mó­wiąc, zu­peł­nie za­po­mnia­łam, że tego dnia otwiera się w ga­le­rii wy­stawa jego prac. Był ar­ty­stą ‒ a kon­kret­nie me­ta­lo­pla­sty­kiem ‒ i ta wy­stawa była dla niego nie­zwy­kle istotna.

‒ Prze­pra­szam, Nate. To jest na­prawdę ważne.

I było, mia­łam co do tego pew­ność, na­wet je­śli nie pa­mię­ta­łam już, jaka sy­tu­acja awa­ryjna zmu­siła mnie do pracy do późna.

Przez długą chwilę mil­czał, aż w końcu za­py­tał:

‒ Tak wła­śnie bę­dzie to wy­glą­dało? Nie chcę, aby praca była dla cie­bie waż­niej­sza ode mnie, Cle­men­tine.

‒ Wcale tak nie jest!

Było. Zde­cy­do­wa­nie tak było. Trzy­ma­łam Nate’a na dy­stans, po­nie­waż dzięki temu nie mógł przy­naj­mniej do­strzec tego, jak bar­dzo je­stem po­ra­niona. Mo­głam da­lej kła­mać. Mo­głam uda­wać, że nic mi nie jest ‒ no bo tak prze­cież było. Mu­siało. Nie chcia­łam, aby lu­dzie mar­twili się o mnie, skoro mieli na gło­wie tyle in­nych zmar­twień. Taki już był mój urok, no nie? Że nie trzeba się mar­twić o Cle­men­tine West. Za­wsze wszystko ogar­niała.

Nate wes­tchnął ciężko.

‒ Cle­men­tine, uwa­żam, że mu­sisz być szczera. ‒ No i to był ten przy­sło­wiowy gwóźdź do trumny. ‒ Je­steś taka za­mknięta, pracy uży­wasz jako tar­czy. Mam wąt­pli­wo­ści, czy w ogóle cię znam, tak na­prawdę. Nie chcesz się otwo­rzyć. Nie chcesz być bez­bronna. Co się stało z tamtą dziew­czyną ze zdjęć? Tą z farbą pod pa­znok­ciami?

Jej już nie było, ale tyle to aku­rat wie­dział. Po­znał mnie po tym, jak ta dziew­czyna znik­nęła. My­ślę, że wła­śnie dla­tego nie rzu­cił mnie po tym pierw­szym ra­zie, kiedy od­wo­ła­łam na­sze wspólne plany ‒ po­nie­waż pró­bo­wał od­na­leźć tamtą dziew­czynę z farbą pod pa­znok­ciami, którą zo­ba­czył raz na zdję­ciu w moim daw­nym miesz­ka­niu. Dziew­czynę z prze­szło­ści.

‒ Czy ty mnie w ogóle ko­chasz? ‒ kon­ty­nu­ował. ‒ Nie przy­po­mi­nam so­bie, abyś choć raz to po­wie­działa.

‒ Spo­ty­kamy się do­piero od trzech mie­sięcy. To tro­chę za wcze­śnie, nie są­dzisz?

‒ Kiedy się wie, to się wie.

Za­sznu­ro­wa­łam usta.

‒ W ta­kim ra­zie wy­gląda na to, że ja nie wiem.

I tyle.

Do­tar­łam do końca tego związku. Nim zdą­ży­łam po­wie­dzieć coś, czego bym po­tem ża­ło­wała, roz­łą­czy­łam się, na­stęp­nie na­pi­sa­łam do Nate’a, że to ko­niec. Szczo­teczkę do zę­bów ode­ślę mu pocztą. Nie mia­łam naj­mniej­szej ochoty je­chać spe­cjal­nie do Wil­liams­burga.

‒ Poza tym ‒ do­da­łam te­raz, bio­rąc ze sto­lika bu­telkę prze­sad­nie dro­giego wina, aby na­peł­nić kie­li­szek ‒ sama nie wiem, czy obec­nie chcę być w związku. Pra­gnę się skon­cen­tro­wać na ka­rie­rze i nie mam czasu na an­ga­żo­wa­nie się w re­la­cje z fa­ce­tami, któ­rych trzy mie­siące póź­niej być może rzucę przez ese­mesa. I na­wet seks nie był wcale taki do­bry. ‒ Wzię­łam duży łyk wina, aby po­pić tę strasz­liwą prawdę.

Drew po­krę­ciła głową.

‒ No pro­szę, ani jed­nej łzy.

‒ Ni­gdy nie wi­dzia­łam, aby pła­kała z po­wodu ja­kie­go­kol­wiek fa­ceta ‒ rze­kła Fiona do żony.

Za­mie­rza­łam spro­sto­wać, że nie, że prze­cież pła­ka­łam, ale za­mknę­łam usta, po­nie­waż... ona miała ra­cję. W ogóle rzadko pła­ka­łam, a żeby z po­wodu męż­czy­zny? Nie ma mowy. Fiona za­wsze mó­wiła, że dzieje się tak, po­nie­waż wszyst­kie moje związki spro­wa­dzały się do tego, że na­zy­wa­łam ich „pew­nym fa­ce­tem” ‒ osobą nie­wartą na­wet imie­nia w mo­jej pa­mięci. „Dla­tego, że ni­gdy nie by­łaś za­ko­chana” ‒ stwier­dziła kie­dyś i moż­liwe, że miała ra­cję.

„Kiedy się wie, to się wie” ‒ tak po­wie­dział Nate.

Nie wie­dzia­łam na­wet, jaka po­winna być mi­łość.

Fiona mach­nęła ręką.

‒ Cóż, w ta­kim ra­zie krzy­żyk na drogę! Nie za­słu­żył na dziew­czynę o sta­bil­nej sy­tu­acji fi­nan­so­wej, która jest za­je­bi­sta w swo­jej pracy, a na do­da­tek ma miesz­ka­nie na Up­per East Side ‒ kon­ty­nu­owała. I naj­wy­raź­niej przy­po­mniała so­bie o tej dru­giej rze­czy, o któ­rej nie mia­łam ochoty roz­ma­wiać. ‒ Ja­kie ono jest? To miesz­ka­nie?

Miesz­ka­nie. Ona i Drew w stycz­niu prze­stały je na­zy­wać miesz­ka­niem mo­jej cioci, ja jed­nak nie po­tra­fi­łam ze­rwać z na­wy­kiem. Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

Mo­głam po­wie­dzieć im prawdę ‒ że za każ­dym ra­zem, kiedy prze­kra­cza­łam próg, spo­dzie­wa­łam się uj­rzeć cio­cię na tym jej nie­bie­skim fo­telu, tyle że fo­tela już nie było.

Tak samo, jak jego wła­ści­cielki.

‒ Jest su­per ‒ stwier­dzi­łam.

Fiona i Drew wy­mie­niły się iden­tycz­nymi spoj­rze­niami, jakby mi nie wie­rzyły. W po­rządku, kiep­sko mi szło kła­ma­nie.

‒ Jest su­per ‒ po­wtó­rzy­łam. ‒ A dla­czego roz­ma­wiamy o mnie? Po­szu­kajmy tego wa­szego słyn­nego szefa kuchni i za­chęćmy go do przej­ścia na mroczną stronę.

Się­gnę­łam po ostat­nią ro­ladkę i wło­ży­łam ją do ust.

‒ Ja­sne, ja­sne, mu­simy je­dy­nie przy­wo­łać na­szą kel­nerkę... ‒ mruk­nęła Drew i ro­zej­rzała się, aby spraw­dzić, czy uda jej się zwró­cić na sie­bie czy­jąś uwagę. Była jed­nak zbyt kul­tu­ralna i grzeczna, aby zro­bić coś wię­cej, niż po­słać zna­czące spoj­rze­nie. ‒ Mam po pro­stu unieść rękę? Co się robi w dro­gich re­stau­ra­cjach?

Drew w ostat­nich mie­sią­cach stała się znacz­nie bar­dziej pro­ak­tywna, je­śli cho­dzi o wy­szu­ki­wa­nie po­ten­cjal­nych au­to­rów na swoją li­stę, ale za­sta­na­wiało mnie, czy ce­lem czę­ści tych wy­cie­czek ‒ kon­cert na Go­ver­nors Is­land, sztuka, na którą nie­stety nie udało mi się do­trzeć, opera w ze­szłym mie­siącu, in­flu­en­cer z Tik­Toka, z któ­rym się spo­tka­ły­śmy w księ­garni w Wa­shing­ton He­ights, wy­stawa w ga­le­rii prac ar­ty­sty, który ma­lo­wał za po­mocą ca­łego ciała ‒ nie było za­pew­nie­nie mi roz­rywki. Wy­rwa­nie ze szpo­nów ża­łoby. Tyle że mi­nęło już pra­wie sześć mie­sięcy i czu­łam się do­brze.

Se­rio.

Trudno jed­nak prze­ko­nać do tego osoby, które były świad­kiem two­jego pi­jac­kiego szlo­chu na pod­ło­dze w ła­zience o dru­giej w nocy po po­grze­bie two­jej ciotki.

Zo­ba­czyły mnie w naj­gor­szym, naj­bar­dziej su­ro­wym wy­da­niu i nie wy­ka­so­wały ze spisu te­le­fo­nów mo­jego nu­meru. Nie za­wsze by­łam osobą ła­twą w ob­słu­dze i fakt, że po­zo­sta­wały przy moim boku, zna­czył dla mnie wię­cej, niż skłonna by­łam przy­znać, a te wszyst­kie wy­cieczki z ostat­nich mie­sięcy oka­zały się po­krze­pia­jące.

Mo­głam więc przy­naj­mniej przy­wo­łać za Drew kel­nerkę.

‒ Zajmę się tym. ‒ Wes­tchnę­łam i unio­słam rękę, a kiedy na­sza kel­nerka od­wró­ciła się od in­nego sto­lika, za­wo­ła­łam do niej. Nie mia­łam pew­no­ści, czy tak wła­śnie przy­ciąga się ich uwagę w ele­ganc­kiej re­stau­ra­cji, ale szybko do nas po­de­szła. ‒ Czy mo­żemy pro­sić o, eee... ‒ Zer­k­nę­łam na kartę z de­se­rami.

‒ De­kon­struk­cję tarty ja­kiejś tam! ‒ wtrą­ciła Fiona.

‒ I czy by­łoby także moż­liwe, aby­śmy za­mie­niły kilka słów z sze­fem kuchni? ‒ Drew szybko wy­jęła z to­rebki wi­zy­tówkę i wrę­czyła ją kel­nerce, ja zaś do­da­łam: ‒ Pro­szę mu po­wie­dzieć, że je­ste­śmy z wy­daw­nic­twa Strauss & Ad­der Pu­bli­shers i chcemy po­roz­ma­wiać o po­ten­cjal­nym pro­jek­cie, a kon­kret­nie o książce.

Kel­nerka wcale nie wy­glą­dała na za­sko­czoną na­szą prośbą. Wzięła wi­zy­tówkę i scho­wała ją do kie­szeni czar­nego far­tuszka. Po­wie­działa, że zo­ba­czy, co się da zro­bić, i szybko się od­da­liła, aby prze­ka­zać na­sze za­mó­wie­nie.

Po jej odej­ściu Drew za­kla­skała ci­cho w dło­nie.

‒ No to ru­szamy! Ooch, czu­je­cie ten dresz­czyk? To się ni­gdy nie nu­dzi.

Jej pod­eks­cy­to­wa­nie było za­raź­liwe.

‒ Ni­gdy ‒ za­pew­ni­łam i na­gle za­czął wi­bro­wać te­le­fon w mo­jej tor­bie.

Wy­ję­łam go i zer­k­nę­łam na po­wia­do­mie­nie o no­wym e-ma­ilu. Dla­czego je­den z mo­ich au­to­rów do mnie pi­sał?

Fiona na­chy­liła się ku swo­jej żo­nie.

‒ Ooch, a może umó­wimy Clem z tym no­wym fa­ce­tem, który wpro­wa­dził się do miesz­ka­nia obok nas?

‒ Jest cał­kiem fajny ‒ przy­znała Drew.

‒ Dzięki, ale nie. ‒ Otwo­rzy­łam e-mail. ‒ Nie je­stem jesz­cze go­towa na ko­lejny zwią­zek.

‒ Mó­wi­łaś, że prze­bo­la­łaś Nate’a!

‒ To na­dal okres ża­łoby... o cho­lera ‒ do­da­łam, prze­bie­gnąw­szy wzro­kiem po wia­do­mo­ści. Ze­rwa­łam się z krze­sła. ‒ Prze­pra­szam, mu­szę le­cieć.

‒ Coś się stało? ‒ za­py­tała za­nie­po­ko­jona Fiona. ‒ Nie do­sta­ły­śmy jesz­cze de­seru.

Z torby bę­dą­cej ta­nią pod­róbką Kate Spade wy­ję­łam port­fel i po­ło­ży­łam na stole fir­mową kartę kre­dy­tową, bo for­mal­nie rzecz bio­rąc, był to prze­cież lunch służ­bowy.

‒ Jedna z mo­ich au­to­rek jest w tra­sie i utknęła w De­nver, a Ju­liette nie od­pi­suje na jej e-ma­ile. Za­płać­cie tą kartą za lunch i spo­tkamy się w pracy? ‒ po­wie­dzia­łam prze­pra­sza­jąco, kiedy Drew wzięła do ręki kartę.

Wy­glą­dała na do­tkniętą.

‒ Za­raz, co ta­kiego? ‒ Zer­k­nęła w stronę kuchni, po czym po­now­nie sku­piła się na mnie.

‒ Po­ra­dzisz so­bie ‒ rze­kłam, a w tym cza­sie moja au­torka przy­słała ko­lejny spa­ni­ko­wany e-mail.

Uści­ska­łam je obie, zwi­nę­łam ostat­nią kulkę z gril­lo­wa­nego ko­ziego sera, po­pi­łam ją resztą wina i od­wró­ci­łam się, aby odejść...

‒ Uwaga! ‒ za­wo­łała Drew, Fiona zaś zro­biła gwał­towny wdech.

Za późno.

Zde­rzy­łam się z kel­ne­rem. Nie­siony przez niego de­ser po­fru­nął w jedną stronę, on zaś w drugą. Wy­cią­gnę­łam rękę, aby zła­pać de­ser, kel­ner zaś zła­pał mnie. Dzięki jego sil­nemu uści­skowi udało mi się nie prze­wró­cić.

‒ Nie­zły re­fleks ‒ po­wie­dział cie­pło.

‒ Dzięki, ja... ‒ I w tym mo­men­cie zo­rien­to­wa­łam się, że moja druga dłoń leży na jego sze­ro­kim tor­sie. ‒ Och! ‒ Szybko od­da­łam mu de­ser i się od­su­nę­łam. ‒ Naj­moc­niej prze­pra­szam!

Na po­licz­kach wy­kwitł mi ru­mie­niec. Nie by­łam w sta­nie spoj­rzeć na tego męż­czy­znę. Moja dłoń zde­cy­do­wa­nie zbyt długo do­ty­kała jego torsu.

‒ ...Le­mon? ‒ za­py­tał.

‒ Tak, prze­pra­szam, to nasz de­ser, ale ja mu­szę już iść ‒ od­par­łam po­spiesz­nie. Mia­łam wra­że­nie, że moja twarz jest czer­wona jak bu­rak. Szybko omi­nę­łam kel­nera, bez­gło­śnie ży­cząc przy­ja­ciół­kom po­wo­dze­nia, po czym wy­szłam z re­stau­ra­cji.

Dwa te­le­fony do So­uth­west Air­li­nes i cztery prze­cznice póź­niej moja au­torka znaj­do­wała się już w sa­mo­lo­cie, który miał ją za­brać w ostatni punkt trasy. Ze­szłam do me­tra, aby wró­cić do Mid­town i pracy, i pró­bo­wa­łam wy­rzu­cić z głowy my­śli o sil­nym uści­sku tam­tego męż­czy­zny, twar­do­ści jego torsu, tym, jak się na­chy­lił w moją stronę ‒ bo rze­czy­wi­ście tak zro­bił, prawda? Jakby mnie znał? Wcale so­bie tego nie wy­obra­ża­łam?

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki