Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Proza ze Ściany Wschodniej
Czy krajobraz, na jaki patrzymy za oknem, ma wpływ na to, kim jesteśmy, na nasze życiowe wybory? Na to, o czym i jak piszemy? Człowiek nie istnieje przecież bez kontekstu… Proza ze Ściany Wschodniej. Tom 4. Poczytaj, poszukaj odpowiedzi…
O KSIĄŻCE:
Świat opowiadań Ziontka to świat kompletny. Rozrzucony hojną ręką autora „między wielkim Bugiem i mało ważną Wisłą” ożywa, nabiera kolorów, smaku, zapachu i pulsuje dźwiękami dnia codziennego, oddziałującymi na nas z taką intensywnością, jak byśmy stanęli nagle na kosowskim rynku u boku fryzjera z ambicjami, towarzyszyli nowo mianowanemu naczelnikowi siedleckiej poczty i razem z nim popijali wodę z saturatora, czy ruszyli w szaloną podróż do wsi, w której czas staje się pojęciem względnym, a duch Józefa Górskiego, dawnego właściciela pałacu, jest tak samo rzeczywisty, jak ci, którzy żywi się wydają. Bo kto jest tu żywy, a kto nie – tego nie możemy być nigdy pewni. Wszystkie postaci są wyraziste i natychmiast przejmują władzę nad nami.
Dla Artura Ziontka pisarskim tworzywem jest wszystko – to, co się wydarzyło, co się wydarza i co się wydarzy w miejscu, które stało się jego domem i pasją. Niewielkie miejscowości nadbużańskie, trochę większe miasta pogranicza podlasko-mazowieckiego są dla niego jak stół obficie zastawiony potrawami: autor żywi się każdym szczegółem współczesności i pełnymi garściami czerpie ze źródeł historycznych, które od lat bada i które zna jak mało kto.
Tryptyk Stałem nago na progu domu to czułe studium współczesności utkanej z lokalnych opowieści, które wyrastają z podglebia historii ludzi zwyczajnych,”osiadłych na pograniczu Mazowsza i Podlasia. Fryzjer, naczelnik poczty, babcia Helcia – to bohaterowie, którzy konfrontują się z rzeczywistością społeczną, a następnie próbują ją zrozumieć oraz nadać jej jakiś sens i kształt. Postaci w tej prozie nie są dobrane przypadkowo, wpisując się w dzieje miast, miasteczek i wsi, odsłaniając niepowtarzalny sposób myślenia o sobie i swej profesji, związki i zależności międzyludzkie, ale przede wszystkim stają się one niemal figurami filozoficznymi.
Dr hab. Andrzej Borkowski, prof. UwS
O AUTORZE:
Artur Ziontek – rocznik 1978, syn śp. Bogdana i wciąż nieźle trzymającej się Barbary, wnuk: Heleny, Mariana, Zofii i Zygmunta, których życie przypadło na różne dziejowe zawieruchy, prawnuk osób bliżej mu nieznanych; mąż Anety (rudowłosego cuda o wielkim duchu i niewielkich gabarytach), ojciec Marii i Tytusa, dzięki którym świat nie traci na dynamice zmieniając się szybciej niż pory roku. Urodził się w Siedlcach skąd trudno mu się duchowo wyprowadzić, choć mieszka w Ceranowie, a żyje w Kosowie Lackim.
Redaktor siedmiu monografii, edytor jedenastu tomów źródłowych, autor jedenastu książek oraz blisko trzystu innych publikacji naukowych i popularnych dotyczących historii i kultury Podlasia oraz literatury polskiej. Przygotował kilka wystaw o przeszłości kulturowej regionu, a w Radiu Podlasie prowadzi cykliczną audycję „Na podlaskim trakcie literackim”.
Wydał powieść Latawcy oraz zbiór opowiadań grozy Przedśmierć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 172
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Lipiec skrewił tego roku, najzwyczajniej w świecie odpuścił sobie, czyniąc kanikułę szarą i zimną, gęsto zalewając Kossów deszczem. Jednych to cieszy, bo pola potrzebują deszczu, a tu w okolicach Kossowa są prawie same pola – pisał o poranku Alfons Przymuszała na kartach swego bogato zdobionego pamiętnika. – Na tych polach jest dużo mądrej uprawy, wyuczonej nie tylko z tradycji, lecz także z nowoczesnych artykułów w gazetach, w książkach raczej nie, bo ich się prawie nie czyta, ale są też głupie uprawy, które nie przynoszą plonu. Dla jednych i drugich deszcz jest zbawienny, choć bywa także utrapieniem, bo jak go za dużo spadnie, to młode zboże wytłucze albo może nastąpić podgniwanie. Wtedy mąki nie będzie, a i zwierzynę wykarmić trudniej. Najlepiej, jak pada umiarkowanie, bo w ogóle najlepiej, jak świat jest umiarkowany, wszystko w proporcjach i ładzie, bez gwałtownych zmian i rewolucji. Dlatego właśnie są tu i tacy, których ów deszcz smuci mocno. Zimą powinno być zimno, żeby ziemia podmarzła, utrwaliła się, wiosną powinno być ciepło, żeby odtajała, a latem winno gruchnąć słońce przetykane deszczem, żeby wszystko mogło wykarmić się jednym i drugim. A jeśli jest deszczu za dużo, to dorosłym trudniej pracować, ale i odpoczywać. Rodziny są tu duże, więc jak jest zła pogoda, to dzieciaki siedzą w domu i dupy zawracają, zamiast wybydłować się na podwórku i ulicach. Potem pójdą znowu do szkoły albo do ochronek. Bez słońca gorzej jest też z letnikami i natarczywymi przyjezdnymi, którzy uprawiają hałaśliwą zabawę. Ale i na nich narzekać zbytnio nie można, bo w sklepach zakupy robią, więc pieniądze naszym zostawiają, włosy też strzygą, więc i mi co nieco skapuje z tego. Dbać o urodę – ważna rzecz. Czasem zdaje mi się, że jako ostatni już na tym świecie pilnuję utrzymania normalności, spokoju i dyscypliny mimo zakusów żywiołów, co by chciały jakiś przewrót szykować. Ot, dzień jak co dzień”.
Na tym zakończył zwyczajową poranną notatkę, zamknął kajet i odłożył go do szuflady. Tak zaczynał się każdy dzień dorosłego życia Alfonsa Przymuszały, mistrza fryzjerstwa mieszkającego od Bóg jeden wie kiedy w Kossowie – miejscu szczególnym. Szczególne dla Alfonsa było zresztą prawie wszystko, co wiązało się z nim samym. Nieszczególnie natomiast radził sobie ze swoim imieniem. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten przeklęty Dumas, francuski pisarzyna miernej klasy, który pozwolił sobie na jątrzenie i powołał do życia Pana Alfonsa. Od tamtej pory imię noszone z godnością przez papieży zaczęło się wiązać z kurwami i kurestwem, w czym dopomógł żyjący jeszcze wcześniej, choć nie tak znany kurwiarz – markiz Alfons Franciszek, kutasowy zawadiaka wyzuty z wszelkich zasad moralnych. Czasami w gazetach w Polsce, ale pewnie i na całym świecie donoszono również o niejakim Alfonsie Kapone, obrzydliwcu zabijającym ludzi w Hameryce.
Pan Przymuszała odnotował wprawdzie dwóch artystów: francuskiego pisarza Daudeta i czeskiego malarza Muchę, którzy jakoś go pocieszali swym istnieniem i braterstwem w trudnym imieniu, ale ze względu na wykonywaną profesję autorytetami stać się nie mogli. Zwłaszcza ten łapiduch znad Sekwany, z mordą zarośniętą tak, że patrzeć na nią nie szło, i te jego pretensjonalne wywody o nieśmiertelności. Wstyd! Istny wstyd dla wszystkich Alfonsów, którzy i tak łatwo nie mieli. Ratował ich trochę politykujący ksiądz Szulc, ale kto by się tam polityką zajmował. Ona raz dobra, raz zła i nie wiadomo, w jakie poglądy inwestować. Ta polityka to akurat nieszczególna sprawa.
Szczególny był natomiast Kossów, miejsce, w którym nieświadomie dla samego siebie Alfons urodził się jako syn pisarza gminnego Józefa Przymuszały oraz jego żony Apolonii z domu Androsiuk, najpiękniejszej, jak mówił ojciec, dziewczyny między wielkim Bugiem i mało ważną Wisłą. Równie nieświadomie został ochrzczony, jakoś wychowany i bez konsultacji posłany do szkół, których profil i status również konsultowane z nim nie były. Ojciec, bezwzględnie zakochany w matce, zachwycony jej pięknem, o którym mógł mówić długo i namiętnie, chciał, aby syn dbał o urodę ludzi. Józef snuł czułą i naiwną myśl, że dzięki temu i sam świat stanie się piękniejszy. Już na samym początku życiowej drogi Alfonsika zdawało się, że wszystko wskazuje na wyjątkowość jego posłania i powołania. Tak mówił mu ojciec, matka przytakiwała, choć z lekkim niedowierzaniem, a więc i on sam wzrastał w tym przekonaniu. Tyle że wyjątkowość zamienił w swojej opowieści na szczególność. Była mniej zobowiązująca dla postronnych, nie wzbudzała w nich żądań ani spełniania oczekiwań.
Szczególność Kossowa, który kiedyś po pięciu dekadach miejskości na powrót stał się, nieszczególnie fartownie, przyczółkiem gminy wiejskiej, polegała w życiu dorosłego Alfonsa głównie na tym, że tu wrócił. Wrócił ze swoich szkół i praktyk wielkomiejskich (bo warszawskich, łódzkich i poznańskich) ze światowym (bo paryskim) bagażem doświadczeń (choć głównie jako klient, ale jednak), postanowiwszy otworzyć zakład fryzjerski europejskiej klasy. Oczywisty był więc fakt, że Kossów stanie się kiedyś albo stolicą światowego układania fryzur, albo przynajmniej miejscem obrosłym legendą z racji obecności arcymistrza. Myśl ta nie spędzała mu jednak snu z powiek, nie przetwarzał jej, nie żuł, jak krowa potrafiła przeżuwać trawę; wyraził to w sobie tylko raz, by potem oddać się w stalowe ramiona dyscypliny.
Dokładnie na środku zachodniej pierzei krótkiej uliczki wyznaczającej ścisłe centrum zdegradowanego miasteczka wisiał wykwintnie prosty szyld: „Alfons Przymuszała, Friseur. Przyjmuje za dnia”.
Czasami dziwiono się, że włosy tnie „za dnia”, czyli dopóki jest widno. W lecie musiał, zgodnie z umieszczoną informacją, pracować bardzo długo, a przecież wiadomo, że w takim Kossowie nie ma aż tylu klientów, aby mu każdy dzień, od poniedziałku do soboty, szczelnie wypełnić. Zwłaszcza że Alfons otwierał swój zakład faktycznie niedługo po pierwszym pianiu koguta, a zamykał, kiedy nad miasteczko nachodziła szarawa, czasami fioletowa, innym razem czerwonawa poświata sygnalizująca rejteradę słońca. Podobnie dziwiono się zimą. A z czego to on żyje? Z czego się utrzymuje, skoro pracuje ledwie kilka godzin dziennie? Czy to aby uczciwe wobec pracy innych? Czy to w ogóle moralne? A może by tam nie łazić do niego? Ale jak nie do niego, to do kogo? A poza tym: czy to aby jakiej kary nie będzie za omijanie salonu? Wszyscy wiedzieli, że kossowski fryzjer bywał porywczy i potrafił niejednego łapserdaka za ucho do swego zakładu zaciągnąć.
Sam zainteresowany nic sobie z tego nie robił i oczekiwał na klientów lub obsługiwał ich w takich godzinach, jakie sobie wyznaczył wiele lat temu. Kiedy? A czyżby on sam to wiedział? Jak sięgnąć pamięcią, jego zakład był tak oczywisty jak kościół, synagoga, cerkiew, apteka, szkoła, dzień i noc, zima i lato. Sam urząd gminny był mniej oczywisty, bo co wybory, to jakieś remonty albo przenosiny. U Alfonsa Przymuszały, który budził powszechny szacunek na równi z księdzem, rabinem, popem i aptekarzem, a większy niż jakiś tam urzędniczyna na burmistrzowskim stanowisku, wszystko było stałe i niezmienne. Wszystko, co w jakikolwiek sposób pragnęło ustępstw, musiało najpierw uzyskać klauzulę umowności. Pierwszy uzyskał ją oczywiście czas otwarcia – dzięki niemu Alfons mógł sobie wybaczyć delikatne spóźnienia, które nie były nawet nazywane spóźnieniami, bo i tak się nie zdarzyło, żeby klient musiał na niego czekać. Chyba że w wygodnym fotelu, gdy on pochłonięty był innym zarostem.
Najlepiej jednak było, gdy wszystko szło swoim ustalonym i wypracowanym tokiem.
Pobudka, choć mogła zmieniać się w zależności od pory roku, wypadała zazwyczaj około piątej. Jeśli było już jasno, a przynajmniej zanosiło się na to, Alfons wstawał. Jeśli było ciemno, a słońce zamierzało lenić się jeszcze przez dłuższy czas, nie wstawał – zapalał jedynie lampkę i oddawał się lekturze. Było to jego ulubione zajęcie – oczywiście poza fryzjerstwem. Lubił Herkulesa Poirot za wąsiki i cenił bardziej niż Holmesa, który był gładko wygolony i niepotrzebnie się wymądrzał. No i był niezbyt elegancki w obejściu, co akurat nie licowało z godnością dżentelmena.
We właściwym czasie, szacowanym niezawodną intuicją, wstawał z pieleszy, wstrząsał kilka razy kołdrę i rozprostowywał ją na łóżku. Masował ją czule jeszcze przez chwilę, aby uzyskać satysfakcjonujący efekt ugładzenia. Następnie przykrywał łóżko lekko błyszczącą narzutą opadającą do samej podłogi, powtarzał rytuał rozprostowywania i po ułożeniu poduszek opuszczał sypialnię. Potem następowała higiena, prasowanie ubrania i woskowanie wąsów. Wyszykowany – niektórzy mówią, że jak spod igły – zasiadał w gabinecie, by spisać kilka słów o rzeczach, które wydarzyły się nocą bądź nocą skłoniły go do myślenia. Potem zamykał pamiętnik i szykował się do pracy. Gdy wychodził z domu, sprawdzał dwukrotnie, czy aby na pewno dobrze zamknął drzwi. Nie zdarzyło się wprawdzie, by ktokolwiek chciał bez pozwolenia wejść do jego domu, ale wzorem aptekarza Berga drzwi ryglował szczelnie – głównie po to, by nie musieć się zastanawiać, czy tego dnia nie nastąpi właśnie ów pierwszy raz, gdy ktoś spróbuje je sforsować.
Siedemnasty dzień lipca rozpoczął się wcześnie. Alfons przebudził się po niespokojnym śnie, którego w żaden sposób nie mógł odtworzyć. Nie potrafił sobie nawet przypomnieć jego najskromniejszych fragmentów. Próbował, zamykał oczy, zmuszał je do wejrzenia w głąb, udawał, że ciało wciąż śpi i wchodzi dopiero w stan wybudzania, targane mimowolnymi skurczami mięśni. Wszystko na nic. Czuł dziwny niesmak pomieszany z trudnym do opisania lękiem. Do wyjścia z domu miał jeszcze dużo czasu, ale każda chwila spędzona w łóżku zdawała się nietaktem. Próbował czytać, ale przeskakujący z wersu na wers wzrok nie przetwarzał słów w treść, a nawet niezbyt składnie zestawiał wyrazy z liter, które rozbiegały się przed oczami. Wbrew sobie spełzł z łóżka niczym zmęczony kot. W jego ruchach nie było jednak ani gracji, ani zwinności. Z kotem łączyło go tylko lenistwo, którego nigdy wcześniej nie doświadczał. Nie lubił kotów. Nie wiedział, dlaczego użył tego porównania w odniesieniu do siebie. Było niemądre, wręcz niestosowne.
Idąc do kuchni, potknął się o walizkę, która prawie każdego ranka tarasowała mu drogę, choć był gotów przysiąc, że nie dotykał jej od kilku lat, a na pewno niczego do niej nie pakował. Przygotowując śniadanie, pomyślał, że skoro już ma umrzeć, to śniadanie będzie królewskie. Ale zaraz, zaraz… Jak to: umrzeć? Kto tak powiedział? Skąd mu to przyszło do głowy? Przecież w takim wieku ludzie nie umierają, no chyba że źle się prowadzą albo chorują. A on był przecież oazą porządności, jak to wielokroć powtarzał sobie i innym, w razie gdyby nie dostrzegli tego sami. Choroby też się go nie imały. Więc jaka śmierć? O czym tu mowa? To zapewne ten zapomniany sen zostawił jakąś jątrzącą się w głowie głupotę – pomyślał Alfons i wrócił do swoich czynności.
Po śniadaniu zaparzył kawę wypełniającą aromatem cały dom, nalał ją do swojej ulubionej filiżanki i skierował się do gabinetu. Wyjrzał przez okno, ocenił możliwości dnia i zasiadł przy biurku. Należało zanotować kilka słów. Dawno wypracowanym ruchem sięgnął do szuflady. Ta jednak nie chciała ustąpić delikatnym dłoniom. Szamotał się z nią przez jakiś czas, co samo w sobie wzbudziło napięcie. Nigdy wcześniej szuflada nie pozwoliła sobie nawet na namiastkę strajku. W końcu odpuściła, lecz Alfons zdążył się poirytować. Każde odstępstwo od oswojonej normalności było dlań niedopuszczalne. Wciągnął przesadnie duży haust powietrza, wydarł z trzewi krnąbrnej szuflady notatnik i ułożył go przed sobą, starając się, by zajął przypisane mu miejsce. Wyjął ołówek i pisał. Nie trwało to jednak długo, gdyż owo niepozorne, delikatne wzburzenie okazało się na tyle silne, że nie mógł skupić myśli, nie mówiąc już o ich spisaniu. Targnął nim głęboki smutek. Zapatrzył się, przyklejając wzrok do ściany. Po chwili złapał się za serce i w odruchu, którego nauczył go doktor Hieronim, sięgnął po wodę. Nalał pełną szklankę i wypił ją duszkiem. Woda nie była świeża, ale dała ukojenie.
– Chyba popadam w hipochondrię – wymamrotał pod nosem, co też nie było niczym dziwnym, gdyż jako samotnik często zwykł do siebie gadać, często też posądzał się o nadmierną wrażliwość względem swoich przypadłości. – Koniec! Weź się w garść, człowieku, bądź mężczyzną.
Zazwyczaj to pomagało, tym razem jednak nie poczuł się lepiej, a przynajmniej nie od razu.
Za oknem zrobiło się całkiem jasno. Z zewnątrz dobiegały odgłosy wiejskiego lata. Kury żywiołowo reagowały na pojawienie się gospodarza w pobliżu kurnika, kilka krów ciągnęło po ziemi obijający się o kocie łby pal niepozwalający biegać w drodze na łąkę, trzaskały drzwi i okiennice, skrzeczały mocne zamki w wierzejach stodół i obór. W oddali rozśpiewały się podlaskie rozmowy z żydłaczącym refrenem. Mimo przepowiadanego przez ludzi deszczu słońce zaglądało w okna, oślepiając wszelkie napotkane oczy. Dzień wstał już na dobre. Alfons zebrał się w sobie, a jako że wciąż odczuwał smutek, postanowił go oszukać, udając, że wszystko jest w najdoskonalszym porządku.
Zamknął porządnie drzwi, czym jak co dzień mimowolnie ubawił grupkę mężczyzn zbierających się naprzeciwko jego domu w oczekiwaniu na podwodę do leśnej roboty. Miejscowi odwracali się tyłem, by nie mógł ich rozpoznać. Wszak to duży nietakt – obrażać szacowną osobę głupim śmiechem i nieprzystojnymi uwagami. Sezonowi, którzy zjeżdżali się z szerokiego terenu, nie mieli jednak litości dla Alfonsa, nazywając go kpiąco „golibrodą”.
– Halo! – krzyknął jeden z nich. – Kumie golibrodo, co wy tam tak pilnie zamykacie? Może jakie skarby?
Śmiali się wszyscy. Nawet ukrywającym się miejscowym drgały plecy.
– A może jakie córeczkie tak chcecie schować?
– Panie! A czy wy oby jakiego trupa tam nie mata? – krzyczał inny. – Chłopy, może tu policmajstry potrzebne?
Alfons nic sobie z tego nie robił. Przywykł. Poprawił melonik, spoglądając w tłumek. Ruszył przed siebie i co chwilę zerkał na zwróconych tyłem. Wiedzieli, że na nich patrzy, więc zabawa przeszła w niepokój, a nawet strach. Pozna czy nie pozna, psia mać?
– Dzień dobry panom – krzyknął w ich stronę. – Niech to Kłoś się tak nie wystawia gębą na słońce, bo mu ta cherlawa wąsina płowieć będzie. A Bzdakowi przypominam, że Bzdakowa u mnie dziś na drugą zmianę, no to się rano pośmiejemy.
Oczywiście mówił tylko o sprzątaniu i przygotowywaniu obiadu na sobotę, do czego najęła się kilka lat temu Helena Bzdakowa. Cotygodniowe porządki, remanenty dokonywane w kuchni i spiżarni oraz rozplanowywanie sprawunków na następne dni zatrzymywały niekiedy Helenę we fryzjerskim domostwie do późnych godzin nocnych, a nawet wczesnorannych. Mąż zaś był o nią piekielnie zazdrosny, więc dla Alfonsa było pewne, że Henryk Bzdak dzień spędzi na nerwowym pracowaniu, a noc upłynie mu pod znakiem rozpaczliwego zaglądania w okna i wyczekiwania na cień, oby pojedynczy, odgrywający przedstawienie na zaciągniętej zasłonie.
Alfons uśmiechnął się pod nosem i w dużo lepszym nastroju niespiesznie przemierzał zdegradowane miasteczko. Ta degradacja mu doskwierała. Lepiej przecież być fryzjerem w mieście niż na wsi czy w jakiejś tam osadzie. Ale i to wróci, wszystko kiedyś wraca do normalności. Musi. A może i on się do tego przyczyni, może przyjedzie tu ktoś ważniejszy ze stolicy, zobaczy jego kunszt fryzjerski i stwierdzi, że takie sztuczki zasługują na prawa miejskie. Tak, to bardzo prawdopodobne, że lokalna społeczność będzie mu kiedyś zawdzięczała więcej, niż sobie teraz wyobraża – ta myśl uniosła czoło Alfonsa ku słońcu chowającym się za idealnie białą kłębiastą chmurą.
Po kilkudziesięciu metrach spaceru zamachu na jego świeżo odzyskany spokój dokonała inna grupa ludzi. Kilku mężczyzn ubranych w jasne płaszcze, spod których wyłaniały się solidne garnitury, pozowało do zdjęcia na tle pomnika marszałka Piłsudskiego. Niby nic takiego, ale płaszcze, kapelusze i czapki w lipcu? Nie było wprawdzie upalnie, ale na pewno nie na tyle zimno, by okutać się w jesienne ubranie. No chyba że jednak coś tu się ruszyło i Kossów został nawiedzony przez modowy magazyn, a redaktorzy umyślili sobie pokaz na tle dobrze rokującego miasteczka. Alfons wyprostował się, bo jak by to wyglądało, gdyby wszedł w kadr z zaniedbana posturą.
To będzie jednak dobry dzień – pomyślał.
Zmierzając w stronę swego zakładu, oglądał te same co zawsze kamienice i zastanawiał się, cóż można by z nimi zrobić. Zwłaszcza że fotografy już się tu kręcą. Budynki wydawały się raczej smutne i ponure, poznaczone jeszcze śladami wielkiej wojny, i choć minęło kilkanaście lat z okładem, dziury ziały w fasadach rynku nie-miasteczka niczym niemi depozytariusze pamięci. Do tego jeszcze ta szarość zmęczona nie tylko wojną, lecz także zwykłym życiem i porami roku. Przybrudzona kurzem, zlana deszczem ściągającym z dachów nalot czasu, ochlapana wodą i błotem tryskającym spod rozbawionych dziecięcych stóp, nieczystościami z rynsztoka, w który wpadł kamień, a właściwie kamienie, bo to zawsze fajnie porzucać do celu; i w końcu szarość poobijana kamieniami, które poleciały nieco dalej niż cel i uderzyły w ściany, odłupując z nich fragmenty tynku.
Gdyby to wszystko załatać – myślał Alfons – zalepić dziury, obudować kanał drążony przez nieczystości, ładnie pomalować ściany, niekoniecznie na jeden kolor, może być ich wiele, różne odcienie, byłoby ładniej i atrakcyjniej. Zapamiętał z Paryża wielkie szklane witryny sklepów i zakładów. Pomyślał, że warto byłoby zwiększyć ich liczbę i tutaj. On miał już pięknie wykończoną przeszkloną ścianę, przez którą dało się obserwować jego pracę, masarnia Bardadynów też zainwestowała w podobną witrynę i eksponowała w niej swoje wyroby. Tyle że w ich przypadku nie sprawdzało się to rozwiązanie, gdyż pełzające po towarze muchy potrafiły skutecznie zniechęcać klientów, zwłaszcza tych przejezdnych, na których Zdzisław Bardadyn szczególnie się zasadzał. Miejscowi i tak u niego kupowali – nie mieli wyboru. No bo do kogo pójdą? Dokąd pojadą? Mogli jedynie skręcić do Żydków, ale kto to wie, czego oni do mięsa dodają.
W każdym razie, myślał Alfons, gdyby jemu oddać decydowanie o wyglądzie Kossowa, miasteczko stanęłoby obok najpiękniejszych dzielnic Paryża, Londynu, a może i Giszpanii. Możliwe, że ludzie by do tego nie dorośli i zachowali swoje przyzwyczajenia oraz prymitywne zachowania, ale jeśliby im dać czas oraz dobre przykłady… Ach, jakże by było pięknie – uznał z westchnieniem.
– Dobry! – ryknął basowy głos, wyrywając go z rojeń.
Alfons drgnął. Wiedział, z kim ma wątpliwą przyjemność. Zatrzymał się i odwrócił. Tuż za nim tkwił przytwierdzony do ziemi i wgapiający się w niego najnieszczęśliwszy człowiek w Kossowie, czyli na świecie. Beniaminek Widzący, a tak naprawdę Beniamin Ryciak, człowiek, któremu ubzdurało się, że ma zdolność przewidywania przyszłości. Zwykł zaczepiać ludzi, twierdząc, że wie, co się z nimi stanie, co ich za chwilę spotka. Alfons, jako człowiek trzeźwo myślący, reagował na jego widok nerwowo, gdy spotykał go na swojej drodze niemal codziennie. Było to męczące w dwójnasób. Po pierwsze, jako inteligent nie wierzył w żadne zabobony i się nimi brzydził, a po drugie, przepowiednie Beniaminka zawsze się sprawdzały, co pogłębiało irytację i nimi samymi, i bredzącym Beniaminkiem. Alfons przypuszczał, że to jakieś ukartowane spiski, sztuki jak w teatrze albo zwykłe kuglarstwo. Czym by nie były, nie chciał sobie nimi zawracać głowy.
Niechęć do Beniaminka pogłębiała jego fizjonomia. Był to człowiek niewielki, może metr pięćdziesiąt, a może i nie, do tego chudy tak przeraźliwie, iż żaden okoliczny sklep ubraniowy nie był w stanie dobrać mu garnituru ani codziennego łachmana. Łeb zwykły pod względem kształtu, ale zarośnięty tak, że jakby tam wszy zamieszkały, to i wieżowce mogłyby postawić, a żaden nie wychyliłby się ponad czubek gęstych, czarnych loków, których nawet najpotężniejszy wiatr nie mógł poruszyć. Nie da się ukryć, że dla Alfonsa Przymuszały dodatkową zniewagę stanowił fakt, iż ten bredzący bękart nie stawiał się, wbrew okolicznym wzorcom, na strzyżenie.
– Czego ty byś chciał, Beniaminku? – zapytał grzecznie, choć z wyczuwalną irytacją.
– Ja ci mogę wszystko powiedzieć, Alfonsie Bartoszu…
– Niech przymknie łaskawie gębę – wyszeptał Alfons, czujnie rozglądając się dookoła, czy oby nikt nie słyszał jego drugiego imienia, które miał w pogardzie ze względu na zbyt plebejskie brzmienie.
– Jak mnie wysłucha, to o Bartoszu zapomnę.
Alfons mierzył go wzrokiem, co przy tak mikrej posturze Beniaminka nie było trudne. Zastanawiał się, co mu odpowiedzieć. Może go wysłucha, to dziwak w końcu się od niego odczepi? Problem w tym, że widzący, podobnie jak fryzjer, był postacią znaną i budzącą powszechny respekt, choć oczywiście w dalece inny sposób. Gdy tylko więc stanęli twarzą w twarz, nawet jeśli te były na innych poziomach, dokoła poczęli się zagęszczać ludzie. A to ktoś przykucnął, żeby but poprawić, a to komuś innemu akurat tu było dane opukać rower przed jazdą albo i przedziałek w kapeluszu poprawić, dwa kroki z lewej panie przystanęły, by pogwarzyć o cenach jajek na straganie, panowie wymieniali się ogniem, zachwalając wyborny smak zwiezionych z Siedlec papierosów. Z prawej przystanął nawet sekretariat burmistrza, niby to oglądając okoliczne kamienice, a zaraz obok mundurowy jegomość Besztak wyjątkowo cicho udzielał nagany za coś, czego dosłyszeć się nie dało, ale co smarkacza winowajcę mocno wzruszyło, bo szlochem się zaniósł i pociągając nosem, patrzył na kamienie brukowe. Cholera ich nadała – pomyślał Alfons.
– Nie żadna cholera! Niech sobie nawet w myślach nie dworuje, bo jak cholera była, to ludzie wymierali. A jak nie ma nic do powiedzenia mądrego, to myśli głupich niech nie puszcza, bo i z tego może co się zrodzić. Ja to wiem najlepiej, Bartoszu! – złośliwie zakończył Beniaminek.
Alfons zaśmiał się pokazowo – głośno i perliście.
– I jak ty możesz, łachudro, co o mnie wiedzieć, skoro już imię moje przekręcasz – mówił Alfons, rozglądając się dokoła i zaglądając ludziom w oczy, czy oby każdy właściwie rozpoznał jego teatralną drwinę. – Idźże precz innym głowę zawracać.
Alfons odwrócił się i szybkim krokiem ruszył w stronę swego zakładu. Beniaminek nie dawał za wygraną, postępując za nim krok w krok i szemrząc pod nosem coś trudnego do zrozumienia. To było właśnie najbardziej niepokojące, bo nie wiadomo, czy jakiegoś uroku nie rzucał. Takich bzdur nawet inteligenci się bali. Alfons nie spoglądał za siebie. Wiedział, że prędzej czy później – a raczej prędzej – Beniaminek zrezygnuje i polezie gdzie indziej. Zawsze tak było. Ale póki co w tym mamrotaniu dosłyszał echo swojego snu. Zamajaczyły mu jakieś obrazki z dzieciństwa, matka klęcząca przy jego łóżku, ojciec… Nie, nie… Nie będę w to brnąć – pomyślał i splunął przez lewe ramię. Udało się. Bzdurstwa zniknęły, a na jego twarz powrócił delikatny grymas zadowolenia. Był już prawie u siebie.
Im bliżej centrum, tym gęściej mrowili się ludzie. Przez gwar przebijała się pieśń Zygmunta Zabuskiego, ojca prześlicznej córki, w której kochała się z wzajemnością cała męska młodzież tutejsza i przyjezdna. Poza niebiańskiej urody córą Zygmunt miał także piekarnię, którą zachwalał z rana ułożoną przez siebie strofą, do której komponował codziennie inną melodię:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki