Ptasiek - William Wharton - ebook + audiobook + książka

Ptasiek ebook

William Wharton

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ptasiek jest niezwykłą opowieścią o przyjaźni i marzeniach, o miłości i wojnie, o szaleństwie i pięknie, jest historią młodego człowieka, któremu obsesyjna miłość do ptaków umożliwia ucieczkę od ponurej rzeczywistości. Ekranizacja tego rewelacyjnego debiutu Williama Whartona przyniosła Alanowi Parkerowi nagrodę na festiwalu w Cannes w 1985 r. Kontynuacją Ptaka jest powieść Al, wydana przez REBIS w 1999 roku.

Wharton jest niezwykle utalentowany, trudno uwierzyć, że to jego debiut. To jedna z najbardziej niezwykłych współczesnych powieści amerykańskich” - John Fowles.

William Wharton (1925–2008) to najpopularniejszy zagraniczny pisarz lat dziewięćdziesiątych w Polsce. Debiutował w wieku 54 lat powieścią „Ptasiek”, która przyniosła mu międzynarodową sławę. Od 1995 roku przez blisko 10 lat pisarz corocznie odwiedzał Polskę, spotykając się każdorazowo z tysiącami wielbicieli. Jego książki 26 razy znalazły się wśród 10 najpoczytniejszych tytułów roku według „Rzeczpospolitej” i „Notesu Wydawniczego” – jest pod tym względem absolutnym rekordzistą wśród pisarzy zagranicznych w Polsce. Łączny nakład jego książek wydanych w REBISIE przekroczył już 1,5 miliona egzemplarzy (w tym „Ptasiek” – ponad 250 tysięcy).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 453

Oceny
4,0 (154 oceny)
54
60
34
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gosia1505

Nie oderwiesz się od lektury

dobra
00
Ewaziety

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam posłuchać. Po mistrzowsku przeczytana!
00
radziz1

Całkiem niezła

William Wharton napisał wiele dużo lepszych książek
00
rafinat

Całkiem niezła

Całkiem do rzeczy.
00
belski

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka. Ponadczasowa. Polecam
00

Popularność




Całej mojej rodzi­nie

Są ślady pta­sich lotów w nie­bie

I nic wię­cej;

Coś było, coś ode­szło,

Pozo­stało coś.

Ty, Pta­siek, co się zgry­wasz! Prze­stań sobie robić jaja! To ja, Al, przy­je­cha­łem aż z Dix, wyobra­żasz sobie? Daj spo­kój, co!

Odchy­lam się w tył i wysta­wiam głowę na kory­tarz. Podej­rzany typas w bia­łej mary­narce o uro­dzie kla­wi­sza-salo­wego cią­gle ster­czy w prze­ciw­le­głym końcu.

Zer­kam za kratę. Pta­siek sie­dzi w kucki na samym środku, nawet na mnie nie spoj­rzy. Tak samo kucał w gołęb­niku, kiedy obszy­wał pió­rami ten swój pier­do­lony kostium gołę­bia. Jak się kie­dyś dowie o tym kostiu­mie naczelny psy­chia­tra, dok­tor-major, przy­kują Ptaśka łań­cu­chem do pod­łogi, jak amen w pacie­rzu.

Cza­sami to się mało nie zesra­łem ze stra­chu. Włażę sobie na stry­szek popa­trzeć do gołębi – a tam Pta­siek zgar­biony pod tylną ścianą, po ciemku obszywa pió­rami kale­sony. Pta­siek miał cza­sem pomy­sły nie z tej ziemi.

No i teraz znowu – kuca sobie na samym środku bia­łego pokoju, a mnie ma za nic. Jesz­cze raz zapusz­czam żura­wia w kory­tarz.

– Pta­siek, daj sobie spo­kój. Star­czy już! Ja i tak wiem, że ty nie jesteś pta­kiem. Odpuść sobie te gów­niane numery na kate­go­rię D, już po woj­nie, jak Boga kocham! Hitler, Mus­so­lini, Tojo, całe to szambo – kaput!

Nic. Hej, może on naprawdę jest szur­nięty. Cie­kawe, czy ten psy­chia­tra wie, że mówi­li­śmy na Ptaśka Pta­siek? Ptaśka stara by nie wyga­dała; pew­nie nawet sama nie wie.

Pta­siek odwraca się do mnie ple­cami. Robi to w przy­sia­dzie. Okręca się w miej­scu, przy­ci­ska­jąc ręce do boków. Patrzy w górę na niebo przez małe, wysoko umiesz­czone okienko naprze­ciwko drzwi.

Dok­tor-major kazał mi nawi­jać o tym, co Pta­siek i ja robi­li­śmy wspól­nie. Prze­trans­por­to­wali mnie tutaj aż ze szpi­tala w Dix. Twarz mam na­dal całą w ban­da­żach. Cze­kam na kolejną ope­ra­cję. Przy jedze­niu i przy gada­niu boli jak jasna cho­lera, a ja tu glę­dzę jak palant od dzie­wią­tej rano. Już nic nowego nie umiem wymy­ślić.

– Ty, Pta­siek! A pamię­tasz, jak zbu­do­wa­li­śmy gołęb­nik na tam­tym drze­wie w lesie?

Może to go ruszy. Ptaśka stara kazała nam zbu­rzyć pierw­szy gołęb­nik, ten na podwórku. Dom Ptaśka nale­żał do posia­dło­ści Cos­grove’ów, kie­dyś był stró­żówką. Dwo­rek i sto­doła Cos­grove’ów spło­nęły wiele lat temu. Ptaśka dom stoi tuż za ogro­dze­niem boiska base­bal­lo­wego, mniej wię­cej w środku lewego boku. Boisko urzą­dzili na daw­nym pastwi­sku Cos­grove’ów. Był to ostatni wolny kawa­łek miej­sca w oko­licy.

– Ty, Pta­siek! Gdzie ta twoja cho­lerna stara wsa­dziła te wszyst­kie piłki base­bal­lowe?

Ptaśka stara zgar­niała każdą jedną piłkę, która jej wle­ciała przez płot na podwórko. Chło­paki już nawet nie pró­bo­wali. Nawet pół­za­wo­dowcy. Strze­li­łeś za płot na Ptaśka podwórko – no to cześć, piłeczko! Trzeba było wrzu­cać nową i tyle. Dla tych, co strze­lali dłu­gie rzuty z pra­wej ręki, było to mocno kosz­towne boisko.

Co ona, do jasnej nie­spo­dzie­wa­nej, robiła z tyloma pił­kami? Pta­siek i ja prze­szu­ka­li­śmy wszyst­kie kąty w gospo­dar­stwie. Może je zako­py­wała, a może sprze­da­wała – wiel­kie czar­no­ryn­kowe źró­dło uży­wa­nych piłek base­bal­lo­wych.

– Ty, Pta­siek! A pamię­tasz Gre­en­wo­odów, skur­wy­syny jedne? Nie tra­fili na nasz gołęb­nik na drze­wie. Kur­czę, ile tam było szaj­bu­sów w tej naszej oko­licy!

Te szczyle Gre­en­wo­odów dobie­rały się do wszyst­kiego, co im wpa­dło w łapy. Kra­dły rowery, gołę­bie, wszystko, czego się nie upil­no­wało.

Tam­ten gołęb­nik był fan­ta­stycz­nym miej­scem dla gołębi; nikt o nim nie wie­dział. W jed­nej dziu­rze pod krza­kami trzy­ma­li­śmy sznu­rową dra­binkę. Na jej koniec zało­ży­li­śmy hak, hak zarzu­cało się na gałąź, a potem się wła­ziło.

– Pta­siek, a pamię­tasz tamtą sznu­rową dra­binkę, jak się po niej wspi­na­li­śmy? Tak Bogiem a prawdą to mie­li­śmy nie­złego pier­dolca!

Gadam bez ustanku i patrzę na Ptaśka, czy słu­cha. Cią­gle gapi się w to wyso­kie okienko na tyl­nej ścia­nie.

Aż żal patrzeć, jak tak kuca na środku pod­łogi w cien­kiej, bia­łej szpi­tal­nej piża­mie. Kuca pła­sko, na całych sto­pach, kolana razem, głowa do przodu, ramiona sztywno po bokach, palce zagięte do tyłu. Kuca tak, jakby miał za chwilę wzbić się w powie­trze, zama­chać parę razy rękami i wyfru­nąć przez to okienko, na które od dawna ma oko.

Ten gołęb­nik, co go zbu­do­wa­li­śmy w lesie, był naprawdę fan­ta­styczny. Mniej­szy od pierw­szego, tego na Ptaśka podwórku. Na podwórku mie­li­śmy spore stado: dzie­sięć par i dwóch sam­ców eks­tra. Same dobo­rowe sztuki, rasowe, żad­nych tam mie­szań­ców i wypierd­ków. Jak już wyda­wać forsę na pokarm, to niech­by przy­naj­mniej dla porząd­nych pta­ków. Pta­siek co i raz pró­bo­wał prze­my­cić jakiś gów­niany egzem­plarz tylko dla­tego, że mu się spodo­bał. Były o to potworne awan­tury.

Mie­li­śmy trzy pary sta­lu­chów, cztery pary maściu­chów nie­bie­skich, parę czer­wo­nych i dwie pary grzy­wa­czy. Fan­ta­zyj­nych odmian nie uzna­wa­li­śmy – żad­nych tam kapu­cy­nów ani pawi­ków, nic z tych rze­czy.

Pomy­ślę. Już wiem.

Myślę. Po. Wiem. ślepo.

Kie­dy­śmy sprze­dali tamto stare stado, Ptaśka matka kazała nam oskro­bać całą fron­tową werandę z pta­siego łajna, bo tam naj­czę­ściej sia­dy­wały gołę­bie. Prze­ma­lo­wała ją póź­niej za naszą forsę ze sprze­daży stada.

Takiej jędzy jak Ptaśka matka to ze świecą szu­kać!

No, nie­ważne; grunt, że nie było za co kupić pta­ków do nowego gołęb­nika, tego na drze­wie. Pta­siek ma w ogóle skoń­czyć z gołę­biami, wszystko jedno gdzie.

Dwa pierw­sze ptaki łapiemy na Sześć­dzie­sią­tej Trze­ciej, pod elek­tryką. Gra­suje tam duże stado gołębi, prze­waż­nie byle jakich. Po szkole cho­dzimy je pod­pa­try­wać. Szkolny auto­bus dowozi nas od dworca kole­jo­wego do domu towa­ro­wego Searsa. Mamy po jakieś trzy­na­ście, czter­na­ście lat.

Patrzymy sobie, jak gołę­bie drep­czą w kółko, jedzą, pier­dolą się – jak to gołę­bie, przez cały boży dzień niczym się wię­cej spe­cjal­nie nie przej­mują. Prze­je­dzie kolejka, to one fru w powie­trze wiel­kim łukiem, jakby nie prze­jeż­dżała tędy mniej wię­cej raz na pięć minut od jakichś pięć­dzie­się­ciu lat. Pta­siek poka­zuje mi, że wra­cają na ogół dokład­nie w to samo miej­sce i koń­czą to, co przed chwilą robiły. Patrzymy i kom­bi­nu­jemy, który tu może być przy­wódcą stada i gdzie mają gniazda mię­dzy dźwi­ga­rami elek­tryki. Sta­ramy się zna­leźć pary. Gołę­bie są jak ludzie: pier­dolą się wła­ści­wie przez okrą­gły rok i na ogół w sta­łych parach.

Zwy­kle przy­cho­dzimy z torbą pokarmu. Pta­siek potrafi w dwie minuty namó­wić pra­wie każ­dego gołę­bia, żeby mu siadł na ręce. Każe sobie wska­zać dowol­nego gołę­bia ze stada, a potem kon­cen­truje się na nim i zaczyna wyda­wać gołę­bie odgłosy. Nie ma siły, żeby taki gołąb nie zaczął się w końcu wier­cić w miej­scu i nie wsko­czył wresz­cie pro­sto na Ptaśka rękę. Pta­siek powie­dział mi kie­dyś, że je zwy­czaj­nie przy­wo­łuje. Jak to moż­liwe, kur­czę, żeby wywo­łać upa­trzo­nego gołę­bia ze środka stada? Pta­siek jest mistrzem od wci­ska­nia kitu.

– Pta­siek, daj ty już spo­kój. Nie wygłu­piaj się, co? To ja, Al. Dosyć tej zasra­nej szopki.

Nic. No, nie­ważne; w każ­dym razie para sta­lu­chów przy­wią­zuje się do Ptaśka na całego. Piękne okazy, cho­ciaż nie obrącz­ko­wane. Pta­siek zaprzy­jaź­nia się z nimi do tego stop­nia, że sia­dają mu na gło­wie i na ramio­nach i dają się brać za skrzy­dła. Pta­siek roz­po­ściera im skrzy­dła jedno po dru­gim i mierzwi lotki, a one zacho­wują się, jakby to była naj­nor­mal­niej­sza rzecz na świe­cie; wyraź­nie im się to podoba.

Pta­siek wypusz­czał je, wyrzu­cał w górę za innymi gołę­biami, ale zaraz wra­cały. Gołąb zwy­kle poleci za sta­dem. Któ­re­goś dnia poszli­śmy do domu pie­chotą, zamiast wsia­dać w auto­bus, a tamta para trzy­mała się Ptaśka aż do naszego gołęb­nika na drze­wie. świ­rusy jedne, zagnieź­dziły się na Ptaśku.

Nie słu­chać.

Żeby usły­szeć, nie słu­chać.

Żeby zoba­czyć, nie patrzeć.

Żeby wie­dzieć, nie myśleć.

Żeby powie­dzieć, nie słu­chać.

Musie­li­śmy zamknąć gołęb­nik, żeby sta­lu­chy nie pole­ciały za Ptaś­kiem do domu. Ptaśka stara zaraz by je otruła, jak by się wydało.

– Ty, Pta­siek, pamię­tasz tamtą parę sta­lu­chów, co się na tobie zagnieź­dziły? O Jezu, to był numer!

Dalej nie zwraca na mnie uwagi. Wariat, nie wariat, nie będzie mnie tu ole­wał!

– Pta­siek, sły­szysz mnie? Jeśli mnie sły­szysz, a nic nie mówisz, to naprawdę jesteś wariat, pier­do­lony wariat i tyle.

O Jezu, to tylko strata czasu. On się zacho­wuje, jakby był głu­chy czy co. Dok­tor-major mówił, że Pta­siek sły­szy, sły­szy co do słówka. Te pier­doły też nie wszystko wie­dzą. Może na przy­kład Pta­siek się boi i nie chce sły­szeć. Co jemu się, do dia­bła, poro­biło?

Kie­dy­śmy mieli tamto stare stado przy Ptaśka domu, lubi­li­śmy z Ptaś­kiem zabrać cza­sem gołę­bia albo parkę na prze­jażdżkę rowe­rami. Zro­bi­li­śmy dla nich spe­cjalną skrzynkę. Zabie­ra­li­śmy tylko te, które już dobrze zado­mo­wiły się w gołęb­niku. Pta­siek przy­mo­co­wał do drzwi­czek gołęb­nika sznu­rek ze sta­rym budzi­kiem, żeby­śmy dokład­nie wie­dzieli, kiedy wra­cają. Jecha­li­śmy do Spring­field czy gdzie indziej i wypusz­cza­li­śmy gołę­bia do domu z wia­do­mo­ścią dla nas samych.

Któ­re­goś dnia poje­cha­łem ze sta­rymi nad morze; zabra­łem dwa ptaki. Wla­złem po kolana w wodę, puści­łem je – a one w nie­całe dwie godziny były z powro­tem w gołęb­niku. Ponad dzie­więć­dzie­siąt mil! Przy­cze­pi­łem im kartki z dokład­nym cza­sem i z wia­do­mo­ścią dla Ptaśka, że pusz­czam gołę­bie w podróż przez Ocean Atlan­tycki.

Pta­siek godzi­nami wysia­dy­wał w gołęb­niku i obser­wo­wał gołę­bie. Sam lubię gołę­bie, nie powiem, ale żeby gapić się na nie w ciem­nej budzie przez cały boży dzień – to już prze­sada. No i jesz­cze ten kostium gołę­bia. Pta­siek zaczął go szyć, jesz­cze jak mie­li­śmy gołęb­nik w podwó­rzu. Zaczęło się od tego, że ufar­bo­wał stare kale­sony na ciem­no­nie­bie­sko. Gdzie się dało, zbie­rał gołę­bie pióra i skła­dał je w pudełku od cygar. A potem kucał, mówi­łem już, pod tylną ścianą gołęb­nika i naszy­wał pióra na te gacie. Zaczął od góry i szedł w dół, dookoła, żeby jedno pióro zacho­dziło na dru­gie, jak u ptaka.

Kiedy skoń­czył i wło­żył toto na sie­bie, wyglą­dał jak jakiś gigan­tyczny wymi­ze­ro­wany maściuch. Za każ­dym razem, jak wcho­dził do gołęb­nika, prze­bie­rał się w ten kre­tyń­ski strój. Już samo to dopro­wa­dzało jego matkę do szału.

Jak zbu­do­wa­li­śmy gołęb­nik na drze­wie, zaczęło się jesz­cze gorzej. Pta­siek ubie­rał się w obszyte pió­rami ręka­wiczki i czer­wono-żółte pod­ko­la­nówki w paski, które wcią­gał na buty. Miał jesz­cze pie­rza­sty kap­tur do kom­pletu i żółty dziób z kar­tonu. Kiedy tak kucał w mroku pod ścianą gołęb­nika, wyglą­dał chwi­lami jak praw­dziwy gołąb, tyle że wiel­ko­ści spo­rego psa. Jakby go ktoś nie­chcący przy­uwa­żył na tym drze­wie, ześwi­ro­wałby na miej­scu, jak amen w pacie­rzu.

– Wiesz, co by się tutaj przy­dało, Pta­siek? Kostium gołę­bia. Dopiero byś dał popa­lić temu kono­wa­łowi.

Pta­siek ni­gdy nie przej­mo­wał się rasą gołę­bia. Do dziś nie wiem, jak on sobie dobie­rał te ptaki. Choćby ta samica, która poja­wiła się w naszym gołęb­niku na drze­wie jako trze­cia: paskudna jak nie­szczę­ście. Taka łachu­dra, że nawet drugi łachu­dra by jej nie chciał. A Pta­siek patrzy na nią jak na ósmy cud świata.

W jakiś mie­siąc po tym, jak zdo­by­li­śmy sta­lu­chy, deszcz lał jak z cebra; przy­cho­dzi Pta­siek do gołęb­nika z tą samicą i mówi, że zna­lazł ją na śmiet­niku; wal­czyła ze szczu­rem. Aku­rat! Pta­siek wymy­śla takie nie­stwo­rzone łgar­stwa, że nikt by mu nie uwie­rzył. Za to sam wie­rzy w każdą bzdurę. Nie ma chyba takiej rze­czy, w którą by Pta­siek nie uwie­rzył.

Zie­mia się kręci, jeste­śmy w pułapce. Ata­kuje nas cię­żar, sza­mo­cemy się w klatce pul­su­ją­cych kilo­ton.

Ta łachu­dra jest cał­kiem czarna, nie poły­skli­wie czarna, tylko taka matowa, dymna. Żeby nie dziób i to, że cho­dzi jak gołąb, można by przy­siąc, że to jakaś skar­lała kawka. Jest taka mała, że z początku biorę ją za nie­wy­pie­rzo­nego gołę­bia – po tym, jak już dałem się prze­ko­nać, że to w ogóle gołąb. Nie chcę jej w naszym gołęb­niku. Wolna samica w gołęb­niku nie wróży nic dobrego – ale Pta­siek się upiera. Bałaka bez ustanku, jaka to ona jest piękna i jak świet­nie lata.

Zaczyna się od tego, że łachu­dra uwo­dzi samca sta­lu­cha. Sta­luch nie ma poję­cia, co go napa­dło. Drep­cze, ściga ją i pier­doli do upa­dłego, prze­stał nawet jeść. Biedna samica sta­lu­cha sie­dzi oso­wiała w gnieź­dzie.

Mam dosyć; posta­na­wiam wywa­lić tę cho­lerną łachu­drę na zbity łeb. Pta­sia wiedźma! Pta­siek mówi – dobra, ale szczę­śliwy nie jest. Wyrzu­camy ją naza­jutrz. Na moje oko ona jest z tych, co ni­gdzie nie zagrzeją miej­sca, więc pew­nie się już nie spo­tkamy.

Kiedy po połu­dniu przy­cho­dzę do gołęb­nika, Pta­siek już tam jest. Wiedźma też. Z olbrzy­mim sam­cem maściu­chem. Odcho­dzi wiel­kie drep­ta­nie po całym gołęb­niku, wiedźma cały czas daje maściu­chowi, a sta­luch pró­buje wtry­nić swo­jego, ale z wyni­kiem zero­wym. Przy­glą­damy się temu całe popo­łu­dnie. W końcu sta­luch wraca do swo­jej samicy. Mówię, że dobra, wiedźma może zostać, skoro ma już swo­jego samca. Widać star­czyły jej dwa dni, żeby się zado­mo­wić w gołęb­niku.

Nikt nie wie wię­cej niż musi wie­dzieć. Wszy­scy jeste­śmy zamknięci w gro­bach gra­wi­ta­cji.

No nie, ta wiedźma prze­cho­dzi ludz­kie poję­cie! Z następ­nej wycieczki wraca z parą pięk­nych, czy­stej krwi, obrącz­ko­wa­nych srebr­nia­ków. Takie ptaki kosz­tują mają­tek – osiem, dzie­więć dola­rów za parę. Wystrza­łowe sztuki. Nie mamy poję­cia, skąd się wzięły. Samiec srebr­niak pole­ciał za wiedźmą, a samica ści­gała ich aż do samego gołęb­nika. Są takie piękne, że aż się robi jaśniej w całej budce. No i teraz tak: srebr­niak dyma wiedźmę, a maściuch już skre­ślony. To wbrew natu­rze.

Dal­szy ciąg w tym samym stylu. Wiedźma gdzieś leci i wraca z sam­cem, a cza­sami z parą. Naj­czę­ściej spro­wa­dza szla­chetne odmiany. Łapie rasowe gołę­bie na swój sek­sa­pil. Nowy samiec jest dobry, póki nie pojawi się następny; póź­niej wiedźma już ni­gdy go do sie­bie nie dopusz­cza. Mimo że jest już u nas trzy mie­siące, nie oka­zuje skłon­no­ści do zało­że­nia gniazda. Pta­siek mówi, że może to jakaś gołę­bia kurwa, ale ja tam jestem pewien, że to wiedźma.

Wdzie­ram się w śro­dek samot­no­ści, tam gdzie pozna­nie – koniec wie­dzy; falo­wa­nie prądu powie­trza; ruch w stronę koniecz­no­ści.

Ja chro­molę, zanim żeśmy się poła­pali, mamy wię­cej gołębi niż miej­sca w gołęb­niku. Nikt nie wie, że trzy­mamy gołę­bie, więc nikt nas nie podej­rzewa. Dzięki wiedź­mie sta­li­śmy się naj­więk­szymi pory­wa­czami gołębi na zachód od Sześć­dzie­sią­tej Trze­ciej.

Zaczy­namy wywo­zić nad­pro­gra­mowe gołę­bie do Chel­ten­ham albo do Media na sprze­daż. Na tyle daleko, że pra­wie nie ma szans, żeby wła­ści­ciele roz­po­znali swoje. Zara­biamy tym spo­so­bem po trzy, cztery dolary w ciągu jed­nego week­endu. To wię­cej niż jakby dzień w dzień roz­no­sić gazety.

A te gołę­bie, które teraz mamy w gołęb­niku – to są dopiero gołę­bie! W porów­na­niu z tym nasz stary gołęb­nik to był istny chlew! Pta­siek upiera się, żeby­śmy zatrzy­mali te pierw­sze sta­lu­chy, no i, rzecz jasna, srebr­niaki też. Mamy też naj­faj­niej­szą na świe­cie parę maściu­chów, z dese­niem wyraź­nym jak na sza­chow­nicy, duże, smu­kłe, z dum­nymi gło­wami. Łapki mają czer­wone jak śliwka dak­ty­lowa i bar­dzo czy­ste. Oba są obrącz­ko­wane, bar­dzo piękne. Mógł­bym się na nie gapić cały dzień. Rasowe gołę­bie to coś dla mnie. Mamy jesz­cze chyba rów­nie zna­ko­mite dwie pary czer­wo­nych sze­ków: za jedną taką parę można by jak nic dostać ze trzy pary innych szla­chet­nych gołębi.

Wiedźma lata bez ustanku. Bywa, że nie wraca przez trzy, cztery dni pod rząd. Cho­ciaż tyle nam daje zaro­bić, wolał­bym, żeby za któ­rymś razem nie wró­ciła. Ona jest jakaś nie­sa­mo­wita. I Pta­siek przy niej też się robi dziwny. Ciarki mi łażą po ple­cach, kiedy patrzę na nich razem, szcze­gól­nie jak Pta­siek nałoży ten swój kre­tyń­ski strój gołę­bia.

Jesz­cze raz wyglą­dam na kory­tarz, w prawo, w lewo. Strasz­nie tu cicho jak na dom waria­tów. Więk­szość sal ma podwójne drzwi. W zewnętrz­nych jest tylko małe okienko, żeby można było świra doglą­dać, w wewnętrz­nych są kraty. Sie­dzę mię­dzy jed­nymi a dru­gimi.

Ten szpi­tal jest o wiele porząd­niej­szy niż mój w Dix. W Dix leżę na chi­rur­gii pla­stycz­nej, a ruch tam jest jak na głów­nej ulicy. Na kolejną ope­ra­cję czeka się cza­sami po dwa, trzy tygo­dnie, a nawet mie­siąc. Nie jeste­śmy cho­rzy, więc wypusz­czają nas do domu mię­dzy ope­ra­cjami. No i jadę do domu – wielki boha­ter ziemi donicz­ko­wej. Mówią mi, że jesz­cze jedna ope­ra­cja i będzie w porządku, tylko że już ni­gdy nie zapusz­czę w tym miej­scu brody. A na cho­lerę mi broda.

– Ty, Pta­siek! A pamię­tasz tamtą starą łachu­drę? Paliła się do cie­bie, jak nie wiem co. Chciał­byś sobie teraz prze­le­cieć gołąbka?

Przez moment mam wra­że­nie, że go tra­fi­łem w czuły punkt; widzę to po tym, jak roz­pro­sto­wuje i znów zaci­ska palce. Może on naprawdę się zgrywa. Tylko po jaką cho­lerę; już nie ma po co uda­wać świra, i tak wszyst­kich pusz­czają.

Ta wstrętna cza­row­nica para­duje przed Ptaś­kiem tam i z powro­tem, gru­cha gar­dłowo i kręci kuprem, jak to gołę­bica, kiedy chce, żeby samiec na nią wsko­czył. Nor­mal­nie go uwo­dzi, wiedźma jedna. Kiedy Pta­siek roz­rzuci pokarm na pod­ło­dze, nie sfruwa na dół, żeby się han­dry­czyć z innymi – o nie: leci pro­sto do Ptaśka, siada mu na ręce i każe się kar­mić. A wierci się przy tym dokład­nie jak samica, gdy karmi ją samiec. Docho­dzi do tego, że Pta­siek bie­rze okru­chy w usta, a ona mu je wydzio­buje. Jak Boga kocham, cza­sami mi się wydaje, że ten Pta­siek naprawdę uważa się za gołę­bia.

Ugiąć pień drzewa, wypeł­nić żagiel – to nic. To tylko wie­dza, nie pozna­nie. Ptak zna powie­trze, nie wie­dząc o nim.

Cie­kawe, czy Pta­siek przy­po­mniałby sobie, jak szu­ka­li­śmy skarbu. To było po zbior­niku gazu i po tym, jak nam kazali roze­brać gołęb­nik. Skoń­czy­li­śmy już obaj pod­sta­wówkę i Pta­siek cho­dził do szkoły kato­lic­kiej. Ja byłem w Upper Merion, w nor­mal­nej pań­stwo­wej budzie. Moi sta­rzy też są kato­li­kami, tylko że wło­skimi, więc nie­spe­cjal­nie latają do kościoła. Ptaśka sta­rzy mają hopla na punk­cie mszy i takich tam dupe­reli.

No, nie­ważne; dość, że mia­łem napi­sać opo­wia­da­nie z angiel­skiego, a ponie­waż nie mam za grosz wyobraźni, posta­no­wi­łem zro­bić Ptaś­kowi kawał, a potem wszystko po kolei opi­sać. Wła­śnie prze­ra­bia­li­śmy z lek­tury Zło­tego żuka i może to nasu­nęło mi cały pomysł.

– Ty, Pta­siek! A jak poszli­śmy szu­kać zako­pa­nych skar­bów sta­rego Cos­grove’a? święty Boże, ale były jaja!

Przy­sze­dłem do Ptaśka z mapą. Zro­bie­nie tej mapy i wszyst­kie przy­go­to­wa­nia zajęły mi pra­wie tydzień. Osma­li­łem ją nad pło­mie­niem i nad­pa­li­łem rogi. Maj­stersz­tyk, jak Boga kocham. Wszystko szy­frem, który odcy­fro­wu­jemy w Ptaśka pokoju. Żeby roz­ło­żyć mapę na biurku, musimy usu­nąć kolejny model ptaka. Na dwo­rze pada.

Pta­siek bez prze­rwy robi modele pta­ków. Robi je z balsy i papieru, tak jak się buduje modele samo­lo­tów, tyle że według wła­snych pro­jek­tów, z rucho­mymi skrzy­dłami o napę­dzie na gumkę apte­kar­ską. Nie­które są bar­dzo skom­pli­ko­wane, mają obro­towe skrzy­dła, które usta­wiają się pio­nowo przy ruchu w górę i poziomo przy ruchu w dół. Ptaś­kowi udało się nawet zbu­do­wać kilka modeli fru­wa­ją­cych. Tylko żaden nie chce lecieć tak daleko, jak prze­ciętny model samo­lotu: trze­po­ta­nie skrzy­dłami za pomocą gumki jest zbyt powolne na daleki lot.

– Oj, stary, ucze­pi­łeś ty się tej zasra­nej mapy jak pijany płotu.

Legenda mapy zawiera mnó­stwo zawi­łych wska­zó­wek: od tego drzewa do tam­tego kamie­nia, i tak dalej, jak to na porząd­nej zaszy­fro­wa­nej mapie. Na koniec mamy dojść do muru, gdzie znaj­dziemy dal­sze instruk­cje. Pta­siek kupuje wszystko bez mru­gnię­cia okiem. Da sobie wci­snąć każdy kit, jak Boga jedy­nego kocham. Opo­wiada, jak to wybu­duje sobie za swoją dolę gigan­tyczną pta­szar­nię. Mam ochotę dać sobie spo­kój: wcale nie chcę spra­wić Ptaś­kowi przy­kro­ści, ja prze­cież tylko robię sobie jaja i odra­biam lek­cje z angiel­skiego.

Wyru­szamy tej samej nocy. Leje jak jasna cho­lera. Nama­wiam Ptaśka, żeby odło­żyć wyprawę, ale jego już żadna siła nie powstrzyma. Tak w to uwie­rzył, że i ja zaczy­nam wie­rzyć: sam pra­wie się spo­dzie­wam zna­leźć jakiś skarb.

Błą­dzimy po ciemku prze­mok­nięci do suchej nitki, bez latarki. Pta­siek pro­wa­dzi mnie do skarbu, któ­rego nie zako­pa­łem. Znaj­du­jemy starą puszkę po tyto­niu, w któ­rej scho­wa­łem drugą wia­do­mość: puszka tkwi mię­dzy kamie­niami ruiny cha­łupy Cos­grove’ów, koło daw­nego kominka. Pta­siek chowa kartkę do kie­szeni, bie­rzemy nogi za pas i pędzimy z powro­tem do Ptaśka domu. Wła­zimy przez piw­nicę, żeby nas nikt nie widział. Pta­siek jest kur­du­pel, ale gna jak wiatr.

Prze­do­sta­jemy się do jego pokoju i roz­kła­damy drugą mapę. Opi­sa­łem ją tym samym szy­frem i tro­chę nad­pa­li­łem, ale tak, żeby nie było wąt­pli­wo­ści, że to mapa miej­sca, gdzie zako­pany jest skarb. Miej­sce to ozna­czone jest literą X. Pta­siek chce tam od razu lecieć. Udaje mi się go namó­wić na następną noc. Musimy się posta­rać o odpo­wied­nie narzę­dzia i tak dalej. Zaczy­nam żało­wać, że się w ogóle wda­łem w tę prze­klętą aferę. Żebym cho­ciaż miał kawa­łek skarbu do zako­pa­nia, zako­pał­bym go dla Ptaśka.

Skarb ma się niby znaj­do­wać w pół­nocno-wschod­nim kącie ruin daw­nej sto­doły. To też jest podane szy­frem, który musimy naj­pierw odczy­tać. W naj­trud­niej­szych miej­scach poma­gam Ptaś­kowi, ale on więk­szość tek­stu roz­szy­fro­wuje sam. Jak słowo daję, należy mu się jakiś skarb.

Uma­wiamy się na po kola­cji, jak już będzie ciemno. Ja tam mogę zawsze wyjść bez kło­potu, ale Pta­siek wymy­śla cały misterny plan, z kukłą w łóżku i zamy­ka­niem drzwi od środka. Wystar­czy­łoby pew­nie, jakby powie­dział sta­rym, że idzie do mnie, ale on już cał­kiem wpadł w tę histo­rię ze skar­bem. Istny Tomek Sawyer z Upper Merion.

Bie­rzemy szpa­del, Pta­siek ma kom­pas i sznu­rek, a ja dwu­dziestkę dwójkę, tak na wszelki wypa­dek. Oczy­wi­ście znowu zaczęło padać. Cały dzień nie padało, a teraz dosłow­nie leje. Jest gęsta, ciemna noc. Prze­ci­namy śro­dek boiska, scho­dzimy z górki za masz­tem fla­go­wym i dalej dróżką pro­sto do sto­doły Cos­grove’ów. Jest już po moich uro­dzi­nach, późna jesień, więc nie za wiele zostało trawy i chasz­czy. Latem łatwo można się tutaj prze­drzeć; nikt by nawet nie powie­dział, że w chasz­czach są jakieś ruiny.

Nie spraw­dza­łem tego miej­sca przed spo­rzą­dze­niem mapy. Po pro­stu tak sobie wymy­śli­łem: „pół­nocno-wschodni róg sto­doły”. Oka­zuje się, za pomocą kom­pasu, że sto­doła rze­czy­wi­ście ma pół­nocno-wschodni róg. Oka­zuje się też – to nie­sa­mo­wite – że tam, gdzie wypada X, wid­nieje nie­znaczne zagłę­bie­nie w ziemi. Teraz już i ja jestem gotów kopać w poszu­ki­wa­niu złota. Może dostaję infor­ma­cje z zaświa­tów? Może stary Cos­grove prze­ka­zuje mi instruk­cje? Wszy­scy dookoła mówią, że Cos­grove zako­pał forsę. Ludzie od lat ryją w ruinach w nadziei, że coś znajdą.

Zaczy­namy kopać, co pięć minut zmiana. Nie wiem, czy mam pękać ze śmie­chu, czy się zesrać. Pta­siek jest poważny jak gra­barz, co chwila patrzy na mój zega­rek, żebym za długo nie kopał. Wła­śnie jest Ptaśka tura, kiedy łopata w coś ude­rza. – Jest! – mówi Pta­siek. Robi mi się nie­wy­raź­nie. A jeśli tam naprawdę jest skarb? Nie­sa­mo­wite to wszystko, jak słowo daję. Pta­siek ryje jak wście­kły; odsła­nia róg cze­goś meta­lo­wego. Przej­muję od niego łopatę i wydo­by­wam zna­le­zi­sko. Stara puszka po oleju sil­ni­ko­wym. Zaczy­nam się śmiać; posta­na­wiam teraz wła­śnie powie­dzieć Ptaś­kowi całą prawdę. Jestem po dupę uty­tłany w bło­cie i cały mokry. Doko­pa­li­śmy się do gliny, śli­sko jak dia­bli. Kopa­nie po ciemku, kiedy nie widać nawet kamieni, o które brzęka łopata, to jed­nak śred­nia przy­jem­ność.

– Coś ci powiem, Pta­siek, tu nie ma żad­nego skarbu. Wszystko zmy­śli­łem, od początku do końca.

Pta­siek bie­rze ode mnie łopatę i zaczyna kopać dalej.

– Pta­siek, jak Boga kocham, nie masz co dalej kopać, tu w ogóle nie ma żad­nego skarbu! Pod­ro­bi­łem mapę i wszystko. W szkole nam zadali.

Pta­siek dalej kopie.

– Pta­siek, no coś ty, głupi? Chodź do domu, osu­szymy się.

Pta­siek prze­rywa kopa­nie, odwraca się do mnie przez ramię. Potem mówi, że on dobrze wie, że tu jest skarb i że trzeba kopać dalej. Mówi, że skarb musi tu być, a mnie się tylko wydaje, że pod­ro­bi­łem mapę. Tego już za wiele. Mówię mu, że jest stuk­nięty i że ja idę do domu. Pta­siek kopie dalej. Stoję nad nim jesz­cze pięć minut, wresz­cie idę sobie. Pta­siek kopie jak głupi, nic nie mówi.

Nie widzimy się potem przez jakieś dwa, trzy dni. Posta­na­wiam, że jed­nak nie będę pisał wypra­co­wa­nia o kopa­niu skarbu. Odwie­dzam to miej­sce, gdzie­śmy kopali, a tam dziura na jakieś sześć stóp, głę­boka jak mogiła. Cie­kawe, jak się Pta­siek z niej wydo­stał, kiedy już skoń­czył.

Kiedy w końcu znów spo­ty­kam Ptaśka, nie roz­ma­wiamy z początku o poszu­ki­wa­niu skar­bów. Po kilku dniach Pta­siek mówi, że ktoś pew­nie był tam przed nami: dla­tego zie­mia była zapad­nięta i tak dalej. Cią­gle nie wie­rzy, że to wszystko moja robota, nawet kiedy mu mówię po kolei co i jak. Patrzy tylko na mnie świ­dru­jąco, jak to on potrafi.

Myślę, jak urze­czy­wist­nić to, co wiem, ale czego nie umiem uchwy­cić. ściąga mnie w dół. Zie­mia tkwi we mnie na dobre, w moich kościach krąży pył.

Tak nam się roz­kręca inte­res ze sprze­dażą pta­ków, że posta­na­wiamy poła­pać tro­chę na wła­sną rękę. Wła­śnie dla­tego zna­leź­li­śmy się tam­tej nocy na zbior­niku gazu. To ten wielki zbior­nik u zbiegu Mar­shall Road i Long Lane. Prze­sia­duje tam i gnieź­dzi się kilka gołę­bich stad.

– Pta­siek, a pamię­tasz tam, na zbior­niku? My to mie­li­śmy pomy­sły, co? Wtedy w nocy pra­wie mnie prze­ko­na­łeś, że może rze­czy­wi­ście tro­chę jesteś pta­kiem.

A niech to dia­bli, prze­cież on w ogóle nie zwraca na mnie uwagi.

– Słu­chaj no, kurzy móżdżku! Już mnie zmę­czyło gada­nie do two­ich ple­ców, aż taki wariat to ty chyba nie jesteś! Może by ci się popra­wił słuch, jak­bym tak parę razy przy­su­nął ci w ucho!

Co ja pie­przę; jesz­cze ktoś usły­szy i gotowi mnie też zamknąć. No, nie­ważne; w każ­dym razie Pta­siek nie boi się tego, czego każdy nor­malny czło­wiek powi­nien się bać. Nie ma siły, żeby go zmu­sić do cze­goś, na co nie ma ochoty. I nie ma spo­sobu, żeby mu dopiec – on po pro­stu jak nie chce cze­goś czuć, to nie czuje. Naj­lep­szy przy­kład, jak się pozna­li­śmy.

Przy­cho­dzi raz do mnie mój młod­szy brat Mario i mówi, że ten gnój z cha­łupy Cos­grove’ów pod­wę­dził mu nóż. Pytam się Maria, skąd miał nóż, to on mówi, że zna­lazł. Pew­nie gdzieś podi­wa­nił, ale nie­ważne; ja i tak zawsze szu­kam draki, z natury jestem silny, a od jakie­goś czasu ćwi­czę jesz­cze pod­no­sze­nie cię­ża­rów, w piw­nicy urzą­dzi­łem sobie małą salkę tre­nin­gową. Bez prze­rwy ści­skam w dłoni sprę­ży­nu­jące przed­mioty, żeby wzmoc­nić sobie uścisk, regu­lar­nie czy­tuję „Siłę i Zdro­wie”, a mia­sto York w Pen­syl­wa­nii staje się moją Mekką. Zaczą­łem z tym wszyst­kim, jak mia­łem jakieś jede­na­ście lat – może dla­tego, że stary bez prze­rwy mnie lał. No, nie­ważne; grunt, że mam siłę i chcę ją spraw­dzić w walce.

I wła­śnie kiedy zaczy­nam na serio myśleć o walce, przy­cho­dzi Mario i mówi, że Pta­siek zabrał mu nóż. Mia­łem trzy­na­ście lat. Pta­siek musiał mieć dwa­na­ście skoń­czone. Kiedy o tym teraz myślę, wydaje mi się, że byli­śmy starsi, nie takie szcze­niaki.

Wycho­dzę z domu i idę na ukos przez boisko. Wło­ży­łem nową brą­zową kurtkę ze skóry. Mario wle­cze się za mną. Poka­zuje mi Ptaśka dom. Prze­chy­lam się przez zamkniętą furtkę w murze i widzę, że Pta­siek sie­dzi na stop­niach tyl­nego ganku i czy­ści nóż. Wołam go, żeby pod­szedł. Pod­cho­dzi z taką miną, jakby się cie­szył, że mnie pozna.

Wszystko, co żywe, rośnie w górę, ale nie jest wolne. Naj­wyż­sze gałę­zie chwy­tają w pułapkę powie­trze i świa­tło, lecz żywią nimi tylko nie­skoń­czone żarna ziemi. Wzrost sam w sobie jest bez zna­cze­nia.

Mówię mu, że ma oddać nóż. Na to on, że nóż jest jego, że go kupił od jed­nego chło­paka, który się nazywa Zigen­fus. Mówi, że jak chcę, to mogę się spy­tać tego Zigen­fusa. Na to ja mu mówię, żeby mi cho­ciaż poka­zał ten nóż. Podaje mi go. Roz­ma­wiamy przez drew­nianą furtkę w murze dookoła jego domu. Po dru­giej stro­nie muru jest boisko base­bal­lowe.

Od razu widzę, że to porządny nóż. Sprę­ży­no­wiec. Pró­buję go otwo­rzyć. Jakiś chy­try układ sprę­żyny i blo­kady; chyba zerwany. Pta­siek chce mi poka­zać, jak to działa. Cofam nóż i radzę mu, żeby zabrał swoje brudne łapy od mojego noża. Pta­siek przez chwilę świ­druje mnie po swo­jemu oczami, jakby spraw­dzał, czy mi przy­pad­kiem nie odbiło. Odwra­cam się i idę, Mario za mną. Pta­siek otwiera furtkę i idzie za nami. Tak sobie idziemy. Pta­siek wysuwa się przed nas, tyłem, i chce swój nóż. Przy­staję. Trzy­mam nóż wysoko. – Ten? – pytam. – No to sobie weź. – Pta­siek sięga po nóż. Trzy­mam nóż w lewej ręce, żeby prawą solid­nie mu przy­ła­do­wać. Nie wiem, dla­czego tra­fiam obok, a Pta­siek łapie nóż. Wyry­wam mu go z ręki, pod­no­szę w górę, a on znowu pró­buje dosię­gnąć. Zamie­rzam się i znów tra­fiam obok. Jego głowa jest dokład­nie tam, gdzie powinna być, ale zanim dotrę do niej z pię­ścią, już jej nie ma. Zało­żył­bym się, że Pta­siek robi unik już po tym, jak ja wymie­rzam cios. Wkła­dam nóż do kie­szeni, żeby mieć obie ręce wolne; coś czuję, że trzeba będzie prze­ro­bić tego głupka na mar­mo­ladę. Nic, tylko pró­buje mi się dobrać do kie­szeni. Raz po raz ładuję w niego, ale nie tra­fiam. Pró­buję go sobie usta­wić. Na nic, jak­bym dzia­łał w zwol­nio­nym tem­pie, a on na peł­nych obro­tach. Nie robi żad­nych zmy­łek ani uni­ków – po pro­stu odsuwa się z miej­sca ciosu, tak jakby się cofał przed roz­pę­dzo­nym samo­cho­dem.

Widzę, że muszę go zła­pać. Jak będzie trzeba, przy­du­szę go do ziemi, żeby się nie mógł ruszyć, i dopiero mu nawpier­da­lam. Mario nic nie mówi. Kiedy Pta­siek znów sięga po nóż, robię krok do przodu i zakła­dam mu porządny chwyt za głowę. Schy­lam się, żeby go prze­rzu­cić przez bio­dro – a jego nie ma. Dokład­nie takie samo uczu­cie, jak kiedy wąż wyśli­zgnie się z ręki. Wywi­nął się i już.

Pró­buję wszyst­kiego. Robię zmyłki. Sta­ram się wziąć go w niedź­wie­dzi uścisk. I jesz­cze jeden chwyt za głowę. Nie ma na niego siły.

Póź­niej, kiedy Pta­siek prze­nosi się do ogól­niaka w Upper Merion, nama­wiam go na zapasy, ale on nie chce. Staje w zawo­dach jeden jedyny raz, pod­czas szkol­nych mistrzostw, kiedy nie ma komu wal­czyć z Voglem, waga sto trzy­dzie­ści pięć fun­tów. Vogel jest mistrzem okręgu. Pta­siek mówi, żeby go wysta­wić w parze z Voglem.

Cała szkoła przy­cho­dzi na mecz; zawody szkolne to tutaj duża sprawa. Na początku pierw­szej rundy Voglowi kilka razy nie wycho­dzi trzy­ma­nie. Rzuca się na Ptaśka. Pta­siek ustę­puje w bok, po czym wali się na Vogla i ściąga go do par­teru. Pta­siek nie może ważyć wię­cej niż sto dwa­dzie­ścia pięć, a i to pew­nie w ubra­niu. Vogel sza­leje. Pró­buje mosto­wa­nia. Pta­siek odska­kuje od niego i Vogel sam prze­wala się na plecy. Teraz wystar­czy, żeby Pta­siek wsko­czył na niego, przy­du­sił do ziemi – i ma trzy­ma­nie albo pra­wie. Pta­siek wstaje i uśmie­cha się do leżą­cego Vogla. Vogel robi nie­zdarne wyj­ście z trzy­ma­nia. Pta­siek ma dwa punkty za przytrzy­ma­nie, a Vogel jeden za wyj­ście.

Potem wszystko powta­rza się co do joty i Pta­siek uzy­skuje kolejne dwa punkty za przy­trzy­ma­nie prze­ciw­nika. Voglowi udaje się dru­gie wyj­ście tuż pod sam koniec rundy. Wynik Pta­siek cztery, Vogel dwa. Ludzie zaczy­nają się śmiać, wszy­scy kibi­cują Ptaś­kowi. Pta­siek spa­ce­ruje sobie z boku i wygląda jesz­cze głu­piej niż zwy­kle; kostium zapa­śni­czy wisi na nim jak na drągu.

Druga runda zaczyna się w par­te­rze, Vogel górą. Gnie­cie Ptaśka z całej siły. Pta­siek nawet na nic nie patrzy, tylko uśmie­cha się pod nosem. Nie ma co, myślę sobie, tylko Pta­siek będzie wyli­czony. Ten Vogel to pie­kiel­nie silny szwab­ski skur­wy­syn; ze zło­ści zro­bił się cały czer­wony na gębie.

Sędzia ude­rza dło­nią w matę i woła: „Wal­czyć!” Vogel cią­gnie Ptaśka za ramię, chce zro­bić dźwi­gnię – i nagle, sam nie wiem, jak on to zro­bił, prze­tur­lał się w przód, czy co – patrzę, Pta­siek stoi, a Vogel leży jak długi na macie. Publicz­ność osza­lała, jak Boga kocham. Vogel na czte­rech łapach jak ten stary niedź­wiedź, a Pta­siek stoi sobie jakby ni­gdy nic i przy­gląda mu się z góry.

Vogel szar­żuje na Ptaśka w poprzek maty. Fin­guje przy­ję­cie pozy­cji wyj­ścio­wej, po czym pada gwał­tow­nie, żeby zła­pać Ptaśka za nogi. Pta­siek wyko­nuje pełny obrót i siada Voglowi na gło­wie. Coś nie­sa­mo­wi­tego. Z prze­ję­cia walę kola­nem w plecy chło­paka, który sie­dzi przede mną. Chło­pak ma w tyl­nej kie­szeni zaostrzony ołó­wek. Ostrze ołówka wbija mi się w kolano i tak zostaje. Do dziś mam ślad: pamiątka z meczu, w któ­rym Pta­siek poko­nał mistrza okrę­go­wego, waga sto trzy­dzie­ści pięć fun­tów. Doło­żył mu w punk­tach dwa­dzie­ścia do sze­ściu i nawet się nie spo­cił. Voglowi jest łyso jak cho­lera, przez cały sezon stara się to odro­bić. Mało bra­ko­wało, a zostałby mistrzem sta­no­wym, tylko że prze­grał w fina­łach w Har­ris­burgu.

W świe­tle praw­dzi­wego zna­cze­nia wszystko, co ważne, staje się try­wialne, tak jak całe życie wydaje się niczym wobec śmierci. Myśle­nie zabija pozna­nie – nie tyle zabija, co wyja­ła­wia, desty­luje pozna­nie w wie­dzę. Myśle­nie: pro­ces prze­twa­rza­nia pozna­nia w wie­dzę.

W końcu tak się zzia­ja­łem przy pró­bach zła­pa­nia Ptaśka, że pro­stuję się na chwilę i patrzę na niego. Uśmie­cha się do mnie. Dla niego to w dal­szym ciągu jest zabawa. Chce ode­brać swój nóż, pew­nie że tak, ale nie jest na mnie zły. Jestem w tej grze prze­dłu­że­niem ramie­nia losu. Wyj­muję nóż. Zaczy­nam go otwie­rać, bar­dzo wolno, żeby Ptaśka postra­szyć. Staję pochy­lony w roz­kroku, jak­bym szy­ko­wał się go zabić. Pta­siek stoi i patrzy na mnie. Zaczy­nam podej­rze­wać, że nawet gdy­bym naprawdę chciał, to i tak mu nic tym nożem nie zro­bię. Rzucę – to on pew­nie spo­koj­nie wycią­gnie rękę i zła­pie go w powie­trzu. Powoli dociera do mnie śmiesz­ność całej sytu­acji. Mario dalej stoi z boku. Rzu­cam nóż na zie­mię, pod nogi Ptaśka. Pta­siek pod­nosi go, oczysz­cza, zamyka, a potem pod­cho­dzi do Maria i wrę­cza mu go. Mówi, że jak to naprawdę Maria nóż, to pro­szę bar­dzo. Mówi, że może Zigen­fus go zna­lazł albo zwę­dził i może to naprawdę jest nóż Maria. Na to ja mówię do Maria, żeby się nie ważył tknąć tego pier­do­lo­nego noża. Biorę nóż od Maria i daję mu go z powro­tem. Czuję się jak gene­rał Lee skła­da­jący swój miecz. I wtedy wła­śnie Pta­siek zadaje mi pyta­nie, czy lubię gołę­bie, i zapra­sza mnie na swoje podwórko, żebym zoba­czył gołęb­nik, który on aku­rat buduje. Mario idzie sobie do domu, a Pta­siek i ja zosta­jemy przy­ja­ciółmi.

– Wiesz, Pta­siek, gdy­byś chciał, to mogłeś zostać mistrzem sta­no­wym. Te wszyst­kie cher­lawe stu­dwu­dziest­ki­piątki roz­ło­żył­byś jed­nym pal­cem. Na bieżni też byś pobił wszyst­kie rekordy.

W soboty sia­dy­wa­li­śmy po dru­giej stro­nie ulicy i obser­wo­wa­li­śmy gołę­bie na zbior­niku gazu. Pta­siek ma strasz­nie fajną lor­netkę, kupił ją w lom­bar­dzie. Ide­alna do pod­glą­da­nia gołębi. Prze­sia­du­jemy tam całymi dniami; patrzymy na zmianę przez lor­netkę i opy­chamy się hot dogami kupio­nymi na Long Lane.

Pta­siek szki­cuje gołę­bie. Pta­siek w kółko rysuje gołę­bie i inne ptaki, tak jak inni rysują kutasy albo motory, albo kobity. Szki­cuje szcze­góły piór albo nóżek i wszyst­kie jego rysunki wyglą­dają jak sche­maty naukowe: strzałki, rzuty pio­nowe, rzuty poziome, itepe. A jak mu się cza­sem zachce nary­so­wać gołę­bia w cało­ści, to też potrafi. Bo Pta­siek jest mię­dzy innymi arty­stą.

Któ­re­goś dnia przy­cze­piają się do nas gli­nia­rze. Mówią, że przez lor­netkę zaglą­damy ludziom do okien i że były skargi. Nie­któ­rzy ludzie mają nie­źle nasrane we łbie. Na szczę­ście Pta­siek ma aku­rat przy sobie plik pta­sich szki­ców, więc możemy śmiało mówić, że przy­go­to­wu­jemy się na zaję­cia z bio­lo­gii. Tyle to nawet gli­niarz potrafi zro­zu­mieć. Czeka go teraz ciężka prze­prawa: jak tu wytłu­ma­czyć jed­nej czy dru­giej babie, że wolimy przy­glą­dać się gołę­biom, niż zapusz­czać żura­wia w jej okno, żeby zoba­czyć, jak sika.

W tych sta­dach na zbior­niku jest kilka cał­kiem przy­zwo­itych przy­błę­dów, na które mamy ochotę. Pta­siek mógłby pew­nie z łatwo­ścią zwa­bić je do kie­szeni, ale obaj napa­li­li­śmy się, żeby wleźć na zbior­nik. Trzeba to zro­bić w nocy, kiedy gołę­bie śpią. Jest tam płot i stróż nocny, ale wszystko spraw­dzi­li­śmy i wiemy, któ­rędy da się przejść.

Robię to z cięż­kim ser­cem. Każ­dego ptaka muszę zabić, osku­bać z piór, wypa­tro­szyć – wszystko na jeden kęs. Ale muszę. Jestem głodny; jestem zgłod­niały pozna­nia. Mój mózg wiruje w jało­wych obsza­rach wie­dzy. Wszystko za pozna­nie.

Zarzu­camy naszą sznu­rową dra­binkę z hakiem i obcią­gamy ją w dół z naj­niż­szego seg­mentu dra­biny bie­gną­cej z tyłu zbior­nika. Ja idę pierw­szy. Obaj mamy jutowe worki na ptaki. Wzię­li­śmy też latarki, żeby widzieć gołę­bie i brać tylko te, na któ­rych nam zależy.

Docie­ramy na górę bez prze­szkód. Widok stąd jest fan­ta­styczny: widzimy teraz Tower i sznur świa­teł cią­gnący się aż do Fila­del­fii. Obie­cu­jemy sobie, że następ­nym razem przyj­dziemy tu tylko po to, żeby się poga­pić na gwiazdy. Następ­nego razu nie było.

Zesrać się można ze stra­chu przy takim łapa­niu gołębi. Musimy się­gać w szcze­liny pod kra­wę­dzią zbior­nika, bo tam one śpią. Naj­pierw ja się wychy­lam, a Pta­siek trzyma mnie za nogi, ale nie daję rady. Pokrywa zbior­nika opada sko­śnie nad kra­wę­dzią i trzeba się wychy­lać całymi bar­kami. Nie stać mnie na to. Wszystko jedno, jaki czło­wiek jest silny, są rze­czy, do któ­rych nie można się zmu­sić.

A Pta­siek nic: wywie­sił się i podaje mi jed­nego gołę­bia za dru­gim. Byle jakie oddaję mu z powro­tem, dobre pcham do wora. Obcho­dzimy dach zbior­nika dookoła, zatrzy­mu­jąc się dla spraw­dze­nia tam, gdzie sły­chać gołę­bie. Za pierw­szym obej­ściem łapiemy z dzie­sięć przy­zwo­itych sztuk.

Pta­siek mówi, że w następ­nym wrę­bie, bar­dziej w dół, jest jesz­cze wię­cej dobrych gołębi. Wywie­sza się za kra­wędź cal po calu, pra­wie do pasa. Odkła­dam worek z pta­kami i sia­dam mu na nogach, żeby nie prze­ko­zioł­ko­wał. Mam dosyć. Już od samego sie­dze­nia na Ptaśka nogach tak bli­sko kra­wę­dzi robi mi się nie­do­brze. Pta­siek wychy­lił się już tak daleko, że nie sięga do mnie z pta­kami, więc woła o drugi worek, żeby mógł od razu łado­wać. Pew­nie zała­duje tam kupę gówna, jak to Pta­siek, ale nic, zawsze będzie można te naj­gor­sze wypu­ścić.

I wtedy sły­szę rumor i łopot gołę­bich skrzy­deł za ple­cami. Oglą­dam się, a tu dwa ptaki gra­molą się z worka. Odru­chowo prze­chy­lam się do tyłu, żeby wór zabez­pie­czyć. Nogi Ptaśka mignęły mi tylko przed oczami i siup! za kra­wędź.

Chmura gołębi pod­rywa się i leci w ciem­ność. Mało nie naro­bię w gacie. Cze­kam, boję się ruszyć. Mam uczu­cie, że cały zbior­nik się buja. Cisza. Pod­czoł­guję się na brzu­chu do kra­wę­dzi. Pta­siek wisi ucze­piony wrębu, jutowy worek dalej ma na ple­cach. Pod­nosi oczy i uśmie­cha się do mnie, na luzie, jak to Pta­siek. Wyciąga rękę.

– Daj rękę, Al.

Pró­buję go dosię­gnąć, ale boję się dalej wychy­lić, nie daję rady. Zamy­kam oczy, ale wtedy zaczyna mi się krę­cić w gło­wie i mało nie spa­dam. Pta­siek cofa rękę i pod­ciąga się na wrę­bie. Pró­buje zarzu­cić nogę na kra­wędź pokrywy, ale mu nie wycho­dzi. Zaczy­nam się trząść jak gala­reta.

– Cze­kaj, Pta­siek, zawo­łam kogoś.

– Nie wytrzy­mam tak długo. Nie przej­muj się, dam sobie radę.

Pod­ciąga stopy na wyż­szy pier­ścień i pró­buje jedną ręką się­gnąć kra­wę­dzi zbior­nika. Chciał­bym mu pomóc, ale jestem jak spa­ra­li­żo­wany. Nie mogę się zmu­sić, żeby podejść bli­sko kra­wę­dzi. Pta­siek wisi z tył­kiem wypię­tym w ciem­ność. Kładę się na brzu­chu i się­gam, jak mogę daleko. Pta­siek dostałby teraz mojej dłoni, gdyby się puścił jedną ręką.

– Jak powiem trzy – mówi Pta­siek – pusz­czam i łapię cię za rękę.

Odli­cza, pusz­cza, ja go łapię. Teraz dopiero utknę­li­śmy jak gówno w rurach. Jak zacznę cią­gnąć, zjadę z pokrywy. Wisimy tak i wisimy, a co Pta­siek się ruszy, ja zjeż­dżam o kawa­łek w stronę kra­wę­dzi. Leję w spodnie. W życiu się tak nie bałem. Pta­siek patrzy w dół.

– Spró­buję wylą­do­wać na tam­tej kupie węgla.

Nie rozu­miem, co on mówi; może nie chcę rozu­mieć. Wolną ręką Pta­siek prze­kłada sobie worek na pierś i pusz­cza moją dłoń. Przez moment balan­suje w powie­trzu, odwraca się ple­cami do ściany zbior­nika, potem wychyla się do przodu i daje nura. Patrzę, jak leci. Wyprę­żył się w pozio­mie i młóci sto­pami jak pły­wak. Jutowy worek trzyma przed sobą w roz­po­star­tych ramio­nach.

Kiedy fru­wa­łem pierw­szy raz, poczu­łem życie. Nic mnie nie uci­skało od spodu. Żyłem w pełni powie­trza: wszę­dzie wokół powie­trze, ani jed­nej bariery łamią­cej powietrzne prze­strze­nie. Wszystko warto oddać za to, by zna­leźć się w powie­trzu i być żywym.

Pta­siek rze­czy­wi­ście ląduje na kupie węgla. Tuż przed lądo­wa­niem zwija się w kłę­bek, prze­kręca i pada na plecy. Nie wstaje. Ledwo go widzę: jasna plamka na czar­nym węglu. Zbior­nik jest wysoki.

Jakoś nie myślę, że się zabił. Cho­ciaż powi­nie­nem, prze­cież leciał z ponad stu stóp wyso­ko­ści. Nie zapo­mi­nam nawet o worku z gołę­biami. Złażę w dół po dra­bince zbior­nika, pra­wie w ogóle nie myślę, tylko ten strach. Pędzę do kupy węgla. Ten stróż pew­nie śpi.

Pta­siek sie­dzi. Na tle węgla jest biały jak ściana; z nosa i kąci­ków ust sączy mu się krew. Sia­dam na węglu koło niego. I tak sie­dzimy. Nie wiem, co mam robić, jakoś nie mogę uwie­rzyć, że to się naprawdę stało. Zbior­nik wygląda z dołu na jesz­cze wyż­szy niż z góry.

Pta­siek kilka razy pró­buje coś powie­dzieć, ale nie może zła­pać tchu. Kiedy w końcu prze­ma­wia, głos mu drży.

– Udało się. Lecia­łem. Było wspa­niale.

Nie spadł, co do tego nie ma dwóch zdań. Gdyby zwy­czaj­nie spadł, zosta­łaby z niego tylko mokra plama.

– Lecia­łeś, sam widzia­łem. Chcesz, żebym kogoś spro­wa­dził?

– Nie, nic mi nie jest.

Pta­siek pró­buje wstać. Robi się jesz­cze biel­szy na twa­rzy, a potem rzyga, i to krwią. Siada z powro­tem na węglu i traci przy­tom­ność.

O Jezu, ja chyba zdechnę ze stra­chu! Lecę do stró­żówki. Stróż mi nie wie­rzy. Muszę go siłą zacią­gnąć do Ptaśka. Wzywa karetkę. Zabie­rają Ptaśka do szpi­tala.

A ja stoję jak ten głupi z wor­kiem pta­ków. Nikt nie zwraca na mnie spe­cjal­nej uwagi. Nawet ci z pogo­to­wia nie wie­rzą, że Pta­siek spadł ze zbior­nika; myślą, że ich nabie­ram. Po dro­dze do domu lokuję nowe ptaki w gołęb­niku. Kręcę się chwilę koło gołębi; aż mnie odrzuca na myśl o powro­cie do domu. Star­czy jeden taki wypa­dek, żeby wszystko, co dotąd było ważne, oka­zało się zwy­czaj­nie nic nie­warte.

Pta­siek prze­suwa się, szu­ra­jąc, do klo­zetu w kącie celi. Będzie srał. Ani deski na tym klo­ze­cie, ani nic. Wszystko jawne. Co za kosz­marne miej­sce dla kogoś takiego jak Pta­siek.

Odwra­cam się. Spraw­dzam wła­śnie kory­tarz, kiedy przy­uważa mnie ten salowy czy tam straż­nik, wszystko jedno. Co za kre­tyń­skie zaję­cie: łazić całymi dniami po kory­tarzu i pod­glą­dać świ­rów.

– Jak tam on?

– Sra.

Typas zagląda do środka. Może lubi patrzeć, jak ktoś sra. Może to jakiś świr na pół etatu. Pytam go, czy jest cywi­lem. Jak wszy­scy noszą te białe kitle, to trudno roz­róż­nić. Mógłby być nawet zafaj­da­nym ofi­ce­rem albo co. W szpi­talu ni­gdy nic nie wia­domo. On mówi, że jest pacy­fi­stą. Zna­czy odma­wia służby w woj­sku z przy­czyn świa­to­po­glą­do­wych. Pra­wie całą wojnę prze­pra­co­wał w tym szpi­talu.

– Chce pan się urwać na obiad? Ja i tak będę go teraz kar­mił.

– Jak to: kar­mił? To on sam nie umie jeść?

– Ano nie. Sam nic nie weź­mie, chce, żeby mu poda­wać. Kar­mię go łyżeczką. Spo­kojny jest, nie powiem, nie to co nie­któ­rzy. On otwiera, ja szu­fluję – i jakoś nam idzie. Kuca na pod­ło­dze, a ja go fasze­ruję.

– Matko święta! To on naprawdę ma pier­dolca! Nie umie sam jeść?

– On to jesz­cze nic. Tam po dru­giej stro­nie holu jest facet, który za skarby świata nie da się ubrać. Kuca na środku izby, tak samo jak ten tu pana przy­ja­ciel, a jak tylko ktoś pró­buje wejść, sra sobie w garść i rzuca gów­nem. Jego nakar­mić – to jest dopiero zabawa! Na tym oddziale to wię­cej zoo niż szpi­tal.

Zerka do celi. Ja tak samo. Pta­siek już skoń­czył. Kuca na pod­ło­dze, mniej wię­cej w tym samym miej­scu co przed­tem, jak gołąb, który wraca po prze­jeź­dzie kolejki. Salowy przy­nosi tacę z żar­ciem. Wyj­muje klucz, otwiera i wcho­dzi do celi. Mnie każe zostać za kratą. Kuca obok Ptaśka i zaczyna go kar­mić. Coś podob­nego! Pta­siek nawet trze­poce rękami, jak kar­mione pisklę! Salowy ogląda się na mnie i wzru­sza ramio­nami.

– Zapo­mnia­łem panu powie­dzieć: dok­tor Weiss chce się z panem widzieć zaraz po lun­chu.

– Dzięki.

Weiss to wła­śnie ten dok­tor-major, co mówi­łem. Raz jesz­cze zer­kam na Ptaśka i odcho­dzę kory­ta­rzem. Wiem już, gdzie jest kafe­te­ria, bo jadłem tam śnia­da­nie. Praw­dziwa kafe­te­ria, nie jakaś tam śmier­dząca sto­łówka. Leka­rze też tam jedzą, i sio­stry, dobre żar­cie. Jem i myślę o Ptaśku, któ­rego kar­mią jak pisklaka. Jak to się mogło poro­bić?

Kiedy już sie­dzę u Weissa, pytam go, co jest z Ptaś­kiem, ale Weiss jest chy­try i potrafi unik­nąć odpo­wie­dzi. W jed­nej sekun­dzie zmie­nia się w majora, który roz­ma­wia z sier­żan­tem.

Wpa­truje się we mnie z oble­śnym uśmiesz­kiem gów­no­jada, jak­bym i ja był szur­nięty. Na począ­tek pyta, co tam ze mną robią w Dix. Opo­wia­dam mu, jak to mia­łem zła­maną szczękę i musieli mi wsta­wić kawa­łek z metalu.

Kiedy to pierw­szy raz usły­sza­łem, pomy­śla­łem sobie, że będę miał sta­lową szczękę jak Tony Zale. Dok­tor wytłu­ma­czył mi jed­nak, że odwrot­nie, będę musiał bar­dzo uwa­żać, bo byle ude­rze­nie może roz­wa­lić całą kon­struk­cję i spo­wo­do­wać wstrząs mózgu. Czyli że teraz mam szklaną szczękę. No i dobrze.

Opo­wia­dam to wszystko Weis­sowi i nagle widzę, jak on mnie nie­sa­mo­wi­cie wpusz­cza w maliny. Te wszyst­kie uśmieszki, „hmhmy” i „achy” są tylko po to, żebym truł dalej. A on mnie olewa od początku do końca. Posta­na­wiam sobie, że nie powiem mu za dużo o Ptaśku.

Pyta, od jak dawna się z Ptaś­kiem przy­jaź­nimy. Mówię mu, że od trzy­na­stego roku życia. Weiss zadaje to pyta­nie tak, że od razu wia­domo, o co mu cho­dzi: czy przy­pad­kiem nie jeste­śmy homo, czy żeśmy się nie obma­cy­wali i tak dalej. Tak Bogiem a prawdą, w pie­cho­cie jest to na porządku dzien­nym. Cztery godziny w dołku z takim face­tem i ma się dosyć na całe życie.

Wła­ści­wie to nie pamię­tam, żeby Pta­siek w ogóle inte­re­so­wał się sek­sem. Weźmy tamtą histo­rię z Doris Robin­son. Jak z nią mu nie wyszło, to już nie ma nadziei. Może brały go tylko ptaki. Jak­bym to powie­dział temu kono­wa­łowi, padłby pew­nie na miej­scu.

Dok­tor-major pró­buje wydu­sić ze mnie coś na temat Ptaśka. Ale ja się nie daję. Mógłby cho­ciaż wyglą­dać na to, że gra serio. On widzi, że ja się zamkną­łem. Głupi nie jest. Muszę z nim uwa­żać. Pod tym bia­łym far­tu­chem jest twardy jak stal. W każ­dej chwili może huk­nąć na zafaj­da­nego sier­żanta. Na razie mówi do mnie jak lekarz, ale tylko cze­kać, jak znowu zacznie po woj­sko­wemu. Na leka­rzy w woj­sku powinni dawać samych sze­re­gow­ców.

Dokład­nie w chwili, jak o tym myślę, Weiss rąbie:

– To tyle, sier­żan­cie. Odwie­dzi­cie go jesz­cze raz po połu­dniu i posta­ra­cie się nawią­zać kon­takt. Zdaje się, że to nasza naj­więk­sza szansa. Zazna­czam sobie, że spo­tkamy się tutaj znowu jutro rano o dzie­wią­tej.

Wstaje, żeby mnie odpra­wić. Wyci­nam mu numer: salu­tuję i trzy­mam rękę tak długo, aż on zrobi to samo. Sukin­syn jeden.

Idąc do Ptaśka, zamie­niam parę słów ze zna­jo­mym salo­wym. Klawy facet, chyba nie pedał. Nacią­gam go na opo­wieść, jak to jest z tymi, co odma­wiają służby. Mówi, że przez jakiś czas gło­dzili go, żeby naukowo spraw­dzić mini­mum pokar­mowe jed­nostki, potem sadził gdzieś tam szkółkę leśną, a teraz od pół­tora roku pra­cuje w szpi­talu. Opo­wiada to tak, jakby wszystko było w porządku. Jest tro­chę podobny do Ptaśka: trudno go skrzyw­dzić. Praw­dziwy pecho­wiec ni­gdy nie ma pecha.

Teraz on pyta, co mi się stało w twarz, no to mu mówię. Widzę, że naprawdę się prze­jął, nie to co Weiss. To widać po jego minie i po tym, jak sięga ręką do wła­snej szczęki, żeby spraw­dzić, czy jest w porządku. Otwiera mi drzwi do celi Ptaśka, biorę swoje krze­sło z kory­ta­rza.

Kiedy wcho­dzę, Pta­siek dalej kuca na środku i gapi się w okno.

– Sie­masz, Pta­siek! Poga­da­łem sobie wła­śnie z Weis­sem. Dru­giego takiego łobuza ze świecą szu­kać. Gdy­bym to ja był pier­dol­nięty, zaczął­bym uda­wać, że nie jestem, tylko po to, żeby się wyrwać z jego oble­śnych łap. Co ty na to?

Pta­siek, wyobraź­cie sobie, odwraca głowę. Nie tak cał­kiem, żeby spoj­rzeć mi w oczy: tylko do połowy, jak ptak, kiedy chce spoj­rzeć na coś pro­sto jed­nym okiem. Natu­ral­nie, nie patrzy na mnie; patrzy na pustą ścianę po dru­giej stro­nie celi.

– Pta­siek! A pamię­tasz, jak żeśmy zwiali do Wil­dwood? W życiu nie zapo­mnę, jak wario­wa­łeś w wodzie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Birdy

Copy­ri­ght © by Wil­liam Whar­ton, 1978

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2011, 2016, 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Lucyna Talejko-Kwiat­kow­ska

Foto­gra­fia na okładce: Krzysz­tof Kwiat­kow­ski

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Pta­siek, wyd. VI dodruk, Poznań 2011)

ISBN 978-83-7818-087-6

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer