29,90 zł
Bestseller „New York Timesa”, nagrodzony prestiżowym Medalem Johna Newbery’ego za wybitny wkład w amerykańską literaturę dziecięcą.
Od wieków mieszkańcy Protektoratu wierzą, że pobliski las zamieszkuje okrutna wiedźma, której gniew obłaskawić może tylko najmłodszy mieszkaniec osady złożony w ofierze złej czarownicy. Co roku pozostawiają więc w lesie niemowlę, licząc na to, że danina z niewinnego życia powstrzyma wiedźmę przed terroryzowaniem ich miasta.
Ale Xan jest dobra. Dom w leśnym zaciszu dzieli z mądrym potworem Glerkiem i maleńkim smokiem Fyrianem o wielobarwnych skrzydłach. Ratuje ona porzucone dzieci i oddaje w opiekę rodzinom po drugiej stronie lasu, karmiąc niemowlęta blaskiem gwiazd. Jednemu z nich przypadkowo daje jednak do wypicia blask księżyca, napełniając je magią o niewyobrażalnej mocy. Xan postanawia sama wychować tę niezwykłą dziewczynkę. Kiedy zbliżają się trzynaste urodziny Luny, jej moc przybiera na sile...
Mnożące się dokoła złowrogie znaki wzmagają strach mieszkańców Protektoratu. Jeden z nich postanawia zabić wiedźmę, by uwolnić swój lud od trwającego od lat terroru. Do czego doprowadzić może wiara w zabobony? Jak niebezpieczna jest moc, którą posiadła Luna i jak potoczą się losy Xan, Glerka oraz Fyriana, którzy stali się rodziną dziewczynki?
Nie sposób się od niej oderwać... Jest równie ekscytująca i wielowarstwowa, jak klasyki Piotruś Pan czy Czarnoksiężnik z Krainy Oz.
„New York Times”
Przepięknie napisana fantazja o dziewczynce, która otrzymuje niezwykłe magiczne moce, po tym, jak wiedźma Xan karmi ją blaskiem księżyca.
„People”
Kelly Barnhill – amerykańska pisarka, autorka książek fantasy i science fiction dla dzieci. Ze swoimi młodymi czytelnikami kontaktuje się przez bloga kellybarnhill.wordpress.com. „Kelly Barnhill pisze książki. To dziwna praca, ale jeśli mamy być szczerzy, to dziwna kobieta, więc być może to wszystko ma jakiś sens. Jest byłą nauczycielką, barmanką, kelnerką, aktywistką, strażniczką parku, sekretarką, woźną i kościelną gitarzystką. Wszystkie te doświadczenia nie przygotowały jej zupełnie do niczego poza opowiadaniem historii, co robi szczęśliwie od pewnego czasu” – pisze o sobie autorka Dziewczynki, która wypiła księżyc.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 356
Tedowi
z miłością
1.
W którym rozpoczyna się pewna opowieść
Tak.
W tym lesie mieszka wiedźma. Mieszka tam od zawsze.
Przestaniesz się wiercić? Och, na gwiazdy! Nie znam drugiej takiej wiercipięty.
Nie, serdeńko, nie widziałam jej. Nikt jej nie widział. Od wielu lat. Zrobiliśmy, co tylko możliwe, żeby nigdy jej nie zobaczyć.
Możliwe, choć straszne.
Nie każ mi tego mówić. Zresztą i tak już wiesz.
Och, nie wiem, skarbie. Nikt nie wie, czemu pragnie dzieci. Nie wiemy, czemu się upiera, że to zawsze musi być najmłodsze spośród nas. Nie możemy jej przecież tak po prostu zapytać. Nikt jej nie widział. Pilnujemy, żeby nikt jej nie zobaczył.
Oczywiście, że ona istnieje. Cóż za pytanie! Spójrz na te lasy! Jakie zdradliwe! Trujący dym, leje, wrzące gejzery i straszliwe niebezpieczeństwa, gdziekolwiek spojrzeć. Myślisz, że to dzieło przypadku? Bzdura! To sprawka Wiedźmy. Jeśli nie będziemy jej posłuszni, to co się z nami stanie?
Naprawdę muszę ci to tłumaczyć?
Wolałabym nie.
No już, już, nie płacz. Przecież Rada Starszych po ciebie nie przyjdzie. Jesteś za duża.
Z naszej rodziny?
Tak, skarbie. Dawno temu. Jeszcze zanim się urodziłaś. Śliczny był z niego chłopczyk.
A teraz kończ kolację i bierz się do pracy. Jutro czeka nas wczesna pobudka. Dzień Ofiary nie czeka na nikogo, a wszyscy musimy być obecni, żeby podziękować dziecku, które daruje nam jeszcze jeden rok.
Twój brat? Miałabym o niego walczyć? Przecież wtedy Wiedźma zabiłaby nas wszystkich i jak by to się dla nas skończyło? Poświęcić jedno lub poświęcić wszystkich. Tak działa ten świat. Nie zmienimy tego, choćbyśmy próbowali.
Dość tych pytań. Zmykaj już. Głupie dziecko.
2.
W którym nieszczęsna kobieta traci zmysły
Tego ranka Najstarszy Gherland z niczym się nie spieszył. Wszak Dzień Ofiary przypadał raz na rok, a on lubił prezentować się doskonale podczas uroczystej procesji do przeklętego domu oraz potem, w trakcie posępnego powrotu. Zachęcał pozostałych Starszych, by szli za jego przykładem. Pospólstwo powinno zobaczyć prawdziwe widowisko.
Starannie nałożył róż na zapadnięte policzki i podkreślił oczy grubymi kreskami z antymonowego proszku. Wyszczerzył się do lustra, dla pewności, czy nie ma niczego między zębami. Uwielbiał to lustro. Jedyne w całym Protektoracie. Nic nie sprawiało Gherlandowi większej przyjemności niż posiadanie na wyłączność czegoś niepowtarzalnego. Lubił być wyjątkowy.
Najstarszy miał bardzo wiele przedmiotów, których nie posiadał żaden inny mieszkaniec Protektoratu. Na tym polegała jedna z zalet jego stanowiska.
Protektorat – przez jednych nazywany Królestwem Cattail, przez innych zaś Miastem Smutków – był wciśnięty między zdradziecki las z jednej strony a rozległe Moczary z drugiej. Większość mieszkańców Protektoratu żyła z Moczarów. Matki powtarzały swym dzieciom, że zapuszczanie się na Moczary to ich szansa na przyszłość. Może nieszczególnie spektakularna, ale lepsza taka niż żadna. Na Moczarach roiło się od pędów zirinu wiosną, kwiatów zirinu latem i cebulek zirinu jesienią – oraz całego mnóstwa leczniczych i magicznych roślin, które można było zebrać, ususzyć i sprzedać kupcom zza lasu. Ci transportowali dary Moczarów do Wolnych Miast, daleko od Protektoratu. Sam las był straszliwie niebezpieczny, a przebyć go można było jedynie Drogą.
Droga zaś należała do Starszych.
To znaczy: należała do Najstarszego Gherlanda, a pozostali Starsi mieli w niej swój udział. Do Starszych należały również Moczary. I sady. I domy. I targowiska. Nawet ogródki.
Dlatego właśnie rodziny z Protektoratu wyplatały sobie obuwie z trzciny. Dlatego w czasach głodu karmiły swoje dzieci gęstym, pożywnym moczarowym bulionem, w nadziei, że Moczary je wzmocnią.
Dlatego właśnie Starsi i ich bliscy byli wyrośnięci, silni i rumiani – oni żywili się wołowiną, masłem i piwem.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Wejść – wymamrotał Najstarszy Gherland, poprawiając szatę.
W drzwiach stanął Antain, jego siostrzeniec. Ten bezrozumny chłopak szkolił się na Starszego, lecz tylko dlatego, że Gherland, w chwili słabości, obiecał to jego jeszcze bardziej bezrozumnej matce. Nie, nie powinien tak o nich myśleć. Antain był prawie trzynastoletnim, dość miłym młodzieńcem. Ciężko pracował i wszystko chwytał w lot. Świetnie radził sobie z liczbami. Miał zręczne dłonie i potrafił w mgnieniu oka zbudować wygodną ławkę dla zmęczonego Starszego. Wbrew sobie Gherland czuł rosnący, niewytłumaczalny sentyment do tego chłopca.
Ale.
Antain miał głowę pełną wielkich pomysłów i efektownych spostrzeżeń. Oraz pytań. Gherland zmarszczył brwi. Antain był – jak by to ująć? – zbyt przenikliwy. Jak tak dalej pójdzie, trzeba go będzie uciszyć, nieważne, że to krewny. Myśl ta ciążyła Gherlandowi niczym kamień.
– WUJU GHERLANDZIE! – W głosie Antaina słychać było prawdziwy entuzjazm.
– Uspokój się, chłopcze! – warknął Najstarszy. – To poważne wydarzenie!
Chłopiec przygasł. Jego rozradowana twarz, która zawsze przypominała Gherlandowi psi pysk, wydłużyła się. Najstarszy oparł się pokusie, żeby poklepać go łagodnie po głowie.
– Przysłano mnie – podjął Antain bardzo cichym głosem – abym ci przekazał, że pozostali Starsi są gotowi. A pospólstwo czeka już wzdłuż drogi. Stawili się wszyscy.
– Co do jednego? Nikt się nie wymigiwał?
– Po tym, co zaszło w zeszłym roku, wątpię, żeby ktokolwiek próbował – odparł Antain i aż się wzdrygnął.
– Szkoda. – Gherland raz jeszcze zerknął do lustra, poprawiając róż na policzkach. Lubił od czasu do czasu udzielić lekcji mieszkańcom Protektoratu. Wszystko od razu stawało się jasne. Dotknął obwisłych fałd poniżej podbródka i zmarszczył brwi. – Dobrze, siostrzeńcze – rzekł, obracając się ze wspaniałym szelestem szat; opracowanie tego efektu zajęło mu ponad dekadę. – Ruszajmy zatem. Dziecko samo się nie poświęci.
I dostojnym krokiem wyszedł na ulicę, a Antain dreptał za nim.
Zazwyczaj Dzień Ofiary przebiegał z należytą pompą i powagą. Dzieci oddawano bez słowa skargi. Odrętwiałe rodziny rozpaczały w milczeniu, otoczone przez sąsiadów, którzy chcąc ulżyć ich bolesnej stracie, znosili im potem garnki z pożywnymi potrawami.
Zazwyczaj nikt nie łamał zasad.
Lecz nie tym razem.
Najstarszy Gherland zacisnął usta, marszcząc przy tym brwi. Skowyt matki dobiegł jego uszu, jeszcze zanim procesja skręciła w ostatnią ulicę. Mieszkańcy zaczynali się wiercić z zażenowaniem.
Kiedy Rada Starszych dotarła do domu rodziny, jej oczom ukazał się niesłychany widok. W drzwiach powitał ich mężczyzna z podrapaną twarzą, spuchniętą dolną wargą i krwawiącymi łysymi plackami w miejscach, gdzie całymi garściami wyrwano mu włosy z głowy. Usiłował się uśmiechnąć, lecz wtedy jego język odruchowo dotknął dziąsła ze świeżą raną po wybitym zębie. Mężczyzna, zapewne ojciec, zacisnął usta i spróbował się pokłonić.
– Przykro mi, czcigodni – powiedział. – Pojęcia nie mam, co w nią wstąpiło. Zupełnie jakby odjęło jej rozum.
Gdy Starsi weszli do środka, z krokwi ponad ich głowami dobiegły wrzask i wycie kobiety. Lśniące czarne włosy wiły się wokół jej głowy niczym kłębowisko węży. Syknęła jak osaczone zwierzę i splunęła. Jedną ręką i nogą kurczowo trzymała się belki, drugą ręką zaś mocno przyciskała dziecko do piersi.
– WYNOŚCIE SIĘ! – wrzasnęła. – Nie zabierzecie jej. Pluję wam w twarz i przeklinam wasze imiona. Natychmiast opuśćcie mój dom albo wydrapię wam oczy i rzucę je krukom!
Starsi gapili się na nią z rozdziawionymi ustami. Nie wierzyli własnym oczom. Nikt nigdy nie walczył o dziecko przeznaczone na ofiarę. Tak się po prostu nie robiło.
(Tylko Antain zaczął płakać. Postarał się jednak, żeby nikt z dorosłych tego nie zobaczył).
Gherland szybko się zastanowił i przybrał dobrotliwy wyraz twarzy. Wyciągnął w stronę matki otwarte dłonie na dowód, że nie chce jej wyrządzić żadnej krzywdy. Uśmiechnął się, choć zęby miał zaciśnięte. O mało nie wyzionął ducha od całej tej życzliwości.
– Ależ to nie my ją zabieramy, moja nieszczęsna, zagubiona córko – przemówił tak cierpliwie, jak tylko potrafił. – Zabiera ją Wiedźma. My jedynie robimy to, co nam kazano.
Niczym rozwścieczona niedźwiedzica, kobieta wydała z głębi piersi głuchy, gardłowy dźwięk.
Gherland położył dłoń na ramieniu zakłopotanego męża i delikatnie je ścisnął.
– Wygląda na to, dobry człowieku, że macie rację: waszej żonie istotnie odjęło rozum. – Starannie ukrywał gniew za fasadą troski. – Rzadki to przypadek, rzecz jasna, lecz nie bez precedensu. Musimy odpowiedzieć współczuciem. Trzeba jej opieki, nie kary.
– ŁŻESZ – rzuciła kobieta z pogardą. Dziecko zaniosło się płaczem i kobieta wspięła się jeszcze wyżej, zapierając się stopami o równoległe krokwie i przyciskając plecy do stromizny dachu. Ustawiła się tak, by nie mogli jej dosięgnąć, i zaczęła karmić dziecko. Natychmiast się uspokoiło. – Jeżeli ją zabierzecie – warknęła – odnajdę ją. Odnajdę i odzyskam. Przekonacie się.
– I stawisz czoło Wiedźmie? – zaśmiał się Gherland. – Całkiem sama? Och, biedna, zagubiona duszyczko. – Jego słowa ociekały słodyczą, lecz twarz pałała gniewem. – Rozpacz odebrała ci zmysły. Wstrząs obrócił nieszczęsny umysł w strzępy. Nieważne. Uleczymy cię, biedactwo, jak tylko potrafimy. Straże!
Pstryknął palcami i do izby wbiegły uzbrojone strażniczki. Była to specjalna jednostka, przysłana jak zawsze przez Siostry Gwiazdy. Na plecach miały łuki i kołczany, u boków zaś ostre miecze. Ich długie włosy, zaplecione w warkocze, sięgały bioder – było to świadectwo wielu lat kontemplacji i szkolenia bojowego na szczycie Wieży. Na widok ich kamiennych twarzy nawet Starsi, pomimo swej władzy i pozycji, schodzili im z drogi. Siostry były potęgą, która budziła lęk. Nikt nie ważył się z nimi igrać.
– Wydrzyjcie dziecko z objęć tej kobiety i odprowadźcie nieszczęśnicę do Wieży – rozkazał Gherland. Spojrzał gniewnie na uczepioną krokwi matkę, której twarz pobladła. – Siostry Gwiazdy wiedzą, jak sobie radzić z niesprawnymi umysłami, moja córko. Jestem pewien, że to prawie wcale nie boli.
Straże działały sprawnie, spokojnie i bez cienia litości. Matka nie miała żadnych szans. W ciągu kilku chwil została skrępowana i wyniesiona. Jej skowyt niósł się echem po milczącym mieście, po czym urwał się nagle, kiedy wielkie drewniane drzwi Wieży zatrzasnęły się z hukiem, więżąc kobietę w środku.
A co się tyczy dziecka, to gdy tylko znalazło się w objęciach Najstarszego, przez krótką chwilę płakało, po czym skupiło uwagę na jego twarzy, trzęsącej się, pomarszczonej i pobrużdżonej. Spojrzenie dziewczynki – niewzruszone, sceptyczne, intensywne – sprawiało, że Gherland nie potrafił odwrócić od niej wzroku. Pukle i oczy miała czarne. Świetlista skóra przypominała wypolerowany bursztyn. Pośrodku czoła dziewczynki widniało znamię w kształcie półksiężyca. Jej matka miała podobne. Mądrość ludowa głosiła, że tacy ludzie są wyjątkowi. Gherland z zasady nie znosił mądrości ludowych, a już z pewnością nie znosił, kiedy mieszkańcom Protektoratu wydawało się, że są kimś lepszym niż w rzeczywistości. Zachmurzył się jeszcze bardziej i nachylił nad małą, marszcząc brwi. Dziecko wysunęło język.
„Cóż za okropny bachor”, pomyślał Gherland.
– Czcigodni – przemówił z całym dostojeństwem, jakie zdołał z siebie wykrzesać – już czas. – I dokładnie w tej samej chwili na szatach Gherlanda rozkwitła wielka, ciepła, mokra plama. Udał, że niczego nie zauważył, lecz w środku kipiał ze złości.
Dziewczynka zrobiła to celowo. Był o tym przekonany. Cóż za odrażający dzieciak.
Procesja jak zwykle sunęła powoli, posępnie i ciągnęła się w nieskończoność. Gherland z trudem panował nad zniecierpliwieniem. Lecz gdy tylko bramy Protektoratu zamknęły się za nimi i mieszkańcy razem ze smutnym potomstwem powrócili do swych burych, ciasnych domów, Starsi natychmiast przyspieszyli kroku.
– Ale wuju, dlaczego biegniemy? – zapytał Antain.
– Milcz, chłopcze! – syknął Gherland. – I nie zwalniaj!
Nikt nie lubił przebywać w lesie, z dala od Drogi. Nawet Starsi. Nawet Gherland. Obszar bezpośrednio przylegający do murów był dość bezpieczny. W teorii. Ale każdy znał kogoś, kto przez przypadek zawędrował za daleko. I wpadł do leja. Lub wszedł do błotnistej kipieli i stracił większość skóry. Albo zapuścił się w głąb kotliny, gdzie powietrze było trujące, i nigdy nie powrócił. W lesie roiło się od niebezpieczeństw.
Podążyli krętą ścieżką do niewielkiej kotliny, wokół której rosło pięć wiekowych drzew, znanych jako Służebnice Wiedźmy. Albo sześć. „Czy nie było ich pięć?” Gherland uważnie przypatrzył się drzewom, policzył je raz jeszcze i potrząsnął głową. Sześć. Nieważne. Las działał mu na nerwy. Koniec końców te drzewa były niemal tak stare jak świat.
Ziemia wewnątrz kręgu była miękka i pokryta mchem. Starsi położyli na niej dziecko, uciekając od niego wzrokiem, po czym odwrócili się i już mieli czym prędzej odejść, kiedy najmłodszy z nich odchrząknął.
– Czyli... Po prostu ją tu zostawiamy? – zapytał Antain. – Tak to się robi?
– Tak, siostrzeńcze – odparł Gherland. – Tak to się robi. – Naraz poczuł na ramionach ciężar zmęczenia, niczym jarzmo, i pochylił się, osłabiony.
Antain uszczypnął się w szyję w nerwowym odruchu, od którego nie potrafił się uwolnić.
– Nie powinniśmy zaczekać, aż zjawi się Wiedźma?
Zapadła niezręczna cisza.
– Że co proszę? – zapytał Raspin, najbardziej zgrzybiały ze Starszych.
– Cóż, z pewnością... – Antain urwał. – Z pewnością powinniśmy zaczekać na Wiedźmę – dokończył cicho. – Co się z nami stanie, jeśli dzikie zwierzęta zjawią się pierwsze i porwą dziecko?
Pozostali Starsi spojrzeli na Najstarszego, zaciskając mocno wargi.
– Na szczęście, siostrzeńcze – rzekł Gherland pospiesznie, wskazując chłopcu drogę powrotną – nigdy nie zetknęliśmy się z podobnym problemem.
– Ale... – Antain uszczypnął się ponownie, tym razem tak mocno, że na jego szyi został ślad.
– Żadne ale – uciął Gherland. Położył dłoń na plecach chłopca i pomaszerował wydeptaną ścieżką.
Jeden za drugim Starsi odchodzili, pozostawiając dziecko samemu sobie.
Odchodzili – wszyscy z wyjątkiem Antaina – nie z pytaniem, czy dziecko zostanie pożarte przez dzikie zwierzęta, lecz raczej ze świadomością, że na pewno tak właśnie się stanie.
Odchodzili pewni jednego: nie ma żadnej wiedźmy. I nigdy nie było. Istniał jedynie niebezpieczny las i Droga, i życie, którym Starsi cieszyli się od wielu pokoleń. Wiedźma – czy raczej wiara w nią – była dla ludzi przerażonych, posłusznych, uległych, którzy żyli w oparach smutku, żalu, paraliżującego zmysły i otępiającego umysł. Z punktu widzenia Starszych i ich niczym nieskrępowanych rządów był to nad wyraz wygodny układ. Wygodny i oczywiście nieprzyjemny, ale cóż począć.
Wędrując przez las, słyszeli płacz dziecka, wkrótce jednak zagłuszył go bulgot Moczarów, ptasi śpiew i skrzypienie okolicznych drzew. Każdy Starszy czuł absolutną pewność, że dziewczynka nie dożyje poranka i że nigdy więcej jej nie usłyszą, nie zobaczą, nie poświęcą jej choćby jednej myśli.
Sądzili, że odeszła na zawsze.
Rzecz jasna, byli w błędzie.
3.
W którym Wiedźma przez przypadek umagicznia niemowlę
W samym sercu lasu znajdowało się małe bagno – bulgoczące, cuchnące siarką i trujące, zasilane i ogrzewane przez podziemny, drzemiący, lecz niespokojny wulkan. Jego powierzchnię pokrywały plamy szlamu, którego barwa, w zależności od pory roku, była nieraz jadowicie zielona, kiedy indziej wpadała w elektryzujący błękit albo krwistą czerwień. Tego dnia – tak blisko Dnia Ofiary w Protektoracie czy też Dnia Dziecka Gwiazd dla reszty świata – zieleń właśnie zaczynała pomału przechodzić w błękit.
Na skraju bagna, pośród kwitnących trzcin, które wyrastały z błota, stała bardzo stara kobieta, wspierając się na powykręcanej lasce. Była niska, przysadzista i miała wystający brzuch. Siwe, drobne loki zaplotła w grube warkocze, te zaś upięła w kok, z którego wystawały liście i kwiaty. Choć jej twarz zachmurzyło zniecierpliwienie, stare oczy zachowały blask, a na cienkich, szerokich ustach igrał cień uśmiechu. Pod pewnymi względami przypominała dużą, przyjacielską ropuchę.
Miała na imię Xan. I była Wiedźmą.
– Wydaje ci się, że się przede mną ukryjesz, ty śmieszny potworze? – ryknęła w stronę bagna. – Już ja dobrze wiem, gdzie jesteś. W tej chwili wynurz się i przeproś. – Ściągnęła twarz w grymas lekkiego niezadowolenia. – Albo cię zmuszę.
Choć nie miała żadnej rzeczywistej władzy nad potworem – był na to zbyt stary – z pewnością mogła sprawić, by bagno wypluło go niczym plwocinę zalegającą w gardle. Wystarczyło, że pstryknęła palcami lewej dłoni i potrząsnęła prawym kolanem.
Raz jeszcze spojrzała gniewnie.
– MÓWIĘ POWAŻNIE! – ryknęła.
Gęsta woda zabulgotała i zawirowała, po czym z błękitnawej zieleni wynurzyła się olbrzymia głowa bagiennego potwora. Zamrugał jednym wielkim ślepiem, potem drugim i przewrócił nimi.
– Nie przewracaj mi tu oczyma, młodzieńcze – fuknęła staruszka.
– Wiedźmo – zamruczał potwór, z paszczą wciąż na wpół zanurzoną w gęstych odmętach bagna. – Jestem o wiele stuleci starszy od ciebie. – Spomiędzy jego szerokich warg wymknęła się bańka powietrza. „W zasadzie to o tysiąclecia”, pomyślał. „Ale kto by tam liczył?”
– Nie podoba mi się ten ton. – Xan ściągnęła pomarszczone usta w ciup.
Potwór odchrząknął.
– Moja droga, cytując słowa Poety: „Jakże głęboko mam to w...”.
– GLERKU! – zakrzyknęła Wiedźma z przerażeniem. – Cóż to za słownictwo!
– Przepraszam – odparł łagodnie Glerk, choć wcale nie było mu przykro. Wysunął pomału obydwie pary ramion na brzeg, zanurzając każdą siedmiopalczastą łapę w lśniącym błocie. Stęknąwszy, dźwignął się z wody na trawę. „Kiedyś to było prostsze”, przemknęło mu przez myśl. Choć, szczerze mówiąc, nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy dokładnie.
– Fyrian, biedaczek, siedzi przy kraterach i wypłakuje sobie oczy. – Xan nie kryła oburzenia. Glerk westchnął głęboko. Xan wbiła laskę w ziemię, aż ku ich zaskoczeniu z czubka posypały się iskry. Spojrzała gniewnie na bagiennego potwora. – A ty zachowałeś się nikczemnie. – Pokręciła głową. – Przecież to tylko dziecko.
– Moja droga Xan – rzekł Glerk, a z głębi jego piersi dobiegło dudnienie. Miał nadzieję, że dzięki temu zabrzmiał imponująco i dramatycznie, a nie jak ktoś, kogo zwyczajnie rozkłada przeziębienie. – On również jest starszy od ciebie. I najwyższy czas, żeby...
– Och, dobrze wiesz, co miałam na myśli. Poza tym obiecałam coś jego matce.
– Od pięciuset lat, plus minus dekadę lub dwie, ten mały smok żyje złudzeniami. Podsycanymi przez ciebie, moja droga. Na cóż mu one? Nie jest Wprost Olbrzymim Smokiem. I nic nie wskazuje, że kiedykolwiek się nim stanie. Bycie Absolutnie Tycim Smokiem to żaden powód do wstydu. Wiesz, rozmiar to nie wszystko. Fyrian jest przedstawicielem starożytnego i czcigodnego gatunku, który zrodził największych myślicieli Siedmiu Wieków. Ma wiele powodów do dumy.
– Jego matka wyraziła się jasno... – zaczęła Xan, ale potwór wszedł jej w słowo.
– Tak czy owak, najwyższy czas, aby poznał swoje dziedzictwo i miejsce na tym świecie. Tolerowałem tę fikcję o wiele dłużej, niż powinienem. Lecz teraz... – Glerk przycisnął czworo ramion do ziemi i dźwignął masywny tułów, a ciężki ogon okręcił się wokół niego na podobieństwo lśniącej ślimaczej skorupy. Wydatne brzuszysko opadło na jego złożone tylne łapy. – Sam nie wiem. Coś się zmieniło. – Jego wilgotny pysk się zachmurzył, ale Xan pokręciła głową.
– Znowu to samo – zadrwiła.
– Jak mawia Poeta, „Och, byłaż ziemia odmienną...”.
– Daruj sobie Poetę. Idź przeprosić. I zrób to natychmiast. On ciebie podziwia. – Xan spojrzała w niebo. – Muszę lecieć, mój drogi. Już jestem spóźniona. Proszę. Liczę na ciebie.
Glerk przyczłapał do Wiedźmy, a ta położyła dłoń na jego wielkim policzku. Chociaż potrafił chodzić w pozycji wyprostowanej, często wolał poruszać się na sześciu kończynach – lub siedmiu, gdy wspierał się na ogonie, albo pięciu, gdy akurat posługiwał się jedną z dłoni, by zerwać i powąchać wyjątkowo wonny kwiat, zbierać kamienie lub zagrać zapadającą w pamięć melodię na własnoręcznie wystruganym flecie. Przycisnął szerokie czoło do czoła Xan.
– Uważaj na siebie – poprosił niskim głosem. – Ostatnio dręczą mnie niepokojące sny. Martwię się, kiedy cię nie ma. – Xan uniosła brwi i Glerk odsunął pysk, wydając z siebie niski pomruk. – Dobrze. Będę podtrzymywał fikcję przez wzgląd na naszego drogiego Fyriana. „Ścieżka ku Prawdzie przez serce marzyciela wiedzie”, jak mawia Poeta.
– Tak trzymać! – powiedziała Xan i posłała potworowi buziaka. A potem poderwała się i podreptała w las, podpierając się laską.
Wbrew osobliwym wierzeniom mieszkańców Protektoratu las ten wcale nie był przeklęty ani też w żaden sposób magiczny. Był jednak niebezpieczny. Krył się pod nim wulkan o łagodnych zboczach, niewiarygodnie rozległy i podstępny. Pomrukiwał, uśpiony, podgrzewając wodę w okolicznych gejzerach, dopóki nie wybuchły, i nieustannie pogłębiając rozpadliny, aż nie sposób było już odnaleźć ich dna. Sprawiał, że strumienie wrzały, błoto bulgotało, a wodospady przepadały w głębokich jamach, by wytrysnąć znów na powierzchni całe mile dalej. Jedne kratery spluwały obrzydliwymi odorami, drugie popiołem, jeszcze inne zdawały się nie spluwać niczym – ale nagle od ich złych wyziewów człowiekowi siniały usta i palce, a świat wokół zaczynał wirować.
Jedynym naprawdę bezpiecznym dla zwykłego człowieka przejściem przez las była Droga, biegnąca na naturalnie wypiętrzonym paśmie skały, która wygładziła się z biegiem czasu. Droga nie przesuwała się i nie zmieniała; nigdy też nie drżała pod stopami. Niestety, znajdowała się pod kontrolą zgrai zbójów i despotów z Protektoratu. Xan nigdy nie poruszała się Drogą. Nie tolerowała zbójów. Ani despotów. Zresztą i tak zbyt wiele liczyli sobie myta. A przynajmniej tak było ostatnim razem. Minęły lata, odkąd zbliżyła się do Drogi – niemal dwa stulecia. Zamiast tego wydeptała własną ścieżkę, posługując się kombinacją magii, doświadczenia i zdrowego rozsądku.
Jej wędrówki przez las nie były łatwe, bynajmniej. Były jednak niezbędne. Nieopodal granic Protektoratu czekało na nią dziecko. Dziecko, którego życie zależało od jej przybycia – i musiała dotrzeć do niego na czas.
Odkąd Xan sięgała pamięcią, niemal co roku o tej porze matka z Protektoratu porzucała w lesie swoje dziecko, prawdopodobnie na pewną śmierć. Xan nie wiedziała dlaczego. Nie chciała nikogo osądzać. Nie miała jednak zamiaru pozwolić, by nieszczęsne maleństwo umarło. Dlatego też każdego roku wyprawiała się do jaworowego kręgu, brała porzucone niemowlę w ramiona i niosła je na przeciwległy skraj lasu, do jednego z Wolnych Miast na drugim końcu Drogi. Ludzie byli tam szczęśliwi. I kochali dzieci.
Na zakręcie ścieżki w zasięgu wzroku Wiedźmy pojawiły się mury Protektoratu. Xan zwolniła kroku. Protektorat był posępnym miejscem – złe powietrze, zła woda, smutek wiszący niczym chmura ponad dachami domów. Poczuła, jak jego ciężar osiada na jej własnych barkach.
– Po prostu zabierz dziecko i odejdź – napomniała siebie jak co roku.
Z biegiem lat zaczęła zawczasu szykować to i owo na drogę – kocyk utkany z najdelikatniejszej jagnięcej wełny, żeby ogrzać dziecko, zapas szmatek do wytarcia mokrej pupy oraz butelkę koziego mleka, albo i dwie, którym napełni pusty brzuszek. Kiedy mleko się kończyło (a musiało się skończyć – wędrówka była długa, mleko zaś zbyt ciężkie, by nieść go dużo), Xan robiła to, co zrobiłaby każda rozsądnie myśląca wiedźma na jej miejscu: gdy zapadła ciemność i rozbłysły gwiazdy, wyciągała rękę i zbierała gwiezdny blask niczym jedwabiste pasma pajęczych sieci, po czym karmiła nim dziecko. Gwiezdny blask, jak wie każda wiedźma, to wspaniałe pożywienie dla niemowlęcia. Do zebrania gwiezdnego blasku potrzeba wprawy i talentu (oraz magii na dobry początek), lecz dzieci zjadają go z zapałem. Rosną na nim tłuściutkie, syte i promienne.
Nie minęło wiele czasu, a Wolne Miasta zaczęły traktować doroczne przybycie Wiedźmy jak święto. Przynoszone przez nią dzieci, o skórze i oczach lśniących gwiezdnym blaskiem, uważano tu za błogosławieństwo. Xan za każdym razem z rozmysłem wybierała odpowiednią rodzinę, upewniając się, że charakterami, skłonnościami i poczuciem humoru będą doskonale pasować do maleństwa, o które dbała podczas tak długiej podróży. A Dzieci Gwiazd, jak je nazywano, z radosnych niemowląt wyrastały na dobroduszne nastolatki, z nich zaś na szlachetnych dorosłych. Były zdolne, hojne z natury i miały w życiu powodzenie. Umierały ze starości, w dostatku.
Kiedy Xan dotarła do jaworowego kręgu, nigdzie nie dostrzegła dziecka. Pora wciąż była jednak wczesna, a Wiedźma zmęczona. Podeszła do jednego z pochylonych drzew i oparłszy się o jego pień, wciągnęła wystającym nosem ilastą woń kory.
– Krótka drzemka dobrze mi zrobi – stwierdziła. W rzeczy samej. Miała za sobą długą i wyczerpującą wędrówkę, a czekała ją jeszcze dłuższa. I jeszcze bardziej wyczerpująca. Lepiej się okopać i trochę odpocząć. Więc tak jak to często robiła, ilekroć zapragnęła zaznać odrobiny ciszy i spokoju z dala od domu, Wiedźma Xan przemieniła się w drzewo – pochylone, z liśćmi, porostami i pobrużdżoną korą, kształtem i fakturą podobne do pozostałych wiekowych jaworów, które strzegły kręgu. I w tej postaci zasnęła.
Nie słyszała procesji.
Nie słyszała protestów Antaina, zakłopotanego milczenia Rady ani szorstkich peror Najstarszego Gherlanda.
Nie słyszała nawet dziecka, kiedy gaworzyło. Ani gdy jęczało. Ani gdy łkało.
Lecz gdy z gardła niemowlęcia dobyło się głośne zawodzenie, Xan obudziła się natychmiast.
– Och, na gwiazdy! – przemówiła chropowatym, szeleszczącym głosem, jako że nie zdążyła jeszcze przyjąć na powrót ludzkiej postaci. – Nie zauważyłam, że tu leżysz!
Na dziecku nie zrobiło to wrażenia. Wciąż wierzgało i machało rączkami, krzyczało i szlochało. Buzię miało poczerwieniałą z gniewu, a drobniutkie dłonie zaciśnięte w piąstki. Znamię na jego czole pociemniało groźnie.
– Wytrzymaj chwileczkę, skarbeńku. Ciocia Xan spieszy się, jak może.
Istotnie się spieszyła. Przemiana to trudna sztuka, nawet dla kogoś tak wprawnego jak Xan. Jedna po drugiej gałęzie na powrót skręcały się w kręgosłup, a pomarszczona twarz skrawek po skrawku wyłaniała się z kory.
Wreszcie Xan wsparła się na swej lasce i kilkakrotnie pokręciła najpierw jednym, potem drugim ramieniem, żeby rozluźnić kark. Spojrzała na dziecko, które ucichło nieco i teraz wpatrywało się w Wiedźmę tym samym spojrzeniem co w Najstarszego – spokojnym, przenikliwym, niepokojącym. Było to spojrzenie, które sięgało głęboko aż do napiętych strun duszy i szarpało nimi jak strunami harfy. Niemal zaparło Wiedźmie dech w piersi.
– Jesteś głodna – rzekła Xan, próbując ignorować wibracje przenikające ją aż do kości. – Trzeba cię nakarmić. – Po czym przetrząsnęła rozliczne kieszenie w poszukiwaniu butelki koziego mleka, które już czekało, by napełnić głodny brzuszek.
Strzeliwszy lewym nadgarstkiem, Xan sprawiła, że grzyb urósł do rozmiarów wygodnego stołka. Oparła ciepły ciężar niemowlęcia o swój miękki brzuch i czekała. Półksiężyc na czole dziewczynki zbladł do ładnego odcienia różu, ciemne rzęsy okalały jeszcze ciemniejsze oczy. Jej twarz lśniła niczym brylant. Była spokojna i zadowolona, lecz spojrzeniem wciąż wwiercała się w Xan – jak korzenie drzewa w ziemię. Wiedźma odchrząknęła.
– Doprawdy, nie masz co tak na mnie patrzeć. Nie mogę cię odnieść tam, skąd przybyłaś. Było, minęło, równie dobrze możesz o tym wszystkim zapomnieć. No już, już – powiedziała, jako że dziecko załkało. – Nie płacz. Spodoba ci się twój nowy dom. Niech no tylko postanowię, do którego miasta cię zabrać. Wszystkie są bardzo ładne. Nowa rodzina też ci się spodoba. Już moja w tym głowa.
Lecz to powiedziawszy, Xan poczuła przeszywający ból w swym starym sercu i jednocześnie zdjął ją niewyjaśniony smutek. Dziecko oderwało się od butelki i zmierzyło Wiedźmę zaciekawionym spojrzeniem. Wiedźma wzruszyła ramionami.
– Mnie nie pytaj. Nie mam pojęcia, czemu ktoś cię porzucił w samym środku lasu. Nie rozumiem połowy ludzkich czynów, a na drugą kręcę głową. Z pewnością jednak nie zostawię cię tu, na ziemi, na pożarcie jakiemuś drapieżnikowi. Czeka cię o wiele lepszy los, moje drogie dziecko.
Słowo „drogie” ledwie przeszło Xan przez usta. Nie potrafiła tego zrozumieć. Odkaszlnęła i uśmiechnęła się do dziewczynki. Nachyliła się nad jej twarzyczką i przycisnęła usta do maleńkiego czoła. Całowała każde uratowane dziecko. A przynajmniej tak jej się wydawało. Główka dziewczynki pachniała chlebowym ciastem i zsiadłym mlekiem. Xan przymknęła powieki, lecz tylko na moment, i pokręciła głową.
– Chodźmy więc – rzekła ochryple. – Co powiesz na to, żeby zobaczyć kawałek świata?
I zamotawszy bezpiecznie dziecko w chuście, pomaszerowała przez las, gwiżdżąc pod nosem.
Zamierzała udać się prosto do Wolnych Miast. Właśnie tak, bez dwóch zdań.
Ale znała pewien wodospad, który spodobałby się dziecku. I półkę skalną, skąd roztaczał się nadzwyczaj piękny widok. Spostrzegła również, że pragnie snuć dziecku opowieści. Śpiewać mu piosenki. I gdy tak snuła i śpiewała, coraz bardziej i bardziej zwalniała kroku. Zrzucała to na karb podeszłego wieku, strzykania w grzbiecie i marudności niemowlęcia, lecz żaden z tych powodów nie miał nic wspólnego z prawdą.
Xan przyłapała się na tym, że przystaje raz za razem, by pod byle pretekstem znów wyciągnąć dziecko z chusty i spojrzeć w jego poważne czarne oczy.
Każdego dnia Xan coraz bardziej zbaczała z drogi. Robiła pętlę, zawracała, odbijała to w lewo, to w prawo. Jej szlak przez las, zwykle niemal tak prosty jak sama Droga, teraz przypominał plątaninę. Gdy już skończyło się kozie mleko, Xan w nocy zbierała palcami gwiezdny blask, cienki niczym pajęczyna, a dziecko piło go ze smakiem. Z każdą kolejną garścią ciemność w jego spojrzeniu stawała się coraz głębsza. Aż wreszcie w oczach dziewczynki zapłonęły wszechświaty – galaktyka za galaktyką.
Po dziesiątej nocy miały za sobą mniej niż ćwierć drogi, która zazwyczaj zajmowała trzy i pół dnia. Każdej nocy przybywający księżyc wschodził nieco wcześniej, lecz Xan nie poświęcała mu zbyt wiele uwagi. Nie zważając na niego, wyciągała rękę i zbierała gwiezdny blask.
Rzecz jasna, gwiezdny blask kryje w sobie magię. Każdy o tym wie. Ponieważ jednak światło przebywa tak wielkie odległości, magia w nim jest krucha i rozproszona, rozpleciona na niezwykle delikatne włókna. Znajduje się w nim dość magii, by przynieść zadowolenie i zaspokoić apetyt niemowlęcia, a w odpowiednich ilościach gwiezdny blask może obudzić w sercu, duszy i umyśle dziecka to, co najlepsze. Dość, by pobłogosławić, a przy tym nie umagicznić.
B l a s k k s i ę ż y c a jednakże to coś zupełnie innego.
Blask księżyca j e s t magią. Zapytaj, kogo chcesz.
Xan nie potrafiła oderwać wzroku od oczu dziewczynki. Od słońc, gwiazd i meteorów. Od pyłu mgławic. Od wielkich wybuchów, czarnych dziur i kosmosu bez granic. Księżyc wzeszedł, wielki, tłusty i lśniący.
Xan wyciągnęła rękę. Nie spojrzała w niebo. Nie zauważyła księżyca.
(Czy zdawała sobie sprawę, jak ciężkie było światło na jej palcach? Czy zdawała sobie sprawę, jakie było lepkie? Jakie słodkie?)
Przebierała palcami ponad głową, aż wreszcie opuściła dłoń, nie mogąc dłużej utrzymać jej w górze.
(Czy zwróciła uwagę, jak ciężka była magia spływająca z jej nadgarstka? Wmawiała sobie, że nie. I powtarzała to raz za razem, aż sama w to uwierzyła).
A dziecko piło. I piło. I piło. Aż nagle zadrżało i skuliło się w objęciach Xan. A potem krzyknęło – jeden jedyny raz. Bardzo głośno. A potem westchnęło z zadowoleniem i w okamgnieniu zapadło w sen, wtulone w miękki brzuch Wiedźmy.
Xan spojrzała w niebo, czując na twarzy światło księżyca.
– Och, jej – szepnęła. Nie zauważyła, kiedy księżyc osiągnął pełnię swych rozmiarów. Oraz pełnię swej mocy. Wystarczyłby jeden łyk, tymczasem dziecko wypiło – cóż, o wiele więcej.
A to łakomczuch.
Tak czy owak, fakty były równie jasne jak księżyc lśniący ponad czubkami drzew. Dziecko zostało umagicznione. Bez żadnych wątpliwości. A zatem sprawy przyjęły o wiele bardziej skomplikowany obrót.
Xan usiadła na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i położyła śpiące dziecko w zgięciu kolana. Nic go nie obudzi. Nie w ciągu najbliższych godzin. Xan przeczesała palcami czarne pukle dziewczynki. Nawet teraz czuła, jak magia pulsuje pod jej skórą, jak każde włókno mości się między komórkami, w tkankach ciała, wypełnia kości. Z biegiem czasu dziewczynka stanie się niestabilna – nie na zawsze, rzecz jasna. Xan nauczyła się jednak od czarodziejów, którzy wychowywali ją dawno temu, że wychowanie magicznego dziecka to niełatwa sprawa. Jej nauczyciele mówili o tym bez żadnych oporów. A jej opiekun, Zosimos, powtarzał to bez przerwy. „Tchnąć magię w dziecko to jak dać niemowlęciu obnażony miecz do ręki – ileż w tym mocy, a jak niewiele sensu. Nie widzisz, dziewczyno, że przez ciebie siwieję?”, powtarzał raz za razem.
I miał rację. Magiczne dzieci są niebezpieczne. Z pewnością nie mogła zostawić niemowlęcia byle komu.
– Cóż, maleńka – rzekła. – Chyba właśnie stałaś się nieco większym kłopotem, prawda?
Dziewczynka oddychała głęboko przez nos. Uśmiech zaigrał na jej ustach przypominających pączek róży. Xan poczuła w sercu szarpnięcie i przytuliła dziecko mocno.
– Luna. Dam ci na imię Luna. I będę twoją babcią. Będziemy rodziną.
I to rzekłszy, Xan wiedziała już, że tak właśnie się stanie. Słowa zaszumiały w powietrzu między nimi, silniejsze niż jakakolwiek magia.
Podniosła się z ziemi, zawiązała dziecko z powrotem w chuście i ruszyła w długą drogę do domu, zachodząc w głowę, jak wyjaśni to Glerkowi.
4.
W którym to był tylko sen
Zadajesz zbyt wiele pytań.
Nikt nie wie, co Wiedźma robi z dziećmi, które zabiera. Nikt o to nie pyta. Nie możemy o to pytać – rozumiesz? Ból jest zbyt wielki.
Dobrze. Pożera je. Zadowolona?
Nie. Wcale tak nie myślę.
Moja matka opowiadała, że Wiedźma pożera ich dusze, a ciała wciąż stąpają po ziemi. Niezdolne żyć. Niezdolne umrzeć. Pustka bije z ich oczu, z ich twarzy, błąkają się bez celu. Nie sądzę, żeby to była prawda. Widywalibyśmy je, nie sądzisz? Po tylu latach zobaczylibyśmy choć jedno.
Moja babka opowiadała, że Wiedźma robi z nich niewolników. Że żyją w katakumbach pod wielkim zamkiem pośród lasu, gdzie operują okropnymi machinami, mieszają w wielkich kotłach i od rana do nocy wykonują jej polecenia. Ale w to również nie wierzę. W przeciwnym razie choć jedno z nich zdołałoby zbiec. Przez tyle lat choć jedna osoba z pewnością uciekłaby i wróciła do domu. Więc nie, nie sądzę, żeby robiła z nich niewolników.
Prawdę mówiąc, nic na ten temat nie myślę. Bo niby o czym tu myśleć.
Czasem nawiedza mnie taki sen. O twoim bracie. Miałby dziś osiemnaście lat. Nie. Dziewiętnaście. Śni mi się, że ma ciemne włosy, świetlistą skórę i gwiazdy w oczach. Śni mi się, że blask jego uśmiechu widać na wiele mil. Zeszłej nocy śniło mi się, że czekał przy drzewie na przechodzącą dziewczynę. Zawołał ją po imieniu, wziął za rękę i pocałował, a serce waliło mu jak młot.
Co? Nie. Wcale nie płaczę. Dlaczego miałabym płakać? Ty głuptasie.
Tak czy siak, to był tylko sen.