Sława - Bolesław Prus - ebook + audiobook

Sława ebook i audiobook

Bolesław Prus

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

„Sława” to niedokończona powieść autorstwa Bolesława Prusa, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli polskiej literatury pozytywizmu i współtwórcy realizmu.

“O ósmej wieczór mieszkanie państwa X. było gotowe na przyjęcie gości. W salonie, w buduarze pani, w pokoju jej siostry, panny Emilji, i w gabinecie pana już zapalono lampy. W jadalni kredencerz z pomocnikiem budowali na stołach kolumnadę z talerzy, a w przedpokoju dwaj służący, we frakach z herbownemi guzikami, przygotowywali marki na odzież, krytykując, dla zabicia czasu, różne ułomności swoich panów.

Dziś miało odbyć się nader ciekawe zebranie, mianowicie raut z magnetyzerem i to niepospolitym. Zwyczajni magnetyzerowie ograniczają się na usypianiu medjów, lub pozbawianiu ich władzy w rozmaitych częściach ciała; ten zaś miał zmusić swoje medjum do... prorokowania.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 69

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 1 godz. 14 min

Lektor: Anna Próchniak
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-034-2
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

O ósmej wieczór mieszkanie państwa X. było gotowe na przyjęcie gości. W salonie, w buduarze pani, w pokoju jej siostry, panny Emilji, i w gabinecie pana już zapalono lampy. W jadalni kredencerz z pomocnikiem budowali na stołach kolumnadę z talerzy, a w przedpokoju dwaj służący, we frakach z herbownemi guzikami, przygotowywali marki na odzież, krytykując, dla zabicia czasu, różne ułomności swoich panów.

 Dziś miało odbyć się nader ciekawe zebranie, mianowicie raut z magnetyzerem i to niepospolitym. Zwyczajni magnetyzerowie ograniczają się na usypianiu medjów, lub pozbawianiu ich władzy w rozmaitych częściach ciała; ten zaś miał zmusić swoje medjum do... prorokowania.  W kole znajomych państwa X. od tygodnia zajmowano się rautem i szukano kandydatów, którzy zgodziliby się na wyjawienie ich tajemnic przeszłych, teraźniejszych i przyszłych zapomocą sztuki magnetyzerskiej. Jakkolwiek o przepowiedniach magnetycznych mówiono z niedowierzaniem, uważając je za oryginalną rozrywkę, nikt przecie nie życzył sobie, aby mu prorokowano. Ludzie nie mają ochoty zaglądać w przyszłość, ani w licznem towarzystwie słuchać dziejów swojej przeszłości.  W braku kandydata z osób obecnych, postanowiono posłużyć się nieobecnym. Był nim Juljan Z., krewny pani domu. Młodzieniec ten, skończywszy uniwersytet, przed siedmioma laty wyjechał na dalsze studja do Paryża. Z początku komunikował się z rodziną i przyjeżdżającymi do Francji znajomymi; nagle jednak (a stało się to jeszcze w roku 1880) gdzieś znikł i od tej pory nie odpisywał nawet na listy.  Był to człowiek zdolny, ambitny i zamknięty w sobie. Jego zniknięcie wywołało rozmaite domysły. Przypuszczano, że się zakochał, szeptano, że się zabił; niektórzy posądzali go o należenie do jakiegoś spisku, inni o zwykły występek, za który dostał się do aresztu.  Dopiero w ostatnich czasach nadeszły cokolwiek dokładniejsze wieści. Juljan nie zginął, ani siedział w więzieniu, ale od pięciu lat, zerwawszy stosunki z ludźmi, pracował w jakiemś laboratorjum. Ktoś z dawnych kolegów widział go i ogłosił, że wygląda jak nędzarz i manjak. Dodał też, że Juljan pracuje nad wynalazkiem niedorzeczniejszym od perpetuum mobile, ale — co mianowicie robi, niewiadomo.  Tego to człowieka tajemnice miał dziś odsłonić magnetyzm, częścią dla uspokojenia rodziny, częścią dla zabawienia wiecznie nudzącego się towarzystwa. Rozumie się, że krewni zastrzegli, ażeby magnetyzer nie ogłaszał faktów zbyt skandalicznych, gdyby takowe znalazły się w życiu Juljana.  — O, niech państwo będą spokojni, takich tajemnic niema — odparł dość nieostrożnie magnetyzer, co niektórym dało do myślenia, że ów seans magnetyczny będzie poprostu mistyfikacją.  Sam magnetyzer od niedawna bawił w Warszawie; był on wszędzie gorąco zapraszany, ale — nie cieszył się sympatją. Wygłaszał bowiem zdania bardzo ekscentryczne o tutejszych klasach inteligentnych.  — Jesteście — mówił — zacofani, a co gorsze: pogrążeni w umysłowym letargu. Wielkie ideje cywilizacyjne, jeżeli kiedy były, zamarły w was, zostawiając po sobie skorupy i strzępy. Wy skorupy te podajecie z rąk do rąk i sami nie wierząc w ich wartość, głośno nazywacie skarbami przeszłości. Dokoła was wszystko poszło naprzód, Zachód i Wschód. Na niwie świata wyrosły i dojrzały nowe idee naukowe, filozoficzne, artystyczne i społeczne, powstały nowe zagadnienia i nowi bohaterowie. Wy tego wszystkiego nie znacie; gdy coś wpadnie do was jak kontrabanda, przyjmujecie drwinami lub gniewem i, aby czemśkolwiek zająć wyjałowione umysły, cofacie się marzeniami do wieków średnich. Jest to złowrogi objaw. Przypomina on zgrzybiałych starców, którzy, ślepi i głusi na otaczającą ich rzeczywistość, lubią myśleć i rozprawiać tylko o dawnych czasach.  Rozumie się, że tak niesmacznych wywodów słuchano z obawą i wstrętem. Ludzie inteligentni twierdzili, że magnetyzer jest zarozumialcem, który nie zna położenia kraju, że, prócz tego, uległ zarazie radykalizmu; damy zaś zarzucały mu najstraszniejszy występek, mówiąc, ze zgrozą pełną wdzięku:  — Ależ ten człowiek wcale nie ma wychowania!...  Ponieważ jednak przyjechał z zagranicy i budził ciekawość, a tem samem tworzył świetną ozdobę rautów, więc wydzierano go sobie. W krótkim czasie stał się tak modnym, że zepchnął na drugi plan wszystkie osiadłe tu znakomitości, nawet przejezdnych koncertantów. Zaćmić go mógłby tylko człowiek z wystającemi kłami w ustach, albo z rogami na głowie, gdyby taki istniał i zgodził się swoją osobą uświetniać rauty.  Szczególny magnetyzer wybrał sobie niemniej dziwne medjum. Był nim drugi kuzyn pani X., młody chemik, poeta i entuzjasta. Młodzian ten chętniej czytywał romanse Juljusza Verne’a, aniżeli kursa uniwersyteckie, zapalał się do każdej nowości, wierzył w wynalazek machin latających, w możność korzystnego używania wody na opał, w wielkie reformy społeczne, a nadewszystko w to, że studenci, jako ludzie pracujący nad nauką, są najznakomitszą klasą narodu.  Zaznajomiwszy się z magnetyzerem, przesiadywał z nim od rana do wieczora i nietylko poddawał się wszelkim próbom, ale, co gorsze, nasiąknął jego przewrotnemi ideami. Pewnego nawet dnia, w swoim malowniczym języku oświadczył kuzynce, że, jego zdaniem, damy są lalkami, salony — trupiarniami, a cała inteligencja — zgnilizną. Pani X. o mało nie dostała spazmów i przez kilka dni nie rozmawiała z kuzynem. Na jego szczęście postanowiony został raut z przepowiedniami, a ponieważ magnetyzer uważał młodego studenta za najwłaściwsze medjum, więc przywrócono go do łaski.  W nawiasie wypada dodać, że młodziutki przyrodnik znał swego kuzyna Juljana i bardzo go kochał. On był jednym z ostatnich, którzy widzieli Juljana w Paryżu, tęsknił za nim i twierdził, że wuj zrobi coś wielkiego w nauce. Gdy zaś uchwalono odwołać się do pomocy sił wyższych dla wyjaśnienia losów zaginionego, młody chemik z magnetyzerem przez kilka dni odbywał w tej sprawie bardzo szczegółowe konferencje, nawet z pomocą papieru i ołówka.  Umyślnie wspominamy o tych drobiazgach, gdyż na ich podstawie, jeden z lekarzy, który przyjmował udział w magnetycznym seansie, głosił po mieście, że cała przepowiednia, dotycząca Juljana, była figlem magnetyzera i studenta. Rozumie się, nikt z ludzi rozsądnych nie uwierzył tym plotkom, damy były oburzone, a jeden z przyjaciół doktora począł od tej pory gardzić nim i mówił:  — Prawda, że każdemu wolno mieć własne zdanie; ale tylko człowiek bardzo zarozumiały wątpi o tem, co uznało za prawdę kilkadziesiąt osób, mających także conajmniej rozsądek.  W parę minut po ósmej, pani X., jak przystoi na gospodynią, była już ubrana i szeleszcząc powłóczystą suknią, przebiegła oświetlone pokoje, aby przekonać się, czy wszystko jest w porządku. Nie musiało jednak być zupełnie dobrze, gdyż z nerwowym pośpiechem uderzyła w elektryczny dzwonek, wołając:  — Jest tam który?...  Z jadalni wbiegł kredencerz, z przedpokoju obaj wygalonowani lokaje.  — W sali lustro przy kominku niewytarte... W pokoju pana lampa filuje i fotele zanadto przysunięte do stołu... W moim — na albumie inkrustowanym leżą dwa ciężkie... Ładny porządek!  Lokaje rozbiegli się, ażeby poprawić uszkodzenia; kredencerz stał wyprostowany. Pani zwróciła się do niego.  — Kucharz przyszedł?  — Już jest. Mówi, że masła za mało.  — Jeżeli za mało, niech dołoży ze swojej śpiżarni. Wino przyniesione z piwnicy?  — Jeszcze jaśnie pan nie dał klucza.  — A co pan robi?  — Jaśnie pan czyta „Kurjera Porannego.“  — O tej porze?... Proś pana, ażeby ubrał się i dał klucz. A wina wziąć tylko dwadzieścia butelek, bo jutro się sprawdzi.  Kredencerz cofnął się za drzwi, pani przeszła do salonu. Tam spojrzała w lustro, a dostrzegłszy na twarzy ślady gniewu, uśmiechnęła się dla wygładzenia rysów i ukłoniła się samej sobie: z powagą, serdecznie, majestatycznie i wyjątkowo grzecznie — dla wprawy, aby każdemu gościowi oddać taki ukłon, jaki odpowiada jego towarzyskiej pozycji.  Zegar wybił wpół do dziewiątej i pani zaczęła się niecierpliwić, że niema gości, choć raut, na żądanie magnetyzera, zapowiedziano w wyjątkowo wczesnej porze. Wnet jednak, opamiętawszy się, powtórzyła serją uśmiechów: szczerych, pobłażliwych, naiwnych i wesołych, wiedząc, że dziś każdy się przyda. Naprzeciw lustra, przed którem odbywały się te ćwiczenia, w drugim końcu sali stało również lustro. I otóż pani X. zobaczyła w niem swój salon, znowu salon, jeszcze salon i nieskończenie długi szereg wielkich, pięknych lecz pustych salonów, a w każdym samą siebie zawsze piękną, zawsze pięknie ubraną, i zawsze niezadowoloną. Zdawało jej się, że na każdem ze złoconych krzeseł, jedwabnych kanap i lubieżnie wtył wygiętych foteli, siedzi i ziewa nie dające się wygnać, szare widmo nudów.  — Boże, jakież to życie okropne!... — westchnęła, niejasno przypominając sobie, że kiedyś marzyło się jej inne życie. Na chwilę błysnęły jej dawno wygasłe nadzieje i pragnienia. Jacyś mężczyźni o bohaterskich sercach i duszach szlachetnych, którzy dążyli do wielkich celów, — równe im kobiety zawsze jednakowo uwielbiane i pożądane, — kraj zalany powodzią bogactw nowych idei, — praca przy pieśni, — prawda, piękno i dobro, sprawujące rządy nad światem...  — Skąd ja o tem wiem?... — szepnęła. — Ach, to on, ten oryginał Julek opisywał mi takie dziwy... Ale wyjechał i — wszystko się skończyło.  Oczy jej zaszły łzami, lecz wnet oprzytomniawszy, obtarła je prędko i zmusiła się do uśmiechu zadowolenia.  — Nie — to uśmiech smutny, poprawmy się, bo zaraz goście przyjdą... Teraz dobrze.  W dalszych pokojach rozległ się odgłos kroków. Wszedł pan X.  — Ciekawym — rzekł — czy zbierze się dziś komplet?  — Jakto, myślisz grać? — zawołała przestraszona pani.  — Rozumie się, skoro przez cały wieczór goście będą zajęci tym waszym magnetyzerem.  — I nie jesteś ciekawy rzeczy tak cudownej?  — W preferansie trafiają się większe cuda — odpowiedział pan.  — A los Julka, nicże cię nie obchodzi?  — Półgłówek! — wzruszył pan X. ramionami. — Mógł być dyrektorem cukrowni i akcjonarjuszem, a zmarnował czas na jakieś tam wynalazki. Tylko czekam, że poprosi, abym jego długi spłacił. Wynalazca... Reformator...  Z za