Poważny i nieromantyczna - Ashley Poston - ebook + audiobook + książka

Poważny i nieromantyczna ebook

Poston Ashley

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Florence Day jest ghostwriterką – pisze pełne uniesień powieści dla znanej autorki romansów. Pojawia się jednak problem, gdyż po traumatycznym rozstaniu sama przestała wierzyć w miłość. Kiedy zaś jej surowy (lecz niezaprzeczalnie seksowny) nowy redaktor, nie wyraża zgody na przedłużenie terminu oddania tekstu, Florence czuje, że może się pożegnać z karierą w branży literackiej.

Tymczasem tragiczna wiadomość sprawia, że Florence musi się udać w rodzinne strony, nie spodziewając się, że czeka ją tam przygoda nie z tej ziemi. Otóż ni z tego, ni z owego na jej progu staje... duch. I to baaardzo przystojny. Wkrótce zaczyna między nimi iskrzyć, a Florence próbuje przekonać samą siebie, że nie wolno jej zakochać się w duchu – nawet tak irytująco seksownym. Czy to spotkanie zdoła przekonać Florence, że miłość jednak nie umarła?

Jeśli pokochaliście Beach Read, The Love Hypothesis iThe Hating Game, będziecie także zachwyceni tym zabawnym romansem przyprawionym szczyptą namiętności.

Powieść z list bestsellerów „New York Timesa” i „USA Today”!

Czytelnicy KOCHAJĄ The Dead Romantics:

„Świeża, zabawna, na wskroś współczesna… wymarzona komedia romantyczna!”

Rachel Hawkins

„Niebanalna komedia romantyczna o miłości, stracie i nadziei… Dzięki błyskotliwym dialogom bohaterowie są jak żywi”.

„Publishers Weekly”

„Jestem zachwycona tą książką! Jest zabawna, pełna nadziei i marzycielska”.

Ali Hazelwood

„Idealna komedia romantyczna, zwłaszcza jeśli się lubi seksownych redaktorów pokroju Benjiego Andora”.

Red

„Inteligentna, bystra, doskonała”.

Emma Straub

„Absolutnie zachwycająca”.

Christina Lauren

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 415

Oceny
4,2 (674 oceny)
323
206
85
48
12
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bogsara

Nie oderwiesz się od lektury

Napiszę tylko tyle - chusteczki będą wam potrzebne. No mi przynamniej były bo ja z tych wrażliwych ;) ciut przy długie opisy ale czyta się super. Pochłonęłam w 4h😅
JaMajkka

Nie oderwiesz się od lektury

Polubiłam tę książkę! Zrobiłabym z niej film. Byłby piękny, miękki i poetycki. Trochę niewyraźny i kojący. Płakałbym na nim. Tak jak płakałam podczas czytania tej książki. Nie ze smutku. Ze wzruszenia. Czasem z tęsknoty. Piękna historia o emocjach po śmierci bliskiej osoby. O tym, że nie musi być aż tak smutno. Że śmierć jest częścią życia. Czasem się dłuży, więc zdarzyło się, że przeskoczyłam parę stron opisów, na końcu dodałabym jeszcze jedno wydarzenie, ale to bardzo miła, pokrzepiająca książka. Ps. Sama chciałabym mieć taki pogrzeb!
81
annabiala3

Z braku laku…

Gigantyczne rozczarowanie. 90% książki to rodzinna żałoba i przygotowania do pogrzebu co mnie akurat nie wydaje się zabawne. Wątek romantyczny jest nijaki. Z tej powieści jest taka komedia romantyczna jak świnka morska: ani to świnka ani morska.
bachabak54

Nie oderwiesz się od lektury

Inny ciekawy pomysł, wkręciłam się bardzo mi się podobała🥰
41
Paulina_Pinina

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo się cieszę, że mogłam zacząć nowy rok tak wspaniałą historią. Piękna.
41

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Dead Ro­man­tics
Co­py­ri­ght © 2022 by Ash­ley Po­ston Re­aders Gu­ide co­py­ri­ght © 2022 by Ash­ley Po­ston All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © 2023 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Ilu­stra­cje na okładce Vi-An Nguyen
Opra­co­wa­nie pol­skiej wer­sji okładki, skład i ła­ma­nieAn­drzej Ko­men­dziń­ski
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
ISBN 978-83-8265-677-0
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
Gorzka Cze­ko­lada jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla wszyst­kich pi­sa­rzy

ka­żą­cych nam wie­rzyć

w szczę­śliwe za­koń­cze­nia.

Po­grze­bana opo­wieść

W le­wym rogu na ty­łach Domu Po­grze­bo­wego Było Mi­nęło, pod ob­lu­zo­waną de­ską w pod­ło­dze skry­wała się me­ta­lowa puszka ze sta­rymi ze­szy­tami. Osoba, która by je zna­la­zła, uzna­łaby te za­pi­ski za sek­su­alne fru­stra­cje na­sto­let­niej dziew­czyny in­spi­ro­wane Le­sta­tem albo tam­tym ko­le­siem z Z Ar­chi­wum X.

A je­śli nie mie­li­ście nic prze­ciwko du­chom, wam­pi­rom, przy­się­gom krwi, skó­rza­nym spodniom i praw­dzi­wej mi­ło­ści, te opo­wia­da­nia były cał­kiem do­bre.

Mo­gli­by­ście się za­sta­na­wiać, dla­czego ktoś ukrył ze­szyty ze spro­śnymi fan­fi­kami pod pod­łogą stu­let­niego domu po­grze­bo­wego, nie po­winno się jed­nak kwe­stio­no­wać stanu umy­słu na­sto­latki. Nie za­szli­by­ście w ten spo­sób za da­leko.

Scho­wa­łam je tam, po­nie­waż... cóż, tak po pro­stu zro­bi­łam, okej? Bo kiedy wy­jeż­dża­łam na stu­dia, chcia­łam po­grze­bać tę część mnie – tę mroczną, dzi­waczną stronę ro­dem z Ro­dziny Ad­dam­sów – a ja­kież miej­sce le­piej się do tego nada­wało niż dom po­grze­bowy?

I pra­wie mi się to udało.

1

Gho­stw­ri­terka

Wkaż­dej po­rząd­nej hi­sto­rii kryje się parę se­kre­tów.

Tak mi przy­naj­mniej mó­wiono. Cza­sem te se­krety do­ty­czą mi­ło­ści, cza­sem ro­dziny, cza­sem mor­der­stwa – nie­które są tak nie­istotne, że trudno je w ogóle uznać za se­krety, nie­mniej dla ich wła­ści­ciela mają ogromne zna­cze­nie. Każdy ma ja­kiś se­kret. Za każ­dym se­kre­tem kryje się hi­sto­ria.

A w mo­jej gło­wie każda hi­sto­ria ma szczę­śliwe za­koń­cze­nie.

Gdy­bym była bo­ha­terką hi­sto­rii, po­wie­dzia­ła­bym wam, że mam trzy se­krety.

Pierw­szy: od czte­rech dni nie umy­łam wło­sów.

Drugi: do mo­jej ro­dziny na­le­żał dom po­grze­bowy.

I trzeci: by­łam gho­stw­ri­terką mega po­pu­lar­nej i cie­szą­cej się ogrom­nym uzna­niem au­torki ro­man­sów Ann Ni­chols.

I by­łam po­twor­nie spóź­niona na spo­tka­nie.

– Pro­szę przy­trzy­mać drzwi! – za­wo­ła­łam, omi­ja­jąc w re­cep­cji pra­cow­nika ochrony i bie­gnąc w stronę wind.

– Pa­nienko! – za­wo­łał za mną spe­szony ochro­niarz. – Musi się pani wpi­sać! Nie można ot tak...

– Flo­rence Day! Fal­con Ho­use Pu­bli­shers! Za­dzwoni pan do Erin, a ona mnie za­twier­dzi! – Obej­rza­łam się przez ra­mię i wśli­zgnę­łam do jed­nej z wind. Ra­zem z kak­tu­sem.

Gdy drzwi się za­su­nęły, si­wie­jący męż­czy­zna w ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze zmie­rzył wzro­kiem ro­ślinę.

– Pre­zent dla mo­jego no­wego re­dak­tora – wy­ja­śni­łam, bo nie na­le­ża­łam do osób, które wszę­dzie za­bie­rają ze sobą su­ku­lenty. – Wia­domo, że nie dla mnie. Ja za­bi­jam wszystko, czego się do­tknę, w tym już trzy kak­tusy.

Męż­czy­zna za­kasz­lał w dłoń i od­su­nął się ode mnie. Ko­bieta po dru­giej stro­nie po­wie­działa ta­kim to­nem, jakby mnie chciała po­cie­szyć:

– To wspa­niale, moja droga.

Co ozna­czało, że to okropny pre­zent. To zna­czy, mnie też się tak wy­da­wało, ale zbyt długo cze­ka­łam na sta­cji na po­ciąg, w sta­nie lek­kiej pa­niki roz­ma­wia­jąc z bra­tem przez te­le­fon, i wtedy zo­ba­czy­łam drep­czącą po pe­ro­nie za­su­szoną sta­ruszkę z wał­kami na gło­wie, która sprze­da­wała kak­tusy po do­la­rze za sztukę, a kiedy się de­ner­wo­wa­łam, to ku­po­wa­łam różne rze­czy. Głów­nie książki, ale wy­glą­dało na to, że te­raz także ro­śliny do­nicz­kowe.

Męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze wy­siadł na dwu­dzie­stym pię­trze, a ko­bieta, która przy­trzy­mała dla mnie windę – na dwu­dzie­stym siód­mym. Nim drzwi znowu się za­su­nęły, zaj­rza­łam na chwilę do ich świa­tów: nie­ska­zi­tel­nie biała wy­kła­dzina albo wy­po­le­ro­wana drew­niana pod­łoga i szklane wi­tryny ze sta­rymi książ­kami. W tym biu­rowcu swoje sie­dziby miało cał­kiem sporo wy­daw­nictw, za­równo tych, które pu­bli­ko­wały on­line, jak i tych od ksią­żek pa­pie­ro­wych, a na jed­nym z pię­ter mie­ściła się na­wet re­dak­cja ga­zety. Rów­nie do­brze mo­głam je­chać windą z re­dak­to­rem Nory Ro­berts.

Za każ­dym ra­zem, kiedy tu przy­jeż­dża­łam, by­łam wy­jąt­kowo wy­czu­lona na to, że lu­dziom wy­star­czy jedno spoj­rze­nie na mnie – w wy­da­ją­cych pi­skliwe dźwięki bu­tach na pła­skim ob­ca­sie, po­ce­ro­wa­nych raj­tu­zach i za du­żym kra­cia­stym płasz­czu – aby dojść do wnio­sku, że je­stem za ni­ska na to miej­sce.

Co... było prawdą. Mia­łam le­dwo metr pięć­dzie­siąt pięć i wszystko, co no­si­łam, było wy­godne, a nie sty­lowe. Rose, moja współ­lo­ka­torka, za­wsze żar­to­wała, że je­stem osiem­dzie­się­cio­latką w ciele dwu­dzie­sto­ośmio­latki.

Cza­sami tak się wła­śnie czu­łam.

Naj­lep­szy re­laks za­pew­niał Net­flix, po­duszka or­to­pe­dyczna i kie­li­szek wina.

Kiedy drzwi windy roz­su­nęły się na trzy­dzie­stym siód­mym pię­trze, by­łam już sama i tu­li­łam do sie­bie do­niczkę z kak­tu­sem, jakby to była ka­mi­zelka ra­tun­kowa na środku mo­rza. Sie­dziba Fal­con Ho­use Pu­bli­shers była nie­ska­zi­tel­nie czy­sta i biała, a po obu stro­nach wej­ścia stały dwa pod­świe­tlane flu­ore­scen­cyj­nym świa­tłem re­gały, w któ­rych pysz­niły się wszyst­kie be­st­sel­lery i li­te­rac­kie ar­cy­dzieła, ja­kie wy­daw­nic­two wy­dało w swo­jej sie­dem­dzie­się­cio­pię­cio­let­niej hi­sto­rii.

Co naj­mniej po­łowę re­gału po le­wej stro­nie zaj­mo­wały książki Ann Ni­chols: Córka wy­spia­rza, Las ma­rzeń, Dom na za­wsze, te, któ­rymi za­chwy­cała się moja mama, kiedy jako na­sto­latka pi­sy­wa­łam swoje spro­śne fan­fiki o Le­sta­cie. Obok nich stały now­sze po­wie­ści Ann: Praw­do­po­do­bień­stwo mi­ło­ści, Po­rad­nik roz­pust­nika: jak zdo­być dziew­czynę (z tego ty­tułu by­łam naj­bar­dziej dumna) oraz Po­ca­łu­nek w Mid­ni­ght Ma­ti­nee. W okład­kach za szybą od­bi­jała się moja twarz bla­dej i nie­wy­spa­nej mło­dej ko­biety z wło­sami w od­cie­niu brud­nego blondu, ze­bra­nymi na czubku głowy w luźny ko­czek i z cie­niami pod zmę­czo­nymi brą­zo­wymi oczami. Ko­lo­rowy szal i ob­szerny be­żowy swe­ter spra­wiały, że wy­glą­da­łam jak gość Klubu Przę­dza Mie­siąca, nie zaś jed­nego z naj­bar­dziej uzna­nych wy­daw­nictw na świe­cie.

For­mal­nie rzecz bio­rąc, ja nie by­łam tu go­ściem. Była nim Ann Ni­chols, a mnie uwa­żano za jej pod­rzędną asy­stentkę.

I cze­kało mnie spo­tka­nie.

Sta­łam skrę­po­wana w holu, z kak­tu­sem przy­ci­śnię­tym do piersi, a ciem­no­włosa re­cep­cjo­nistka Erin unio­sła pa­lec, koń­cząc pro­wa­dzoną przez te­le­fon roz­mowę. Coś tam o sa­łatce na lunch. Kiedy w końcu się roz­łą­czyła, pod­nio­sła głowę znad ekranu i zo­ba­czyła, że to ja.

– Flo­rence! – przy­wi­tała mnie z pro­mien­nym uśmie­chem. – Jak do­brze wi­dzieć cię na cho­dzie! Jak tam Rose? Ta wczo­raj­sza im­preza była na­prawdę gruba.

Sta­ra­łam się nie krzy­wić na myśl o tym, jak o trze­ciej nad ra­nem do­tar­ły­śmy z Rose do miesz­ka­nia.

– To prawda.

– Rose na­dal żyje?

– Prze­trwała już gor­sze.

Erin za­śmiała się. Na­stęp­nie ro­zej­rzała się po czę­ści re­cep­cyj­nej, jakby ko­goś szu­kała.

– Pani Ni­chols nie zjawi się dzi­siaj?

– O nie, na­dal prze­bywa w Ma­ine, ro­biąc... swoje.

Erin po­krę­ciła głową.

– Nie za­sta­na­wiasz się cza­sem, jak to jest być Ann Ni­chol­sami i Ste­phe­nami Kin­gami tego świata?

– Pew­nie faj­nie – przy­zna­łam. Ann Ni­chols nie opusz­czała swo­jej ma­łej wy­sepki w Ma­ine od... pię­ciu lat? W każ­dym ra­zie od­kąd dla niej pra­co­wa­łam.

Po­cią­gnę­łam w dół owi­nięty wo­kół ust i szyi ko­lo­rowy sza­lik. Choć zima już mi­nęła, Nowy Jork za­wsze fun­do­wał przed wio­sną ostat­nie ude­rze­nie zimna i mu­siało się to zda­rzyć wła­śnie dzi­siaj. Za­czy­na­łam się już po­cić pod płasz­czem.

– Pew­nego dnia – do­dała Erin – po­wiesz mi, jak to się stało, że zo­sta­łaś asy­stentką Ann Ni­chols.

Ro­ze­śmia­łam się.

– Już ci mó­wi­łam, dzięki re­kla­mie w Cra­iglist.

– Nie wie­rzę.

Wzru­szy­łam ra­mio­nami.

– C’est la vie.

Erin była ode mnie kilka lat młod­sza, a na jej biurku dum­nie się pre­zen­to­wał dy­plom ukoń­cze­nia stu­diów na Uni­wer­sy­te­cie Co­lum­bia. Rose po­znała ją ja­kiś czas temu przez apli­ka­cję rand­kową i kilka razy się umó­wiły, choć z tego, co sły­sza­łam, te­raz ich zna­jo­mość miała cha­rak­ter czy­sto przy­ja­ciel­ski.

Roz­dzwo­nił się te­le­fon na biurku.

– No to mo­żesz iść, pa­mię­tasz drogę, tak? – po­wie­działa szybko Erin.

– No ja­sne.

– Su­per. Po­wo­dze­nia! – do­dała, po czym swoim naj­lep­szym gło­sem re­cep­cjo­nistki rzu­ciła do te­le­fonu: – Dzień do­bry! Fal­con Ho­use Pu­bli­shers, z tej strony Erin...

No i zo­sta­łam po­zo­sta­wiona sa­mej so­bie.

Wie­dzia­łam, do­kąd się udać, dla­tego że u po­przed­niej re­dak­torki by­wa­łam tyle razy, że tra­fi­ła­bym tam z za­wią­za­nymi oczami. Ta­bi­tha Mar­gra­ves ode­szła nie­dawno na eme­ry­turę, w ab­so­lut­nie naj­gor­szym cza­sie, i z każ­dym kro­kiem, który przy­bli­żał mnie do ga­bi­netu, moc­niej za­ci­ska­łam dło­nie na do­niczce z bied­nym kak­tu­sem.

Ta­bi­tha wie­działa, że je­stem gho­stw­ri­terką Ann. Wie­działy o tym je­dy­nie ona i agentka Ann – cóż, Rose także, ale ona się nie li­czyła. Czy Ta­bi­tha zdra­dziła ten cenny se­kret no­wemu re­dak­to­rowi? Boże, oby. W prze­ciw­nym ra­zie to spo­tka­nie okaże się mocno krę­pu­jące.

Wzdłuż ko­ry­ta­rza bie­gły ściany z ma­to­wego szkła. Ich ce­lem było za­pew­nie­nie pry­wat­no­ści, słabo z tym jed­nak so­bie ra­dziły. Sły­sza­łam, jak cie­nie re­dak­to­rów, mar­ke­tin­gow­ców i pia­row­ców roz­ma­wiają ści­szo­nymi gło­sami o po­zy­ska­niach, pla­nach mar­ke­tin­go­wych, zo­bo­wią­za­niach wy­ni­ka­ją­cych z umowy, tra­sach pro­mo­cyj­nych... prze­no­sze­niu środ­ków z bu­dżetu jed­nej książki do dru­giej.

O tych wszyst­kich aspek­tach wy­daw­ni­czych, o któ­rych nikt tak na­prawdę ni­gdy nie mówi.

Dzia­łal­ność wy­daw­ni­cza wy­da­wała się bar­dzo ro­man­tyczna, do­póki sa­memu nie tra­fiło się do tej branży. Wtedy prze­kształ­cała się w ko­lejny ro­dzaj kor­po­ra­cyj­nego pie­kła.

Mi­nę­łam kil­koro asy­sten­tów re­dak­to­rów w kwa­dra­to­wych bok­sach, ze sto­sami ma­szy­no­pi­sów się­ga­ją­cymi nie­mal końca prze­pie­rzeń. Wy­glą­dali na wy­koń­czo­nych i po­ży­wiali się mar­chew­kami z hu­mu­sem. Naj­wy­raź­niej te sa­łatki za­ma­wiane przez Erin nie były prze­zna­czone dla nich, co nie zna­czy, aby asy­stenci za­ra­biali tyle, aby móc so­bie po­zwo­lić na co­dzienne je­dze­nie na wy­nos. Usy­tu­owa­niem ga­bi­ne­tów rzą­dziła pewna hie­rar­chia – im da­lej się szło, tym wyż­sze za­robki. Do­szłam do końca ko­ry­ta­rza i za­trzy­ma­łam się zdu­miona. Z drzwi ga­bi­netu znik­nął kwia­towy wie­niec, który miał przy­no­sić szczę­ście, a ze ściany z ma­to­wego szkła na­klejki z na­pi­sami: NIE PRÓ­BUJ, LECZ RÓB! i RO­MAN­TYZM NIE UMARŁ!

Przez chwilę wy­da­wało mi się, że źle skrę­ci­łam, ale wtedy roz­po­zna­łam sta­żystkę, która sie­działa w nie­wiel­kim bok­sie i z peł­nym udręki roz­go­rącz­ko­wa­niem wkła­dała do ko­pert eg­zem­pla­rze sy­gnalne ja­kiejś książki w mięk­kiej opra­wie.

Mój nowy re­dak­tor nie tra­cił czasu i w eks­pre­so­wym tem­pie ze­rwał na­klejki, a wie­niec wy­rzu­cił do ko­sza. Nie wie­dzia­łam, czy to do­bry znak, czy wprost prze­ciw­nie.

Pod ko­niec pracy Ta­bi­thy Mar­gra­ves w Fal­con Ho­use co­raz czę­ściej mia­ły­śmy od­mienne zda­nie.

– Ro­man­tyzm wie­rzy w szczę­śliwe za­koń­cze­nia. Prze­każ to Ann – tak mó­wiła z prze­ką­sem, bo prze­cież w grun­cie rze­czy to ja by­łam Ann.

– Ann już w to nie wie­rzy – od­pa­ro­wy­wa­łam.

Je­stem prze­ko­nana, że do czasu, kiedy wrę­czyła wy­mó­wie­nie i wy­je­chała cie­szyć się eme­ry­turą na Flo­ry­dzie, obie pla­no­wa­ły­śmy się na­wza­jem zgła­dzić. Ona na­dal wie­rzyła w mi­łość – ja­kimś cu­dem, nie­moż­li­wie.

A ja po­tra­fi­łam przej­rzeć to kłam­stwo.

Mi­łość ozna­czała wy­trzy­my­wa­nie z kimś przez pięć­dzie­siąt lat, żeby mieć ko­goś, kto cię po śmierci po­chowa. Już ja coś wie­dzia­łam na ten te­mat – moja ro­dzina pra­co­wała w branży zwią­za­nej ze śmier­cią.

Kiedy jej to po­wie­dzia­łam, Ta­bi­tha na­zwała mnie igno­rantką.

Od­par­łam, że je­stem re­alistką.

A to ogromna róż­nica.

Z kak­tu­sem na ko­la­nach usia­dłam na jed­nym z dwóch krze­seł przed ga­bi­ne­tem i cze­ka­łam, prze­wi­ja­jąc po­sty na In­sta­gra­mie. Moja młod­sza sio­stra wrzu­ciła fotkę z bur­mi­strzem mo­jego ro­dzin­nego mia­steczka – gol­de­nem re­trie­ve­rem – i ogar­nęła mnie tę­sk­nota za do­mem. Za po­godą, za do­mem po­grze­bo­wym, za nie­sa­mo­wi­tym pie­czo­nym kur­cza­kiem mamy.

Cie­kawe, co szy­ko­wała dzi­siaj na ko­la­cję.

Po­grą­żona w my­ślach, nie usły­sza­łam, że drzwi ga­bi­netu się otwie­rają. Do te­raź­niej­szo­ści przy­wo­łał mnie do­piero zde­cy­do­wa­nie mę­ski głos:

– Prze­pra­szam, że mu­siała pani cze­kać, za­pra­szam do środka.

Za­sko­czona ze­rwa­łam się z krze­sła. Czyż­bym cze­kała pod nie­wła­ści­wym ga­bi­ne­tem? Zer­k­nę­łam na boksy – po le­wej stro­nie ciem­no­włosa sta­żystka-pra­co­ho­liczka pa­ku­jąca książki do ko­pert, po pra­wej szlo­cha­jący w sa­łatkę dy­rek­tor działu kadr – nie, to zde­cy­do­wa­nie wła­ściwy ga­bi­net.

Męż­czy­zna od­chrząk­nął ze znie­cier­pli­wie­niem.

Tak mocno przy­ci­snę­łam kak­tusa do piersi, że czu­łam, jak do­niczka się wy­gina, po czym we­szłam do ga­bi­netu.

I za­mar­łam.

Rze­czony męż­czy­zna usiadł na skó­rza­nym fo­telu, który przez trzy­dzie­ści pięć lat (pew­nie dłu­żej, niż on w ogóle żył) zaj­mo­wała Ta­bi­tha Mar­gra­ves. Biurko, wcze­śniej za­sta­wione por­ce­la­no­wymi bi­be­lo­tami i zdję­ciami jej psa, te­raz było czy­ste, a wszystko le­żało na swoim miej­scu. To biurko nie­mal per­fek­cyj­nie od­zwier­cie­dlało sie­dzą­cego za nim męż­czy­znę: zbyt wy­twor­nego, w wy­pra­so­wa­nej bia­łej ko­szuli, któ­rej ma­te­riał na­pie­rał na sze­ro­kie ra­miona, a pod­wi­nięte do łokci rę­kawy od­kry­wały onie­śmie­la­jąco sek­sowne przed­ra­miona. Czarne, za­cze­sane do tyłu włosy od­sła­niały po­cią­głą twarz i uwy­dat­niały rów­nie długi nos, na któ­rym znaj­do­wały się czarne, kan­cia­ste oku­lary. Na twa­rzy wi­dać było ja­sne piegi: je­den przy pra­wej dziurce od nosa, dwa na po­liczku, je­den tuż nad gę­stą prawą brwią. Cała kon­ste­la­cja. Przez chwilę mia­łam ochotę wziąć mar­ker i po­łą­czyć je, aby się prze­ko­nać, jaki kryje się w nich mit. W na­stęp­nej chwili szybko do mnie do­tarło, że...

Och.

Ten męż­czy­zna był sek­sowny. I mia­łam już oka­zję go spo­tkać. Na im­pre­zach wy­daw­ni­czych z Rose albo moim by­łym chło­pa­kiem. Nie pa­mię­ta­łam, jak się na­zywa, ale na pewno na­tknę­łam się na niego wię­cej niż raz. Wstrzy­ma­łam od­dech, za­sta­na­wia­jąc się, czy mnie po­znał.

Przez chwilę tak mi się wy­da­wało, dla­tego że otwo­rzył sze­rzej oczy – mi­ni­mal­nie, na tyle je­dy­nie, abym na­brała po­dej­rzeń, że coś wie – za­raz to jed­nak mi­nęło.

Od­chrząk­nął.

– Pani jest za­pewne asy­stentką Ann Ni­chols – po­wie­dział bez za­jąk­nię­cia.

Wstał i ob­szedł biurko, po czym wy­cią­gnął do mnie rękę. Był... ol­brzymi. Taki wy­soki, że po­czu­łam się, jak­bym na­gle prze­nio­sła się do bajki Jaś i ma­giczna fa­sola, w któ­rej on jest bar­dzo grubą ło­dygą fa­soli, na którą mam ogromną ochotę się wspiąć...

„Nie. Nie, Flo­rence. Nie­grzeczna dziew­czyna” – zbesz­ta­łam sie­bie w my­ślach. „Nie chcesz wspiąć się na niego jak na drzewo, dla­tego że jest twoim no­wym re­dak­to­rem, a co za tym idzie, w żad­nym ra­zie nie wolno się na niego wspi­nać”.

– Flo­rence Day – po­wie­dzia­łam, uj­mu­jąc jego dłoń.

– Benji An­dor, ale może na­zy­wać mnie pani Be­nem.

– Flo­rence – po­wtó­rzy­łam za­szo­ko­wana, że po­tra­fię wy­do­być z sie­bie coś wię­cej niż pisk.

Ką­ciki jego ust lekko drgnęły.

– Już to pani mó­wiła.

Szybko za­bra­łam rękę.

– O Boże. No tak, prze­pra­szam.

Usia­dłam nieco zbyt ener­gicz­nie na nie­wy­god­nym krze­śle z Ikei. Na mo­ich ko­la­nach spo­czy­wał kak­tus. Po­liczki do­słow­nie mi pło­nęły i skoro to czu­łam, wie­dzia­łam, że on też wi­dzi moje ru­mieńce.

Po­now­nie usiadł i po­pra­wił le­żące na biurku pióro.

– Miło pa­nią po­znać. Prze­pra­szam, że mu­siała pani cze­kać, po­dróż me­trem to było dzi­siaj praw­dziwe pie­kło. Erin wciąż mi po­wta­rza, abym nie jeź­dził li­nią B, a mimo to jak głu­piec ro­bię to za każ­dym ra­zem.

– Albo ma­so­chi­sta – do­da­łam, nim zdą­ży­łam się po­wstrzy­mać.

Za­śmiał się.

– Może jedno i dru­gie.

Przy­gry­złam we­wnętrzną stronę po­liczka, aby ukryć uśmiech. Miał na­prawdę przy­jemny śmiech, ni­ski i gar­dłowy.

O nie, to spo­tka­nie w ogóle nie szło zgod­nie z pla­nem.

Te­raz mnie lu­bił, a za pięć mi­nut już nie bę­dzie. Na­wet ja nie da­rzy­łam sie­bie sym­pa­tią za to, co za­mie­rza­łam zro­bić – dla­czego uzna­łam, że pre­zent w po­staci kak­tusa wszystko uła­twi?

Po­pra­wił pióro tak, że le­żało rów­no­le­gle do kla­wia­tury. W jego ga­bi­ne­cie wszystko było ta­kie upo­rząd­ko­wane. Od­nio­słam wra­że­nie, że jest on tego typu osobą, która po zna­le­zie­niu w księ­garni odło­żo­nej nie na miej­sce książki od­nie­sie ją na od­po­wied­nią półkę.

Wszystko miało swoje miej­sce.

Jego do­meną był bul­let jo­ur­nal, moją kar­teczki sa­mo­przy­lepne.

W su­mie to może i do­brze. Spra­wiał wra­że­nie bar­dzo za­sad­ni­czego, a osoby za­sad­ni­cze rzadko były ro­man­tyczne, dla­tego też nie spoj­rzy na mnie z po­gardą, kiedy mu w końcu po­wiem, że nie wie­rzę już w książki o mi­ło­ści. Po­kiwa z po­wagą głową, wie­dząc do­kład­nie, co mam na my­śli. I wo­la­łam już coś ta­kiego niż smutne spoj­rze­nie ciem­nych oczu Ta­bi­thy Mar­gra­ves i jej py­ta­nie: „Dla­czego nie wie­rzysz już w mi­łość, Flo­rence?”.

Dla­tego, że kiedy czło­wiek zbyt wiele razy włoży rękę w ogień, to się na­uczy, że może się tylko spa­rzyć.

Mój nowy re­dak­tor po­pra­wił się na fo­telu.

– Szkoda, że pani Ni­chols nie mo­gła się dzi­siaj zja­wić. Chęt­nie bym ją po­znał – za­czął, wy­ry­wa­jąc mnie z roz­my­ślań.

Po­ru­szy­łam się na krze­śle.

– Och, Ta­bi­tha panu nie po­wie­działa? Ona ni­gdy nie wy­jeż­dża z Ma­ine. Z tego, co mi wia­domo, to mieszka na wy­spie. W su­mie na jej miej­scu też bym nie miała ochoty wy­jeż­dżać. Po­dobno w Ma­ine jest bar­dzo ład­nie.

– To prawda! Wy­cho­wa­łem się tam – od­parł. – Mia­łem oka­zję wi­dzieć wiele łosi. Są ol­brzy­mie.

„Na pewno nie je­steś na wpół ło­siem?” – za­py­tał mój zdra­dziecki umysł. Skrzy­wi­łam się, bo ta myśl była bar­dzo nie­wła­ściwa i bar­dzo nie­grzeczna.

– No to pew­nie jest pan przy­go­to­wany na szczury w No­wym Jorku.

Znowu się ro­ze­śmiał, tym ra­zem za­ska­ku­jąc sa­mego sie­bie. Miał im­po­nu­jąco biały uśmiech. Do­cie­rał do oczu, za­mie­nia­jąc brąz w roz­ta­pia­jącą się ochrę.

– Na to nic nie mo­gło mnie przy­go­to­wać. Wi­działa pani szczury na Union Squ­are? Przy­się­gam, że jed­nego ujeż­dżał dżo­kej.

– Och, nie wie pan? Na sta­cji 18 Street urzą­dzane są wy­ścigi my­szy i szczu­rów.

– Czę­sto pani na nich bywa?

– O tak, uwiel­biam tę mysz­czy­ciel­ską pręd­kość.

– Wow, praw­dziwa z pani mysz-strzyni ka­lam­bu­rów.

Par­sk­nę­łam śmie­chem i od­wró­ci­łam wzrok. Nie chcia­łam na niego pa­trzeć, ale po­do­bał mi się jego wdzięk, a nie zno­si­łam roz­cza­ro­wy­wać lu­dzi i...

Od­chrząk­nął i po­wie­dział:

– Cóż, panno Day, my­ślę, że mu­simy po­roz­ma­wiać o naj­now­szej po­wie­ści Ann...

Jesz­cze moc­niej za­ci­snę­łam dło­nie na do­niczce z kak­tu­sem. Moje spoj­rze­nie prze­ska­ki­wało z jed­nej pu­stej ściany na drugą. W tym ga­bi­ne­cie nie było na co pa­trzeć. Wcze­śniej znaj­do­wało się w nim mnó­stwo rze­czy – sztuczne kwiaty, a na ścia­nach zdję­cia i okładki ksią­żek – te­raz jed­nak na ścia­nie wi­siał je­dy­nie dy­plom ukoń­cze­nia stu­diów z li­te­ra­tury pięk­nej...

– Czy to musi być ro­mans? – wy­rzu­ci­łam z sie­bie.

Za­sko­czony prze­chy­lił głowę.

– To... jest im­print wy­da­jący ro­manse.

– Ja... wiem, ale... Ni­cho­las Sparks pi­sze smutne książki, a John Green me­lo­dra­maty z cho­ro­bami w roli głów­nej, no i czy nie są­dzi pan, że ja, to zna­czy pani Ni­chols, mo­głaby stwo­rzyć coś w po­dob­nym du­chu?

Przez chwilę mil­czał.

– Czyli dra­mat.

– O nie. To na­dal by­łaby hi­sto­ria o mi­ło­ści! Oczy­wi­ście, że tak. Ale hi­sto­ria o mi­ło­ści, która nie koń­czy się per­fek­cyj­nym „żyli długo i szczę­śli­wie”.

– Dzia­łamy w branży szczę­śli­wych za­koń­czeń – po­wie­dział po­woli, sta­ran­nie do­bie­ra­jąc słowa.

– A to kłam­stwo, prawda?

Za­sznu­ro­wał usta.

– Ro­man­tyzm jest mar­twy, a to, to wszystko wy­daje się oszu­stwem. – Wy­po­wie­dzia­łam te słowa, za­nim za­apro­bo­wał to mój mózg, a kiedy tylko się zo­rien­to­wa­łam, co się wy­do­stało z mo­ich ust, skrzy­wi­łam się. – Nie chcia­łam... to nie jest sta­no­wi­sko Ann, a je­dy­nie moja opi­nia...

– Jest pani jej asy­stentką czy re­dak­torką?

Te słowa były ni­czym po­li­czek. Moje spoj­rze­nie szybko po­wró­ciło do niego i znie­ru­cho­mia­łam. Jego oczy stra­ciły ochrowe cie­pło, a rysy twa­rzy za­sty­gły w po­zba­wioną emo­cji ma­skę.

Moc­niej za­ci­snę­łam dło­nie na kak­tu­sie. Czyli ten nowy re­dak­tor nie wie­dział, że je­stem gho­stw­ri­terką Ann. Ta­bi­tha mu nie po­wie­działa albo za­po­mniała – ups, wy­le­ciało jej to z głowy! No i te­raz mu­sia­łam to zro­bić.

Był w końcu moim re­dak­to­rem.

Ale zgorzk­niała i skrę­po­wana część mnie nie miała na to ochoty. Nie chcia­łam, aby się prze­ko­nał, jak bar­dzo nie pa­nuję nad swoim ży­ciem, bo prze­cież jako gho­stw­ri­terka Ann po­win­nam? Pa­no­wać nad nim?

Czy moje ży­cie nie po­winno być lep­sze niż to?

Kiedy do­ra­sta­łam, moja matka czy­tała książki Ann Ni­chols, a za­tem ja także. Jako dwu­na­sto­latka za­kra­da­łam się w bi­blio­tece do działu ro­man­sów i ci­chutko czy­ta­łam mię­dzy re­ga­łami Las ma­rzeń. Jej bi­blio­gra­fię zna­łam na wy­rywki ni­czym dys­ko­gra­fię mo­jego ulu­bio­nego ze­społu.

A po­tem sta­łam się jej pió­rem.

Choć na okładce znaj­do­wało się na­zwi­sko Ann, to ja na­pi­sa­łam Praw­do­po­do­bień­stwo mi­ło­ści, Po­rad­nik roz­pust­nika: jak zdo­być dziew­czynę i Po­ca­łu­nek w Mid­ni­ght Ma­ti­nee. Przez pięć ostat­nich lat Ann Ni­chols wy­sy­łała mi czek, abym na­pi­sała daną książkę, a po­tem to ro­bi­łam, a słowa w tych książ­kach – moje słowa – były wy­chwa­lane od „New York Ti­mes Book Re­view” do „Vo­gue’a”. Te po­wie­ści stały na pół­kach obok Nory Ro­berts, Ni­cho­lasa Sparksa i Ju­lii Qu­inn i były moje.

Pi­sa­łam dla jed­nej z naj­więk­szych au­to­rek ro­man­sów – praca, za którą każdy go­tów byłby za­bić – i... za­wo­dzi­łam.

Być może już za­wio­dłam. Przed chwilą za­gra­łam ostat­nią kartą atu­tową – o to, abym mo­gła na­pi­sać książkę, ja­ką­kol­wiek książkę, byle tylko nie miała szczę­śli­wego za­koń­cze­nia – lecz nie uzy­ska­łam na to zgody.

– Pa­nie An­dor – za­czę­łam ła­mią­cym się gło­sem. – Prawda jest taka...

– Ann musi zło­żyć ma­szy­no­pis w ter­mi­nie – prze­rwał zim­nym i za­sad­ni­czym to­nem. Znik­nęło cie­pło sprzed za­le­d­wie kilku mi­nut. Po­czu­łam, że z każdą chwilą ro­bię się co­raz mniej­sza, że kur­czę się na tym twar­dym krze­śle z Ikei.

– Czyli ju­tro – po­wie­dzia­łam ci­cho.

– Tak, ju­tro.

– A je­śli... je­śli nie może?

Za­ci­snął usta w cienką li­nię. Miał sze­ro­kie usta, wy­ra­ża­jące to, przed czym po­wstrzy­my­wała się reszta twa­rzy.

– Ile czasu po­trze­buje?

„Rok. Dzie­sięć lat.

Wiecz­ność”.

– Eee... mie­siąc? – za­py­ta­łam z na­dzieją.

Uniósł ciemne brwi.

– W żad­nym wy­padku.

– Na te sprawy po­trzeba czasu!

– Ro­zu­miem – od­parł, a ja się wzdry­gnę­łam. Zdjął oku­lary w ciem­nych opraw­kach i spoj­rzał na mnie. – Mogę być z pa­nią szczery?

„Nie, w żad­nym ra­zie”.

– Tak...?

– Po­nie­waż Ann już trzy razy pro­siła o prze­dłu­że­nie ter­minu, to na­wet gdy­by­śmy do­stali ma­szy­no­pis ju­tro, aby zdą­żyć z har­mo­no­gra­mem, na­prawdę mu­sie­li­by­śmy się sprę­żać z re­dak­cją i skła­dem. Ale tylko pod wa­run­kiem, że do­sta­li­by­śmy go ju­tro. To jest ważna, je­sienna książka Ann. Ro­mans – uwaga, uwaga! – ze szczę­śli­wym za­koń­cze­niem. Przy­go­to­wa­li­śmy już od­po­wied­nią pro­mo­cję. Wy­ku­pi­li­śmy na­wet ca­ło­stro­ni­cowy ar­ty­kuł w „New York Ti­me­sie”. Dużo ro­bimy dla tej książki, kiedy więc po­pro­si­łem agentkę Ann o roz­mowę z au­torką, prze­ka­zała mi na­miary na pa­nią, jej asy­stentkę.

Tę część zna­łam. Molly Stein, agentka Ann, nie była ucie­szona te­le­fo­nem w spra­wie rze­czo­nej książki. Są­dziła, że wszystko idzie zgod­nie z pla­nem. Wcze­śniej nie mia­łam serca po­wie­dzieć jej, że jest ina­czej. Molly nie in­ge­ro­wała w mój układ z Ann, głów­nie dla­tego, że umó­wi­ły­śmy się na cztery książki, ta była ostat­nia i agentka była prze­ko­nana, że nie na­walę.

A jed­nak tak się wła­śnie stało.

Nie chcia­łam na­wet my­śleć o tym, w jaki spo­sób Molly prze­każe te wie­ści Ann. Nie chcia­łam my­śleć o tym, jak bar­dzo Ann bę­dzie roz­cza­ro­wana. Raz się z nią spo­tka­łam i po­twor­nie ba­łam się ją za­wieść. Nie chcia­łam tego zro­bić.

Po­dzi­wia­łam ją. A uczu­cie, że za­wo­dzisz ko­goś, kogo po­dzi­wiasz... cóż, nie­fajne było w dzie­ciń­stwie i rów­nie nie­fajne w ży­ciu do­ro­słym.

– To, co po­wstrzy­muje pa­nią Ni­chols przed do­koń­cze­niem książki – kon­ty­nu­ował Benji – stało się pro­ble­mem nie tylko dla mnie, ale także dla mar­ke­tingu oraz pro­duk­cji, i je­śli mamy do­trzy­mać ter­mi­nów, to mu­simy do­stać ten ma­szy­no­pis.

– Ja... ja wiem, ale...

– A je­śli nie jest w sta­nie wy­wią­zać się z umowy – do­dał – oba­wiam się, że bę­dziemy mu­sieli za­an­ga­żo­wać dział prawny.

Dział prawny. To ozna­czało nie­do­trzy­ma­nie wa­run­ków umowy. To ozna­czało, że za­wa­li­ła­bym tak bar­dzo, że nie da­łoby się już tego od­krę­cić. Za­wio­dła­bym nie tylko Ann, ale także jej wy­daw­nic­two i czy­tel­ni­ków – wszyst­kich.

Już raz to zro­bi­łam.

Ga­bi­net za­czął się kur­czyć albo do­padł mnie atak pa­niki. Ży­wi­łam szczerą na­dzieję, że to pierw­sze. Od­dech mia­łam krótki i ury­wany. Wła­ści­wie to od­dy­cha­nie przy­cho­dziło mi z praw­dzi­wym tru­dem.

– Panno Flo­rence? Do­brze się pani czuje? Jest pani blada. – Jego głos do­cho­dził z da­leka. – Chce pani może wody?

We­pchnę­łam tę pa­nikę do nie­wiel­kiego pu­dełka na sa­mym dnie mo­jej głowy, tam, gdzie tra­fiało wszystko inne. Wszyst­kie złe rze­czy. Te, z któ­rymi nie chcia­łam so­bie ra­dzić. Z któ­rymi nie po­tra­fi­łam so­bie ra­dzić. To pu­dełko było bar­dzo przy­datne. Wszystko w nim za­my­ka­łam. Przy­wo­ła­łam na twarz uśmiech.

– Och, nie. Nic mi nie jest. I... i ma pan ra­cję. Oczy­wi­ście, że ma pan ra­cję.

Na jego twa­rzy ma­lo­wało się po­wąt­pie­wa­nie.

– Czyli ju­tro?

– Tak – wy­chry­pia­łam.

– Świet­nie. Pro­szę po­zdro­wić ode mnie pa­nią Ni­chols i prze­ka­zać jej, że bar­dzo się cie­szę, mo­gąc z nią pra­co­wać. I prze­pra­szam, czy to kak­tus? Do­piero te­raz go za­uwa­ży­łem.

Spu­ści­łam wzrok na su­ku­lenta, który le­żał za­po­mniany na mo­ich ko­la­nach, pod­czas gdy pa­nika wa­liła w pu­dełko w mo­jej gło­wie, pró­bu­jąc się uwol­nić. Po­my­śla­łam, że nie­na­wi­dzę tego czło­wieka i że je­śli zo­stanę w tym ga­bi­ne­cie choćby chwilę dłu­żej, to albo rzucę w niego kak­tu­sem, albo się roz­pła­czę.

Może jedno i dru­gie.

Ze­rwa­łam się na równe nogi i po­sta­wi­łam ro­ślinkę na brzegu biurka.

– To pre­zent.

A po­tem wzię­łam do ręki torbę, od­wró­ci­łam się na pię­cie i nie mó­wiąc nic wię­cej, opu­ści­łam re­dak­cję Fal­con Ho­use Pu­bli­shers. Ja­koś się trzy­ma­łam, do­póki nie wy­szłam przez drzwi ob­ro­towe na rześki kwiet­niowy dzień. Wtedy po­zwo­li­łam so­bie na to, aby się roz­sy­pać.

Wzię­łam głę­boki od­dech – i wy­krzyk­nę­łam prze­kleń­stwo w stronę ide­al­nie błę­kit­nego po­po­łu­dnio­wego nieba, stra­sząc stado go­łębi.

Po­trze­bo­wa­łam drinka.

Nie, po­trze­bo­wa­łam książki. Mor­der­czego thril­lera. Han­ni­bala. Liz­zie Bor­den – wszystko by się nadało.

Może jed­nego i dru­giego.

Nie, zde­cy­do­wa­nie obojga.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki