Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jack – amerykański biznesmen – porzuca świat interesów, aby na powrót odkryć swoje życie, malując ulice Paryża i żyjąc jak kloszard. Spotkanie z Mirabelle, niewidomą siedemdziesięcioletnią kobietą, odmienia całe jego życie. Związek, który się między nimi rodzi, okazuje się zaskakujący: potężny, niewinny, a jednocześnie głęboko erotyczny. Spóźnieni kochankowie to cudownie ciepła opowieść o miłości, która pokonuje wszelkie bariery, nawet barierę śmierci.
„Dzieło Whartona przypomina nam o tym, że prawdziwie cenne jest nie to, co myślą inni, ale to, co robimy. Spóźnieni kochankowie opowiadają o miłości i śmierci, ciemności i świetle, ważności pracy. Jeżeli ta piękna książka niesie z sobą jakiś morał, to brzmi on następująco: nikt nie jest tak ślepy, by pewnego dnia nie przejrzeć na oczy”.
Richard Burns, „Independent”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 404
Mojej żonie, Rosemary
Opowieść ta dzieje się w Paryżu
pomiędzy kwietniem
a listopadem 1975 roku.
Uwierzyć znaczy zobaczyć
W.W.
Bum! Niespodziewanie ląduję na dłoniach i kolanach na asfalcie obok ławki stojącej w pobliżu pomnika Diderota na niewielkim placyku przylegającym do bulwaru Saint-Germain, naprzeciwko kościoła Saint-Germain-des-Prés.
Trzynaście bezcennych tubek z farbą leży porozrzucanych dookoła. Moje wspaniałe sztalugi, sztalugi, które wytargowałem za trzysta franków na Marché Aligre, leżą przewrócone z jedną nogą podgiętą pod siebie, a drugą wyciągniętą w bok, jak gdyby były kulawym wielbłądem, który próbuje utrzymać się na nogach w czasie burzy.
Cholera! Tego tylko mi brakowało. Nadal trzymam w dłoni pędzel, ułamany jakieś osiem centymetrów nad moimi knykciami. Na szczęście płótno upadło pomalowaną stroną do góry, mogło więc być jeszcze gorzej.
Wtedy dopiero ją zauważam. Tuż obok mnie klęczy starsza pani ubrana na czerwono. Wyglądamy teraz pewnie jak dwójka kloszardów bijących się o jeden rzucony na chodnik niedopałek. W pierwszej chwili uznaję, że wszystko to jej wina, dlaczego, u diabła, nie patrzy, gdzie lezie?
Nie podnoszę się więc z kolan, staram się nie zwracać na nią żadnej uwagi i zaczynam zgarniać ku sobie rozsypane tubki z farbą, zanim jakiś idiota nadepnie na którąś z nich. To dopiero byłby bałagan, kolorowe ślady rozbiegłyby się po całej Dzielnicy Łacińskiej, żółte, zielone, karmazynowe. Przesuwam się, by podnieść płótno i oprzeć je o ławkę, nie dostrzegam żadnych uszkodzeń. Następnym razem skryję się we wnęce za ławką, tam nie będą mi już zagrażać zwariowane podstarzałe paniusie w czerwonych kostiumach.
Później wracam. Kobieta podniosła się i usiadła, pociera teraz kolano. Padając na ziemię, podarła pończochy. Jedno kolano krwawi, kobieta liże palec i pociera nim skaleczenie jak kotka. Nie patrzy jednak na swoje kolano. Patrzy na mnie.
– Est-ce que vous êtes peintre, monsieur, artiste peintre?1
A co ona sobie, do diabła, wyobraża? Że jestem geometrą, który dokonuje pomiarów Saint-Germain-des-Prés, abyśmy mogli postawić jego kopię na pustyni dla jakiegoś arabskiego księcia, który przerobi go później na meczet? Może znalazłoby się tam miejsce dla mojego chevalet, konia zmienionego w wielbłąda. Francuzi nie wiedzieć czemu nazywają sztalugi chevalet, co dla mojego niedokształconego francusko-amerykańskiego ucha brzmi podobnie do słowa cheval, koń.
Pochylam się i próbuję postawić sztalugi, wyciągam tylną nóżkę, potem powoli przekręcam tę, która wygięła się w bok. Wygląda na to, że nic nie jest połamane, dzięki Bogu. Mogłoby to zdusić w zarodku moją znakomicie się zapowiadającą karierę artystyczną. Choć słowo „szczep” lepiej chyba pasuje w tym kontekście niż „zarodek”.
– Oui, madame, je suis peintre, artiste peintre2.
– Ach, zatem jest pan również Amerykaninem. To bardzo ciekawe.
Wtedy dopiero zauważam jej laskę. Białą. Czuję się jak prawdziwy kretyn. Nieczułość, niewrażliwość, oto moje największe problemy. Opadam na kolana obok starszej pani.
– Est-ce que je peux vous aider?3
Wydaje mi się, że przenika mnie wzrokiem na wylot. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, że odezwała się do mnie doskonałą, prawie całkowicie pozbawioną obcego akcentu angielszczyzną.
– Ach tak, zauważył pan moją laskę. Poznaję to po zmianie pańskiego głosu. Tak, może mi pan pomóc. Czy mógłby pan pomóc mi podnieść się na nogi? Jeśli spróbuję to zrobić sama, będę musiała uklęknąć, a to byłoby dość bolesne.
Wyciąga ku mnie drobne, gładkie dłonie. Łagodnie pomagam jej wstać. Prawdę powiedziawszy, podnosi się sama, wykorzystując moje dłonie jako oparcie. Jak na starszą paniusię ma wcale silne ramiona.
Pochylam się, podnoszę z ziemi białą laskę i wsuwam w jej dłoń. Otrzepuje się ze starannością ślepca, który nie wie, gdzie naprawdę się pobrudził. Zaczyna wykonywać swoją laską szybkie ruchy tuż nad ziemią, jakby był to radar albo wykrywaczem metali poszukiwała skarbów na plaży.
Widzę, że szuka swojej torebki czy raczej torby, która leży dwa metry od niej w stronę kościoła. Podchodzę i podnoszę torbę, potem wchodzę w zasięg jej laski i dotykam jej ręki, wsuwając skórzane paski w jej dłoń, tak by mogła je uchwycić.
– Ach, proszę pana, czasami tak trudno jest być ślepą. Dziękuję za pańską uprzejmość. Bardzo mi przykro, że na pana wpadłam. A może powinnam powiedzieć, że zderzyłam się z panem? W każdym razie bardzo przepraszam. Widzi pan, mam swoje ścieżki, na których mogę być pewna, że na nikogo ani na nic nie wpadnę, a pan właśnie stanął na jednej z nich. Nie spodziewałam się tu pana. Musi pan bardzo cicho pracować, monsieur, w przeciwnym razie usłyszałabym pana. Oczywiście, panuje tutaj hałas ze względu na samochody. – Wskazuje laską bulwar Saint-Germain. – Powinnam jednak była pana poczuć, a przynajmniej poczuć cudowny zapach terpentyny. Tak, powinnam była go poczuć. Chyba już się starzeję, czasami trudno jest zdać sobie z tego sprawę.
– Może stałem pod wiatr?
Prostuje się, uśmiecha, patrzy mi prosto w oczy, oczywiście jeżeli niewidoma może spojrzeć komuś prosto w oczy.
– Więc jest pan amerykańskim malarzem obdarzonym poczuciem humoru. Bardzo interesujące. Nie spodziewałam się tego, a to bardzo miła niespodzianka. W moim życiu nieczęsto zdarzają się przyjemne niespodzianki.
Zauważam, że nie jest ubrana wyłącznie na czerwono, już nie. Ma na głowie toczek, podobny do tego, który miała w Dallas Jackie Kennedy, tylko że ten jest czerwony, nie różowy, spódnicę czerwoną jak płaszcz Świętego Mikołaja, sweterek i płaszcz. Płaszcz jest jednak teraz dość mocno poplamiony farbami z mojej palety. Musiała otrzeć się o nią w czasie naszego zderzenia, kolizji, kataklizmu czy jak jeszcze można to określić.
– Bardzo przepraszam, madame, ale ma pani farbę na płaszczu. Jeśli zechce pani stanąć na chwilę nieruchomo, wywabię ją terpentyną. Jeśli jej teraz nie usunę, zaschnie, a wtedy nie da się już jej sczyścić.
– Czy malunek na moim płaszczu jest ładny? Gdyby tak było, wolałabym, aby tam pozostał. Cudownie byłoby mieć ręcznie malowany płaszcz, pomalowany przez amerykańskiego malarza w Paryżu, n’est-ce pas? Wprawdzie nie mogłabym go nigdy zobaczyć, ale byłoby to niezwykle ekscytujące.
– Obawiam się, madame, że to tylko plama sjeny palonej, ochry i karmazynowej czerwieni z odrobiną ultramaryny. Nawet w Salon de Mai nie uznano by tego za szczególnie interesującą kompozycję.
Zazwyczaj nie jestem tak bardzo wygadany. Może dzieje się tak dlatego, że nieczęsto ostatnio miewam okazję, by mówić po angielsku, bawię się zatem wolnością, jaką daje mi mój własny język, choć myślę, że wynika to po części z charakteru tej kobiety, z całej sytuacji. Chcę dalej ciągnąć te małe gry słów, naszą zabawę, prawie flirt. A może dzieje się tak dlatego, że wyczuwam przez skórę, że i ona jest samotna, że i ona chce z kimś porozmawiać, poćwiczyć angielski.
– A zatem, monsieur, chyba najlepiej będzie, jeśli zdejmę płaszcz, aby mógł pan usunąć, przekształcić lub zmazać pańskie dzieło sztuki spontanicznej. Wtedy przynajmniej będzie mnie przez dzień czy dwa otaczał zapach terpentyny, pamiątka naszego spotkania. Myślę, że to będzie bardzo miłe. Jestem pewna, że będzie to o wiele lepsze od wizyt w galeriach. Zawsze czuję się w nich niepożądanym gościem. Wydaje mi się, że niektórzy malarze czują się obrażeni, kiedy na ich obrazy patrzy niewidomy, być może mają rację. Szukam tam jednak czegoś, co chciałabym zobaczyć. Z tego, co mówiła mi moja siostra Rolande, niewiele zmieniłoby się dla mnie, gdybym mogła widzieć, niewiele więc tracę. No cóż, ślepota również miewa swoje dobre strony.
Zaczyna rozpinać guziki i zsuwa z ramion płaszcz. Jest szczupłą, zgrabną, schludną kobietą. Podchodzę do niej od tyłu i biorę od niej palto. Przekłada torbę i laskę z jednej ręki do drugiej, by wysunąć ramię z rękawa.
– Czy nie będzie pani zbyt zimno, madame? Mógłbym pożyczyć pani swoją marynarkę, ale jest prawie całkowicie pomazana farbą. Myślę, że zostałaby bez problemu przyjęta do jakiejś galerii.
– Nie, nie obawiam się, by było mi zimno. Usiądę sobie na ławeczce u stóp monsieur Diderota. Tam właśnie szłam, kiedy spotkaliśmy się w tak nieoczekiwany czy może raczej niespodziewany sposób, nie, to nie są właściwe słowa. Jak najlepiej wyrazić to po amerykańsku, monsieur?
Przysiągłbym, że znowu spojrzała mi prosto w oczy. Może nie jest wcale całkowicie niewidoma, a może udaje, gdyż z jej tylko znanych powodów bawią ją spacery z białą laską. A może nie jest wcale Francuzką? Mówi po angielsku lepiej niż większość znanych mi Anglików czy Amerykanów, jej język jest tak precyzyjny, dobór słów tak bogaty i przemyślany.
– Czy zgodziłaby się pani na „fortunne”, madame?
– Oczywiście, to wprost cudowne. Amerykanin z poczuciem humoru, a na dodatek tak elegancki. Ależ tak!
Odchodzi szybkim krokiem, kierując się prosto w stronę pomnika, nie stuka wcale swoją laską o chodnik, nie widać w ogóle, by była niewidoma. Nie dziwię się teraz wcale, że na mnie wpadła. Jeśli szła w takim tempie, aż dziw, że oboje przeżyliśmy to zderzenie. Gdybyśmy grali w piłkę, dostałaby czerwoną kartkę za faulowanie.
Zbieram z ziemi wszystkie swoje rzeczy. Jeśli nie liczyć rozmazanej palety i złamanego pędzla, nie poniosłem specjalnych strat. Rozkładam płaszcz na ławeczce i zaczynam wycierać go jedną z moich szmatek zamoczoną w terpentynie.
Wczoraj w pobliżu mojej kryjówki w Bastylii znalazłem na śmietniku trzy ręczniki. Wszystkie były mocno przetarte na środku, ale na szmatki do farby nadawały się po prostu znakomicie. Podarłem je na mniej więcej trzydziestocentymetrowe kwadraty. Teraz posługuję się najlepszą z nich.
Problem polega na tym, by nie rozcierać farby bardziej, niż jest to absolutnie konieczne, a jednocześnie by usunąć ją z materiału. Praca zajmuje mi około dziesięciu minut, inną częścią szmatki wycieram każdy kolor. Kiedy kończę, na płaszczu widać tylko wilgotną plamę terpentyny.
W Paryżu zaczyna się już wiosna. Gałęzie kasztanowców wypuszczają dopiero pierwsze listki, które wychylają się właśnie z pąków, nie ma jeszcze nawet śladu kwiatów. Znana piosenka opowiada o kwietniu w Paryżu, gałęziach kasztanowców obsypanych kwiatami i tak dalej, ale kwiaty tak naprawdę pojawiają się dopiero w maju. Dzisiaj mamy dziewiąty kwietnia, ale choć słońce świeci jasno, temperatura zaledwie pozwala na malowanie; chłód nie sprawia już przynajmniej, że palce sztywnieją, a farba zastyga na palecie, jednak starsza pani musiała nieźle zmarznąć bez płaszcza. Przyglądam się swojemu dziełu po raz ostatni.
Rzucam okiem w jej stronę. Chryste, gołębie obsiadły ją od stóp do głów! Siedzą na jej ramionach, na głowie, na kolanach, a jednego trzyma w dłoni. Jak ślepa kobieta mogła schwytać gołębia?
Podchodzę do niej. Kiedy się zbliżam, większość ptaków podrywa się w powietrze, kilka siada na ziemi u jej stóp, obserwują, co się teraz wydarzy.
Nienawidzę gołębi. Jeśli zamierza pozwalać, by ją obsiadały, znaczy to, że straciłem tylko czas i terpentynę, aby usunąć plamy. Za chwilę cała będzie pokryta gołębimi kupkami, jaką więc różnicę może jej sprawić kilka plam farby? Cholera, gołębie to latające szczury, nic więcej!
Zwraca się ku mnie, kiedy dzieli nas jeszcze około trzech metrów.
– Ach, to amerykański malarz przyszedł do nas z wizytą. Proszę się nie przejmować, moi skrzydlaci towarzysze przylecą z powrotem, kiedy przekonają się, że jest pan moim przyjacielem.
A zatem podniesiony zostałem do rangi przyjaciela. Czy może to tylko dosłowny odpowiednik francuskiego ami? Jeśli zaś chodzi o gołębie, w zupełności wystarczy, że nie będą srać na mnie czy na mój obraz.
– Oczyściłem pani płaszcz z farby. Zapach powinien wkrótce się ulotnić. Mam nadzieję, że nie będzie przeszkadzał gołębiom.
Cóż mi szkodzi przynajmniej spróbować zachowywać się uprzejmie? Starsza pani podnosi się i wkłada płaszcz. Poprawia ramiona, sprawdza dłonią, czy kołnierz jest właściwie ułożony, zapina guziki. Wszystko to robi szybkimi, swobodnymi ruchami, bez pośpiechu, ale bardzo efektywnie. Zwraca oczy w moją stronę. Wydają mi się zupełnie normalne, nie dostrzegam katarakty czy bielma. Wyglądają na całkowicie zdrowe, wrota prowadzące do duszy.
– Czy mógłby pan posiedzieć ze mną przez chwilę, monsieur le peintre? Nieczęsto zdarza mi się z kimś porozmawiać, a zwłaszcza z malarzem, amerykańskim malarzem. Dziwne, ale zdaje mi się ostatnio, że gram rolę w filmie, jednym z tych ruchomych obrazów, o których słyszałam.
Siada, a ja siadam obok niej. Kamienna ławka jest bardzo zimna, zauważam, że ona siedzi na małej, dmuchanej poduszeczce. Sięga do swej torby i wydobywa z niej drugą, identyczną, zwiniętą w małą paczuszkę rozmiarów cygara.
– Proszę, może pan na niej usiąść, w przeciwnym razie może pan zachorować na nerki.
Boże, jakbym słyszał moją matkę! Wydaje mi się, że potrafi czytać w moich myślach, nie tylko „widzieć”, choć jest niewidoma. Czuję się dość głupio, ale nadmuchuję poduszeczkę i wsuwam ją pod siedzenie. Jest wygodna i nie przepuszcza zimna, a poza tym jest o wiele bardziej miękka od twardego kamienia. Starsza pani naprawdę wie, jak radzić sobie z takimi sprawami.
W dzień taki jak dzisiejszy, kiedy świeci słońce, szybko robi się ciepło. Jednak kiedy tylko zostanie zasłonięte przez nadciągające czarne i białe chmury, podrywa się chłodny wietrzyk i natychmiast robi się zimno. Teraz jednak słońce oświetla cudowne francuskie chmury takie jak na obrazach impresjonistów, nigdzie indziej takich nie widziałem. Mam nadzieję, że pewnego dnia zbiorę w sobie dość odwagi, by samemu spróbować je namalować.
Przeklęte gołębie naprawdę wróciły. Wygląda na to, że nie zwracają na mnie zbytniej uwagi, jak gdyby starsza pani była w stanie zapewnić im czarodziejską opiekę. W tej chwili cała jej uwaga skupiona jest na ptakach. Obserwuję ją, a nigdy w życiu nie widziałem czegoś równie dziwnego.
Ma niewielki składany przybornik ze skóry, dobry mechanik mógłby nosić w podobnym swoje klucze, ten jest tylko odrobinę mniejszy. Otwarty przybornik leży obok niej na ławce, w środku znajdują się niewielkie nożyczki, dwie pincetki, duża i mała, różne metalowe dłutka, wykałaczki, krótkie patyczki z watką na końcu, niewielkie buteleczki pachnące alkoholem i kilka małych pilników. Widzę też butelkę ze środkiem odkażającym.
Sam nie wiem, jak ona to robi, wysuwa przed siebie palec, nie kładzie na nim nawet nic do jedzenia, i kilka z tych zwariowanych gołębi podlatuje natychmiast, by na nim usiąść. Wybiera jednego z ptaków, powoli i delikatnie kładzie dłoń na jego grzbiecie. Kiedy gołąb kuli się, podnosi go do góry. Delikatnie rozkłada jego skrzydła i przesuwa wzdłuż nich palcem. Jeśli natrafi na uszkodzone pióro, próbuje je wyprostować, jeśli pióro jest złamane, wyrywa je szybkim szarpnięciem, dotyka wrażliwymi palcami pochewki i zakrapia ją odrobiną środka odkażającego.
Bada w ten sposób całe ciało ptaka, sprawdza, maca, poprawia. Wygląda na to, że gołębiom bardzo się to podoba, traktują to jak szwedzki masaż. Nie trzepocą skrzydłami, aby wyrwać się z jej rąk, żadnej paniki, odprężają się i poddają jej woli. Później bada łapki, szukając łusek, jak sądzę, wygładza lub spiłowuje stwardnienia, przycina pazurki, jeżeli jest to konieczne, czyści ich okolice, myje całą łapkę. Gdybym był gołębiem, chciałbym, by ktoś dbał tak o mnie. Nie srałbym wtedy na pomniki.
Jeden z ptaków ma zainfekowany staw, w miejscu gdzie palec łączy się z łapką. Kobieta czyści go starannie, delikatnie, ale fachowo, szuka opuchlizny i aplikuje na chore miejsce alkohol i środek odkażający.
Skończywszy opatrywać kolejnego gołębia, sięga pewnym ruchem do każdej z dziesięciu torebek, które ustawiła obok swego uda. Wybiera pojedyncze ziarenka, jak gdyby były to witaminy w pigułkach, i karmi nimi ptaka, którym się właśnie zajmuje. W tym czasie gołąb stroszy piórka, szybko dotyka wszystkiego dziobem, sprawdzając, co z nim zrobiła.
Gołąb wybiera ziarna, później łagodnym ruchem kobieta wypuszcza go z dłoni. Kolejne ptaki podrywają się do lotu, wykonując kilka kółek w powietrzu, a potem lądują na posągu Diderota na szybką kupkę. Wygląda na to, że ich ulubionym miejscem jest pióro w dłoni pisarza, sama dłoń i głowa. Obsiadły całą postać Diderota. Siedzi na nim o wiele więcej gołębi niż na starszej pani, ale nic dziwnego, jest od niej dziesięć razy większy. Posąg pokryty jest białą warstwą ptasiego kału, zasłaniającego zieloną patynę.
Patrzę, jak kobieta opatruje w ten sposób pięć czy sześć gołębi. Jestem nazbyt zafascynowany, by choćby pomyśleć o powrocie do pracy. Nigdy w życiu nie widziałem niczego podobnego. W liceum hodowałem kanarki, kochałem wprost ich śpiew. Ale gołębie potrafią jedynie gulgotać bez przerwy, sam ten dźwięk doprowadza mnie do wymiotów. Muszę jednak przyznać, że nigdy nie widziałem, by ktoś zajmował się ptakami tak jak ta starsza pani.
Wykonując te wszystkie czynności, nie przerywa rozmowy ze mną, najczęściej to ona zadaje pytania. Jest skoncentrowana na ptaku, którym się zajmuje, ale co pewien czas „spogląda” w moją stronę i uśmiecha się do mnie. Zaczynam rozumieć, że poznaje, gdzie jestem, po głosie, zapachu, Bóg wie czym jeszcze. Domyślam się, że robi to, aby nie krępowała mnie jej ślepota. Udaje dla mnie, że widzi. Ja jednak czuję się skrępowany, nic nie mogę na to poradzić. Nadal nie potrafię domyślić się, jak to możliwe, że patrzy mi prosto w oczy. Dziwne.
– Od dawna mieszka pan w Paryżu, monsieur le peintre?
– Od prawie pięciu lat.
– A jednak ma pan nadal silny amerykański akcent. Skoro tak długo mieszka pan w Paryżu, powinien pan mówić o wiele lepiej po francusku.
Wielki Boże, powiedziałem do niej może piętnaście słów po francusku. Nie wiedziałem, że jest aż tak źle.
– Obawiam się, że nie mam ucha do języków, madame. Staram się nauczyć francuskiego, ale to bardzo trudne. Mówię teraz o wiele lepiej niż rok temu, a to już pewne osiągnięcie.
Moja rozmówczyni koncentruje się na lotce, którą należy usunąć. Byłaby świetnym chirurgiem, jej dłonie są tak szybkie i pewne.
– Ma pan zatem dobre oczy, a ja dobre uszy. Razem wiele moglibyśmy dowiedzieć się o świecie, gdybyśmy tylko potrafili się tym podzielić. Prawie nikt nie wykorzystuje swoich talentów. Dopiero gdy utraci się jeden z posiadanych darów, zaczyna się dostrzegać i doceniać pozostałe. – Tu przerywa na długą chwilę, ostrożnie usuwa pióro i zakrapia pochewkę środkiem odkażającym. – Teraz będziesz czuł się o wiele lepiej, Orlando. Będziesz mógł latać szybciej od samochodów, a pióro wkrótce ci odrośnie. – Ponownie odwraca się w moją stronę i uśmiecha. – Mam nadzieję, że nie przeszkadza panu, że rozmawiam z moimi gołębiami. Każdemu z nich nadałam imię, to moi jedyni przyjaciele, cała moja rodzina. Stara niewidoma kobieta bywa czasami bardzo samotna.
– Ja sam mówię do gołębi, madame, czasami to jedyne stworzenia, z którymi mogę porozmawiać. – Nie mówię jednak, że najczęściej przeklinam je, kiedy podrywają się nagle z furkotem skrzydeł za moimi plecami, właśnie wtedy, kiedy próbuję skoncentrować się na malowaniu. Można dostać ataku serca, kiedy całe stado gołębi podrywa się nagle do lotu. – Nie znam ich jednak tak jak pani, madame. Kiedy do nich mówię, wydaje się im pewnie, że mówię do siebie, nie są w stanie niczego się ode mnie dowiedzieć. Nigdy nie byłem z nimi tak blisko jak pani.
– No cóż, przychodzę tutaj codziennie od trzydziestu lat. Od końca wielkiej wojny siedzę tutaj od dziesiątej rano aż do czasu, gdy dzwony wybiją południe. Gołębie w stadzie zmieniają się, ale samo stado pozostaje to samo. Znają mnie pisklęta i ptaki, które przyłączają się z innych stad. Widzi pan, gołębie to najłagodniejsze, najufniejsze, najmniej agresywne stworzenia na ziemi. Jestem przekonana, że są w stanie się porozumiewać, mają swoją mowę, ale choć słucham ich zawsze uważnie, nie zdołałam poznać ich języka. Ludzie mogą jednak wiele się od nich nauczyć, dowiedzieć się, jak powinni żyć.
Żyję na ulicach, zdarza mi się więc spotykać najróżniejszych wariatów, ale tym razem trafiłem na okaz specjalny – niewidomą staruszkę, która chce rozmawiać z gołębiami w nadziei, że nauczą ją, jak powinni żyć ludzie.
Zaczynam obawiać się, że spotkałem następnego świra. Rozwinąłem w sobie szósty zmysł, który pozwala mi na odróżnienie prawdziwych wariatów. Ta kobieta zdaje się jednak inna. Oprócz tego, co mówi o gołębiach, wydaje mi się normalniejsza, mądrzejsza, inteligentniejsza od wszystkich ludzi, z którymi zdarzyło mi się od dłuższego czasu rozmawiać.
Czuję jednak też, że pora już wracać do mojego malowania. Postanowiłem namalować tę kobietę u stóp pomnika. Zdecydowanie przyda mi się wyraźna barwna plama w tle, czerwony świetnie by wyglądał na tle zieleni drzew w parku przy kościele. Naszkicuję jedynie sylwetkę Diderota, zarys brązu, kilka gołębi i skłon w stronę kościoła po przeciwnej stronie ulicy.
– Pora wracać do pracy, madame. Światło się zmienia, a ja chciałbym skończyć dzisiaj podmalówkę.
– Co pan maluje? Czy może kościół?
Nadal nie potrafię przyjąć do wiadomości, że jest niewidoma. Kiedy mówi coś takiego, wydaje mi się, że żartuje, ale zdarzało mi się to już przecież z ludźmi widzącymi. Siedzę sobie przed interesującym mnie widokiem, starając się oddać go maksymalnie wiernie, a oni stają obok, rozglądają się dokoła zaskoczeni i w końcu pytają, co właściwie maluję. Takie pytania doprowadzają mnie do szaleństwa, nie najlepiej działa to również na moją wiarę we własne możliwości.
Z początku wydawało mi się, że żartują, ale tak nie jest, po prostu nie potrafią patrzeć, tak jak ja nie potrafię nauczyć się francuskiego. Ale ta kobieta jest oczywiście naprawdę niewidoma. Wie tylko, że stoję obok pomnika Diderota. Mogę przecież malować kawiarnię czy nawet Hôtel Madison.
– Tak, madame. Maluję kościół, ale nie tylko. Po lewej stronie obrazu znajdzie się posąg Diderota, dalej bulwar Saint-Germain i Le Drugstore, po drugiej stronie ulicy Les Deux-Magots i rue Bonaparte. Na środku obrazu znajdzie się wieża kościoła, nawa przetnie obraz na pół. W tle umieściłem ogród, w którym bawią się dzieci, a na pierwszym planie bulwar i przystanek autobusowy.
Przestaje zajmować się gołębiem i słucha mnie uważnie. Przymyka oczy, jak osoba widząca, która stara się wyobrazić sobie jakiś obraz.
– Znakomicie pan to opisał, widzę to teraz w myślach. Chciałabym zobaczyć pański obraz. Całe swoje życie przeżyłam w tej dzielnicy. Domyślam się, że jest pan bardzo dobrym malarzem, ponieważ, jak sądzę, jest pan dobrym człowiekiem. Dziękuję za oczyszczenie mojego płaszcza i za dotrzymanie mi towarzystwa. Mam nadzieję, że będzie pan zadowolony ze swojego obrazu, gdy już pan go skończy.
Gdy to mówi, dzwony Saint-Germain-des-Prés zaczynają bić pięknym, głuchym, pustym tonem. Najpierw kilka nut, potem crescendo, które w miarę jak tempo narasta, podnosi mnie na duchu. Właśnie w Paryżu nauczyłem się kochać dzwony. Niezbyt daleko stąd niższy ton dzwonów Saint-Sulpice wita południe, zaprasza na tak ważny dla Francuzów déjeuner4.
Starsza niewidoma dama zaczyna składać swoje narzędzia, umieszcza je kolejno w przyborniku. Zbiera woreczki z ziarnem, potem sięga do większego i rzuca na ziemię przed siebie trochę ziarna. Zwraca się w moją stronę:
– W ten sposób nie zauważają, że odchodzę, łatwiej jest im się z tym pogodzić. Proszę mi powiedzieć, czy są wśród nich jakieś mniejsze ptaszki?
Patrzę na ptaki i dostrzegam wśród gołębi kilka wróbli, które wydziobują nawet więcej, niż im się należy.
– Tak, wróble.
– Czy gołębie walczą z nimi o pożywienie?
Patrzę i pewien jestem, że nie, ptaki odpychają się, aby dotrzeć do upatrzonego ziarenka, ale nie dziobią się, nie walczą pomiędzy sobą czy z małymi wróblami.
– Nie, nie walczą. Pozwalają mniejszym ptaszkom brać to, na co mają ochotę.
– Sam pan zatem widzi, monsieur, jak wiele możemy nauczyć się od gołębi. – Po tych słowach bierze laskę i wyciąga dłoń w moją stronę. Wymieniamy uścisk dłoni. – Czy będzie pan tu jutro pracował nad swoim obrazem?
– Tak, pod warunkiem że nie będzie zbyt zimno albo nie będzie padał deszcz.
Podnosi głowę, przechyla ją w lewo i w prawo jak pointer szukający tropu.
– Nie, pogoda będzie taka jak dzisiaj. Mam zatem nadzieję, że zobaczymy się jutro.
Obserwuję, jak odwraca się i odchodzi szybkim krokiem, z rzadka tylko posługując się laską. Powiedziała, że się „zobaczymy”. Dziwne, że niewidoma mówi o widzeniu.
Wracam do mojego płótna. Zostawiam wolne miejsce tam, gdzie zamierzam ją namalować. Będę musiał zapytać ją, czy nie ma nic przeciwko temu. Oczywiście, nigdy by się o tym nie dowiedziała, ale uznaję, że tak właśnie należy postąpić. Uczę się podobnych rzeczy powoli, ale niezawodnie. Coś, co jednemu człowiekowi wydaje się zupełnie oczywiste i logiczne, dla drugiego może okazać się potwornym gwałtem, każdy z nas jest inny. Szkoda, że nie nauczyłem się tego wcześniej. Zapytam ją jutro, zanim na poważnie zabiorę się do malowania.
Kilka godzin pracuję nad podmalówką. Zazwyczaj idzie mi to o wiele szybciej, ale w kilku obrazach olejnych, które do tej pory namalowałem, odkryłem błędy rysunku lub kompozycji możliwe do przyjęcia czy wręcz niewidoczne na początku, które rzucają się w oczy po ukończeniu pracy. Staram się usunąć wszelkie podobne usterki.
Mimo to czuję jednak, że czekają mnie problemy podobne do tych, które miałem z poprzednimi płótnami. Nawet jeśli uda mi się wykonać poprawny rysunek, nie tylko dokładny, ale odpowiednio zakomponowany, nawet jeśli podmalówka wydaje się odpowiednia, właściwa, w moim obrazie brakuje pasji. Czuję, że nie jestem w stanie zawrzeć, umieścić w moich obrazach głębokich uczuć, jakie wywołuje we mnie przedmiot moich obrazów, Paryż, życie. Czegoś w nich brakuje, pomiędzy mną a tym, co chcę powiedzieć, wyrasta ściana strachu, niepewności. Pojawia się też arogancja. Wydaje mi się, że nie potrafię rozluźnić się, wpaść w obraz, stać się jego częścią. Może przyjdzie to w miarę praktyki, kiedy mniej już będą mnie trapić problemy techniczne, mam przynajmniej taką nadzieję.
Około piątej po południu światło zaczyna przygasać. Czuję, że podmalówka jest już prawie skończona, jeśli przeschnie przez noc, powierzchnia powinna być jutro rano gotowa do impastu. Zacznę od nieba, spróbuję uchwycić zmienne, czarodziejskie chmury na płynnym błękicie nieba. Przyda mi się teraz mój błękit paryski.
Kiedyś spróbuję malować na mokro, przejść bezpośrednio z podmalówki do impastu bez suszenia płótna. Tak malował Rembrandt i kilku innych wielkich Holendrów, a także niektórzy Włosi.
Pakuję sztalugi, wieszam na nich płótno i ruszam do domu. Mógłbym pojechać autobusem linii 86, który dowiózłby mnie prawie do samego domu, ale lubię spacerować po Paryżu. To właśnie trzymało mnie przy życiu przez najgorsze dni. Poza tym o tej porze dnia autobusy są zazwyczaj pełne, a bardzo łatwo pobrudzić kogoś wilgotną farbą, nawet jeśli jest to tylko podmalówka.
Idę bulwarem Saint-Germain, przechodzę na drugą stronę przez Pont Sully, a potem ulicą Henri IV kieruję się w stronę Bastylii. Idę rue de la Roquette, potem robię sobie skrót wąską uliczką o nazwie rue Keller. Spacer ten zajmuje mi około czterdziestu pięciu minut. Sztalugi są tak lekkie, że prawie nie zauważam ich ciężaru. Chodzenie pomaga mi również zachować kondycję. Dzisiaj naprawdę będzie mi smakowała kolacja.
Wchodzę w passage des Taillandiers, ulicę, przy której mieszkam. Jest wcześnie, więc domofon nie został jeszcze włączony. Prześlizguję się bez kłopotu obok loge de concierge5. Znam nazwisko pewnego malarza mieszkającego w tym budynku, gdyby zatem zdarzyło się, że konsjerżka zapyta mnie, dokąd idę, odpowiem, że chcę go odwiedzić. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie widziałem tego malarza, mam nadzieję, że nigdy go nie spotkam.
Wchodzę na górę klatką schodową C, najmniej używaną. O tej porze większość rzemieślników poszła już do domu. Cicho, ale pewnym krokiem, jak gdybym był u siebie w domu, pobrzękując w dłoni kółkiem z niepotrzebnymi kluczami, wchodzę na samą górę, mijam ostatnie drzwi prowadzące do mieszkania, wchodzę wyżej i przez ciężkie przeciwpożarowe drzwi dostaję się na ciemny strych, le grenier.
Nie ma tu żadnego oświetlenia. Wyciągam ze schowka latarkę, zapalam ją i wchodzę w wąski korytarzyk prowadzący do poszczególnych pomieszczeń na strychu, kierując się do pokoju, który uznałem za własny, choć jestem tu tylko dzikim lokatorem. Sięgam po klucz ukryty nad drzwiami i wchodzę do środka.
Woń starego kurzu, suchego drewna pokrytego trocinami, stęchłe powietrze, oto zapachy mojego domu. Ustawiam sztalugi i obraz w kącie pokoju. W pochyłym suficie umieszczony jest świetlik z metalową podpórką. Otwieram go, chcąc wpuścić trochę powietrza. Szpary w drzwiach zasłaniam starą kotarą, aby nie przepuszczały światła na korytarz, i zapalam dwie świeczki. Zdejmuję płótno ze sztalug i ustawiam je pomiędzy świeczkami. Rozglądam się dokoła, by sprawdzić, czy nikt tu nie grzebał. Wydaje mi się, że minął co najmniej rok od chwili, gdy wszedł tu ktoś oprócz mnie. Nie wiem nawet, który z mieszczących się na dole zakładów rzemieślniczych wykorzystywał to pomieszczenie jako magazyn.
Wyciągam zza belki materac z pianki i śpiwór, które chowam tam za dnia. Wyjmuję malutką kuchenkę gazową i litrowy słój z gotowanymi warzywami. Do tego biorę butelkę wina i pół bagietki, którą kupiłem dwa dni temu. Jem tylko raz dziennie, jestem więc naprawdę głodny. Miałem już prawie ochotę podkraść gołębiom trochę ziarna.
Zapalam gaz na kuchence i w starym garnku podgrzewam mój bezmięsny gulasz. Wyciągam łyżkę zza filaru i nalewam sobie szklaneczkę wina, tylko na tyle pozwalam sobie każdego dnia. Butelka za sześć franków musi starczyć mi na cały tydzień. Oprócz kosztów materiałów malarskich, wino, gaz do kuchenki, bagietki i świece składają się na całość moich wydatków.
Siedzę w świetle zapadającego zmierzchu i powoli jem porcję gulaszu. Proszę, ja, człowiek, który całe życie żywił się mięsem i ziemniakami, stałem się z przymusu wegetarianinem. Na początku strasznie narzekałem, ale teraz, po kilku miesiącach, myślę czasami, że nie potrafiłbym przełknąć steku czy nawet wypieczonego hamburgera. Czuję się przy tym o wiele lepiej. Ale możliwe, że to dlatego, iż ostatnio dużo biegam.
Przyglądam się obrazowi. W tym oświetleniu, kiedy nie mogę porównywać go z rzeczywistością, wygląda o wiele lepiej. Prawdopodobnie dzisiaj nie będę malował we śnie. Cały pomysł malowania obrazów olejnych, biorąc pod uwagę koszty, to szaleństwo, ale nie potrafię go od siebie odepchnąć. Nie mam pojęcia, jak kiedykolwiek zdołam sprzedać je dostatecznie drogo, by zwróciły mi się przynajmniej koszty płótna i farb, nie wspomnę nawet o zarobieniu kilku franków. Gdybym jednak musiał wrócić do rysunków i akwareli, poczułbym się tak, jak gdyby odrąbano mi obie nogi. Będę jednak musiał to zrobić, by ochronić moją wolność.
Sztalugi kupiłem za grosze. To prawdziwe składane sztalugi, wykonane z twardego drewna z łączeniami w jaskółczy ogon i mosiężnymi okuciami. Mają pewnie z pięćdziesiąt lat, są więc starsze ode mnie. Nie mają metalowych wkładek ani dodatkowej szuflady jak te współczesne, są za to mocne i lekkie. Są tak skonstruowane, że nogi składają się do tyłu, dodatkowo je wzmacniając. W skrzynce można zmieścić praktycznie wszystko – farby, paletę, pędzle, terpentynę, werniks, olej, szmatki, można na nich ustawić płótno do rozmiaru 25 F. Całe są przy tym wysmarowane farbą, co jeszcze podkreśla ich autentyczność. Czuję dreszczyk już choćby dlatego, że wychodzę, by z nimi malować. Czuję się wtedy jak Monet, Pissarro, Cézanne czy Sisley, prawdziwy malarz w plenerze.
Bardzo głęboko zastanawiałem się nad doborem farb. W pobliżu znalazłem sklep HMB. Nie jest to sklep dla artystów, zaopatruje w farby pracujących w tej dzielnicy rzemieślników. Płacę tutaj za farby i pędzle połowę tego, co przyszłoby mi zapłacić gdzie indziej. Zdecydowałem się na farby Le Franc Bourgeois, są niezbyt drogie, a nie ma w nich zbyt dużo spoiwa czy oleju. Kupuję duże tuby. Starałem się trzymać tanich kolorów, umieszczonych pod numerami 1 i 2 na sześciostopniowej skali. Kupiłem biel tytanową i czerń kostną. Pamiętałem, że w czasie studiów, kiedy marzyłem o tym, że zostanę malarzem, były to moje ulubione kolory.
Później kupiłem kolory ziemi. Gdyby okazało się to konieczne, malowałbym tylko nimi oraz czernią i bielą. Kupiłem sjenę paloną i naturalną, umbrę paloną i żółtą ochrę. Później nabyłem tubę jasnej ultramaryny. Razem dało to siedem kolorów. Aby uzupełnić widmo, niezbyt dużym kosztem dokupiłem jeszcze fiolet ultramarynowy, najtańszy z fioletów, wszystkie pozostałe oznaczone były numerami 5 lub 6. Do tego żółć chromową i oranż chromowy, obydwa miały mi zastąpić barwy kadmowe, które oznaczone są szóstką. Następnie wybrałem karmazyn alizarynowy. Z zieleni wybrałem zieleń roślinną. Jest przezroczysta i można wykorzystywać ją do podmalówki, a zmieszana z kolorami ziemi i żółcią będzie się nadawać do malowania liści. Na koniec poszedłem na całość i nabyłem błękit paryski jako trzynasty kolor do mojej palety. Malowanie paryskiego nieba bez błękitu paryskiego byłoby prawdziwym szaleństwem.
Kupiłem pędzle ze świńskiej szczeciny numer 4, 8 i 10 oraz luksus nad luksusami, borsuczy pędzel numer 6. Kosztował mnie 42 franki, co wystarczyłoby mi na życie na dwa tygodnie.
Werniks przygotowuję sam z kryształów żywicy syntetycznej, którą kupuję w HMB. Tam też nabywam puszki białej farby akrylowej do gruntowania płótna, a także półgalonowe puszki terpentyny i oleju lnianego. Na ogół zostawiam kilka kryształków w nylonowej pończosze, która moczy się w terpentynie. Próbuję uzyskać odpowiedni skład werniksu, najczęściej polegam wyłącznie na swoim szczęściu i wyczuciu.
Najwięcej kosztuje mnie płótno. Połowę wszystkich pieniędzy wydałem na belę surowego drelichu w sklepie dla malarzy. Podkradam drewniane listwy ze strychu i sam zbijam z nich blejtramy. Mocuję na nich płótno pluskiewkami, w koszu na śmieci na ulicy znalazłem młotek z ułamaną rękojeścią. Krótki trzonek w zupełności mi wystarcza, mam teraz młotek i pędzel z obłamanym trzonkiem.
Płótno naciągam palcami, udaje mi się w ten sposób osiągnąć wcale niezły efekt. Pewien problem stanowiło wybranie odpowiedniego dnia na naciąganie płótna i podgrzewanie kleju do jego gruntowania. W weekendy nie ma tu jednak prawie nikogo, a konsjerżka wyjeżdża na niedziele, uznałem więc, że będzie to najlepszy dzień. Przybijanie jest okropnie hałaśliwe, a klej śmierdzi jak cholera.
Na takiej właśnie pracy spędziłem całą ostatnią niedzielę, najpierw zebrałem tylko warzywa i trochę owoców na zamkniętym targu warzywnym Marché d’Aligre. Handlarze wyrzucają wszystko, co zaczyna się psuć. Gotuję swój gulasz na cały tydzień, równocześnie naciągam płótna i przygotowuję klej, wszystkie zapachy łączą się wtedy razem.
Zbiłem pięć blejtramów, po naciągnięciu zagruntowałem płótno i nałożyłem dwie warstwy farby akrylowej. Naciągnąłem je ślicznie i mocno, a potem schowałem za belką. Nadałem im standardowe francuskie wymiary, dwa płótna to 15 Figure, trzy pozostałe to 25 Figure, o wymiarach mniej więcej sześćdziesiąt na dziewięćdziesiąt centymetrów. W tej chwili pracuję nad jednym z większych, 15 Figure rozczarowało mnie, okazało się za małe. Powoli staję się prawdziwym wielkim malarzem, nie zarabiam jednak na tym ani grosza.
Wszystkie te tanie rozwiązania nie będą w stanie odsunąć zbliżającej się ruiny finansowej, jeżeli nie zdołam sprzedać tych cholernych obrazów. Obliczyłem, biorąc pod uwagę jedynie wartość zużytych materiałów, a nie mojego czasu i pracy, że w każde wykończone płótno inwestuję około stu franków. Znaczy to, że powinienem dostać za nie co najmniej trzysta. Niewielu ludzi włóczy się po ulicach z podobną sumą w kieszeni, jeszcze mniej jest takich, którzy byliby skłonni wydać ją na obraz namalowany przez byle kogo. Prawdopodobnie zdołam je sprzedać latem. Będę po prostu musiał!
Nie skarżę się jednak. Wszystko na razie idzie jak należy, czuję się przy tym świetnie. Wiem, że wszystko będzie dobrze. Czuję, że pomimo przeciwności, moje życie zaczyna nabierać nowego sensu.
Najgorsza jest samotność. Usiłuję z nią walczyć, ale ciągle powraca. Staram się również dbać o higienę. Raz w tygodniu chodzę do publicznej łaźni przy komisariacie policji niedaleko Marché d’Aligre. Staram się zeskrobać z ciała najgorszy brud, a potem udeptuję ubranie, by je w ten sposób przeprać. Wykręcam mokre rzeczy, upycham je w foliowej torbie i zanoszę na strych, by tutaj wyschły. Mam drugie ubranie, które wkładam po wyjściu z kąpieli. Nadal jednak wyglądam jak żebrak. Być może sprawia to broda. Próbowałem skracać ją nożyczkami, ale kiedy nosi się udeptane, niewyprasowane rzeczy i brodę, nawet jeśli jest się czystym, człowiek wygląda jak kloszard. Niełatwo golić się co rano bez ciepłej wody. Maszynka do golenia zwiększyłaby tylko moje wydatki, poza tym polubiłem moją brodę. Zdaje się zdejmować ze mnie przekleństwo MBI, popychać mnie we właściwym kierunku, w kierunku, który wybrałem sobie na resztę mego życia.
Mniej więcej raz na miesiąc noszę rzeczy do pralni samoobsługowej. Wrzucam wszystko do jednej pralki, oprócz dresu, który piorę ręcznie, a później wkładam wszystko do suszarki, co kosztuje mnie jednego franka. Za pranie łącznie z suszeniem płacę siedemnaście franków, to dużo, jednak przez kilka następnych dni pachnę jak anioł, moje podkoszulki świecą własnym blaskiem, a dżinsy mają kanty.
Kończę jedzenie, gaszę świece i przez chwilę wyglądam przez świetlik w suficie. Ciągle planuję, że wdrapię się na górę i umyję szybkę, żeby móc obserwować niebo, ale obawiam się, że właściciel mógłby zauważyć, że na strychu pojawił się nowy mieszkaniec. Pogoda poprawia się, mogę zatem zostawiać na noc otwarte okno i obserwować gwiazdy, jeżeli tylko je widać. Z doświadczenia wiem już, jak szeroko mogę otworzyć okienko, aby deszcz nie padał mi do środka.
Przed zapadnięciem w głęboki sen przypominam sobie, że jutro powinienem zajść do biura American Express, aby sprawdzić, czy nie ma do mnie żadnych listów od Lorrie albo dzieci. Chcę też napisać do nich, poinformować, że u mnie wszystko w porządku i o tym, jak świetnie idzie mi malowanie.
Jego zapach tak bardzo różni się od zapachu innych mężczyzn, nie tylko ze względu na terpentynę. I jego głos, czasami spokojny, kiedy odpowiada na moje pytania, ale kryje się w nim pasja. A jednocześnie to smutny człowiek, samotny człowiek. Myślę, że jest dobrym malarzem.
Jak to miło z jego strony, że chciał usiąść ze mną pod pomnikiem. Stopy monsieur Diderota pachniały dzisiaj stęchlizną, prawdopodobnie od deszczu i gołębi. Dzisiaj zapach ten był silniejszy niż zwykle.
Nie wydaje mi się, by monsieur le peintre lubił moje gołębie. Wyczułam to w jego głosie, w sposobie, w jaki siedział, choć dostał przecież moją poduszeczkę. Wyczułam, że był skrępowany. Muszę nauczyć go kochać je tak, jak ja je kocham. Mam nadzieję, że wróci jutro. Z drugiego pokoju nadal dobiega mnie zapach terpentyny.
Mam nadzieję, że nie byłam wobec niego zbyt bezpośrednia. Tak rzadko zdarza mi się porozmawiać z kimś, kto nie myśli tylko o mojej ślepocie. To ich ślepota. Tak często zdarza mi się czuć żal wobec tych, którzy muszą żyć wewnątrz świata, a nie na zewnątrz tak jak ja. To musi być dla nich naprawdę trudne.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Est-ce que vous êtes peintre, monsieur, artiste peintre? (franc.) – Czy jest pan malarzem, artystą malarzem? [wróć]
Oui, madame, je suis peintre, artiste peintre (franc.) – Tak, proszę pani, jestem malarzem, artystą malarzem. [wróć]
Est-ce que je peux vous aider? (franc.) – Czy mogę pani pomóc? [wróć]
Déjeuner (franc.) – obiad. [wróć]
Loge de concierge (franc.) – pokój dozorczyni. [wróć]
Tytuł oryginału: Last Lovers
Copyright © 1991 by William Wharton
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2011, 2016, 2021
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Elżbieta Bandel
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Lucyna Talejko-Kwiatkowska
Fotografia na okładce
Krzysztof Kwiatkowski
© Getty Images (biały gołąb)
Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Spóźnieni kochankowie, dodruk, Poznań 2011)
ISBN 978-83-7818-027-2
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer