Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
36 osób interesuje się tą książką
Życie 34-letniego Olafa Dymona, właściciela warszawskiego baru, zmienia się diametralnie wskutek tragicznego wypadku. Gdy traci brata i bratową, zostaje prawnym opiekunem ich syna, Eryka. To wydarzenie stawia go przed wyzwaniem, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył.
Jak by tego było mało, światem Olafa, wstrząsa 22-letnia Laura Kaczorek – opiekunka, którą zatrudnia po kilku miesiącach od tragedii. Dziewczyna, pracująca na pół etatu w Biedronce i w kawiarni, staje się nie tylko nianią Eryka, ale także powodem do zmartwień Dymona. Między nimi rodzi się napięcie, zwłaszcza gdy pojawia się zazdrość i rywalizacja, a komunikacja ogranicza się często do złośliwości. Czy zdołają przezwyciężyć trudności i znaleźć wspólne szczęście?
Zabawna podróż przez labirynt uczuć, która rozśmiesza i trzyma w napięciu do ostatniej strony!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 389
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Sposób
na
bałwana
Copyright ©
Joanna Maziarek
Wydawnictwo White Raven
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
Kopiowanie, reprodukcja, dystrybucja lub jakiekolwiek inne wykorzystanie niniejszej publikacji w całości lub w części, bez wyraźnej zgody autora lub wydawcy, jest surowo zabronione zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa o prawach autorskich. Niniejszy tekst stanowi wyłączną własność autora i podlega ochronie zgodnie z przepisami międzynarodowymi oraz krajowymi dotyczącymi praw autorskich.
Redakcja
Dominika Kamyszek @opiekunka_slowa
Korekta
Dominika Surma @pani.redaktorka
Redakcja techniczna i graficzna
Marcin Olbryś
www.wydawnictwowr.pl
Numer ISBN: 978-83-968713-9-8
Sposób
na
bałwana
Joanna Maziarek
Dedykacja
Moim czytelnikom. Jesteście najlepszym na świecie motywatorem do tego, by robić coś, co sprawia mi niesamowitą przyjemność.
– Idę do biura, muszę przejrzeć kilka dokumentów – oznajmiłem pracownikom, którzy krzątali się po głównej sali w moim barze Spustoszenie.
– Jasne, szefie. – Rzepa, czyli Krzysiek Rzepecki, trzydziestoletni barman zabrał się do wycierania szklanek.
Po raz ostatni rzuciłem okiem na pomieszczenie, po czym wszedłem w długi korytarz, który prowadził zarówno do toalet, dwóch pomieszczeń pracowniczych, składu na alkohol, jak i mojego biura. W dłoni dzierżyłem teczkę z wszelkiej maści fakturami i innymi dokumentami. Kilka z nich musiałem jeszcze wprowadzić do programu, aby pani Basia, księgowa, mogła z nimi dalej działać.
Ziewnąłem, siadając w skórzanym fotelu. Włączyłem laptop, wziąłem głęboki oddech i otworzyłem aktówkę. Najchętniej wynająłbym kogoś do tego zadania, ale jako właściciel byłem zdania, że brak kontroli nad własnym biznesem stanowi najkrótszą drogę do jego sromotnego końca. Spustoszenie nazywałem wypieszczonym dzieckiem, o które starannie dbałem i którego nie zamierzałem stracić. Nie żeby były ku temujakiekolwiek przesłanki – bar dobrze prosperował, nawet bardzo dobrze, lecz wolałem dmuchać na zimne. Niejeden biznes padł, mimo że z początku wszystko szło jak po maśle.
Z minilodówki umieszczonej przy ścianie za fotelem wyjąłem red bulla, otworzyłem go i pociągnąłem kilka łyków orzeźwiającego napoju. Teraz byłem w stanie pracować ze świadomością, że wkrótce otrzymam zastrzyk energii. Starałem się nie pić tego typu wynalazków – doskonale zdawałem sobie sprawę z ich szkodliwości – ale dzisiaj wyjątkowo tego potrzebowałem. Nieprzespana noc, o siódmej rano trening, szybki prysznic i jazda do baru, aby wypełnić swoje obowiązki. Obiecałem sobie, że później zdrzemnę się z dwie godziny, by mieć siłę na kolejny wieczór za barem. Tak, chociaż byłem właścicielem lokalu, nie zrezygnowałem z pracy barmana.
Godzinę później byłemw połowie roboty. Nie czułem już zmęczenia, więc przynajmniej nie narzekałem, że brakuje mi sił. Wtedy rozdzwonił się mój telefon. Zauważyłem nieznany numer. Wszystkich dostawców i innych kontrahentów zawsze wpisywałem na listę kontaktów, więc nie sądziłem, żeby to był któryś z nich. Jeśli okaże się, że znów chce nagabywać mnie przedstawiciel Thermomixa, agent ubezpieczeniowy czy facet z Play, to przestanę być miły, pomyślałem. Ceniłem swój czas, tym bardziej że wolnych chwil nie miałem zbyt wiele. Dzisiaj w ogóle. A jak wiadomo, czas to pieniądz.
Gdy przyłożyłem komórkę do ucha, w słuchawce wybrzmiał obcy, męski głos:
– Pan Olaf Dymon?
– To ja – przytaknąłem. – Z kim mam przyjemność?
Lub nieprzyjemność.
– Starszy aspirant Wiesław Gałązka. Niestety kontaktuję się w bardzo przykrej sprawie.
Zupełnie odruchowo spiąłem całe ciało i zacisnąłem dłoń na urządzeniu. Przed oczami stanęli mi rodzice, którzy kilka dni temu zawitali do Warszawy na krótki urlop. Prowadzili firmę zajmującą się kampanią e-mailingową – kilkanaście lat temu odnieśli sukces na światowym rynku. Z tego powodu często przebywali poza krajem, a na stałe mieszkali w Londynie. W stolicy Polski gościli w swojej willi w Konstancinie, którą pod ich nieobecność zajmowała się gosposia Maria. Maria serwowała najlepsze ruskie pierogi na świecie, na ich wspomnienie ślina niemal wypływała mi z kącików ust.
Potrząsnąłem głową – moje myśli popłynęły nie w tym kierunku, co trzeba. Jednak red bull nie działał tak, jak powinien, albo po prostu byłem już do tego stopnia zmęczony, że nie skupiałem się na ważnych rzeczach.
– Jakie wieści?
– Dominik Dymon i jego żona Anastazja mieli wypadek na S19.
– W którym szpitalu się znajdują? Co z Erykiem?
Poderwałem się na równe nogi i wybiegłem z biura. Krew szumiała mi w uszach, adrenalina wyostrzyła wszelkie zmysły i przegoniła niedawną ospałość. Przeciąłem główną salę, ignorując ciekawskie spojrzenia pracowników. W mojej głowie rozwyła się syrena alarmowa.
– Przykro mi, niestety państwo Dymon zginęli na miejscu. – Głos starszego aspiranta zabarwił się współczuciem. – Ich syn nie uczestniczył w wypadku. Ustaliliśmy, że przebywa pod opieką pani Markowskiej.
– To jakiś żart? – wycedziłem.
Kurwa, kurwa, kurwa! Nieee!
– Bardzo mi przykro, chciałbym zaprzeczyć, niemniej to prawda.
– Jestem w drodze. – Wyskoczyłem na zewnątrz, podbiegłem do samochodu i wsiadłem za kierownicę. – Czy moi rodzice… – Chrząknąłem, próbując pozbyć się pieprzonej guli z gardła.
– Elżbieta i Karol Dymonowie również zostali powiadomieni. Są w drodze do kostnicy.
– Pojadę po Eryka – zdecydowałem, mimo że niewidzialna siła ciągnęła mnie w to samo miejsce, do którego zmierzali rodzice.
– Tak chyba będzie najlepiej. Pani Markowska…
– Doskonale rozumiem, że nie nadaje się na opiekunkę mojego bratanka! – wycedziłem.
Szukałem ujścia dla narastającego we mnie poczucia winy, wściekłości i niesprawiedliwości, którą świat dzisiaj na mnie zrzucił. To, że za cel obrałem niewinnego policjanta, posłańca złych wieści, świadczyło o tym, w jakim szoku byłem.
– Chciałbym przedstawić panu lepsze wiadomości, ale…
– Dziękuję za telefon.
Rozłączyłem się, nim mężczyzna sklecił odpowiedź. Przyspieszyłem na ulicy, na której obowiązywało ograniczenie do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, w dupie mając wszelkie konsekwencje. Pragnąłem, żeby ktoś powiedział, że los jedynie sobie ze mnie żartował. Dominik miesiąc temu skończył trzydzieści jeden lat, dopiero zbliżał się dopółmetkużycia. Jego żona Anastazja była tylko rok młodsza. Nie mogli tak nagle umrzeć, zniknąć, to nie mieściło się w głowie!
Byłemw połowie drogi do domu matki Anastazji, kiedy mój telefon ponownie dał o sobie znać. Tym razem dzwonił ojciec.
– Olaf?
– Cześć, tato – wykrztusiłem.
– My… – Głos mu się łamał, co stanowiło dla mnie kolejny cios.
Dominik i nasz tata byli ze sobą naprawdę blisko, brat pracował w rodzinnej firmie. To on jako jedyny z braci Dymon podarował naszym rodzicom wnuka i stał się ich pupilkiem. Nie miałem z tym żadnego problemu, nie byłem zazdrosny o okazywaną Dominikowi uwagę. On poświęcił się dla biznesu, a ja robiłem to, co lubiłem. Obaj na swój sposób się spełnialiśmy.
– Wiem, tato. Jadę po Eryka. Zabiorę go do siebie.
– To dobrze, to dobrze. Boże, co za tragedia… – rozszlochał się.
Odruchowo uderzyłem zaciśniętą dłonią w środek kierownicy. Dźwięk klaksonu wybrzmiał donośnie. Na szczęście nikt przede mną nie jechał.
– Musimy być silni. Jakoś to przetrwamy – przekonywałem, sam nie wierząc we własne słowa.
– Przepraszam za ten wybuch. – Ojciec przestał płakać. – Później przyjedziemy.
– Do zobaczenia.
Przez całą drogę nie uroniłem ani jednej łzy. Nie pozwoliłem sobie na ten komfort, gdyż rozumiałem, jaki ciężar spoczął na moich barkach. Nie wiedziałem, jak poradzę sobie z pięcioletnim chłopcem, który w jednej chwili stracił oboje rodziców. Musiałem zapewnić mu tymczasową opiekę do momentu, aż trafi we właściwe miejsce. Ja ani nie nadawałem się na stałego opiekuna, ani nie miałem odwagi się tego podjąć. Nie było co się oszukiwać – jakim cudem mógłbym podołać, skoro nie miałem żadnego doświadczeniaani chociażby odrobiny wiedzy na temat dzieci?
Wreszcie zatrzymałem samochód przed nowoczesnym blokiem na Pradze-Południe. Matka Anastazji, Zofia Markowska, liczyła sobie ponad siedemdziesiąt lat. Anastazji doczekała się krótko po czterdziestce, utrzymując, że córka została jej zesłana przez samego Boga i że jest jej promyczkiem, który przyświeci jej na starość. Promyczek zgasł, a Bóg zabrał to, co dał. Egoista.
Ciężar przygniatający moją klatkę piersiową zwiększał sięz każdym krokiem w stronę wejścia do budynku. Próbowałem trzymać emocje na wodzy, bo to nie było miejsce ani czas na ich uwolnienie. Szybko pokonałem schody na trzecie piętro, nawet nie patrząc w stronę windy. Kiedy dotarłem pod właściwe drzwi, moje serce zatrzymało się i zaparło mi dech w piersi. Zaraz stanę przed prawdopodobnie rozhisteryzowaną kobietą i pięcioletnim bratankiem, który potrzebował mnie jak nigdy dotąd. Musiałem wziąć się w garść.
– Olaf.
Pani Zofia zatrzymała na mnie pełen rozpaczy wzrok. Jej pokryta siateczką zmarszczek twarz była skrzywiona w paroksyzmie bólu. Siedemdziesięciodwuletnia staruszka nie wyglądała na swój wiek – w tym momencie los ofiarował jej kolejne dziesięć, jeśli nie więcej lat. Nie tylko ja czy moi rodzice pożegnaliśmy dzisiaj bliskich – ona również poniosła druzgocącą stratę.
– Dzień dobry – przywitałem się i natychmiast zrugałem w myślach.
Jaki, kurwa, dobry? To był najgorszy dzień w moim życiu. Ten dzień nigdy nie powinien się wydarzyć.
– Wejdź do środka. Eryk przed momentem zasnął. Już się bałam, że nie dam rady go uspokoić.
Staruszka cicho zapłakała i podążyła w głąb mieszkania. Pani Zosia mieszkała sama od trzech lat, odkąd zmarł jej mąż Alfred. Doczekali się dwóch córek: Anastazji i starszej od niej Kamili, która na stałe przebywała we Włoszech. Jeśli po tej tragedii nie zabierze stąd matki, ta zostanie sama jak palec. Było mi jej szkoda.
– Czy… – zacząłem i zaraz urwałem.
Chciałem zapytać o szczegóły wypadku, dlaczego do niego doszło, lecz pani Markowska nie wyglądała na kogoś, kto miałby siłę o tym rozmawiać. Wymagała opieki, a nie przepytywania.
– Potrzebuje pani czegoś?
– Nie, niczego nie chcę. – Pokręciła głową i zapłakała, siadając na nowoczesnej sofie.
Z tego, co mnie słuchy doszły, miesiąc temu Anastazja sprezentowała matce nowe meble do salonu. Troszczyła się o niąi często do niej zaglądała. Niestety nigdy więcej tak się nie stanie.
Stałem jak wryty i przyglądałem się ogromnej rozpaczy starszej pani. Nic nie mogłem zrobić czy powiedzieć, aby ją pocieszyć. Żadne słowa, żadne czyny nie zrekompensują jej straty. Jej, mojej, moich rodziców. Kiedy umiera ktoś bliski, na zawsze zabiera cząstkę naszej duszy. Ziejącej po nim dziury nic nie zapełni.
Bez pytania wszedłem do niewielkiego korytarzyka. Prowadził do trzech pomieszczeń: łazienki, sypialni pani Zosi i pokoju gościnnego, gdzie najwyraźniej przebywał Eryk. Drzwi okazały się uchylone, więc pchnąłem je lekko i przekroczyłem próg. Chłopiec spał na środku łóżka, otulony kocem, i cichutko posapywał. Przysiadłem na skraju, chwyciłem za skrawek narzuty i kurczowo się jej trzymałem.
Im więcej czasu mijało, tym bardziej mi się wydawało, że ktoś okrutnie sobie ze mnie zażartował. Nie potrafiłem przyswoić myśli, że więcej nie zobaczę brata, nie wpadnie do mojego baru, śmiejąc się, że do końca życia powinienem serwować mu darmowe drinki. Tak orzekł kilka dni temu. Żaden z nas nawet nie podejrzewał, jak prorocze okażą się jego słowa.
Czas zatrzymał się w miejscu albo pędził z niewyobrażalną prędkością – straciłem poczucie, obserwując śpiącego bratanka. W pewnym momencie ktoś położył dłoń na moim ramieniu – otrząsnąłem się z zawieszenia i spojrzałem w stronę nieznajomej kobiety.
– Jestem siostrzenicą pani Zosi i kuzynką Anastazji. Przyjechałam zająć się ciocią.
Piwne oczy zaszły łzami – aż nadto się ich dzisiaj naoglądałem. A przecież będzie ich jeszcze więcej, to dopiero początek.
– Mama?
Natychmiast odwróciłem się w stronę budzącego się Eryka. Chłopiec przecierał zaspane oczy, wzrokiem szukał matki.
– Gdzie jest mama? – zapytał, gdy mnie rozpoznał.
Podczas jego drzemki układałem w głowie scenariusz, jak powinienem mu cokolwiek powiedzieć. Nie znalazłem żadnych słów, które złagodziłyby stres i tęsknotę malca za rodzicami.
Zarówno ja, jak i siostrzenica gospodyni milczeliśmy, nie umiejąc wydobyć z siebie głosu. Dorosłość jest najgorszym, co spotyka człowieka – mierzenie się z obowiązkami, wymaganiami czy poczuciem odpowiedzialności stanowi koszmarne doświadczenie.
– Chodź tu do mnie – zachęciłem go z lekkim uśmiechem.
Przybranie pogodnego wyrazu twarzy wymagało ode mnie więcej wysiłku niż godzinny trening na siłowni.
– Mama zaraz przyjedzie? – Eryk wgramolił mi się na kolana i przytulił do piersi.
Bratanek drżał na całym ciele, aż skręcało mi wszystkie wnętrzności. Zostaliśmy sami – kuzynka jego matki zamknęła za sobą drzwi.
– Mama nie przyjedzie. Tata też nie.
– Dlaczego? – Płaczliwy głos Eryka był dla mnie niczym sól posypana na świeżą ranę. – Już nie chcę nowych klocków Lego, pobawię się starymi. Posprzątam w swoim pokoju. Nie będę jadł słodyczy ani lodów. Ale zaprowadź mnie do mamy i taty – błagał.
I co miałem mu powiedzieć? Jak wyznać, że rodzice zginęli tragicznie w wypadku, że nigdy więcej ich nie zobaczy? Widok maleńkich łez płynących po zarumienionych od snu pulchnych policzkach ścisnął mnie za serce.
Tuliłem go do siebie tak mocno, jak tylko mogłem, by nie zrobić mu krzywdy. Eryk płakał coraz intensywniej, jakby jego podświadomość zrozumiała to, czego on sam pojąć jeszcze nie umiał. Sekundy zamieniały się w minuty, minuty w godziny. Zmęczony płaczem chłopiec ponownie zasnął. Ostrożnie odłożyłem go na materac i wtedy zadzwonił mój telefon. Dzisiaj nienawidziłem tego dźwięku.
– Wracamy z kostnicy – poinformował mnie ojciec. – Odebrałeś Eryka?
– Wciąż jestem z nim u pani Zosi – westchnąłem ciężko. – Spał, a gdy się obudził, dopytywał o swoich rodziców. Musiałem go uspokajać, przed chwilą znów zasnął.
– Pomożemy ci zabrać go do naszego domu – zdecydował tata.
– Wolałbym wrócić z nim do siebie. Ale przydadzą mi się dla niego jakieś rzeczy. Nic nie mam.
I nie wiem, jak powinienem się nim zająć. Nie wiem, czego takie dziecko potrzebuje. Nie nadaję się na opiekuna dla psa, a co dopiero dla chłopczyka, któremu zawalił się cały świat, burząc jego poczucie bezpieczeństwa.
– Olaf, proszę…
– Tato – wziąłem głęboki oddech – zaopiekuję się nim w swoim mieszkaniu. Ty i mama musicie pobyć razem. Jak ją znam, udaje twardą i nie dopuszcza prawdy do siebie, a obaj wiemy, że prędzej czy później ta uderzy w nią ze zdwojoną siłą.
W końcu coś po niej odziedziczyłem.
– Zgoda. Widzimy się za godzinę.
Zakończyliśmy rozmowę. Rzuciłem okiem na bezbronnego Eryka, który przybrał pozycję embrionalną. Powinienem zaakceptować pomoc rodziców; przecież wychowali mnie i Dominika, wiedzieli, czego ich wnuk może potrzebować. Jednak coś nie pozwoliło mi zostawić bratanka – jakiś wewnętrzny głos, który nakazywał mi nad nim czuwać.
Karol Dymon zjawił się dokładnie pięćdziesiąt minut później. Miał zaczerwienione oczy, które przyjrzały mi się wnikliwie, a później przeniosły na rozpaczającą w salonie Zofię oraz jej siostrzenicę. Tuż za ojcem weszła matka. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że tragedia jej nie dotknęła, jednak przygarbione ramiona i mocno zasznurowane usta temu przeczyły. Jej wzrok poleciał w stronę teściowej Dominika i to do niej poprowadziły ją nogi. Kobiety padły sobie w ramiona, a ja i ojciec, jak na komendę, pochyliliśmy głowy.
Zawróciłem do sypialni zajmowanej przezEryka. Ledwo przekroczyłem próg, mały obudził sięi żałośnie zakwilił. Natychmiast dopadłem do łóżka, wziąłem go na ręce i pozwoliłem, żeby się przytulił.
Tata pogłaskał go po bujnej, ciemnej czuprynie, ale malec nawet na niego nie zerknął, chociaż normalnie przepadał za dziadkiem.
– Eryk. – W szepcie matki dosłyszałem całą miłość, którą darzyła swojego jedynego wnuka.
– Chodźmy.
Tata ujął mamę pod rękę, a następnie razem podeszli do Zofii Markowskiej i cicho się pożegnali. Ten dzień naznaczył nas wszystkichi już na zawsze zapisał się w naszej pamięci.
***
Dwa tygodnie później
– Eryku, zjedz, proszę, śniadanie.
Bratanek rzucił mi niezadowolone spojrzenie, by po chwili chwycić widelec i próbować nabić na niego kawałek jajecznicy. Było to jedno z niewielu dań, których nie psułem.
– Już zjadłem – ogłosił kilka minut później, odsuwając od siebie talerz.
Na widok prawie nietkniętego posiłku jedynie uniosłem brwi. Eryk przeżył traumę, potrzebował mnóstwa czasu, żeby dojść do siebie po czymś tak okropnym jak śmierć obojga rodziców.
Jego zachowanie ulegało ciągłej zmianie. Najłagodniej, jak tylko umiałem, powiedziałem małemu, że jego rodzice poszli do nieba. Eryk nie rozumiał, co to znaczy, dopytywał więc, kiedy wrócą z tego nieba. Nie ogarniał, że śmierć rozdziela ludzi na zawsze, że mama i tata więcej go nie przytulą, nie opowiedzą bajki na dobranoc, nie zabiorą do parku czy na wycieczkę. Każdy dzwonek do drzwi, każdy klakson samochodowy powodował, że chłopiec podbiegał do drzwi lub okna i wyglądał za najbliższymi. Rozczarowanie ukazujące się chwilę później na jego twarzy niszczyło mnie od środka.
Po kolejnych kilku dniach zapytał mnie, czy zrobił coś złego. Obiecywał poprawę i prosił, żebym zadzwonił do jego mamy i taty, że powie im, iż będzie grzeczny. Błagał mnie, szlochając. Wycisnąć ze mnie łzy było rzeczą niemożliwą, przynajmniej tak do niedawna sądziłem. Wtedy, po raz pierwszy od czasów dzieciństwa, gorzko zapłakałem. Przytuliłem malca i zapewniłem, że go nie zostawię. Nie wiedziałem, skąd mi się to wzięło – wszak od samego początku uważałem, że nie jestem odpowiednim człowiekiem do zajmowania się chłopcem, ale coś nie pozwoliło mi go porzucić. Tkwiło we mnie przekonanie, że Dominik by mi tego nie wybaczył. Niedługopóźniej odbyło się odczytanie testamentu, w którym zostałem wskazany jako prawny opiekun jego syna.
Rodzice zapewniali mnie, że pomogą w opiece nad małym, nawet byli gotowi wrócić na stałe do kraju. Jednak nie zamierzałem im na to pozwolić – bynajmniej nie dlatego, że wolałem odrzucić ich pomoc. Po prostu znałem moich staruszków. Od lat podróżowali, ta praca stanowiła dla nich coś niezmiernie ważnego, nie najważniejszego, ale była istotnym elementem ich życia. Potrzebowali jej i siebie wzajemnie, aby w swoim tempie przejść przez kolejne etapy żałoby. Ostatecznie doszliśmy do porozumienia – obiecali co tydzień zjawiać się na weekend i spędzać czas z jedynym wnukiem, żebym ja w tym czasie mógł zająć się innymi rzeczami.
Westchnąłem pod nosem, zatrzymując potok myśli oraz przykrych wspomnień. Eryk przeniósł się na kanapę, włączył sobie telewizor i patrzył na bajkę. Sięgnąłem po jego talerz z niedojedzoną jajecznicą i wyrzuciłem ją do kosza, który okazał się pełny. Musiałem go opróżnić, a że Eryk zajął się oglądaniem, stwierdziłem, iż wykorzystam nadarzającą się okazję.
– Wyrzucę śmieci, za minutkę wrócę. Poczekaj na mnie grzecznie – poprosiłem, chwytając za worek i ruszając w stronę drzwi.
W żadnym wypadku nie byłem przygotowany na scenę, która rozegrała się po chwili.
Eryk zeskoczył z kanapy i dobiegł do mnie, zanim założyłem kurtkę. Był początek lutego, a tego dnia panował lekki mróz. Bratanek objął moją nogę, przylgnął do niej całym ciałem i rozpłakał się rzewnie. W pierwszej chwili mnie zamurowało – nie umiałem się ruszyć, wziąć go na ręce czy odezwać się. Minęło kilka sekund, nim odzyskałem władzę nad swoim ciałem.
Jego szloch docierał do mojego wnętrza i ranił je niczym cięcia nożem. Delikatnie chwyciłem za jego wątłe ramiona i najostrożniej, jak tylko potrafiłem, odczepiłem rączki chłopca od mojej nogi, po czym podniosłem go i przytuliłem do klatki piersiowej. Rozpieprzyło mi mózg, nie wiedziałem, co się dzieje. Eryk płakał, jakby rozdzierali go na strzępy. Przeraziłem się.
– Eryk? Eryk, co jest? Czy coś cię boli?
W mojej głowie przewijał się milion scenariuszy i przyrzekam, że każdy kolejny był znacznie gorszy od poprzedniego.
– Nie… nie… zostawiaj mnie – jąkał się, a łzy jak grochy spływały wzdłuż policzków.
– Nie zrobię tego – przekonywałem drżącym głosem. – Chciałem tylko wynieść śmieci.
– Nie wychodź! – skamlał.
Drobne ciało trzęsło się niczym w konwulsjach. Nie musiałem być znawcą dzieci i ich zachowania, żeby dotarło do mnie, jak poważna jest ta sprawa. Nie mogłem tak tego zostawić.
– Nie wyjdę. Przepraszam, nie chciałem cię wystraszyć. Zostanę tutaj z tobą, w porządku?
Eryk nie odpowiedział. Trzymał mnie kurczowo za materiał bluzy i wciąż płakał. Na szczęście po kilku minutach płacz stracił na sile, a po kilku kolejnych całkowicie ustał. Nawet nie spostrzegłem, w którym momencie mały zasnął.
Ostrożnie położyłem go na kanapie i nakryłem narzutą. Ściągnąłem z siebie bluzę – przez tę sytuację spociłem się jak dzika świnia. Śmieci musiały zaczekać, bo wolałem nie ryzykować, że bratanek obudzi się w chwili mojej nieobecności i ponownie wpadnie w histerię. Zamierzałem poszukać profesjonalnej pomocy.
Podzwoniłem po znajomych i na moje szczęście okazało się, że przyjaciółka jednego z kumpli jest psychologiem dziecięcym. Skontaktowałem się z nią, pokrótce opowiedziałem, co się wydarzyło, a ona poprosiła nas o przyjazd tego samego dniawieczorem.
Jeśli wcześniej bałem się odpowiedzialności płynącej z opieki nad pięciolatkiem, który został sierotą, to obecnie znajdowałem się na skraju podjęcia decyzji o rezygnacji z zadania, gdyż ono najwyraźniej mnie przerosło. Nie radziłem sobie, popełniałem błędy, a w głowie kotłowała się perspektywa odzyskania dawnego życia. Moi rodzice z pewnością przygarnęliby Eryka, zapewnili mu lepszą opiekę, zatroszczyli się o jego dobro. Zyskałby w nich oparcie, którego ja ewidentnie mu nie dawałem.
Sekundę później spojrzałem na małego. Zalała mnie niewyobrażalna fala wstydu za własne myśli. Dominik powierzył mi to, co miał najcenniejszego – swoje dziecko, a ja chciałem tak po prostu przerzucić na kogoś odpowiedzialność. Mentalnie wymierzyłem sobie kilka strzałów w pysk i obiecałem, że nie zawiodę Eryka. Nie mogłem go zostawić, przekazać komuś innemu jak coś niechcianego. Nie zasłużył na następny cios.
Wizyta u psychologa przebiegła w napiętej atmosferze. Bratanek nie schodził mi z rąk, nie chciał w ogóle rozmawiać z panią Anią. Psycholożka opowiedziała mi wtedy o mutyzmie wybiórczym, który najwidoczniej go dosięgnął. Nawet nie miałem pojęcia, że coś takiego istnieje i na czym polega. Pani Ania wszystko mi tłumaczyła i mocno uwrażliwiła na potrzeby mojego podopiecznego.
Musiałem akceptować wszystkie okazywane przez malca emocje. Przeżywał ogromną traumę, z którą niejeden dorosły ciężko by sobie radził, a co dopiero pięciolatek. Nie powinienem okazywać zdziwienia, jeśli płakał – w takich chwilach najważniejsze było, abym przy nim trwał. Nie mogłem również ukrywać przed nim własnego smutku, chociaż często tak robiłem. Ważnym elementem było to, abyśmy razem przeżywali żałobę.
Do tej pory nigdy sam nie zaczynałem rozmowy o rodzicach Eryka – byłem zdania, że lepiej mu o nich nie przypominać, jeśli sam ich nie wspomina. Tu również popełniłem kardynalny błąd, bo rozmowa, nawet najbardziej bolesna, była ważna. Nie powinienem jednak naciskać, gdyż każde dziecko otwiera się indywidualnie, w swoim czasie. Musiałem też uważnie go obserwować, aby wyłapywać wszelkie płynące od niego sygnały odnośnie do tego, czego potrzebuje w danej chwili. Od tych wszystkich informacji mieszało mi się w głowie.
Powrót do pracy wydawał się obecnie niemożliwy. Chciałem wynająć nianię, która siedziałaby z Erykiem w ciągu dnia lub nawet wieczorami, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Na razie jednak nie miałem wyjścia – pozostawienie malucha tak wcześnie w rękach obcej osoby, tym bardziej że z obcymi przestał rozmawiać, stanowiło według mnie pewną formę bestialstwa. Miałem wiele wad, ale bestią nie byłem i nie zamierzałem zostać. Nie wobec Eryka.
Tak minęły nam prawie dwa miesiące. Trafiały się dni, kiedy się wydawało, że chłopiec nadal jest tym pogodnym, rozrabiającym dzieckiem sprzed wypadku swoich rodziców. Uśmiechał się, chętnie ze mną bawił, wychodziliśmy na spacery, na zakupy. Niestety w inne dni często płakał, obwiniał się o odejście matki i ojca, obiecywał być grzecznym, byleby do niego wrócili. Łamał mi tym serce, bo nie umiałem mu pomóc tak, jak tego pragnąłem. Oczywiście stosowałem się do rad pani Ani, niemniej ciągle odnosiłem wrażenie, że robię za mało, że nie staram się tak, jak powinienem. Czułem się z tym do bani.
Pod koniec drugiego miesiąca momenty płaczu zdarzały się rzadziej, co uznałem za dobry sygnał i moment, aby zacząć szukać niani. Dałem ogłoszenie do sieci i lokalnej gazety. Wydawało się, że to nie będzie trudne zadanie – nieraz stawałem przed cięższymi, lecz życie mi pokazało, jak bardzo się myliłem.
– Codziennie niskie ceny…
– Co tam mruczysz? – zapytała Daria, kierowniczka nocnej zmiany w Biedronce, gdzie dorabiałam, wykładając towar.
Kobieta liczyła sobie z siedemdziesiąt wiosen. No dobrze, tyle jej dawałam. W rzeczywistości była po czterdziestce, ale mentalnie znajdowała się u schyłku swojego życia. Wiecznie zmęczona, nie było dnia, żeby nie marudziła, jak to jej ciężko, jacy ludzie są źli, jak przełożeni za dużo od niej wymagają, jak wszystko robi sama. W rzeczywistości wysługiwała się pracownikami, przez większość zmiany kręciła nosem i nie robiła nic konstruktywnego, dla klientów była po prostu opryskliwa, nawet wtedy, kiedy zdawało się, że ma dobry humor. Współczułam jej mężowi i dzieciom – musieli mieć z nią skaranie boskie.
– Znowu ci coś nie pasuje? – warknęła, gdy nie odpowiedziałam.
Rzuciłam okiem na paletę cukru, obok której stała Daria. Ciekawe, czy gdybym szybko szarpnęła za rączkę paleciaka, cukier przechyliłby się w jej stronę, przygniatając ją pod sobą…
– I jeszcze głupio śmiejesz się pod nosem. Co jest z tobą nie tak?
Przełożona wzięła się pod boki, mrożąc mnie spojrzeniem.
– Śpiewam – odpowiedziałam bez pośpiechu.
Doskonale wiedziałam, że takie zachowanie działa na nią niczym płachta na byka. Daria czuła się najszczęśliwsza, jeśli wyprowadziła kogoś z równowagi. Kogoś niżej od niej w biedronkowej hierarchii. Do wyżej postawionych osób nie odważyła się startować. Na mnie nie robiła większego wrażenia – nie stawiałam jej się, po prostu robiłam swoje.
– Przyszłaś tu sobie śpiewać? Może jeszcze zaczniesz tańczyć? – drwiła.
– Innym razem.
Pozbierałam puste pudełka i oddaliłam się z nimi w stronę magazynu. Właściwie za pięć minut kończyłam zmianę i mogłam wracać do wynajmowanej przeze mnie klitki. Szybka kąpiel, maksymalnie cztery godziny snu i na dwunastą biegłam do kawiarni oddalonej ode mnie pięć kilometrów, gdzie pracowałam na pół etatu. To, w połączeniu z pracą w Biedronce, pozwalało mi utrzymać się w stolicy na minimalnym poziomie.
Byłoby lepiej, gdybyś nie wysyłała pieniędzy do domu.
W odpowiednim miejscu na magazynie porozdzierałam pudełka na mniejsze części i włożyłam je do dużych kartonów. Następnie udałam się do pokoju socjalnego i przebrałam w swoje rzeczy. Musiałam jeszcze zrobić drobne zakupy, ponieważ jedyne, co znajdowało się w mojej lodówce, to światło. W myślach szybko przeliczyłam, ile maksymalnie powinnam wydać na potrzebne produkty, i weszłam na sklep. Pierwsza zmiana zaczęła pracę, a kilkoro klientów kręciło się między alejkami.
Najpierw ruszyłam w stronę półki z przecenionym towarem, któremu za kilka dni kończył się termin ważności. Rozejrzałam się i wybrałam stamtąd dwie rzeczy, a następnie podeszłam do chłodni nabiałowej. Dziesięć minut później skasowałam się u Beaty, która przecierała zaspane oczy, po czym na dobre opuściłam miejsce pracy. Dobrze, że chociaż stąd do mieszkania było blisko i odpadły mi koszty dojazdu.
Budzik o wpół do jedenastej przerwał wyjątkowo przyjemny sen. Wstałam ociężale, włączyłam stary ekspres i wyjęłam z szafki czyste ubrania. Pospiesznie zjadłam wczorajszego pączka, wypiłam gorącą kawęi wyszłam z ciepłego mieszkania. No, względnie ciepłego, ponieważ właściciel sporo oszczędzał na ogrzewaniu. Było cieplej niż na zewnątrz, więc starałam się nie narzekać.
Widząc tłok w kawiarni, od razu skierowałam się do szatni. Przynajmniej tutaj pracowałam z milszą załogą. Ala Miętus, kelnerka, to dziewczyna w moim wieku. Często żartowałyśmy, że byłyśmy rozdzielonymi w dzieciństwie siostrami – nasze urodziny dzieliły tylko dwa dni. Konrad Szczygło, drugi kelner, również był mile usposobionym człowiekiem. Kiedy byliśmy na jednej zmianie, żarty się nie kończyły.
Po pracy wiele razy ci dwoje usiłowali wyciągnąć mnie na miasto, ale zawsze im odmawiałam. Z początku starali się mnie przekonać, obiecywali dobrą zabawę, jednak pozostawałam nieugięta. Przyznałam szczerze, że mnie nie stać, bo muszę się utrzymać, a resztę pieniędzy wysyłam rodzinie. Ala, która była naprawdę dobrą duszą, chciała mi zafundować wyjście, lecz się nie zgodziłam. Nie chciałam jej wykorzystywać, przecież pracowała tak samo ciężko jak ja.
Nie doceniłam siły woli Alicji i Konrada. Zaczęli szukać miejsc, w których spędzimy czas, nie wydając ani złotówki. Co prawda ze względu na mój etat w Biedronce rzadko mieliśmy ku temu sposobność, niemniej przyjaciele dopięli swego.
– Mam dla ciebie informację! – wykrzyknęła Ala, ledwo dołączyłam do niej za ladą.
– Wreszcie rozstałaś się ze swoim pluszakiem, z którym sypiasz od trzeciego roku życia? – zgadywałam.
– Wredna żmijo! – Zarobiłam kuksańca od uśmiechniętej koleżanki. – Mówiłam ci, że zostawił go mój siostrzeniec, bo wpadł do mnie z wizytą. Lepiej zerknij na to.
Podsunęła mi telefon. Na ekranie wyświetlała się strona z Facebooka, a konkretnie lokalna grupa z ogłoszeniami.
Zatrudnię nianię do opieki nad pięcioletnim chłopcem. Wymagana dyspozycyjność, zaangażowanie, doświadczenie w opiece nad dziećmi. Praca od poniedziałku do piątku w godzinach 10.00–18.00 (trzy dni w tygodniu) lub od 12.00–22.00 (dwa dni w tygodniu). Wynagrodzenie: 30 zł/h.
– Mogłabyś zarobić więcej niż tutaj i na wykładaniu towaru – rzekła cicho, puszczając mi oczko. – Wspominałaś, że lubisz dzieci i że…
– Moje doświadczenie opiera się na dwugodzinnej opiece nad prawie dziesięcioletnim chłopcem przez jeden tydzień. Trzy lata temu – skwitowałam.
Nie sądziłam, żeby ogłoszeniodawca dokładnie to miał na myśli, gdy pisał o praktyce.
– To i tak więcej niż przeciętna początkująca niania – uznała. – Powinnaś zadzwonić i umówić się na rozmowę.
– A jak ten mały mnie nie polubi?
– Zwariowałaś? – Ala trzepnęła mnie po palcach. – Jesteś najsłodszą dziewczyną, jaką znam.
– Ty się chyba dzisiaj z głupim macałaś – stwierdziłam, śmiejąc się pod nosem. – Ale niech ci będzie, zadzwonię. Pewnie i tak nawet nie zaproszą mnie na rozmowę.
– Więcej wiary, Anno. Wybacz, klienci chcą złożyć zamówienie – szepnęła. – Schowaj się na zapleczu i zadzwoń, póki ogłoszenie jest aktualne. Spisałam ci numer. – Podała mi kartkę z zapisanymi cyframi.
Anna, czyli moje alter ego, uśmiechnęła się psotnie. Laura, czyli prawdziwa ja, była sceptycznie nastawiona do całej sprawy. W końcu, zgodnie z poleceniem Ali, uciekłam na zaplecze w najbardziej ustronne miejsce. Dopóki szefa nie było, mogłam sobie na coś takiego pozwolić.
Poczułam narastający we mnie stres. Nienawidziłam wszelkich rozmów o pracę, denerwowałam się nimi i często plotłam głupoty. Niektórzy patrzyli na to z przymrużeniem oka, inni jak na wariatkę. W zasadzie bliżej mi było do tej drugiej strony.
Laura, skończ medytować, nikt za ciebie tego numeru nie wykręci.
Z rozmarzeniem pomyślałam o nowych zakupach w lumpeksie, gdy dostanę pierwszą wypłatę za pracę niani. Przy pomyślnych wiatrach udałoby mi się zostać na jedną czwartą etatu w Biedrze, oczywiście na nocki. Miałabym wtedy więcej pieniędzy do dyspozycji.
Do wysłania też.
Powoli wypuściłam powietrze i z kieszeni fartuszka wyciągnęłam wysłużony model Huawei. Grunt, że jeszcze dzwonił i wysyłał SMS-y. Niedziałającym aparatem wcale się nie przejmowałam; tym, że w najważniejszych momentach lubił się zacinać – wręcz przeciwnie. Na razie jednak nie było mnie stać na nic nowszego, a obecne ceny w komisach powalały na kolana.
Jeśli już miałabym znaleźć się na kolanach, to w znacznie przyjemniejszych okolicznościach.
Wyobraziłam sobie, a wyobraźni można było mi pozazdrościć, że trafiam na jakiegoś przystojnego wdowca, który ma maksymalnie dwadzieścia sześć lat. Jego synek wygląda kropka w kropkę jak tatuś i jest słodkim, niekonfliktowym dzieckiem. Ojciec, widząc, jak poświęcam się jego potomkowi, zaczyna zwracać na mnie uwagę, aż się we mnie zakochuje. Na końcu stworzymy jedną wielką rodzinę.
Czy w tym pączku coś było? Bo najwyraźniej znowu ci odwala.
Wzięłam się w garść i wyrzuciłam z głowy romantyczne bzdury, którymi od czasu do czasu lubiłam się karmić. Może powinnam czytać mniej romansideł albo przestać oglądać raz w tygodniu Krainę lodu, gdyż ewidentnie świrowałam. Po pierwsze: brakowało mi na to czasu, po drugie: wciąż nie wykonałam telefonu, podczas gdy Ala i Konrad sami zajmowali się klientami.
– Olaf Dymon. Z kim rozmawiam? – przedstawił się właściciel niskiego, wibrującego głosu.
Dobry Boże, on ukradł głos Massimowi Torricellemu z Trzystu sześćdziesięciu pięciu dni! A ja jestem Laura. Zbieg okoliczności?
– Jest tam kto? – huknął mężczyzna, kiedy nie odpowiadałam.
– Przepraszam, chyba mam słaby zasięg – wydukałam, licząc, że facet nie rozpozna kłamstwa. – Dzwonię z ogłoszenia.
– Rozumiem, że spełnia pani wszystkie wymogi? – zadał pierwsze pytanie.
Czy nie powinien zaprosić mnie na spotkanie twarzą w twarz? Bał się wirusów czy co?
– Jak najbardziej.
Nie dodałam, że dyspozycyjna będę dopiero wtedy, gdy zrezygnuję z pracy w kawiarni, a moje doświadczenie jest znikome, choć nadrabiam zaangażowaniem.
– Świetnie – bąknął, po czym nastała głucha cisza.
Trwała przynajmniej dziesięć sekund, nie żebym liczyła w myślach. Zdaje się, że tyle samo wstrzymywałam oddech. Rozłączył się?
– Halo? – szepnęłam.
Krzyczeć nie chciałam, bo jeszcze zniechęciłby się na starcie.
– W takim razie zapraszam dzisiaj na godzinę osiemnastą – odezwał się wreszcie, a ja rozchyliłam usta.
– Proszę? – Jak długo mogłam udawać głuchą?
– Zapraszam na godzinę osiemnastą. Czy to jakiś problem?
Kurka wodna, potrafił czytać w myślach?
– Skąd! – zaprzeczyłam gwałtownie. – Będę punktualnie – zapewniłam gorliwie.
Chryste Panie, zamierzałam zdobyć tę robotę, choćbym musiała zaprzedać duszę diabłu. A patrząc na to, jak wyglądał w serialu Lucyfer, gra była warta świeczki.
– W takim razie do zobaczenia, panno… – Znów zapadła wymowna cisza.
– Laura Kaczorek. Nazywam się Laura Kaczorek – wypaliłam.
Popełniałam gafę za gafą. Po cichu liczyłam, że była to oznaka szczęścia, które ostatnimi czasy omijało mnie szerokim łukiem.
– Do zobaczenia, panno Kaczorek.
Chciałam go zapytać, skąd wie, że nadal jestem panną, ale zdążył się rozłączyć.
– Laura, ludzi jest coraz więcej. – Do pomieszczenia wpadła Alicja. – Dodzwoniłaś się?
– Tak. Już wychodzę. Przepraszam, że tyle czasu mi to zajęło – odparłam skruszona, po czym schowałam telefon i podążyłam za koleżanką.
– No i jak? – zapytała kilka minut później, gdy zbierałyśmy puste naczynia ze stolików obok.
Szefa wciąż nie było, co nie znaczyło, że mogłyśmy się lenić czy ociągać. Nigdy nie wiadomo, kto szepnąłby mu „miłe” słówko.
– Kazał mi przyjść na osiemnastą – wymamrotałam.
– Dzisiaj?! – pisnęła Ala.
Najwyraźniej pomyślała o tym samym, o czym ja myślałam wcześniej. Moja zmiana kończyła się o dwudziestej, a szef nie lubił, kiedy ktoś wychodził przed czasem. I to jeszcze o tyle. Byłam w totalnym impasie.
W odpowiedzi skinęłam głową. Jeśli zrezygnuję z rozmowy, będę sobie pluła w brodę do końca życia. No dobrze, przez miesiąc. Do końca życia to zdecydowanie zbyt długo. Nie sądziłam, żebym sobie nie poradziła– lubiłam dzieci, chociaż faktycznie dawno z żadnym nie miałam do czynienia. Facet brzmiał na miłego przez telefon, może trochę mało ogarniętego, jednak co to za przeszkoda. Jeśli nie przebije biedronkowej Darii, nic mi nie grozi. W osiedlowym lumpku widziałam ostatnio strój Wonder Woman, więc ewentualnie go kupię i potraktuję jako zbroję przeciwko nowemu pracodawcy.
– Dzisiaj – odpowiedziałam niemo, bo kątem oka zauważyłam, że Zenek, czyli nasz szef, przekroczył próg lokalu. – Król disco się objawił – syknęłam, ucinając w ten sposób dyskusję.
Alicja nawet nie skinęła głową, tylko oddaliła się z brudną zastawą w stronę okienka, z którego zabierano naczynia na zmywak. Przez następne godziny pracowałam w pocie czoła razem z całą załogą. Jednocześnie pilnowałam czasu i główkowałam, jak urwać się z pracy i dotrzeć na rozmowę kwalifikacyjną. Wewnątrz czułam, że druga taka okazja się nie trafi. Poza tym byłam ciekawa człowieka, który brzmiał jak włoski mafioso. Okej, jego podróbka, bo większość książkowych Don Corleone koło mafii to nawet nie stała. Jak na złość Zenek tego dnia wyjątkowo długo siedział w kawiarni i obserwował panujący ruch. Przyszło mi na myśl, żeby podejść i poprosić, aby zwolnił mnie wcześniej, ale natychmiast doszłam do wniosku, że jedyne zwolnienie, jakie otrzymam, to dyscyplinarne.
– Dochodzi szesnasta trzydzieści – przypomniała mi Alicja, na co jedynie wzruszyłam ramionami.
Dobrze o tym wiedziałam. I nadal nie wymyśliłam, jak stąd wyjść. Rozczarowanie rozchodziło się we mnie powoli, a ja nie potrafiłam temu zapobiec.
– Mdlej! – rozkazała Ala.
Popatrzyłam na nią bez zrozumienia. To jakieś nowe tajne hasło? Co oznaczało?
– Udawaj, że mdlejesz. Spokojnie, złapię cię. Zenek będzie musiał wypuścić cię do domu – wyjaśniła cichutko, chociaż w tym rozgardiaszu król disco nie mógł nas usłyszeć.
– Ale…
– Mdlej!!!
No więc zemdlałam. Obejrzałam mnóstwo komedii romantycznych, więc mniej więcej kojarzyłam, jak to powinno wyglądać. Ostrożnie podparłam się dłonią o stolik i na początek zachwiałam. Udałam, że nie zauważam zaciekawionych spojrzeń rzucanych w moim kierunku przez klientów, tylko pozwoliłam, żeby zadrżały mi nogi. W ostatniej chwili pomyślałam, że ktoś, kto później obejrzy nagranie z monitoringu, będzie miał ze mnie niezłą bekę.
Upadłam na podłogę. Starałam się, by nie drgnęła mi twarz, co stanowiło niełatwe zadanie w obliczu panującego wokół mnie rozgardiaszu. Dopiero po chwili odważyłam się lekko uchylić powieki.
Stało nade mną kilka osób. Niektórzy przyglądali mi się z przejęciem, inni z ciekawością, jeszcze inni z obojętnością.
– Pomóżmy jej wstać – zakomenderowała Ala, prowodyrka całej tej sytuacji.
– Zaprowadźmy ją do mojego biura – zdecydował blady Zenek.
Oby tylko on nie zemdlał. Tym razem naprawdę.
– Jesteś w ciąży? – padło pierwsze pytanie z ust szefa, ledwo zamknął drzwi od gabinetu.
– Nieee…
– Odwiozę cię do domu. Mam nadzieję, że do rana poczujesz się lepiej.
W jego słowniku to oznaczało ni mniej, ni więcej: „Chcę widzieć cię jutro w pracy”.
– Też mam taką nadzieję – przytaknęłam, nie wierząc, że plan koleżanki się powiódł.
– Weź swoje rzeczy i wychodzimy. Reszta musi poradzić sobie bez ciebie – mamrotał.
Starałam się wyglądać na przemęczoną i wciąż osłabioną, aby szefuńcio nie wywęszył podstępu. Spojrzeniem dałam znać Alicji, że później się do niej odezwę. Ta przygryzła wargi i oddaliła się w stronę stolika pełnego gości. Na zewnątrz wciąż chłodne powietrze owiało moje policzki. Zenek wskazał swój samochód, jakbym nie wiedziała, jaką furą rozbija się po Warszawie.
Pod mój blok dotarliśmy po kilku minutach. Zenek zerknął na niego z politowaniem przemieszanym z obrzydzeniem, ale nie skomentowałam jego zachowania. Nie twierdziłam, że nie zarobił uczciwie na swoje auto, dom czy resztę majątku, lecz nie miał pojęcia o życiu przeciętnego człowieka.
– Dziękuję – wydusiłam i opuściłam przyjemnie ciepłe wnętrze samochodu szefa.
Nie doczekałam się odpowiedzi. Ledwozniknęłam w klatce, rzuciłam się po schodach na górę prosto do współdzielonego z trzema innymi osobami mieszkania. Zostało mi mało czasu na przygotowanie się do rozmowy i dotarcie pod adres, który ogłoszeniodawca wysłał mi SMS-em po rozmowie. Omal nie zadławiłam się własną śliną, widząc, że facet mieszka na Woli. Z Mokotowa to był szmat drogi. Transportem publicznym dotarcie zajmie mi około pięćdziesięciu minut. Ciekawe, czy u pana Dymona obowiązuje kwadrans akademicki.
Wpadłam do swojego pokoju i wyjęłam najlepszą sukienkę, jaką tylko miałam. Sięgnęłam też po białe buty na koturnie, może odrobinę niemodne, ale przynajmniej ładnie wyglądały na nodze. Ramoneska, którą sprezentowała mi kuzynka Wiktoria, zwieńczałamój wygląd.
Biegiem opuściłam mieszkanie. Na szczęście przystanek znajdował się dość blisko. Wciąż miałam minimalne szanse na dotarcie na miejsce o czasie – było dziesięć po siedemnastej. W ostatniej chwili zdążyłam na tramwaj. Kilka sekund dłużej i czekałabym na następny, co już bankowo oznaczałoby spóźnienie.
W czasie jazdy siedziałam jak na szpilkach. Co chwilę zerkałam na zegarek, jak gdybym w ten sposób potrafiła przenieść pojazd kilka przystanków bliżej celu. W tym czasie udało mi się sprawdzić, jak daleko od przystanku znajduje się mieszkanie mężczyzny. Na szczęście dość blisko.
Dokładnie pięć minut przed osiemnastą wysiadłam we właściwym miejscu. Energicznie ruszyłam w stronę odpowiedniego bloku, kompletnie nie zważając na otoczenie. Niby nic nowego, ale w moim przypadku często groziło to katastrofalnymi skutkami. Tak było i tym razem.
Przechodząc przez jezdnię w nieprzeznaczonym do tego miejscu, spojrzałam tylko w prawo. Wydawało mi się, że z lewej nic nie nadjeżdża. Słowo klucz: wydawało mi się.
– Czy nikt cię nie nauczył, jak przechodzi się przez drogę?!
Kierowca wyskoczył z samochodu, gdy tylko się zatrzymał. Ja próbowałam podnieść się z klęczków. Moja niezdarność powoli stawała się zagrożeniem nie tylko dla mnie, ale i dla mojego otoczenia. Tylko ja umiałam zahaczyć o krawężnik i wylądować na kolanach, omal nie wpadając przy tym pod koła auta. I to jeszcze audicy.
Jakbym nie mogła dokończyć żywota pod kołami jakiegoś bentleya. Ewentualnie rolls-royce’a.
– Potknęłam się – wyjaśniłam spokojnie, chociaż wcale spokojna nie byłam.
Moja sukienka była zniszczona. Na lewej stronie pojawiło się rozdarcie sięgające niemal granicy, za którą każdy ujrzy moją bieliznę. Nie sądziłam, żeby uznano mnie za poczytalną w majtkach z wizerunkiem Anny z Krainy lodu.
– To zapisz się na naukę chodzenia! – odciął się nieznajomy, wsiadł z powrotem do auta i odjechał z piskiem opon.
Pozer w audi!
Z rozpaczą spojrzałam po sobie. Wyglądałam, jakbym wracała z całonocnej imprezy zakończonej konkretną orgią. Jak na złość wczoraj przepakowywałam torebki i nie wyjęłam ze starej mojego nieodłącznego zestawu: igły i nitki. Z nim dałabym radę uratować swój wizerunek, ale teraz byłam w czarnej dupie.
Pisnęłam, widząc, że jest już pięć po osiemnastej. Musiałam zdecydować: albo iść w takim stanie i udawać, że nic się nie stało, albo pozwolić, żeby wszystko przepadło na darmo, a lepsza praca przeszła mi koło nosa.
Z dumnie uniesionym podbródkiem podjęłam decyzję.