Kiedy kobiety były smokami - Kelly Barnhill - ebook + książka

Kiedy kobiety były smokami ebook

Kelly Barnhill

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Droga czytelniczko, jeśli wydaje ci się, że górujesz nad otoczeniem, a twoje ciało wypełnia ogień, to najpewniej zaledwie krok dzieli cię od przemiany w… smoczycę! Nowa książka autorki bestsellerowej Dziewczynki, która wypiła księżyc to opowieść o kobiecym gniewie, zmowie milczenia i godzeniu się z losem, mocny feministyczny manifest w fantastycznym przebraniu.

Alex miała zaledwie kilka lat, kiedy jej świat po raz drugi stanął na głowie. Pewnego dnia jej ukochana ciotka Marla zniknęła, pozostawiając za sobą płonący dom i maleńką Beatrice, którą od teraz dziewczynka miała nazywać siostrą. Wszyscy wokół – rodzice, sąsiedzi, nauczyciele, dziennikarze, politycy – zdawali się wierzyć, że rzeczywistość wyglądała tak od zawsze. Z czasem uwierzyła w to sama Alex.

A jednak czuła, że coś jest nie w porządku – wstyd zaciska usta ludziom, otacza ją zakłamanie. Z czasem zaczęła dochodzić do trudniej prawdy, z którą amerykańskie społeczeństwo nie umiało się pogodzić przez lata…

Dwudziestego piątego kwietnia 1955 roku pomiędzy godziną 11.45 a 14.30 czasu centralnego 642 987 Amerykanek — żon i matek — przeistoczyło się w smoki. Jednocześnie. Masowe przesmoczenie. Największe w dziejach. Wśród kobiet, które przemieniły się tego dnia, nie było mojej matki. Była za to ciotka Marla – wyznaje na kartach książki dorosła już Alex.

Sama Kelly Barnhill dodaje zaś w posłowiu…

To opowieść o świecie postawionym na głowie przez traumę i zmuszonym przez wstyd do milczenia. A kiedy to milczenie narasta, staje się toksyczne i zatruwa każdy aspekt życia. Brzmi znajomo? Cóż, czasy są, jakie są.

Impulsem do napisania powieści Kiedy kobiety były smokami stało się dla pisarki wystąpienie amerykańskiej psycholożki prof. Christine Blasey Ford, która we wrześniu 2018 roku opowiedziała publicznie o napaści seksualnej, jakiej dopuścił się na niej przed laty Brett Kavanaugh; błagała Senat o wycofanie jego nominacji do Sądu Najwyższego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 472

Oceny
4,4 (48 ocen)
27
16
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MajaS38

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutnie wspaniała! Niezwykle mądra książka, która w całości stanowi wielką metaforę, do której kluczem są słowa wstepu. W mistrzowski sposób obnaża głupotę społecznych przekonań dotyczących kobiet. Każda kobieta powinna przeczytać tą książkę i nigdy więcej nie pozwolić się tłamsić ani żadnemu mężczyźnie ani żadnej kobiecie... zostać smokiem!
30
Karwatanna

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwsza "Biegnąca z wilkami" dla młodszych dziewcząt. Wspaniała lektura rodzinna, dla matek i córek. Warto przeczytać.
30
hoopwiki

Nie oderwiesz się od lektury

Równie zachwycająca jak 'Dziewczynka...", ale dla starszej odbiorczyni. Z wartościowym kontekstem kulturowym i historycznym. Niezmiennie poruszające opisy codzienności.
10
wPochrzest1

Całkiem niezła

Bardzo dużo metafor, przeplatanie wydarzeń z wycinkami z gazet było nieudanym zabiegiem stylistycznym
10
drobiazgi

Nie oderwiesz się od lektury

super, bardzo wzruszająca. polecam
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: When Wo­men Were Dra­gons
Opieka re­dak­cyjna: KA­TA­RZYNA KRZY­ŻAN-PE­REK
Re­dak­cja: LU­CYNA KO­WA­LIK
Ko­rekta: EWA KO­CHA­NO­WICZ, UR­SZULA SRO­KOSZ-MAR­TIUK, ANETA TKA­CZYK
Pro­jekt okładki: EMILY MA­HON
Ilu­stra­cja na okładce: CHAR­LOTTE DAY
Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki we­dług ory­gi­nału, pro­jekt wnę­trza: RO­BERT KLE­EMANN
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
Co­py­ri­ght © 2022 by Kelly Barn­hill All ri­ghts re­se­rved © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Ka­ta­rzyna Ma­ka­ruk © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07820-4
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Chri­stine Bla­sey Ford,

któ­rej ze­zna­nie dało po­czą­tek tej opo­wie­ści.

I dla mo­ich dzieci –

sa­mych smo­ków.

„Smok sie­dzi w kur­ha­nie, mą­dry i dumny ze swych skar­bów”.

Przy­sło­wie an­glo­sa­skie

„Z wy­glądu dzi­kie, w kształ­cie strasz­liwe, z cze­re­pem ogrom­nym, szyją długą, li­cem wy­chu­dłem, kom­plek­syą żółtą, uszami wło­cha­temi, czo­łem okrut­nem, wzro­kiem sro­gim, gębą ob­mier­złą, zę­bi­skami jak u ko­nia, gar­dzielą, co ogniem rzyga, szczę­kami ko­śla­wemi, war­gami gru­bemi, gło­sem szorst­kim, wło­sem osma­lo­nem, po­licz­kami pulch­nemi, pier­sią pta­sią, udem w stru­pach, ko­la­nami jako sęki, no­gami krzy­wemi, kost­kami opu­chłemi, sto­pami roz­cza­pie­rzo­nemi, usty roz­war­temi, wy­ciem prze­raź­li­wem. Ro­sną prze­ogromne, aż strach słu­chać mo­car­nych ry­ków, które wy­peł­niają cały bo­daj prze­stwór po­mię­dzy nie­bem a zie­mią szka­rad­nem ja­zgo­tem”.

Ży­wot świę­tego Gu­th­laca spi­sany około 720 roku przez Fe­lixa, wschod­nio­an­giel­skiego mni­cha, w cy­to­wa­nym frag­men­cie do­bry mnich opi­suje pier­wot­nych miesz­kań­ców kur­hanu w miej­scu, gdzie święty pró­bo­wał wy­bu­do­wać pu­stel­nię.

Gdy­bym jak Sa­lo­mon miała wy­ra­zić ży­cze­nie,

chcia­ła­bym zo­stać smo­kiem. Sym­bo­lem wła­dzy nieba.

Smo­kiem ma­łym jak je­dwab­nik lub ogrom­nym:

Cza­sem nie­wi­dzial­nym. Szczę­śliwe ist­nie­nie![1]

Ma­rianne Mo­ore, Być smo­kiem, 1957prze­ło­żyła Ju­lia Har­twig

.

Droga Matko!

Nie zo­stało mi wiele czasu. Zmiana (ta cu­downa, nie­zwy­kła zmiana) wła­śnie się do­ko­nuje. Nie umia­ła­bym jej po­wstrzy­mać, na­wet gdy­bym chciała. A żad­nych sta­rań po­dej­mo­wać nie za­mie­rzam.

Tu, gdzie pi­szę te słowa, smu­tek nie ma do­stępu. W sercu peł­nym ognia nie ma miej­sca na żale. Lu­dziom po­wiesz pew­nie, droga Matko, że nie wy­cho­wa­łaś mnie na awan­tur­nicę, i bę­dzie to prawda. Ni­gdy wszak nie po­zwa­lano mi oka­zy­wać zło­ści. Skąd mia­łam znać siłę swego gniewu, skoro nie było mi dane go od­kryć i zro­zu­mieć? W końcu jed­nak na­uczy­łam się nie od­ma­wiać so­bie do niego prawa.

W dniu ślubu po­wie­dzia­łaś, że wy­cho­dzę za mąż za czło­wieka twar­dego i że znajdę roz­kosz, osła­dza­jąc mu ży­cie. „Do­bra ko­bieta – mó­wi­łaś – wy­do­bywa do­bro z męż­czy­zny”. Kłam temu za­dała już na­sza pierw­sza noc. Mąż mój nie był do­bry i nic ni­gdy nie zdo­ła­łoby go ta­kim uczy­nić. Po­ślu­bi­łam czło­wieka draż­li­wego, po­ryw­czego, sła­bego i mo­ral­nie od­ra­ża­ją­cego. A choć to wie­dzia­łaś, szep­ta­łaś mi do ucha mat­czyne mą­dro­ści, prze­ko­nu­jąc, że ból bę­dzie wart dzieci, które spro­wa­dzę na ten świat i pew­nego dnia do Cie­bie przy­wiodę.

Tylko że żad­nych dzieci nie było, prawda? Pię­ści mo­jego męża już się o to po­sta­rały. A te­raz po­sta­ram się i ja. Zęby i pa­zury. Po­mia­tana no­si­cielka słusz­nego ognia nie­bios. Pali mnie na­wet te­raz. I nie wiąże mnie już ani zie­mia, ani czło­wiek, ani po­win­ność żony, ani nie­wie­ści ból.

Ni­czego nie ża­łuję.

Nie będę tę­sk­nić za Tobą, Matko, może na­wet nie będę Cię pa­mię­tać. Czyż kwiat pa­mięta ży­cie w for­mie na­sie­nia? A fe­niks, czy przy­po­mina so­bie, jak spło­nął, by na­ro­dzić się na nowo? Nie uj­rzysz mnie wię­cej. Będę le­d­wie cie­niem prze­my­ka­ją­cym po nie­bie – ulotna i szybka w końcu zniknę na za­wsze.

Z li­stu Ma­ryi Til­man, go­spo­dyni do­mo­wej z Lin­coln w sta­nie Ne­bra­ska, do­ty­czą­cego naj­wcze­śniej­szego na­ukowo po­twier­dzo­nego przy­padku spon­ta­nicz­nego prze­isto­cze­nia się w smoka na te­re­nie Sta­nów Zjed­no­czo­nych w okre­sie przed ma­so­wym prze­smo­cze­niem z 1955 roku, zna­nym także jako Dzień Za­gi­nio­nych Ma­tek. Jak za­świad­czają na­oczni świad­ko­wie, do zda­rze­nia do­szło 18 wrze­śnia 1898 roku, kiedy w są­sied­nim ogro­dzie trwało przy­ję­cie za­rę­czy­nowe. In­for­ma­cje na te­mat prze­smo­cze­nia pani Til­man zo­stały za­ta­jone przez wła­dze. Mimo licz­nych świa­dectw, w tym da­ge­ro­typu, który z szo­ku­jącą wy­ra­zi­sto­ścią uka­zuje akt prze­isto­cze­nia uchwy­cony w jego trak­cie, a także pi­sem­nych ze­znań ob­ser­wa­to­rów, ani lo­kalna, ani kra­jowa prasa nie za­jąk­nęły się na te­mat zda­rze­nia, a wszyst­kie pro­jekty ba­dań tego fe­no­menu po­zba­wiono środ­ków fi­nan­so­wych i moż­li­wo­ści pu­bli­ka­cji. Już samo py­ta­nie o nie­zwy­kłe zja­wi­sko wy­star­czyło, by cie­kaw­skiego na­ukowca czy dzien­ni­ka­rza zwol­nić z pracy i umie­ścić na czar­nej li­ście. A choć nie był to pierw­szy przy­pa­dek ogra­ni­cza­nia swo­body do­cie­kań na­uko­wych, do­nio­słość świa­dec­twa i ener­gia, z jaką do cen­zu­ro­wa­nia za­brały się wła­dze, wy­star­czyły, by dać im­puls do stwo­rze­nia Ko­lek­tywu Ba­daw­czego Wy­werna, pod­ziem­nego sto­wa­rzy­sze­nia le­ka­rek i le­ka­rzy, na­ukow­czyń i na­ukow­ców, stu­den­tek i stu­den­tów od­da­nych spra­wie gro­ma­dze­nia in­for­ma­cji oraz pro­wa­dze­nia ba­dań nad przy­pad­kami za­równo spon­ta­nicz­nych, jak i in­ten­cjo­nal­nych prze­smo­czeń w celu lep­szego zro­zu­mie­nia tego zja­wi­ska.

.

Pa­no­wie, nie do mnie na­leży mó­wić wam, jak po­win­ni­ście wy­ko­ny­wać swoje obo­wiązki. Je­stem na­ukow­cem, nie kon­gres­me­nem. Moim za­da­niem jest sta­wia­nie py­tań, sta­ranne no­to­wa­nie ob­ser­wa­cji oraz wy­trwałe ana­li­zo­wa­nie da­nych w na­dziei, że ci, któ­rzy przyjdą po mnie, ze­chcą po­sta­wić nowe py­ta­nia. Nie ma na­uki bez kwe­stio­no­wa­nia bli­skich na­szym ser­com prze­ko­nań i po­ko­ny­wa­nia oso­bi­stych uprze­dzeń czy nie­chęci. Nie ma na­uki bez moż­li­wo­ści nie­skrę­po­wa­nego upo­wszech­nia­nia prawdy. A kiedy wy, po­li­tycy, pró­bu­je­cie wy­ko­rzy­stać swą wła­dzę, aby po­wstrzy­mać roz­wój wie­dzy i uda­rem­nić swo­bodną wy­mianę my­śli, to nie mnie do­tkną kon­se­kwen­cje wa­szych dzia­łań. Wy­rzą­dza­cie w ten spo­sób krzywdę ca­łemu kra­jowi, ba, ca­łemu światu.

Dwu­dzie­stego pią­tego kwiet­nia 1955 roku nasz na­ród stra­cił setki ty­sięcy żon i ma­tek w wy­niku pro­cesu, któ­rego w za­sa­dzie nie ro­zu­miemy – nie dla­tego, że jest z na­tury nie­po­zna­walny, lecz dla­tego, że na­uce za­bro­niono szu­kać od­po­wie­dzi i sa­bo­tuje się jej wy­siłki. Tak być nie może. Jak spo­łe­czeń­stwo ma so­bie po­ra­dzić z tym kry­zy­sem, je­śli nie po­zwala się współ­pra­co­wać na­ukow­com i le­ka­rzom, je­śli za­bra­nia się dzie­le­nia re­zul­ta­tami ba­dań kli­nicz­nych i la­bo­ra­to­ryj­nych? Wpraw­dzie ma­sowa trans­for­ma­cja, do któ­rej do­szło 25 kwiet­nia 1955 roku, była wy­da­rze­niem bez­pre­ce­den­so­wym pod wzglę­dem za­sięgu i skali, nie sta­no­wiła jed­nak – pa­no­wie, pro­szę, po­zwól­cie mi do­koń­czyć – od­osob­nio­nego wy­padku. Z po­dob­nymi zja­wi­skami mie­li­śmy do czy­nie­nia już wcze­śniej i po­wiem otwar­cie, że przy­padki tak zwa­nego prze­smo­cze­nia zda­rzają się do dziś. Byłby to fakt po­wszech­nie znany i le­piej ro­zu­miany, gdyby le­ka­rzy i na­ukow­ców zaj­mu­ją­cych się tym fe­no­me­nem nie po­zba­wiano sta­no­wisk i środ­ków do ży­cia, gdyby nie mu­sieli z prze­ra­że­niem pa­trzeć, jak wła­dze wy­wra­cają do góry no­gami ich pra­cow­nie i nisz­czą do­ku­men­ta­cję. Do­sko­nale zdaję so­bie sprawę, że wy­stę­pu­jąc dziś przed wami tak szcze­rze i otwar­cie, na­ra­żam na szwank ostat­nie resztki swo­jej ka­riery. Je­stem wszak na­ukow­cem, pa­no­wie, i moją po­win­no­ścią jest wier­ność nie tej in­sty­tu­cji, na­wet nie sa­memu so­bie, lecz praw­dzie. Kto zy­skuje na ukry­wa­niu wie­dzy? Kto zy­skuje, gdy na­uka pod­po­rząd­ko­wuje się in­te­re­som po­li­tycz­nym? Nie ja, pa­no­wie kon­gres­meni. I na pewno nie ame­ry­kań­skie spo­łe­czeń­stwo, któ­remu mam mo­ralny obo­wią­zek słu­żyć.

Z ze­zna­nia dok­tora H.N. Gantza, by­łego or­dy­na­tora od­działu we­wnętrz­nego w szpi­talu przy Uni­wer­sy­te­cie Johnsa Hop­kinsa, pra­cow­nika na­uko­wego Na­ro­do­wych In­sty­tu­tów Zdro­wia, członka Woj­sko­wego Kor­pusu Me­dycz­nego i Na­ro­do­wej Ad­mi­ni­stra­cji Na­uko­wej, przed Ko­mi­sją Izby Re­pre­zen­tan­tów do spraw Ba­da­nia Dzia­łal­no­ści An­ty­ame­ry­kań­skiej.

1.

Mia­łam cztery lata, kiedy pierw­szy raz spo­tka­łam smoka. Ni­gdy nie wspo­mnia­łam o tym matce. Nie są­dzi­łam, że po­tra­fi­łaby zro­zu­mieć.

(Oczy­wi­ście by­łam w błę­dzie. Ale je­śli cho­dzi o matkę, my­li­łam się w wielu spra­wach. Ta nie sta­no­wiła wy­jątku. Może zresztą nikt tak na­prawdę nie zna wła­snej matki. A po­tem jest już za późno).

Dzień, kiedy go spo­tka­łam, był dla mnie dniem utraty, za­ko­twi­czo­nym w cza­sie nie­sta­bil­no­ści. Matki nie wi­dzia­łam od po­nad dwóch mie­sięcy. Oj­ciec, któ­rego pu­sta, po­zba­wiona wy­razu twarz przy­po­mi­nała dłoń w rę­ka­wiczce, ni­czego mi nie wy­tłu­ma­czył. Cio­cia Marla, która wpro­wa­dziła się do nas, żeby opie­ko­wać się mną pod nie­obec­ność matki, była rów­nie nie­prze­nik­niona. Żadne nie wspo­mniało o tym, co się z matką stało ani gdzie się po­działa. Nie po­wie­dzieli mi, kiedy wróci. By­łam dziec­kiem, więc nikt mnie o ni­czym nie in­for­mo­wał – nie mia­łam żad­nego punktu od­nie­sie­nia, nie wie­dzia­łam, jak za­dać py­ta­nie. Usły­sza­łam, że mam być grzeczną dziew­czynką. Mieli na­dzieję, że za­po­mnę.

W tam­tym cza­sie po prze­ciw­nej stro­nie bocz­nej alejki miesz­kała ma­leńka star­sza pani. Miała ogród, cu­downą szopę i kilka kur, które re­zy­do­wały w nie­du­żym kur­niku ze sztuczną sową na da­chu. Cza­sami, kiedy za­glą­da­łam na jej po­dwórko, żeby po­wie­dzieć „dzień do­bry”, da­wała mi w pre­zen­cie pę­czek mar­che­wek. Kiedy in­dziej jajko. Albo ciastko. Albo ko­szyk pe­łen tru­ska­wek. Uwiel­bia­łam ją. Dla mnie była je­dy­nym sen­sow­nym punk­tem w świe­cie na­zbyt czę­sto po­zba­wio­nym sensu. Mó­wiła z sil­nym ak­cen­tem – pol­skim, jak się do­wie­dzia­łam dużo póź­niej – na­zy­wała mnie swoją żabką, bo wciąż ska­ka­łam w kółko, i za­trud­niała do zbie­ra­nia mie­chunki, wcze­snych po­mi­do­rów, na­stur­cji albo pach­ną­cego groszku. A po­tem brała za rękę i od­pro­wa­dzała do domu, gdzie na­po­mi­nała moją matkę (za­nim znik­nęła) albo ciotkę (pod­czas dłu­gich mie­sięcy nie­obec­no­ści matki): „Tę tu­taj trzeba mieć na oku. Bo pew­nego dnia wy­ro­sną jej skrzy­dła i od­leci”.

Spo­tka­łam smoka pod ko­niec lipca, w nie­zno­śnie go­rące wil­gotne po­po­łu­dnie. To był je­den z tych dni, kiedy bu­rza czai się na skraju nieba, go­dzi­nami ogrom­nieje w char­ko­tli­wych po­mru­kach i tylko czyha, żeby w po­dmu­chu gwał­tow­nego wia­tru przy­nieść ze sobą wir prze­ci­wieństw – za­ćmić świa­tło, za­wyć wśród ci­szy, wy­żąć z po­wie­trza całą wil­goć, jakby było wielką gąbką. Wtedy jesz­cze nie ude­rzyła, świat po pro­stu cze­kał. Wil­goć i go­rąco spra­wiały, że po­wie­trze można było nie­mal kroić. Czaszkę mia­łam tak mo­krą, że war­ko­cze na­sią­kły mi po­tem, a po­marsz­czoną su­kienkę zna­czyły brudne od­ci­ski rąk.

Pa­mię­tam psa są­sia­dów uja­da­ją­cego stac­cato.

Pa­mię­tam gdzieś w od­dali od­głos sil­nika zwięk­sza­ją­cego ob­roty. To pew­nie moja ciotka na­pra­wiała ko­muś sa­mo­chód. Była me­cha­niczką i lu­dzie mó­wili, że ma złote ręce. Po­tra­fiła tchnąć ży­cie w każdą ze­psutą ma­szynę.

Pa­mię­tam dziwne, elek­tryczne brzę­cze­nie cy­kad na­wo­łu­ją­cych wśród trzcin, trzcin, trzcin.

Pa­mię­tam dro­binki ku­rzu i pyłki uno­szące się w po­wie­trzu, po­ły­sku­jące w smu­dze świa­tła.

Pa­mię­tam se­rię od­gło­sów do­bie­ga­ją­cych zza domu są­siadki. Ryk męż­czy­zny. Krzyk ko­biety. Gwał­towny wdech. Skro­ba­nie i głu­che ude­rze­nie. A po­tem ci­che, pełne za­chwytu „Och!”.

Wszyst­kie te wspo­mnie­nia są czy­ste i wy­raźne jak ka­wałki po­tłu­czo­nego szkła. Wtedy bra­ko­wało mi na­rzę­dzi, żeby je zro­zu­mieć – zna­leźć nić łą­czącą od­le­głe i na po­zór nie­po­wią­zane mo­menty, szczątki in­for­ma­cji. Po­trze­bo­wa­łam lat, żeby na­uczyć się skła­dać je w ca­łość. Prze­cho­wy­wa­łam je, tak jak wszyst­kie dzieci prze­cho­wują wspo­mnie­nia – cha­otyczną ko­lek­cję ostrych, ja­skra­wych obiek­tów upchnię­tych w naj­mrocz­niej­szych, naj­bar­dziej za­ku­rzo­nych za­ka­mar­kach men­tal­nego zbioru da­nych. Sie­dzą tam i grze­cho­czą w ciem­no­ściach. Dra­pią w ściany. Bu­rzą sta­ranny po­rzą­dek tego, co uwa­żamy za prawdę. Ra­nią nas, kiedy za­po­mi­namy, ja­kie są groźne, i za mocno za nie chwy­tamy.

Otwo­rzy­łam furtkę na ty­łach i we­szłam na po­dwórko są­siadki jak setki razy wcze­śniej. Kury sie­działy ci­cho. Cy­kady prze­stały brzę­czeć, a ptaki na­wo­ły­wać. Star­szej pani ni­g­dzie nie było wi­dać. Za to po­środku po­dwó­rza, po­mię­dzy po­mi­do­rami a szopą, zo­ba­czy­łam sie­dzą­cego smoka. Na jego ol­brzy­mim py­sku ma­lo­wał się wy­raz zdu­mie­nia. Wpa­try­wał się w swoje łapy. Wpa­try­wał się w stopy. Wy­krę­cał szyję, żeby zo­ba­czyć skrzy­dła. Nie krzyk­nę­łam. Nie ucie­kłam. Na­wet nie drgnę­łam. Po pro­stu sta­łam wro­śnięta w zie­mię i ga­pi­łam się na niego.

Wresz­cie, po­nie­waż przy­szłam w od­wie­dziny do są­siadki i by­łam bar­dzo zde­ter­mi­no­waną małą dziew­czynką, od­chrząk­nę­łam i spy­ta­łam, gdzie jest star­sza pani. Smok spoj­rzał na mnie za­sko­czony. Nie ode­zwał się. Mru­gnął jed­nym okiem. I przy­tknął pa­lec do po­zba­wio­nego ust py­ska, jakby chciał po­wie­dzieć „ćśś”. A po­tem, nie zwle­ka­jąc ani chwili, pod­ku­lił łapy ni­czym sprę­żyny, uniósł łeb w stronę chmur, roz­wi­nął skrzy­dła, ze stę­kiem ode­pchnął się od ziemi i po­szy­bo­wał w niebo. Pa­trzy­łam, jak wznosi się co­raz wy­żej, kre­śli łuk i kie­ru­jąc się na za­chód, znika nad roz­ło­ży­stymi ko­ro­nami wią­zów.

Ni­gdy wię­cej nie wi­dzia­łam są­siadki. Nikt o niej nie wspo­mi­nał. Jak gdyby w ogóle nie ist­niała. Pró­bo­wa­łam się cze­goś do­wie­dzieć, ale nie umia­łam sfor­mu­ło­wać py­ta­nia. Li­czy­łam, że do­ro­śli wy­ja­śnią mi, co się stało, do­da­dzą otu­chy. Nic z tego. Na­po­tka­łam tylko mil­cze­nie. Star­sza pani znik­nęła. Wi­dzia­łam coś, czego nie po­tra­fi­łam zro­zu­mieć. Nie mia­łam komu o tym po­wie­dzieć.

W końcu jej dom za­bito de­skami, po­dwórko za­ro­sło, a ogród za­mie­nił się w splą­taną dzicz. Lu­dzie mi­jali po­se­sję, nie za­szczy­ca­jąc jej spoj­rze­niem.

Mia­łam cztery lata, gdy pierw­szy raz uj­rza­łam smoka. I kiedy zro­zu­mia­łam, że na ten te­mat nie wolno mó­wić. Być może wła­śnie tak uczymy się mil­czeć – bra­kuje nam słów, kon­tek­stu, a w miej­scu, gdzie po­winna być prawda, zieje czarna dziura.

6.

Oto, co wiemy.

Dwu­dzie­stego pią­tego kwiet­nia 1955 roku mię­dzy go­dziną 11.45 a 14.30 czasu cen­tral­nego 642 987 Ame­ry­ka­nek – żon i ma­tek – prze­isto­czyło się w smoki. Jed­no­cze­śnie. Ma­sowe prze­smo­cze­nie. Naj­więk­sze w dzie­jach.

Wśród ko­biet, które prze­mie­niły się tego dnia, nie było mo­jej matki. Była za to ciotka Marla. Roz­kład trans­for­ma­cji w ca­łym kraju miał cha­rak­ter przy­pad­kowy i nie­prze­wi­dy­walny. W mo­jej kla­sie, trze­ciej, prze­smo­czyły się matki sze­ściorga dzieci. W kla­sie wy­żej – tylko dwojga. W kla­sie ni­żej – dwa­na­ściorga. Były mia­sta, które ucier­piały mocno, i ta­kie, które szczę­śli­wie wy­szły z tego bez szwanku. Dla­czego tak się stało, nie wia­domo. Do dziś po­zo­staje to ta­jem­nicą.

Z fak­tami oczy­wi­ście się nie dys­ku­tuje, ale nie po­wstrzy­mało to lu­dzi przed po­dej­mo­wa­niem ta­kich prób. I to mimo że byli na­oczni świad­ko­wie, zdję­cia, zrów­nane z zie­mią domy i warsz­taty, nie mniej niż 1246 po­twier­dzo­nych przy­pad­ków wy­cią­gnię­cia wia­ro­łom­nych mę­żów z ob­jęć ko­cha­nek i po­żar­cia ich na oczach za­sko­czo­nych ga­piów. Pewną trans­for­ma­cję – od pierw­szego gwał­tow­nego wde­chu, przez na­głe po­ja­wie­nie się zę­bów, szpo­nów i skrzy­deł, aż po roz­pę­dzoną kulę ognia – za­re­je­stro­wano na trzy­dzie­sto­pię­cio­mi­li­me­tro­wym fil­mie na­krę­co­nym pod­czas dzie­cię­cej im­prezy uro­dzi­no­wej na ty­łach domu w Al­bany. Tylko jedna z trzech kra­jo­wych sta­cji in­for­ma­cyj­nych pró­bo­wała wy­emi­to­wać ten ma­te­riał, zo­stał on jed­nak na­tych­miast ocen­zu­ro­wany przez Fe­de­ralną Ko­mi­sję Łącz­no­ści. Sta­cję uka­rano wy­soką grzywną za roz­po­wszech­nia­nie ob­sce­nicz­nych tre­ści i zmu­szono do za­wie­sze­nia dzia­łal­no­ści na ty­dzień – do­piero po tym cza­sie przy­wró­cono jej li­cen­cję. Uważa się, że ist­nieje wię­cej po­dob­nych ma­te­ria­łów, zo­stały jed­nak albo skon­fi­sko­wane przez miej­scowe wła­dze (co zna­czy, że prze­pa­dły na za­wsze), albo ukryte wśród pu­szek z fil­mami, albo po pro­stu tra­fiły do pu­deł w piw­ni­cach, gdzie do tej pory naj­pew­niej ule­gły znisz­cze­niu. Zbyt za­wsty­dza­jące, by na nie pa­trzeć. Zbyt nie­sto­sowne. W końcu cho­dziło o smoki, istoty nie­czy­ste, ska­żone ko­bie­co­ścią. O czymś ta­kim się nie wspo­mina. Naj­le­piej za­po­mnieć, mó­wili lu­dzie.

Lu­dzie są wy­jąt­kowo do­brzy w za­po­mi­na­niu nie­przy­jem­nych rze­czy.

Liczba prze­smo­czeń – 642 987 – wy­wo­łała kon­ster­na­cję i stała się przed­mio­tem spo­rów. Mimo że za­równo ame­ry­kań­skie wła­dze, jak i Or­ga­ni­za­cja Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych zle­ciły pełną in­wen­ta­ry­za­cję – ba­dano, kim były osoby, które ule­gły trans­for­ma­cji, kim były ich dzieci, czy mę­żo­wie prze­żyli, kogo po­żarto – za­bra­kło kilku klu­czo­wych ele­men­tów ukła­danki. Przede wszyst­kim, choć zja­wi­sku ma­so­wego prze­smo­cze­nia z 1955 roku po­świę­cono tak dużo uwagi, przy­padki spon­ta­nicz­nych prze­isto­czeń, do któ­rych do­szło przed 25 kwiet­nia i do­cho­dziło wciąż póź­niej, na­dal po­mi­jano mil­cze­niem. Mil­cze­nie to skut­ko­wało ofi­cjalną cen­zurą, umiesz­cza­niem na in­dek­sie, grzyw­nami, nie­kiedy karą wię­zie­nia, za­my­ka­niem cza­so­pism na­uko­wych i ruj­no­wa­niem ka­rier.

Więk­szość czyn­ni­ków ofi­cjal­nych od­rzu­cała su­ge­stię, że przy­padki prze­isto­czeń mo­gły się zda­rzać wcze­śniej, i zwy­czaj­nie ba­ga­te­li­zo­wała po­dobne do­nie­sie­nia. Tych, któ­rzy wspo­mi­nali o smo­kach, od­są­dzano od czci i wiary jako zwo­len­ni­ków teo­rii spi­sko­wej lub osoby nie­spełna ro­zumu. Albo go­rzej – jako cy­nicz­nych pro­wo­ka­to­rów. W la­tach po­prze­dza­ją­cych ma­sowe prze­smo­cze­nie wszel­kie nie­ty­powe zja­wi­ska słu­żyły wła­dzom na szcze­blu lo­kal­nym i kra­jo­wym za pre­tekst do roz­po­wszech­nia­nia bro­szur, które miały uci­szyć plotki, oraz ofi­cjal­nych ob­wiesz­czeń, nada­wa­nych w prze­rwie au­dy­cji ra­dio­wych, a po­tem rów­nież te­le­wi­zyj­nych, by w ra­mach sko­or­dy­no­wa­nej ak­cji po­wstrzy­mać hi­ste­rię. I choć przed­sta­wiano cał­ko­wi­cie ra­cjo­nalne ar­gu­menty, ża­den nie był sa­tys­fak­cjo­nu­jący.

Weźmy choćby przy­pa­dek fa­bryki amu­ni­cji na przed­mie­ściach Por­t­land w sta­nie Ore­gon, która le­d­wie kilka ty­go­dni po za­koń­cze­niu dru­giej wojny świa­to­wej ule­gła znisz­cze­niu w wy­niku wy­bu­chu. We­dług pier­wot­nych do­nie­sień do eks­plo­zji i po­żaru, który ogar­nął bu­dy­nek w jej na­stęp­stwie, do­szło w dniu, kiedy ro­bot­nice do­wie­działy się, że wkrótce stracą pracę. W końcu męż­czyźni ścią­gali do do­mów i chcieli się ustat­ko­wać. Kraj po­woli po­wra­cał do nor­mal­no­ści. Nie wia­domo, co się wy­da­rzyło tam­tego dnia, po­noć nikt nie prze­żył. A choć ciała bry­ga­dzi­stów i nad­zor­ców udało się wy­do­być z gru­zów (wszyst­kie w po­twor­nym sta­nie), ni­gdy nie na­tra­fiono na zwłoki żad­nej ko­biety. Ofi­cjal­nie tłu­ma­czono to tym, że ro­bot­nice, które znaj­do­wały się bli­sko wy­bu­chu, spło­nęły w mgnie­niu oka i nie zo­stało po nich nic, co można by po­cho­wać. Nie wy­ja­śniało to jed­nak oso­bli­wych dziur w mu­rach. Ani tego, że po­bli­scy far­me­rzy za­pa­mię­tali po­tężny po­dmuch, eks­plo­zję skrzy­deł i stado jakby ol­brzy­mich pta­ków prze­my­ka­jące po za­chod­nim nie­bie.

„Fa­bryka amu­ni­cji – na­pi­sano w ra­por­cie – jest jak beczka pro­chu. Wy­padki się zda­rzają. Naj­wy­raź­niej po­trzebne są lep­sze re­gu­la­cje do­ty­czące bez­pie­czeń­stwa”. Więk­szość przy­stała na ta­kie wy­ja­śnie­nie. I świat prze­szedł nad tym do po­rządku dzien­nego.

Rok póź­niej pewna młoda mę­żatka z Ka­la­ma­zoo w sta­nie Mi­chi­gan sie­działa na ławce w parku, wpa­tru­jąc się w niebo, pod­czas gdy jej dzieci ba­wiły się na po­bli­skim placu. Mąż ko­biety w cza­sie wojny wal­czył w Eu­ro­pie. Twardy czło­wiek, mó­wili lu­dzie. Kiep­sko so­bie ra­dził w cy­wilu. Są­sie­dzi szep­tali, że po po­wro­cie nie ukła­dało im się naj­le­piej. Aż pew­nego dnia ona po­sta­wiła to­rebkę na ziemi i po pro­stu... znik­nęła. Na placu były też inne matki, które ba­wiły się z dziećmi. Mó­wiły, że na mo­ment ja­kiś cień prze­sło­nił słońce. Ale kiedy unio­sły wzrok, nic tam nie było. Gdy o tym opo­wia­dały, drżały i na wspo­mnie­nie prze­ni­kli­wego chłodu ener­gicz­nie roz­cie­rały ra­miona.

„Za­wsze wie­dzia­ły­śmy, że ma za­datki na la­ta­wicę – oznaj­miła prze­wod­ni­cząca Ju­nior Le­ague. – Nie nada­wała się do roli matki. Wcale nas nie dziwi, że znik­nęła”. I nad tym też świat prze­szedł do po­rządku dzien­nego.

Były i inne opo­wie­ści, setki w ca­łym kraju – o pan­nach mło­dych, które w dniu ślubu ba­ry­ka­do­wały się w przy­świą­tyn­nych prze­bie­ral­niach, bo ob­le­ciał je strach. A gdy ro­dzi­nie w końcu udało się wy­wa­żyć drzwi, znaj­do­wała strzępy sukni ślub­nej na pod­ło­dze i dziurę w miej­scu, gdzie po­winno być okno. Jak kraj długi i sze­roki na­prawa świą­tyń stała się nie­zwy­kle do­cho­do­wym in­te­re­sem.

„Panny młode – mó­wili spi­ke­rzy zna­cząco – cza­sami się ulat­niają”.

Był wresz­cie przy­pa­dek dwu­dzie­stu pię­ciu te­le­fo­ni­stek z cen­trali Fe­ibel-Ross na dol­nym Man­hat­ta­nie. Po­prze­dziły go liczne skargi na za­cho­wa­nie kie­row­nika noc­nej zmiany, nie­ja­kiego Mar­tina O’Le­ary’ego. Po­nie­waż do­ty­czyły one cze­goś wię­cej niż lep­kie ręce – w owym cza­sie spo­dzie­wa­nego ry­zyka w miej­scu pracy – wła­dze mu­siały za­jąć się sprawą i stwier­dzić, czy fak­tycz­nie do­szło do po­peł­nie­nia prze­stęp­stwa. Kilka ko­biet zo­stało pod­da­nych ba­da­niom me­dycz­nym, zgo­dziły się, by prze­słu­chali je po­li­cyjni de­tek­tywi. W osta­tecz­nym roz­ra­chunku nic to nie dało. Mili pa­no­wie po­gła­skali te­le­fo­nistki po ślicz­nych głów­kach i sprawę za­mknięto. Mar­tin O’Le­ary po­zo­stał na sta­no­wi­sku ra­zem ze swoim dra­pież­nym uśmie­chem, a pra­cow­ni­com po­noć po­wie­dziano, żeby uni­kały jego awan­sów, bio­rąc przy­kład z by­strych my­szy, które wie­dzą, jak wy­strze­gać się kota. I żeby się cie­szyły, że w ogóle mają pracę.

Nikt nie wie do­kład­nie, co się wy­da­rzyło owej nocy w 1952 roku. Udało się je­dy­nie usta­lić, że dwa­dzie­ścia pięć osób, które za­dzwo­niły z prośbą o po­łą­cze­nie, usły­szało: „Każda wy­trzy­ma­łość ma swoje gra­nice”. A po­tem w słu­chawce za­pa­dła głu­cha ci­sza. Bu­dy­nek roz­padł się do­kład­nie o 23.13. Zmiaż­dże­niu ule­gły wszyst­kie ce­gły. Z gru­zów wy­do­byto tylko wy­pa­sto­wane brogsy Mar­tina O’Le­ary’ego i w za­sa­dzie nie­wiele wię­cej. Cztery dni póź­niej ktoś za­uwa­żył jego teczkę pły­wa­jącą w East Ri­ver. Po te­le­fo­nist­kach prze­padł ślad.

„Wy­buch gazu”, pi­sały ga­zety. „Nikt nie prze­żył”.

Żadna nie wspo­mniała o tym, że dwa­dzie­ścia pięć par lśnią­cych czó­łe­nek, dwa­dzie­ścia pięć to­re­bek i su­kie­nek w roz­ma­itych ko­lo­rach zna­le­ziono zło­żo­nych schlud­nie na chod­niku przed kra­te­rem, który po­wstał w miej­scu wy­bu­chu. A w po­piele po­kry­wa­ją­cym frag­ment blatu biurka ktoś na­pi­sał: „Nie­ba­nalne su­kienki dla nie­ba­nal­nych dziew­cząt. Noś, póki ży­cie nie pije pod pa­chami”. Nikt nie wie­dział, co to zna­czy.

Dziew­częta z Fe­ibel-Ross, zbie­głe panny młode, go­spo­dy­nię do­mową z Ka­la­ma­zoo i pra­cow­nice fa­bryki amu­ni­cji uznano za ofiary tra­ge­dii. Wszel­kie do­wody wska­zu­jące na trans­for­ma­cję za­gi­nęły, zo­stały zlek­ce­wa­żone lub utaj­nione. Wszel­kie py­ta­nia igno­ro­wano. Na­wet ma­sowe prze­smo­cze­nie nie prze­ko­nało władz ani świata na­uki, żeby po­dob­nych zja­wisk szu­kać gdzie in­dziej. Dwu­dzie­stego pią­tego kwiet­nia 1955 roku 642 987 ko­biet (żon i ma­tek) ule­gło prze­isto­cze­niu – ze­brano i ska­ta­lo­go­wano ich na­zwi­ska, zba­dano przy­padki i na tym ko­niec. Sprawa zo­stała za­mknięta, książka na­pi­sana, nie było nic wię­cej do do­da­nia.

Ma­sowe prze­smo­cze­nie AD 1955 stało się po pro­stu ko­lej­nym wsty­dli­wym wy­da­rze­niem oma­wia­nym w szkole, choć z roku na rok z co­raz więk­szą nie­chę­cią i z uży­ciem co­raz więk­szej liczby eu­fe­mi­zmów. Za­mie­niło się w mętną, nie­zro­zu­miałą opo­wieść, le­d­wie wzmiankę na mar­gi­ne­sie. Co sprzy­jało za­po­mnie­niu. O in­nych przy­pad­kach spon­ta­nicz­nych prze­isto­czeń nie wspo­mi­nano.

Ma­sowe prze­smo­cze­nie było zja­wi­skiem na­zbyt szo­ku­ją­cym.

Na­zbyt że­nu­ją­cym.

Cóż, na­zbyt ko­bie­cym. Słowa wię­zły w gar­dle, a na po­liczki wy­peł­zał ru­mie­niec. W końcu stało się kwe­stią, którą nie­grzecz­nie było po­ru­szać w to­wa­rzy­stwie. I tak świat od­wró­cił oczy. Nie­mal dla wszyst­kich stało się te­ma­tem tabu – jak rak, po­ro­nie­nie czy men­stru­acja – czymś, o czym na­po­myka się szep­tem, alu­zyj­nie i za­raz zmie­nia te­mat.

A jed­nak.

Choć w chwili ma­so­wego prze­smo­cze­nia by­łam za­le­d­wie dziec­kiem, więk­szą część do­ro­słego ży­cia pra­co­wa­łam jako ba­daczka i na­ukow­czyni pod­po­rząd­ko­wana wy­mo­gom ści­sło­ści i przej­rzy­sto­ści. Dla­tego bzdurne tabu i eu­fe­mi­zmy za­ciem­nia­jące pro­blem bu­dzą we mnie tylko znie­cier­pli­wie­nie. Całe do­ro­słe ży­cie sta­ramy się zro­zu­mieć wspo­mnie­nia, które wy­nie­śli­śmy z dzie­ciń­stwa, win­ni­śmy jed­nak przy tym wier­ność fak­tom. Fakty zaś są ta­kie:

25 kwiet­nia 1955 roku zmie­nił się świat.

25 kwiet­nia 1955 roku zmie­niło się ży­cie 642 987 ame­ry­kań­skich ro­dzin.

25 kwiet­nia 1955 roku na za­wsze zmie­niła się moja ro­dzina.

I mam na ten te­mat dużo wię­cej do po­wie­dze­nia.

.

„Wa­shing­ton Post” 23 stycz­nia 1956

We wto­rek po po­łu­dniu na spo­tka­niu taj­nej Pod­ko­mi­sji do spraw Re­kom­pen­sat i Orze­czeń na pe­wien czas za­pa­no­wał chaos, gdy grupa ak­ty­wi­stów w prze­bra­niu sprzą­ta­czy wdarła się do za­mknię­tej sali ob­rad i nie po­zwo­liła opu­ścić jej zgro­ma­dzo­nym tam kon­gres­me­nom. Zgod­nie ze zwy­cza­jem po­rzą­dek ob­rad pod­ko­mi­sji nie zo­stał po­dany do wia­do­mo­ści pu­blicz­nej, nie prze­ka­zano rów­nież in­nych szcze­gó­łów. Ża­den czło­nek pod­ko­mi­sji nie sko­men­to­wał sprawy, a za­trzy­ma­nym ak­ty­wi­stom za­bro­niono roz­ma­wiać z prasą. Do­piero po dzie­wię­ciu go­dzi­nach im­pasu po­li­cji udało się wejść do sali po­sie­dzeń, gdzie na­past­nicy zo­stali aresz­to­wani. Do chwili pu­bli­ka­cji nu­meru nie udało się uzy­skać wię­cej in­for­ma­cji.

[Na­leży za­uwa­żyć, że ta no­tatka nie po­ja­wiła się w dziale ak­tu­al­no­ści z kraju, jak można by przy­pusz­czać, lecz na ostat­niej stro­nie, w ru­bryce po­świę­co­nej mo­dzie. De­cy­zji tej w ża­den spo­sób nie uza­sad­niono].

7.

Ma­sowe prze­smo­cze­nie zda­rzyło się, kiedy by­łam w szkole. Je­śli do­brze pa­mię­tam, ćwi­czy­li­śmy wła­śnie dzie­le­nie pi­semne. W drzwiach sta­nął dy­rek­tor ze ścią­gniętą, bladą twa­rzą. Wska­zał głową na ko­ry­tarz i ra­zem z na­uczy­cielką szybko wy­szli z klasy. Sły­sze­li­śmy pod drzwiami se­rię krót­kich sy­ków. Po chwili oboje wró­cili i opu­ścili ża­lu­zje.

– Nosy w ze­szyt – za­rzą­dził dy­rek­tor. – I żad­nego pa­trze­nia w górę.

Po­wie­dzieli nam, że mamy być grzeczni. Po­słu­cha­li­śmy. W kla­sie za­pa­dła ci­sza jak ma­kiem za­siał.

Do końca dnia ćwi­czy­li­śmy dzie­le­nie, przy­kład po przy­kła­dzie, aż z ołów­ków zo­stały nam tylko ogryzki.

Pa­mię­tam dźwięk sy­ren.

I woń dymu.

Pa­mię­tam, że kiedy wra­ca­łam po lek­cjach szkol­nym au­to­bu­sem, po dro­dze wi­dzia­łam pło­nące domy.

Pa­mię­tam ogromne cie­nie prze­my­ka­jące po ziemi. Do­ro­śli za­bro­nili nam pa­trzeć w niebo. Mó­wili, że mamy spu­ścić wzrok. By­li­śmy grzeczni, więc ro­bi­li­śmy, co nam ka­zano.

W domu matka dała mi coś do je­dze­nia i spy­tała, jak mi­nął dzień. Dziw­nie się po­ru­szała. Szyja skrę­cała jej się nie­ustan­nie jak u węża. Ra­miona pod­ska­ki­wały. Co chwila po­cie­rała je ener­gicz­nie i uno­siła wzrok w niebo. Pa­mię­tam, że za­dzwo­nił te­le­fon. Matka ode­brała, a po­tem przy­ło­żyła dłoń do piersi i stała tak przez długi czas. Słu­chawka wy­pa­dła jej z ręki. Za­kryła usta dłońmi i przy­ci­snęła mocno, jak gdyby chciała po­wstrzy­mać krzyk. Słu­chawka ko­ły­sała się w przód i w tył, w przód i w tył, do­póki sama nie prze­stała.

Wresz­cie matka kilka razy ode­tchnęła głę­boko i po­de­szła do mnie. Uklę­kła obok i ujęła mnie za ręce. Miała złote oczy. Za­wsze ta­kie były? Za­mru­gała gwał­tow­nie i znów zro­biły się szare. Uzna­łam, że coś mi się przy­wi­działo. Unio­sła moje dło­nie do ust i za­częła po ko­lei ca­ło­wać kłyk­cie.

– Mama musi wyjść – po­wie­działa mię­dzy po­ca­łun­kami. – Ale wróci. Pa­mię­taj, bo to ważne. Twoja mama za­wsze wraca. Bez względu na wszystko.

Po­czu­łam, że ką­ciki ust za­czy­nają mi drżeć, a czoło się marsz­czy, ale udało mi się nie skrzy­wić, choć zna­jome swę­dze­nie w brzu­chu za­częło wę­dro­wać w stronę klatki pier­sio­wej. Trudno mi było od­dy­chać. Nikt ni­gdy nie mó­wił o znik­nię­ciu matki ani o tym, że wró­ciła do domu wy­chu­dzona i chora. Na­wet cio­cia Marla, która po­ru­szała każdy te­mat. To wspo­mnie­nie było rów­no­cze­śnie nie­przy­jemne i nie­bez­pieczne, nie mia­łam go jed­nak gdzie scho­wać, żad­nej prze­gródki w mó­zgu, do któ­rej by pa­so­wało. Po­zo­stało czymś nie­wy­sło­wio­nym i tym sa­mym trud­nym do za­kla­sy­fi­ko­wa­nia – mu­sia­łam no­sić je ze sobą bez prze­rwy, bez względu na to, jak bar­dzo mnie ra­niło.

– Do­brze – po­wie­dzia­łam. Po­ło­ży­łam ręce na ko­la­nach, z ca­łych sił sta­ra­jąc się nie po­ru­szyć. Chcia­łam, żeby matka uznała, że je­stem grzeczną dziew­czynką, na­wet je­śli ja sama nie by­łam o tym do końca prze­ko­nana.

Matka przy­mo­co­wała ka­pe­lusz błysz­czącą szpilką i za­pięła płaszcz, odro­binę szar­piąc się z gu­zi­kami. Za­nim wy­szła, usia­dła koło mnie.

– Daj mi rękę – po­wie­działa.

Na­tych­miast usłu­cha­łam. Oczy miała ogromne i ja­sne. Złote. Znowu. Do­szłam do wnio­sku, że za­wsze ta­kie były. Ni­gdy nie były szare. Dziw­nie pie­kła mnie skóra, ale nie wie­dzia­łam dla­czego. Matka się­gnęła do kie­szeni far­tu­cha i wy­cią­gnęła nitkę. Owi­nęła mi nią nad­gar­stek i za­częła spla­tać wę­zeł. Prze­chy­li­łam głowę.

– To bran­so­letka? – spy­ta­łam.

Matka się uśmiech­nęła. Jej uśmiech za­lśnił.

– W pew­nym sen­sie. Spójrz, ja też mam taką – wska­zała na nad­gar­stek owi­nięty po­trójną nitką, którą za­bez­pie­czała skom­pli­ko­wana ple­cionka.

– Bar­dzo ładny wę­zeł – po­wie­dzia­łam za­wsze go­towa po­dzi­wiać dzieła matki.

– To prawda – przy­znała. – Wę­zły są nie­zwy­kłe. Ma­te­ma­tycy stu­diują je całe ży­cie. Do­bry wę­zeł wy­maga przy­tom­no­ści umy­słu i daje punkt opar­cia w nie­sta­bil­nym świe­cie. Pro­szę, nie zdej­muj tego.

Na­tych­miast chcia­łam zdjąć ple­cionkę.

Oczy matki zwę­ziły się i za­mie­niły w dwa ostrza. Wie­dzia­łam, że le­piej jej się nie sprze­ci­wiać.

– Mó­wię po­waż­nie. Nie zdej­muj.

Po­wie­działa, że mam od­ro­bić pracę do­mową, dała stos kar­tek i ja­kieś ołówki i ka­zała ry­so­wać, do­póki nie wróci. Jesz­cze raz po­ca­ło­wała mnie w czoło, zła­pała to­rebkę i po­bie­gła do wyj­ścia – po dro­dze jej ciało dwa razy mi­mo­wol­nie za­drżało. Po­nie­waż lek­cje zdą­ży­łam od­ro­bić wcze­śniej, a ry­so­wa­nie zbyt­nio mnie już nie ba­wiło, za­czę­łam wy­obra­żać so­bie pro­blemy ma­te­ma­tyczne – star­tu­jące sa­mo­loty, od­jeż­dża­jące po­ciągi, ła­wice ryb, które łą­czyły się, roz­dzie­lały i zmie­niały pro­por­cje. Wy­my­śla­łam za­da­nia na tyle trudne, żeby były cie­kawe, i jed­no­cze­śnie dość kla­rowne, by dało się je roz­wią­zać. Nie pa­trzy­łam na ze­gar. Nie wy­glą­da­łam przez okno, żeby spraw­dzić, czy ktoś idzie. Wzrok mia­łam wbity w kartkę.

Wresz­cie kiedy słońce za­częło cho­wać się za ho­ry­zon­tem, matka wró­ciła do domu. Z Be­atrice na rę­kach. Włosy mo­jej ku­zynki po­kry­wał po­piół. Otwarte sze­roko oczy miała po­ciem­niałe. Kur­czowo ści­skała w piąst­kach su­kienkę matki.

– Be­atrice! – pi­snę­łam, po­rzu­ca­jąc kartki.

Wy­cią­gnę­łam ręce do swo­jej ulu­bie­nicy. Be­atrice opie­rała się wpraw­dzie, ale w końcu po­zwo­liła się wziąć. Spoj­rza­łam ba­daw­czo na matkę.

– Gdzie cio­cia Marla? – spy­ta­łam.

Twarz matki przy­brała obo­jętny wy­raz.

– Nie wiem, o czym mó­wisz.

Od­ru­chowo po­krę­ci­łam głową.

– Cio­cia Marla. Gdzie...

– Taka osoba nie ist­nieje – oznaj­miła matka. – A te­raz idź do sa­lonu po­ba­wić się z sio­strą. Ja mu­szę się za­jąć ko­la­cją.

– Ale Be­atrice nie jest...

Matka unio­sła dłoń. Po­woli wcią­gnęła po­wie­trze przez nos.

– Idź do sa­lonu – po­wie­działa z na­ci­skiem – po­ba­wić się z sio­strą. – Za­mknęła oczy i jesz­cze raz wcią­gnęła po­wie­trze przez nos. – Pro­szę. – Ko­lejna pauza. – Nie będę po­wta­rzać dwa razy.

Od­wró­ciła się ty­łem, za­wią­zała far­tuch i za­brała się do ro­bie­nia ko­la­cji. Be­atrice wierz­gała nóż­kami i ma­chała rączką. Za­pier­działa mi bu­zią w szyję.

– Mama? – za­wo­łała, wska­zu­jąc na drzwi fron­towe.

– Tak, skar­bie – od­parła matka z roz­tar­gnie­niem, my­jąc ziem­niaki.

– Mama? – po­wtó­rzyła Be­atrice, wska­zu­jąc na okno.

– Ma­mu­sia jest tu­taj. Jak za­wsze. – Spoj­rzała na mnie zna­cząco. – Idź się z nią po­ba­wić. I niech bę­dzie ci­cho. Czuję, że zbliża się mi­grena. – Za­ci­snęła usta w wą­ską kre­skę.

Ci­sza, która za­pa­dła, była jak ka­myk upusz­czony na po­sadzkę – wy­raźna i osta­teczna. Ozna­czała, że te­mat zo­stał wy­czer­pany.

Od tej pory Be­atrice była moją sio­strą. Tak jakby wy­star­czyła do tego wola matki. Była moją sio­strą od za­wsze. Twier­dze­nie, że kie­dyś było ina­czej, nie tylko wy­da­wało się śmieszne, lecz, co gor­sza, ozna­czało nie­po­słu­szeń­stwo. To była kwe­stia nie­pod­le­ga­jąca dys­ku­sji i wy­ja­śnie­niom. Moje py­ta­nia uci­nano w po­ło­wie, igno­ro­wano lub ka­rano. Zdję­cia ciotki znik­nęły z domu. Matka prze­su­nęła moje biurko, wsta­wiła łó­żeczko dzie­cięce i oznaj­miła, że za­wsze tu stało. Ko­niec kropka.

Ma­sowe prze­smo­cze­nie wy­da­rzyło się, kiedy mia­łam osiem lat. Od tej pory aż do swo­jej śmierci sześć lat póź­niej matka nie od­po­wie­działa na żadne moje py­ta­nie – trzy­mała ję­zyk za zę­bami do sa­mego końca. Kiedy coś so­bie wbiła do głowy, nie było moc­nych.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

ŹRÓ­DŁA CY­TA­TÓW

[1] Ma­rianne Mo­ore, Wier­sze wy­brane, przeł. Ju­lia Har­twig, Lud­miła Ma­riań­ska, War­szawa 1980, s. 119