Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Droga czytelniczko, jeśli wydaje ci się, że górujesz nad otoczeniem, a twoje ciało wypełnia ogień, to najpewniej zaledwie krok dzieli cię od przemiany w… smoczycę! Nowa książka autorki bestsellerowej Dziewczynki, która wypiła księżyc to opowieść o kobiecym gniewie, zmowie milczenia i godzeniu się z losem, mocny feministyczny manifest w fantastycznym przebraniu.
Alex miała zaledwie kilka lat, kiedy jej świat po raz drugi stanął na głowie. Pewnego dnia jej ukochana ciotka Marla zniknęła, pozostawiając za sobą płonący dom i maleńką Beatrice, którą od teraz dziewczynka miała nazywać siostrą. Wszyscy wokół – rodzice, sąsiedzi, nauczyciele, dziennikarze, politycy – zdawali się wierzyć, że rzeczywistość wyglądała tak od zawsze. Z czasem uwierzyła w to sama Alex.
A jednak czuła, że coś jest nie w porządku – wstyd zaciska usta ludziom, otacza ją zakłamanie. Z czasem zaczęła dochodzić do trudniej prawdy, z którą amerykańskie społeczeństwo nie umiało się pogodzić przez lata…
Dwudziestego piątego kwietnia 1955 roku pomiędzy godziną 11.45 a 14.30 czasu centralnego 642 987 Amerykanek — żon i matek — przeistoczyło się w smoki. Jednocześnie. Masowe przesmoczenie. Największe w dziejach. Wśród kobiet, które przemieniły się tego dnia, nie było mojej matki. Była za to ciotka Marla – wyznaje na kartach książki dorosła już Alex.
Sama Kelly Barnhill dodaje zaś w posłowiu…
To opowieść o świecie postawionym na głowie przez traumę i zmuszonym przez wstyd do milczenia. A kiedy to milczenie narasta, staje się toksyczne i zatruwa każdy aspekt życia. Brzmi znajomo? Cóż, czasy są, jakie są.
Impulsem do napisania powieści Kiedy kobiety były smokami stało się dla pisarki wystąpienie amerykańskiej psycholożki prof. Christine Blasey Ford, która we wrześniu 2018 roku opowiedziała publicznie o napaści seksualnej, jakiej dopuścił się na niej przed laty Brett Kavanaugh; błagała Senat o wycofanie jego nominacji do Sądu Najwyższego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 472
Dla Christine Blasey Ford,
której zeznanie dało początek tej opowieści.
I dla moich dzieci –
samych smoków.
„Smok siedzi w kurhanie, mądry i dumny ze swych skarbów”.
Przysłowie anglosaskie
„Z wyglądu dzikie, w kształcie straszliwe, z czerepem ogromnym, szyją długą, licem wychudłem, kompleksyą żółtą, uszami włochatemi, czołem okrutnem, wzrokiem srogim, gębą obmierzłą, zębiskami jak u konia, gardzielą, co ogniem rzyga, szczękami koślawemi, wargami grubemi, głosem szorstkim, włosem osmalonem, policzkami pulchnemi, piersią ptasią, udem w strupach, kolanami jako sęki, nogami krzywemi, kostkami opuchłemi, stopami rozczapierzonemi, usty rozwartemi, wyciem przeraźliwem. Rosną przeogromne, aż strach słuchać mocarnych ryków, które wypełniają cały bodaj przestwór pomiędzy niebem a ziemią szkaradnem jazgotem”.
Żywot świętego Guthlaca spisany około 720 roku przez Felixa, wschodnioangielskiego mnicha, w cytowanym fragmencie dobry mnich opisuje pierwotnych mieszkańców kurhanu w miejscu, gdzie święty próbował wybudować pustelnię.
Gdybym jak Salomon miała wyrazić życzenie,
chciałabym zostać smokiem. Symbolem władzy nieba.
Smokiem małym jak jedwabnik lub ogromnym:
Czasem niewidzialnym. Szczęśliwe istnienie![1]
Marianne Moore, Być smokiem, 1957przełożyła Julia Hartwig
Droga Matko!
Nie zostało mi wiele czasu. Zmiana (ta cudowna, niezwykła zmiana) właśnie się dokonuje. Nie umiałabym jej powstrzymać, nawet gdybym chciała. A żadnych starań podejmować nie zamierzam.
Tu, gdzie piszę te słowa, smutek nie ma dostępu. W sercu pełnym ognia nie ma miejsca na żale. Ludziom powiesz pewnie, droga Matko, że nie wychowałaś mnie na awanturnicę, i będzie to prawda. Nigdy wszak nie pozwalano mi okazywać złości. Skąd miałam znać siłę swego gniewu, skoro nie było mi dane go odkryć i zrozumieć? W końcu jednak nauczyłam się nie odmawiać sobie do niego prawa.
W dniu ślubu powiedziałaś, że wychodzę za mąż za człowieka twardego i że znajdę rozkosz, osładzając mu życie. „Dobra kobieta – mówiłaś – wydobywa dobro z mężczyzny”. Kłam temu zadała już nasza pierwsza noc. Mąż mój nie był dobry i nic nigdy nie zdołałoby go takim uczynić. Poślubiłam człowieka drażliwego, porywczego, słabego i moralnie odrażającego. A choć to wiedziałaś, szeptałaś mi do ucha matczyne mądrości, przekonując, że ból będzie wart dzieci, które sprowadzę na ten świat i pewnego dnia do Ciebie przywiodę.
Tylko że żadnych dzieci nie było, prawda? Pięści mojego męża już się o to postarały. A teraz postaram się i ja. Zęby i pazury. Pomiatana nosicielka słusznego ognia niebios. Pali mnie nawet teraz. I nie wiąże mnie już ani ziemia, ani człowiek, ani powinność żony, ani niewieści ból.
Niczego nie żałuję.
Nie będę tęsknić za Tobą, Matko, może nawet nie będę Cię pamiętać. Czyż kwiat pamięta życie w formie nasienia? A feniks, czy przypomina sobie, jak spłonął, by narodzić się na nowo? Nie ujrzysz mnie więcej. Będę ledwie cieniem przemykającym po niebie – ulotna i szybka w końcu zniknę na zawsze.
Z listu Maryi Tilman, gospodyni domowej z Lincoln w stanie Nebraska, dotyczącego najwcześniejszego naukowo potwierdzonego przypadku spontanicznego przeistoczenia się w smoka na terenie Stanów Zjednoczonych w okresie przed masowym przesmoczeniem z 1955 roku, znanym także jako Dzień Zaginionych Matek. Jak zaświadczają naoczni świadkowie, do zdarzenia doszło 18 września 1898 roku, kiedy w sąsiednim ogrodzie trwało przyjęcie zaręczynowe. Informacje na temat przesmoczenia pani Tilman zostały zatajone przez władze. Mimo licznych świadectw, w tym dagerotypu, który z szokującą wyrazistością ukazuje akt przeistoczenia uchwycony w jego trakcie, a także pisemnych zeznań obserwatorów, ani lokalna, ani krajowa prasa nie zająknęły się na temat zdarzenia, a wszystkie projekty badań tego fenomenu pozbawiono środków finansowych i możliwości publikacji. Już samo pytanie o niezwykłe zjawisko wystarczyło, by ciekawskiego naukowca czy dziennikarza zwolnić z pracy i umieścić na czarnej liście. A choć nie był to pierwszy przypadek ograniczania swobody dociekań naukowych, doniosłość świadectwa i energia, z jaką do cenzurowania zabrały się władze, wystarczyły, by dać impuls do stworzenia Kolektywu Badawczego Wywerna, podziemnego stowarzyszenia lekarek i lekarzy, naukowczyń i naukowców, studentek i studentów oddanych sprawie gromadzenia informacji oraz prowadzenia badań nad przypadkami zarówno spontanicznych, jak i intencjonalnych przesmoczeń w celu lepszego zrozumienia tego zjawiska.
Panowie, nie do mnie należy mówić wam, jak powinniście wykonywać swoje obowiązki. Jestem naukowcem, nie kongresmenem. Moim zadaniem jest stawianie pytań, staranne notowanie obserwacji oraz wytrwałe analizowanie danych w nadziei, że ci, którzy przyjdą po mnie, zechcą postawić nowe pytania. Nie ma nauki bez kwestionowania bliskich naszym sercom przekonań i pokonywania osobistych uprzedzeń czy niechęci. Nie ma nauki bez możliwości nieskrępowanego upowszechniania prawdy. A kiedy wy, politycy, próbujecie wykorzystać swą władzę, aby powstrzymać rozwój wiedzy i udaremnić swobodną wymianę myśli, to nie mnie dotkną konsekwencje waszych działań. Wyrządzacie w ten sposób krzywdę całemu krajowi, ba, całemu światu.
Dwudziestego piątego kwietnia 1955 roku nasz naród stracił setki tysięcy żon i matek w wyniku procesu, którego w zasadzie nie rozumiemy – nie dlatego, że jest z natury niepoznawalny, lecz dlatego, że nauce zabroniono szukać odpowiedzi i sabotuje się jej wysiłki. Tak być nie może. Jak społeczeństwo ma sobie poradzić z tym kryzysem, jeśli nie pozwala się współpracować naukowcom i lekarzom, jeśli zabrania się dzielenia rezultatami badań klinicznych i laboratoryjnych? Wprawdzie masowa transformacja, do której doszło 25 kwietnia 1955 roku, była wydarzeniem bezprecedensowym pod względem zasięgu i skali, nie stanowiła jednak – panowie, proszę, pozwólcie mi dokończyć – odosobnionego wypadku. Z podobnymi zjawiskami mieliśmy do czynienia już wcześniej i powiem otwarcie, że przypadki tak zwanego przesmoczenia zdarzają się do dziś. Byłby to fakt powszechnie znany i lepiej rozumiany, gdyby lekarzy i naukowców zajmujących się tym fenomenem nie pozbawiano stanowisk i środków do życia, gdyby nie musieli z przerażeniem patrzeć, jak władze wywracają do góry nogami ich pracownie i niszczą dokumentację. Doskonale zdaję sobie sprawę, że występując dziś przed wami tak szczerze i otwarcie, narażam na szwank ostatnie resztki swojej kariery. Jestem wszak naukowcem, panowie, i moją powinnością jest wierność nie tej instytucji, nawet nie samemu sobie, lecz prawdzie. Kto zyskuje na ukrywaniu wiedzy? Kto zyskuje, gdy nauka podporządkowuje się interesom politycznym? Nie ja, panowie kongresmeni. I na pewno nie amerykańskie społeczeństwo, któremu mam moralny obowiązek służyć.
Z zeznania doktora H.N. Gantza, byłego ordynatora oddziału wewnętrznego w szpitalu przy Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa, pracownika naukowego Narodowych Instytutów Zdrowia, członka Wojskowego Korpusu Medycznego i Narodowej Administracji Naukowej, przed Komisją Izby Reprezentantów do spraw Badania Działalności Antyamerykańskiej.
1.
Miałam cztery lata, kiedy pierwszy raz spotkałam smoka. Nigdy nie wspomniałam o tym matce. Nie sądziłam, że potrafiłaby zrozumieć.
(Oczywiście byłam w błędzie. Ale jeśli chodzi o matkę, myliłam się w wielu sprawach. Ta nie stanowiła wyjątku. Może zresztą nikt tak naprawdę nie zna własnej matki. A potem jest już za późno).
Dzień, kiedy go spotkałam, był dla mnie dniem utraty, zakotwiczonym w czasie niestabilności. Matki nie widziałam od ponad dwóch miesięcy. Ojciec, którego pusta, pozbawiona wyrazu twarz przypominała dłoń w rękawiczce, niczego mi nie wytłumaczył. Ciocia Marla, która wprowadziła się do nas, żeby opiekować się mną pod nieobecność matki, była równie nieprzenikniona. Żadne nie wspomniało o tym, co się z matką stało ani gdzie się podziała. Nie powiedzieli mi, kiedy wróci. Byłam dzieckiem, więc nikt mnie o niczym nie informował – nie miałam żadnego punktu odniesienia, nie wiedziałam, jak zadać pytanie. Usłyszałam, że mam być grzeczną dziewczynką. Mieli nadzieję, że zapomnę.
W tamtym czasie po przeciwnej stronie bocznej alejki mieszkała maleńka starsza pani. Miała ogród, cudowną szopę i kilka kur, które rezydowały w niedużym kurniku ze sztuczną sową na dachu. Czasami, kiedy zaglądałam na jej podwórko, żeby powiedzieć „dzień dobry”, dawała mi w prezencie pęczek marchewek. Kiedy indziej jajko. Albo ciastko. Albo koszyk pełen truskawek. Uwielbiałam ją. Dla mnie była jedynym sensownym punktem w świecie nazbyt często pozbawionym sensu. Mówiła z silnym akcentem – polskim, jak się dowiedziałam dużo później – nazywała mnie swoją żabką, bo wciąż skakałam w kółko, i zatrudniała do zbierania miechunki, wczesnych pomidorów, nasturcji albo pachnącego groszku. A potem brała za rękę i odprowadzała do domu, gdzie napominała moją matkę (zanim zniknęła) albo ciotkę (podczas długich miesięcy nieobecności matki): „Tę tutaj trzeba mieć na oku. Bo pewnego dnia wyrosną jej skrzydła i odleci”.
Spotkałam smoka pod koniec lipca, w nieznośnie gorące wilgotne popołudnie. To był jeden z tych dni, kiedy burza czai się na skraju nieba, godzinami ogromnieje w charkotliwych pomrukach i tylko czyha, żeby w podmuchu gwałtownego wiatru przynieść ze sobą wir przeciwieństw – zaćmić światło, zawyć wśród ciszy, wyżąć z powietrza całą wilgoć, jakby było wielką gąbką. Wtedy jeszcze nie uderzyła, świat po prostu czekał. Wilgoć i gorąco sprawiały, że powietrze można było niemal kroić. Czaszkę miałam tak mokrą, że warkocze nasiąkły mi potem, a pomarszczoną sukienkę znaczyły brudne odciski rąk.
Pamiętam psa sąsiadów ujadającego staccato.
Pamiętam gdzieś w oddali odgłos silnika zwiększającego obroty. To pewnie moja ciotka naprawiała komuś samochód. Była mechaniczką i ludzie mówili, że ma złote ręce. Potrafiła tchnąć życie w każdą zepsutą maszynę.
Pamiętam dziwne, elektryczne brzęczenie cykad nawołujących wśród trzcin, trzcin, trzcin.
Pamiętam drobinki kurzu i pyłki unoszące się w powietrzu, połyskujące w smudze światła.
Pamiętam serię odgłosów dobiegających zza domu sąsiadki. Ryk mężczyzny. Krzyk kobiety. Gwałtowny wdech. Skrobanie i głuche uderzenie. A potem ciche, pełne zachwytu „Och!”.
Wszystkie te wspomnienia są czyste i wyraźne jak kawałki potłuczonego szkła. Wtedy brakowało mi narzędzi, żeby je zrozumieć – znaleźć nić łączącą odległe i na pozór niepowiązane momenty, szczątki informacji. Potrzebowałam lat, żeby nauczyć się składać je w całość. Przechowywałam je, tak jak wszystkie dzieci przechowują wspomnienia – chaotyczną kolekcję ostrych, jaskrawych obiektów upchniętych w najmroczniejszych, najbardziej zakurzonych zakamarkach mentalnego zbioru danych. Siedzą tam i grzechoczą w ciemnościach. Drapią w ściany. Burzą staranny porządek tego, co uważamy za prawdę. Ranią nas, kiedy zapominamy, jakie są groźne, i za mocno za nie chwytamy.
Otworzyłam furtkę na tyłach i weszłam na podwórko sąsiadki jak setki razy wcześniej. Kury siedziały cicho. Cykady przestały brzęczeć, a ptaki nawoływać. Starszej pani nigdzie nie było widać. Za to pośrodku podwórza, pomiędzy pomidorami a szopą, zobaczyłam siedzącego smoka. Na jego olbrzymim pysku malował się wyraz zdumienia. Wpatrywał się w swoje łapy. Wpatrywał się w stopy. Wykręcał szyję, żeby zobaczyć skrzydła. Nie krzyknęłam. Nie uciekłam. Nawet nie drgnęłam. Po prostu stałam wrośnięta w ziemię i gapiłam się na niego.
Wreszcie, ponieważ przyszłam w odwiedziny do sąsiadki i byłam bardzo zdeterminowaną małą dziewczynką, odchrząknęłam i spytałam, gdzie jest starsza pani. Smok spojrzał na mnie zaskoczony. Nie odezwał się. Mrugnął jednym okiem. I przytknął palec do pozbawionego ust pyska, jakby chciał powiedzieć „ćśś”. A potem, nie zwlekając ani chwili, podkulił łapy niczym sprężyny, uniósł łeb w stronę chmur, rozwinął skrzydła, ze stękiem odepchnął się od ziemi i poszybował w niebo. Patrzyłam, jak wznosi się coraz wyżej, kreśli łuk i kierując się na zachód, znika nad rozłożystymi koronami wiązów.
Nigdy więcej nie widziałam sąsiadki. Nikt o niej nie wspominał. Jak gdyby w ogóle nie istniała. Próbowałam się czegoś dowiedzieć, ale nie umiałam sformułować pytania. Liczyłam, że dorośli wyjaśnią mi, co się stało, dodadzą otuchy. Nic z tego. Napotkałam tylko milczenie. Starsza pani zniknęła. Widziałam coś, czego nie potrafiłam zrozumieć. Nie miałam komu o tym powiedzieć.
W końcu jej dom zabito deskami, podwórko zarosło, a ogród zamienił się w splątaną dzicz. Ludzie mijali posesję, nie zaszczycając jej spojrzeniem.
Miałam cztery lata, gdy pierwszy raz ujrzałam smoka. I kiedy zrozumiałam, że na ten temat nie wolno mówić. Być może właśnie tak uczymy się milczeć – brakuje nam słów, kontekstu, a w miejscu, gdzie powinna być prawda, zieje czarna dziura.
6.
Oto, co wiemy.
Dwudziestego piątego kwietnia 1955 roku między godziną 11.45 a 14.30 czasu centralnego 642 987 Amerykanek – żon i matek – przeistoczyło się w smoki. Jednocześnie. Masowe przesmoczenie. Największe w dziejach.
Wśród kobiet, które przemieniły się tego dnia, nie było mojej matki. Była za to ciotka Marla. Rozkład transformacji w całym kraju miał charakter przypadkowy i nieprzewidywalny. W mojej klasie, trzeciej, przesmoczyły się matki sześciorga dzieci. W klasie wyżej – tylko dwojga. W klasie niżej – dwanaściorga. Były miasta, które ucierpiały mocno, i takie, które szczęśliwie wyszły z tego bez szwanku. Dlaczego tak się stało, nie wiadomo. Do dziś pozostaje to tajemnicą.
Z faktami oczywiście się nie dyskutuje, ale nie powstrzymało to ludzi przed podejmowaniem takich prób. I to mimo że byli naoczni świadkowie, zdjęcia, zrównane z ziemią domy i warsztaty, nie mniej niż 1246 potwierdzonych przypadków wyciągnięcia wiarołomnych mężów z objęć kochanek i pożarcia ich na oczach zaskoczonych gapiów. Pewną transformację – od pierwszego gwałtownego wdechu, przez nagłe pojawienie się zębów, szponów i skrzydeł, aż po rozpędzoną kulę ognia – zarejestrowano na trzydziestopięciomilimetrowym filmie nakręconym podczas dziecięcej imprezy urodzinowej na tyłach domu w Albany. Tylko jedna z trzech krajowych stacji informacyjnych próbowała wyemitować ten materiał, został on jednak natychmiast ocenzurowany przez Federalną Komisję Łączności. Stację ukarano wysoką grzywną za rozpowszechnianie obscenicznych treści i zmuszono do zawieszenia działalności na tydzień – dopiero po tym czasie przywrócono jej licencję. Uważa się, że istnieje więcej podobnych materiałów, zostały jednak albo skonfiskowane przez miejscowe władze (co znaczy, że przepadły na zawsze), albo ukryte wśród puszek z filmami, albo po prostu trafiły do pudeł w piwnicach, gdzie do tej pory najpewniej uległy zniszczeniu. Zbyt zawstydzające, by na nie patrzeć. Zbyt niestosowne. W końcu chodziło o smoki, istoty nieczyste, skażone kobiecością. O czymś takim się nie wspomina. Najlepiej zapomnieć, mówili ludzie.
Ludzie są wyjątkowo dobrzy w zapominaniu nieprzyjemnych rzeczy.
Liczba przesmoczeń – 642 987 – wywołała konsternację i stała się przedmiotem sporów. Mimo że zarówno amerykańskie władze, jak i Organizacja Narodów Zjednoczonych zleciły pełną inwentaryzację – badano, kim były osoby, które uległy transformacji, kim były ich dzieci, czy mężowie przeżyli, kogo pożarto – zabrakło kilku kluczowych elementów układanki. Przede wszystkim, choć zjawisku masowego przesmoczenia z 1955 roku poświęcono tak dużo uwagi, przypadki spontanicznych przeistoczeń, do których doszło przed 25 kwietnia i dochodziło wciąż później, nadal pomijano milczeniem. Milczenie to skutkowało oficjalną cenzurą, umieszczaniem na indeksie, grzywnami, niekiedy karą więzienia, zamykaniem czasopism naukowych i rujnowaniem karier.
Większość czynników oficjalnych odrzucała sugestię, że przypadki przeistoczeń mogły się zdarzać wcześniej, i zwyczajnie bagatelizowała podobne doniesienia. Tych, którzy wspominali o smokach, odsądzano od czci i wiary jako zwolenników teorii spiskowej lub osoby niespełna rozumu. Albo gorzej – jako cynicznych prowokatorów. W latach poprzedzających masowe przesmoczenie wszelkie nietypowe zjawiska służyły władzom na szczeblu lokalnym i krajowym za pretekst do rozpowszechniania broszur, które miały uciszyć plotki, oraz oficjalnych obwieszczeń, nadawanych w przerwie audycji radiowych, a potem również telewizyjnych, by w ramach skoordynowanej akcji powstrzymać histerię. I choć przedstawiano całkowicie racjonalne argumenty, żaden nie był satysfakcjonujący.
Weźmy choćby przypadek fabryki amunicji na przedmieściach Portland w stanie Oregon, która ledwie kilka tygodni po zakończeniu drugiej wojny światowej uległa zniszczeniu w wyniku wybuchu. Według pierwotnych doniesień do eksplozji i pożaru, który ogarnął budynek w jej następstwie, doszło w dniu, kiedy robotnice dowiedziały się, że wkrótce stracą pracę. W końcu mężczyźni ściągali do domów i chcieli się ustatkować. Kraj powoli powracał do normalności. Nie wiadomo, co się wydarzyło tamtego dnia, ponoć nikt nie przeżył. A choć ciała brygadzistów i nadzorców udało się wydobyć z gruzów (wszystkie w potwornym stanie), nigdy nie natrafiono na zwłoki żadnej kobiety. Oficjalnie tłumaczono to tym, że robotnice, które znajdowały się blisko wybuchu, spłonęły w mgnieniu oka i nie zostało po nich nic, co można by pochować. Nie wyjaśniało to jednak osobliwych dziur w murach. Ani tego, że pobliscy farmerzy zapamiętali potężny podmuch, eksplozję skrzydeł i stado jakby olbrzymich ptaków przemykające po zachodnim niebie.
„Fabryka amunicji – napisano w raporcie – jest jak beczka prochu. Wypadki się zdarzają. Najwyraźniej potrzebne są lepsze regulacje dotyczące bezpieczeństwa”. Większość przystała na takie wyjaśnienie. I świat przeszedł nad tym do porządku dziennego.
Rok później pewna młoda mężatka z Kalamazoo w stanie Michigan siedziała na ławce w parku, wpatrując się w niebo, podczas gdy jej dzieci bawiły się na pobliskim placu. Mąż kobiety w czasie wojny walczył w Europie. Twardy człowiek, mówili ludzie. Kiepsko sobie radził w cywilu. Sąsiedzi szeptali, że po powrocie nie układało im się najlepiej. Aż pewnego dnia ona postawiła torebkę na ziemi i po prostu... zniknęła. Na placu były też inne matki, które bawiły się z dziećmi. Mówiły, że na moment jakiś cień przesłonił słońce. Ale kiedy uniosły wzrok, nic tam nie było. Gdy o tym opowiadały, drżały i na wspomnienie przenikliwego chłodu energicznie rozcierały ramiona.
„Zawsze wiedziałyśmy, że ma zadatki na latawicę – oznajmiła przewodnicząca Junior League. – Nie nadawała się do roli matki. Wcale nas nie dziwi, że zniknęła”. I nad tym też świat przeszedł do porządku dziennego.
Były i inne opowieści, setki w całym kraju – o pannach młodych, które w dniu ślubu barykadowały się w przyświątynnych przebieralniach, bo obleciał je strach. A gdy rodzinie w końcu udało się wyważyć drzwi, znajdowała strzępy sukni ślubnej na podłodze i dziurę w miejscu, gdzie powinno być okno. Jak kraj długi i szeroki naprawa świątyń stała się niezwykle dochodowym interesem.
„Panny młode – mówili spikerzy znacząco – czasami się ulatniają”.
Był wreszcie przypadek dwudziestu pięciu telefonistek z centrali Feibel-Ross na dolnym Manhattanie. Poprzedziły go liczne skargi na zachowanie kierownika nocnej zmiany, niejakiego Martina O’Leary’ego. Ponieważ dotyczyły one czegoś więcej niż lepkie ręce – w owym czasie spodziewanego ryzyka w miejscu pracy – władze musiały zająć się sprawą i stwierdzić, czy faktycznie doszło do popełnienia przestępstwa. Kilka kobiet zostało poddanych badaniom medycznym, zgodziły się, by przesłuchali je policyjni detektywi. W ostatecznym rozrachunku nic to nie dało. Mili panowie pogłaskali telefonistki po ślicznych główkach i sprawę zamknięto. Martin O’Leary pozostał na stanowisku razem ze swoim drapieżnym uśmiechem, a pracownicom ponoć powiedziano, żeby unikały jego awansów, biorąc przykład z bystrych myszy, które wiedzą, jak wystrzegać się kota. I żeby się cieszyły, że w ogóle mają pracę.
Nikt nie wie dokładnie, co się wydarzyło owej nocy w 1952 roku. Udało się jedynie ustalić, że dwadzieścia pięć osób, które zadzwoniły z prośbą o połączenie, usłyszało: „Każda wytrzymałość ma swoje granice”. A potem w słuchawce zapadła głucha cisza. Budynek rozpadł się dokładnie o 23.13. Zmiażdżeniu uległy wszystkie cegły. Z gruzów wydobyto tylko wypastowane brogsy Martina O’Leary’ego i w zasadzie niewiele więcej. Cztery dni później ktoś zauważył jego teczkę pływającą w East River. Po telefonistkach przepadł ślad.
„Wybuch gazu”, pisały gazety. „Nikt nie przeżył”.
Żadna nie wspomniała o tym, że dwadzieścia pięć par lśniących czółenek, dwadzieścia pięć torebek i sukienek w rozmaitych kolorach znaleziono złożonych schludnie na chodniku przed kraterem, który powstał w miejscu wybuchu. A w popiele pokrywającym fragment blatu biurka ktoś napisał: „Niebanalne sukienki dla niebanalnych dziewcząt. Noś, póki życie nie pije pod pachami”. Nikt nie wiedział, co to znaczy.
Dziewczęta z Feibel-Ross, zbiegłe panny młode, gospodynię domową z Kalamazoo i pracownice fabryki amunicji uznano za ofiary tragedii. Wszelkie dowody wskazujące na transformację zaginęły, zostały zlekceważone lub utajnione. Wszelkie pytania ignorowano. Nawet masowe przesmoczenie nie przekonało władz ani świata nauki, żeby podobnych zjawisk szukać gdzie indziej. Dwudziestego piątego kwietnia 1955 roku 642 987 kobiet (żon i matek) uległo przeistoczeniu – zebrano i skatalogowano ich nazwiska, zbadano przypadki i na tym koniec. Sprawa została zamknięta, książka napisana, nie było nic więcej do dodania.
Masowe przesmoczenie AD 1955 stało się po prostu kolejnym wstydliwym wydarzeniem omawianym w szkole, choć z roku na rok z coraz większą niechęcią i z użyciem coraz większej liczby eufemizmów. Zamieniło się w mętną, niezrozumiałą opowieść, ledwie wzmiankę na marginesie. Co sprzyjało zapomnieniu. O innych przypadkach spontanicznych przeistoczeń nie wspominano.
Masowe przesmoczenie było zjawiskiem nazbyt szokującym.
Nazbyt żenującym.
Cóż, nazbyt kobiecym. Słowa więzły w gardle, a na policzki wypełzał rumieniec. W końcu stało się kwestią, którą niegrzecznie było poruszać w towarzystwie. I tak świat odwrócił oczy. Niemal dla wszystkich stało się tematem tabu – jak rak, poronienie czy menstruacja – czymś, o czym napomyka się szeptem, aluzyjnie i zaraz zmienia temat.
A jednak.
Choć w chwili masowego przesmoczenia byłam zaledwie dzieckiem, większą część dorosłego życia pracowałam jako badaczka i naukowczyni podporządkowana wymogom ścisłości i przejrzystości. Dlatego bzdurne tabu i eufemizmy zaciemniające problem budzą we mnie tylko zniecierpliwienie. Całe dorosłe życie staramy się zrozumieć wspomnienia, które wynieśliśmy z dzieciństwa, winniśmy jednak przy tym wierność faktom. Fakty zaś są takie:
25 kwietnia 1955 roku zmienił się świat.
25 kwietnia 1955 roku zmieniło się życie 642 987 amerykańskich rodzin.
25 kwietnia 1955 roku na zawsze zmieniła się moja rodzina.
I mam na ten temat dużo więcej do powiedzenia.
„Washington Post” 23 stycznia 1956
We wtorek po południu na spotkaniu tajnej Podkomisji do spraw Rekompensat i Orzeczeń na pewien czas zapanował chaos, gdy grupa aktywistów w przebraniu sprzątaczy wdarła się do zamkniętej sali obrad i nie pozwoliła opuścić jej zgromadzonym tam kongresmenom. Zgodnie ze zwyczajem porządek obrad podkomisji nie został podany do wiadomości publicznej, nie przekazano również innych szczegółów. Żaden członek podkomisji nie skomentował sprawy, a zatrzymanym aktywistom zabroniono rozmawiać z prasą. Dopiero po dziewięciu godzinach impasu policji udało się wejść do sali posiedzeń, gdzie napastnicy zostali aresztowani. Do chwili publikacji numeru nie udało się uzyskać więcej informacji.
[Należy zauważyć, że ta notatka nie pojawiła się w dziale aktualności z kraju, jak można by przypuszczać, lecz na ostatniej stronie, w rubryce poświęconej modzie. Decyzji tej w żaden sposób nie uzasadniono].
7.
Masowe przesmoczenie zdarzyło się, kiedy byłam w szkole. Jeśli dobrze pamiętam, ćwiczyliśmy właśnie dzielenie pisemne. W drzwiach stanął dyrektor ze ściągniętą, bladą twarzą. Wskazał głową na korytarz i razem z nauczycielką szybko wyszli z klasy. Słyszeliśmy pod drzwiami serię krótkich syków. Po chwili oboje wrócili i opuścili żaluzje.
– Nosy w zeszyt – zarządził dyrektor. – I żadnego patrzenia w górę.
Powiedzieli nam, że mamy być grzeczni. Posłuchaliśmy. W klasie zapadła cisza jak makiem zasiał.
Do końca dnia ćwiczyliśmy dzielenie, przykład po przykładzie, aż z ołówków zostały nam tylko ogryzki.
Pamiętam dźwięk syren.
I woń dymu.
Pamiętam, że kiedy wracałam po lekcjach szkolnym autobusem, po drodze widziałam płonące domy.
Pamiętam ogromne cienie przemykające po ziemi. Dorośli zabronili nam patrzeć w niebo. Mówili, że mamy spuścić wzrok. Byliśmy grzeczni, więc robiliśmy, co nam kazano.
W domu matka dała mi coś do jedzenia i spytała, jak minął dzień. Dziwnie się poruszała. Szyja skręcała jej się nieustannie jak u węża. Ramiona podskakiwały. Co chwila pocierała je energicznie i unosiła wzrok w niebo. Pamiętam, że zadzwonił telefon. Matka odebrała, a potem przyłożyła dłoń do piersi i stała tak przez długi czas. Słuchawka wypadła jej z ręki. Zakryła usta dłońmi i przycisnęła mocno, jak gdyby chciała powstrzymać krzyk. Słuchawka kołysała się w przód i w tył, w przód i w tył, dopóki sama nie przestała.
Wreszcie matka kilka razy odetchnęła głęboko i podeszła do mnie. Uklękła obok i ujęła mnie za ręce. Miała złote oczy. Zawsze takie były? Zamrugała gwałtownie i znów zrobiły się szare. Uznałam, że coś mi się przywidziało. Uniosła moje dłonie do ust i zaczęła po kolei całować kłykcie.
– Mama musi wyjść – powiedziała między pocałunkami. – Ale wróci. Pamiętaj, bo to ważne. Twoja mama zawsze wraca. Bez względu na wszystko.
Poczułam, że kąciki ust zaczynają mi drżeć, a czoło się marszczy, ale udało mi się nie skrzywić, choć znajome swędzenie w brzuchu zaczęło wędrować w stronę klatki piersiowej. Trudno mi było oddychać. Nikt nigdy nie mówił o zniknięciu matki ani o tym, że wróciła do domu wychudzona i chora. Nawet ciocia Marla, która poruszała każdy temat. To wspomnienie było równocześnie nieprzyjemne i niebezpieczne, nie miałam go jednak gdzie schować, żadnej przegródki w mózgu, do której by pasowało. Pozostało czymś niewysłowionym i tym samym trudnym do zaklasyfikowania – musiałam nosić je ze sobą bez przerwy, bez względu na to, jak bardzo mnie raniło.
– Dobrze – powiedziałam. Położyłam ręce na kolanach, z całych sił starając się nie poruszyć. Chciałam, żeby matka uznała, że jestem grzeczną dziewczynką, nawet jeśli ja sama nie byłam o tym do końca przekonana.
Matka przymocowała kapelusz błyszczącą szpilką i zapięła płaszcz, odrobinę szarpiąc się z guzikami. Zanim wyszła, usiadła koło mnie.
– Daj mi rękę – powiedziała.
Natychmiast usłuchałam. Oczy miała ogromne i jasne. Złote. Znowu. Doszłam do wniosku, że zawsze takie były. Nigdy nie były szare. Dziwnie piekła mnie skóra, ale nie wiedziałam dlaczego. Matka sięgnęła do kieszeni fartucha i wyciągnęła nitkę. Owinęła mi nią nadgarstek i zaczęła splatać węzeł. Przechyliłam głowę.
– To bransoletka? – spytałam.
Matka się uśmiechnęła. Jej uśmiech zalśnił.
– W pewnym sensie. Spójrz, ja też mam taką – wskazała na nadgarstek owinięty potrójną nitką, którą zabezpieczała skomplikowana plecionka.
– Bardzo ładny węzeł – powiedziałam zawsze gotowa podziwiać dzieła matki.
– To prawda – przyznała. – Węzły są niezwykłe. Matematycy studiują je całe życie. Dobry węzeł wymaga przytomności umysłu i daje punkt oparcia w niestabilnym świecie. Proszę, nie zdejmuj tego.
Natychmiast chciałam zdjąć plecionkę.
Oczy matki zwęziły się i zamieniły w dwa ostrza. Wiedziałam, że lepiej jej się nie sprzeciwiać.
– Mówię poważnie. Nie zdejmuj.
Powiedziała, że mam odrobić pracę domową, dała stos kartek i jakieś ołówki i kazała rysować, dopóki nie wróci. Jeszcze raz pocałowała mnie w czoło, złapała torebkę i pobiegła do wyjścia – po drodze jej ciało dwa razy mimowolnie zadrżało. Ponieważ lekcje zdążyłam odrobić wcześniej, a rysowanie zbytnio mnie już nie bawiło, zaczęłam wyobrażać sobie problemy matematyczne – startujące samoloty, odjeżdżające pociągi, ławice ryb, które łączyły się, rozdzielały i zmieniały proporcje. Wymyślałam zadania na tyle trudne, żeby były ciekawe, i jednocześnie dość klarowne, by dało się je rozwiązać. Nie patrzyłam na zegar. Nie wyglądałam przez okno, żeby sprawdzić, czy ktoś idzie. Wzrok miałam wbity w kartkę.
Wreszcie kiedy słońce zaczęło chować się za horyzontem, matka wróciła do domu. Z Beatrice na rękach. Włosy mojej kuzynki pokrywał popiół. Otwarte szeroko oczy miała pociemniałe. Kurczowo ściskała w piąstkach sukienkę matki.
– Beatrice! – pisnęłam, porzucając kartki.
Wyciągnęłam ręce do swojej ulubienicy. Beatrice opierała się wprawdzie, ale w końcu pozwoliła się wziąć. Spojrzałam badawczo na matkę.
– Gdzie ciocia Marla? – spytałam.
Twarz matki przybrała obojętny wyraz.
– Nie wiem, o czym mówisz.
Odruchowo pokręciłam głową.
– Ciocia Marla. Gdzie...
– Taka osoba nie istnieje – oznajmiła matka. – A teraz idź do salonu pobawić się z siostrą. Ja muszę się zająć kolacją.
– Ale Beatrice nie jest...
Matka uniosła dłoń. Powoli wciągnęła powietrze przez nos.
– Idź do salonu – powiedziała z naciskiem – pobawić się z siostrą. – Zamknęła oczy i jeszcze raz wciągnęła powietrze przez nos. – Proszę. – Kolejna pauza. – Nie będę powtarzać dwa razy.
Odwróciła się tyłem, zawiązała fartuch i zabrała się do robienia kolacji. Beatrice wierzgała nóżkami i machała rączką. Zapierdziała mi buzią w szyję.
– Mama? – zawołała, wskazując na drzwi frontowe.
– Tak, skarbie – odparła matka z roztargnieniem, myjąc ziemniaki.
– Mama? – powtórzyła Beatrice, wskazując na okno.
– Mamusia jest tutaj. Jak zawsze. – Spojrzała na mnie znacząco. – Idź się z nią pobawić. I niech będzie cicho. Czuję, że zbliża się migrena. – Zacisnęła usta w wąską kreskę.
Cisza, która zapadła, była jak kamyk upuszczony na posadzkę – wyraźna i ostateczna. Oznaczała, że temat został wyczerpany.
Od tej pory Beatrice była moją siostrą. Tak jakby wystarczyła do tego wola matki. Była moją siostrą od zawsze. Twierdzenie, że kiedyś było inaczej, nie tylko wydawało się śmieszne, lecz, co gorsza, oznaczało nieposłuszeństwo. To była kwestia niepodlegająca dyskusji i wyjaśnieniom. Moje pytania ucinano w połowie, ignorowano lub karano. Zdjęcia ciotki zniknęły z domu. Matka przesunęła moje biurko, wstawiła łóżeczko dziecięce i oznajmiła, że zawsze tu stało. Koniec kropka.
Masowe przesmoczenie wydarzyło się, kiedy miałam osiem lat. Od tej pory aż do swojej śmierci sześć lat później matka nie odpowiedziała na żadne moje pytanie – trzymała język za zębami do samego końca. Kiedy coś sobie wbiła do głowy, nie było mocnych.
ŹRÓDŁA CYTATÓW
[1] Marianne Moore, Wiersze wybrane, przeł. Julia Hartwig, Ludmiła Mariańska, Warszawa 1980, s. 119