Stałem nago na progu domu. Opowiadania. Seria: Proza ze Ściany Wschodniej, tom 4 - Ziontek Artur - ebook
NOWOŚĆ

Stałem nago na progu domu. Opowiadania. Seria: Proza ze Ściany Wschodniej, tom 4 ebook

Ziontek Artur

0,0

Opis

Proza ze Ściany Wschodniej
Czy krajobraz, na jaki patrzymy za oknem, ma wpływ na to, kim jesteśmy, na nasze życiowe wybory? Na to, o czym i jak piszemy? Człowiek nie istnieje przecież bez kontekstu… Proza ze Ściany Wschodniej. Tom 4. Poczytaj, poszukaj odpowiedzi…

O KSIĄŻCE:
Świat opowiadań Ziontka to świat kompletny. Rozrzucony hojną ręką autora „między wielkim Bugiem i mało ważną Wisłą” ożywa, nabiera kolorów, smaku, zapachu i pulsuje dźwiękami dnia codziennego, oddziałującymi na nas z taką intensywnością, jak byśmy stanęli nagle na kosowskim rynku u boku fryzjera z ambicjami, towarzyszyli nowo mianowanemu naczelnikowi siedleckiej poczty i razem z nim popijali wodę z saturatora, czy ruszyli w szaloną podróż do wsi, w której czas staje się pojęciem względnym, a duch Józefa Górskiego, dawnego właściciela pałacu, jest tak samo rzeczywisty, jak ci, którzy żywi się wydają. Bo kto jest tu żywy, a kto nie – tego nie możemy być nigdy pewni. Wszystkie postaci są wyraziste i natychmiast przejmują władzę nad nami.
Dla Artura Ziontka pisarskim tworzywem jest wszystko – to, co się wydarzyło, co się wydarza i co się wydarzy w miejscu, które stało się jego domem i pasją. Niewielkie miejscowości nadbużańskie, trochę większe miasta pogranicza podlasko-mazowieckiego są dla niego jak stół obficie zastawiony potrawami: autor żywi się każdym szczegółem współczesności i pełnymi garściami czerpie ze źródeł historycznych, które od lat bada i które zna jak mało kto.

Tryptyk Stałem nago na progu domu to czułe studium współczesności utkanej z lokalnych opowieści, które wyrastają z podglebia historii ludzi zwyczajnych,”osiadłych na pograniczu Mazowsza i Podlasia. Fryzjer, naczelnik poczty, babcia Helcia – to bohaterowie, którzy konfrontują się z rzeczywistością społeczną, a następnie próbują ją zrozumieć oraz nadać jej jakiś sens i kształt. Postaci w tej prozie nie są dobrane przypadkowo, wpisując się w dzieje miast, miasteczek i wsi, odsłaniając niepowtarzalny sposób myślenia o sobie i swej profesji, związki i zależności międzyludzkie, ale przede wszystkim stają się one niemal figurami filozoficznymi.
Dr hab. Andrzej Borkowski, prof. UwS

O AUTORZE:
Artur Ziontek – rocznik 1978, syn śp. Bogdana i wciąż nieźle trzymającej się Barbary, wnuk: Heleny, Mariana, Zofii i Zygmunta, których życie przypadło na różne dziejowe zawieruchy, prawnuk osób bliżej mu nieznanych; mąż Anety (rudowłosego cuda o wielkim duchu i niewielkich gabarytach), ojciec Marii i Tytusa, dzięki którym świat nie traci na dynamice zmieniając się szybciej niż pory roku. Urodził się w Siedlcach skąd trudno mu się duchowo wyprowadzić, choć mieszka w Ceranowie, a żyje w Kosowie Lackim.
Redaktor siedmiu monografii, edytor jedenastu tomów źródłowych, autor jedenastu książek oraz blisko trzystu innych publikacji naukowych i popularnych dotyczących historii i kultury Podlasia oraz literatury polskiej. Przygotował kilka wystaw o przeszłości kulturowej regionu, a w Radiu Podlasie prowadzi cykliczną audycję „Na podlaskim trakcie literackim”.
Wydał powieść Latawcy oraz zbiór opowiadań grozy Przedśmierć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 172

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dzień z życia Alfonsa

„Lipiec skre­wił tego roku, naj­zwy­czaj­niej w świe­cie odpu­ścił sobie, czy­niąc kani­kułę szarą i zimną, gęsto zale­wa­jąc Kos­sów desz­czem. Jed­nych to cie­szy, bo pola potrze­bują desz­czu, a tu w oko­li­cach Kos­sowa są pra­wie same pola – pisał o poranku Alfons Przy­mu­szała na kar­tach swego bogato zdo­bio­nego pamięt­nika. – Na tych polach jest dużo mądrej uprawy, wyuczo­nej nie tylko z tra­dy­cji, lecz także z nowo­cze­snych arty­ku­łów w gaze­tach, w książ­kach raczej nie, bo ich się pra­wie nie czyta, ale są też głu­pie uprawy, które nie przy­no­szą plonu. Dla jed­nych i dru­gich deszcz jest zba­wienny, choć bywa także utra­pie­niem, bo jak go za dużo spad­nie, to młode zboże wytłu­cze albo może nastą­pić pod­gni­wa­nie. Wtedy mąki nie będzie, a i zwie­rzynę wykar­mić trud­niej. Naj­le­piej, jak pada umiar­ko­wa­nie, bo w ogóle naj­le­piej, jak świat jest umiar­ko­wany, wszystko w pro­por­cjach i ładzie, bez gwał­tow­nych zmian i rewo­lu­cji. Dla­tego wła­śnie są tu i tacy, któ­rych ów deszcz smuci mocno. Zimą powinno być zimno, żeby zie­mia pod­mar­zła, utrwa­liła się, wio­sną powinno być cie­pło, żeby odta­jała, a latem winno gruch­nąć słońce prze­ty­kane desz­czem, żeby wszystko mogło wykar­mić się jed­nym i dru­gim. A jeśli jest desz­czu za dużo, to doro­słym trud­niej pra­co­wać, ale i odpo­czy­wać. Rodziny są tu duże, więc jak jest zła pogoda, to dzie­ciaki sie­dzą w domu i dupy zawra­cają, zamiast wyby­dło­wać się na podwórku i uli­cach. Potem pójdą znowu do szkoły albo do ochro­nek. Bez słońca gorzej jest też z let­ni­kami i natar­czy­wymi przy­jezd­nymi, któ­rzy upra­wiają hała­śliwą zabawę. Ale i na nich narze­kać zbyt­nio nie można, bo w skle­pach zakupy robią, więc pie­nią­dze naszym zosta­wiają, włosy też strzygą, więc i mi co nieco ska­puje z tego. Dbać o urodę – ważna rzecz. Cza­sem zdaje mi się, że jako ostatni już na tym świe­cie pil­nuję utrzy­ma­nia nor­mal­no­ści, spo­koju i dys­cy­pliny mimo zaku­sów żywio­łów, co by chciały jakiś prze­wrót szy­ko­wać. Ot, dzień jak co dzień”.

Na tym zakoń­czył zwy­cza­jową poranną notatkę, zamknął kajet i odło­żył go do szu­flady. Tak zaczy­nał się każdy dzień doro­słego życia Alfonsa Przy­mu­szały, mistrza fry­zjer­stwa miesz­ka­ją­cego od Bóg jeden wie kiedy w Kos­so­wie – miej­scu szcze­gól­nym. Szcze­gólne dla Alfonsa było zresztą pra­wie wszystko, co wią­zało się z nim samym. Nie­szcze­gól­nie nato­miast radził sobie ze swoim imie­niem. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten prze­klęty Dumas, fran­cu­ski pisa­rzyna mier­nej klasy, który pozwo­lił sobie na jątrze­nie i powo­łał do życia Pana Alfonsa. Od tam­tej pory imię noszone z god­no­ścią przez papieży zaczęło się wią­zać z kur­wami i kure­stwem, w czym dopo­mógł żyjący jesz­cze wcze­śniej, choć nie tak znany kur­wiarz – mar­kiz Alfons Fran­ci­szek, kuta­sowy zawa­diaka wyzuty z wszel­kich zasad moral­nych. Cza­sami w gaze­tach w Pol­sce, ale pew­nie i na całym świe­cie dono­szono rów­nież o nie­ja­kim Alfon­sie Kapone, obrzy­dliwcu zabi­ja­ją­cym ludzi w Hame­ryce.

Pan Przy­mu­szała odno­to­wał wpraw­dzie dwóch arty­stów: fran­cu­skiego pisa­rza Dau­deta i cze­skiego mala­rza Muchę, któ­rzy jakoś go pocie­szali swym ist­nie­niem i bra­ter­stwem w trud­nym imie­niu, ale ze względu na wyko­ny­waną pro­fe­sję auto­ry­te­tami stać się nie mogli. Zwłasz­cza ten łapi­duch znad Sekwany, z mordą zaro­śniętą tak, że patrzeć na nią nie szło, i te jego pre­ten­sjo­nalne wywody o nie­śmier­tel­no­ści. Wstyd! Istny wstyd dla wszyst­kich Alfon­sów, któ­rzy i tak łatwo nie mieli. Rato­wał ich tro­chę poli­ty­ku­jący ksiądz Szulc, ale kto by się tam poli­tyką zaj­mo­wał. Ona raz dobra, raz zła i nie wia­domo, w jakie poglądy inwe­sto­wać. Ta poli­tyka to aku­rat nie­szcze­gólna sprawa.

Szcze­gólny był nato­miast Kos­sów, miej­sce, w któ­rym nie­świa­do­mie dla samego sie­bie Alfons uro­dził się jako syn pisa­rza gmin­nego Józefa Przy­mu­szały oraz jego żony Apo­lo­nii z domu Andro­siuk, naj­pięk­niej­szej, jak mówił ojciec, dziew­czyny mię­dzy wiel­kim Bugiem i mało ważną Wisłą. Rów­nie nie­świa­do­mie został ochrzczony, jakoś wycho­wany i bez kon­sul­ta­cji posłany do szkół, któ­rych pro­fil i sta­tus rów­nież kon­sul­to­wane z nim nie były. Ojciec, bez­względ­nie zako­chany w matce, zachwy­cony jej pięk­nem, o któ­rym mógł mówić długo i namięt­nie, chciał, aby syn dbał o urodę ludzi. Józef snuł czułą i naiwną myśl, że dzięki temu i sam świat sta­nie się pięk­niej­szy. Już na samym początku życio­wej drogi Alfon­sika zda­wało się, że wszystko wska­zuje na wyjąt­ko­wość jego posła­nia i powo­ła­nia. Tak mówił mu ojciec, matka przy­ta­ki­wała, choć z lek­kim nie­do­wie­rza­niem, a więc i on sam wzra­stał w tym prze­ko­na­niu. Tyle że wyjąt­ko­wość zamie­nił w swo­jej opo­wie­ści na szcze­gól­ność. Była mniej zobo­wią­zu­jąca dla postron­nych, nie wzbu­dzała w nich żądań ani speł­nia­nia ocze­ki­wań.

Szcze­gól­ność Kos­sowa, który kie­dyś po pię­ciu deka­dach miej­sko­ści na powrót stał się, nie­szcze­gól­nie far­tow­nie, przy­czół­kiem gminy wiej­skiej, pole­gała w życiu doro­słego Alfonsa głów­nie na tym, że tu wró­cił. Wró­cił ze swo­ich szkół i prak­tyk wiel­ko­miej­skich (bo war­szaw­skich, łódz­kich i poznań­skich) ze świa­to­wym (bo pary­skim) baga­żem doświad­czeń (choć głów­nie jako klient, ale jed­nak), posta­no­wiw­szy otwo­rzyć zakład fry­zjer­ski euro­pej­skiej klasy. Oczy­wi­sty był więc fakt, że Kos­sów sta­nie się kie­dyś albo sto­licą świa­to­wego ukła­da­nia fry­zur, albo przy­naj­mniej miej­scem obro­słym legendą z racji obec­no­ści arcy­mi­strza. Myśl ta nie spę­dzała mu jed­nak snu z powiek, nie prze­twa­rzał jej, nie żuł, jak krowa potra­fiła prze­żu­wać trawę; wyra­ził to w sobie tylko raz, by potem oddać się w sta­lowe ramiona dys­cy­pliny.

Dokład­nie na środku zachod­niej pie­rzei krót­kiej uliczki wyzna­cza­ją­cej ści­słe cen­trum zde­gra­do­wa­nego mia­steczka wisiał wykwint­nie pro­sty szyld: „Alfons Przy­mu­szała, Fri­seur. Przyj­muje za dnia”.

Cza­sami dzi­wiono się, że włosy tnie „za dnia”, czyli dopóki jest widno. W lecie musiał, zgod­nie z umiesz­czoną infor­ma­cją, pra­co­wać bar­dzo długo, a prze­cież wia­domo, że w takim Kos­so­wie nie ma aż tylu klien­tów, aby mu każdy dzień, od ponie­działku do soboty, szczel­nie wypeł­nić. Zwłasz­cza że Alfons otwie­rał swój zakład fak­tycz­nie nie­długo po pierw­szym pia­niu koguta, a zamy­kał, kiedy nad mia­steczko nacho­dziła sza­rawa, cza­sami fio­le­towa, innym razem czer­wo­nawa poświata sygna­li­zu­jąca rej­te­radę słońca. Podob­nie dzi­wiono się zimą. A z czego to on żyje? Z czego się utrzy­muje, skoro pra­cuje led­wie kilka godzin dzien­nie? Czy to aby uczciwe wobec pracy innych? Czy to w ogóle moralne? A może by tam nie łazić do niego? Ale jak nie do niego, to do kogo? A poza tym: czy to aby jakiej kary nie będzie za omi­ja­nie salonu? Wszy­scy wie­dzieli, że kos­sow­ski fry­zjer bywał poryw­czy i potra­fił nie­jed­nego łap­ser­daka za ucho do swego zakładu zacią­gnąć.

Sam zain­te­re­so­wany nic sobie z tego nie robił i ocze­ki­wał na klien­tów lub obsłu­gi­wał ich w takich godzi­nach, jakie sobie wyzna­czył wiele lat temu. Kiedy? A czyżby on sam to wie­dział? Jak się­gnąć pamię­cią, jego zakład był tak oczy­wi­sty jak kościół, syna­goga, cer­kiew, apteka, szkoła, dzień i noc, zima i lato. Sam urząd gminny był mniej oczy­wi­sty, bo co wybory, to jakieś remonty albo prze­no­siny. U Alfonsa Przy­mu­szały, który budził powszechny sza­cu­nek na równi z księ­dzem, rabi­nem, popem i apte­ka­rzem, a więk­szy niż jakiś tam urzęd­ni­czyna na bur­mi­strzow­skim sta­no­wi­sku, wszystko było stałe i nie­zmienne. Wszystko, co w jaki­kol­wiek spo­sób pra­gnęło ustępstw, musiało naj­pierw uzy­skać klau­zulę umow­no­ści. Pierw­szy uzy­skał ją oczy­wi­ście czas otwar­cia – dzięki niemu Alfons mógł sobie wyba­czyć deli­katne spóź­nie­nia, które nie były nawet nazy­wane spóź­nie­niami, bo i tak się nie zda­rzyło, żeby klient musiał na niego cze­kać. Chyba że w wygod­nym fotelu, gdy on pochło­nięty był innym zaro­stem.

Naj­le­piej jed­nak było, gdy wszystko szło swoim usta­lo­nym i wypra­co­wa­nym tokiem.

Pobudka, choć mogła zmie­niać się w zależ­no­ści od pory roku, wypa­dała zazwy­czaj około pią­tej. Jeśli było już jasno, a przy­naj­mniej zano­siło się na to, Alfons wsta­wał. Jeśli było ciemno, a słońce zamie­rzało lenić się jesz­cze przez dłuż­szy czas, nie wsta­wał – zapa­lał jedy­nie lampkę i odda­wał się lek­tu­rze. Było to jego ulu­bione zaję­cie – oczy­wi­ście poza fry­zjer­stwem. Lubił Her­ku­lesa Poirot za wąsiki i cenił bar­dziej niż Hol­mesa, który był gładko wygo­lony i nie­po­trzeb­nie się wymą­drzał. No i był nie­zbyt ele­gancki w obej­ściu, co aku­rat nie lico­wało z god­no­ścią dżen­tel­mena.

We wła­ści­wym cza­sie, sza­co­wa­nym nie­za­wodną intu­icją, wsta­wał z pie­le­szy, wstrzą­sał kilka razy koł­drę i roz­pro­sto­wy­wał ją na łóżku. Maso­wał ją czule jesz­cze przez chwilę, aby uzy­skać satys­fak­cjo­nu­jący efekt ugła­dze­nia. Następ­nie przy­kry­wał łóżko lekko błysz­czącą narzutą opa­da­jącą do samej pod­łogi, powta­rzał rytuał roz­pro­sto­wy­wa­nia i po uło­że­niu podu­szek opusz­czał sypial­nię. Potem nastę­po­wała higiena, pra­so­wa­nie ubra­nia i wosko­wa­nie wąsów. Wyszy­ko­wany – nie­któ­rzy mówią, że jak spod igły – zasia­dał w gabi­ne­cie, by spi­sać kilka słów o rze­czach, które wyda­rzyły się nocą bądź nocą skło­niły go do myśle­nia. Potem zamy­kał pamięt­nik i szy­ko­wał się do pracy. Gdy wycho­dził z domu, spraw­dzał dwu­krot­nie, czy aby na pewno dobrze zamknął drzwi. Nie zda­rzyło się wpraw­dzie, by kto­kol­wiek chciał bez pozwo­le­nia wejść do jego domu, ale wzo­rem apte­ka­rza Berga drzwi ryglo­wał szczel­nie – głów­nie po to, by nie musieć się zasta­na­wiać, czy tego dnia nie nastąpi wła­śnie ów pierw­szy raz, gdy ktoś spró­buje je sfor­so­wać.

Sie­dem­na­sty dzień lipca roz­po­czął się wcze­śnie. Alfons prze­bu­dził się po nie­spo­koj­nym śnie, któ­rego w żaden spo­sób nie mógł odtwo­rzyć. Nie potra­fił sobie nawet przy­po­mnieć jego naj­skrom­niej­szych frag­men­tów. Pró­bo­wał, zamy­kał oczy, zmu­szał je do wej­rze­nia w głąb, uda­wał, że ciało wciąż śpi i wcho­dzi dopiero w stan wybu­dza­nia, tar­gane mimo­wol­nymi skur­czami mię­śni. Wszystko na nic. Czuł dziwny nie­smak pomie­szany z trud­nym do opi­sa­nia lękiem. Do wyj­ścia z domu miał jesz­cze dużo czasu, ale każda chwila spę­dzona w łóżku zda­wała się nie­tak­tem. Pró­bo­wał czy­tać, ale prze­ska­ku­jący z wersu na wers wzrok nie prze­twa­rzał słów w treść, a nawet nie­zbyt skład­nie zesta­wiał wyrazy z liter, które roz­bie­gały się przed oczami. Wbrew sobie spełzł z łóżka niczym zmę­czony kot. W jego ruchach nie było jed­nak ani gra­cji, ani zwin­no­ści. Z kotem łączyło go tylko leni­stwo, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie doświad­czał. Nie lubił kotów. Nie wie­dział, dla­czego użył tego porów­na­nia w odnie­sie­niu do sie­bie. Było nie­mą­dre, wręcz nie­sto­sowne.

Idąc do kuchni, potknął się o walizkę, która pra­wie każ­dego ranka tara­so­wała mu drogę, choć był gotów przy­siąc, że nie doty­kał jej od kilku lat, a na pewno niczego do niej nie pako­wał. Przy­go­to­wu­jąc śnia­da­nie, pomy­ślał, że skoro już ma umrzeć, to śnia­da­nie będzie kró­lew­skie. Ale zaraz, zaraz… Jak to: umrzeć? Kto tak powie­dział? Skąd mu to przy­szło do głowy? Prze­cież w takim wieku ludzie nie umie­rają, no chyba że źle się pro­wa­dzą albo cho­rują. A on był prze­cież oazą porząd­no­ści, jak to wie­lo­kroć powta­rzał sobie i innym, w razie gdyby nie dostrze­gli tego sami. Cho­roby też się go nie imały. Więc jaka śmierć? O czym tu mowa? To zapewne ten zapo­mniany sen zosta­wił jakąś jątrzącą się w gło­wie głu­potę – pomy­ślał Alfons i wró­cił do swo­ich czyn­no­ści.

Po śnia­da­niu zapa­rzył kawę wypeł­nia­jącą aro­ma­tem cały dom, nalał ją do swo­jej ulu­bio­nej fili­żanki i skie­ro­wał się do gabi­netu. Wyj­rzał przez okno, oce­nił moż­li­wo­ści dnia i zasiadł przy biurku. Nale­żało zano­to­wać kilka słów. Dawno wypra­co­wa­nym ruchem się­gnął do szu­flady. Ta jed­nak nie chciała ustą­pić deli­kat­nym dło­niom. Sza­mo­tał się z nią przez jakiś czas, co samo w sobie wzbu­dziło napię­cie. Ni­gdy wcze­śniej szu­flada nie pozwo­liła sobie nawet na namiastkę strajku. W końcu odpu­ściła, lecz Alfons zdą­żył się poiry­to­wać. Każde odstęp­stwo od oswo­jo­nej nor­mal­no­ści było dlań nie­do­pusz­czalne. Wcią­gnął prze­sad­nie duży haust powie­trza, wydarł z trzewi krnąbr­nej szu­flady notat­nik i uło­żył go przed sobą, sta­ra­jąc się, by zajął przy­pi­sane mu miej­sce. Wyjął ołó­wek i pisał. Nie trwało to jed­nak długo, gdyż owo nie­po­zorne, deli­katne wzbu­rze­nie oka­zało się na tyle silne, że nie mógł sku­pić myśli, nie mówiąc już o ich spi­sa­niu. Tar­gnął nim głę­boki smu­tek. Zapa­trzył się, przy­kle­ja­jąc wzrok do ściany. Po chwili zła­pał się za serce i w odru­chu, któ­rego nauczył go dok­tor Hie­ro­nim, się­gnął po wodę. Nalał pełną szklankę i wypił ją dusz­kiem. Woda nie była świeża, ale dała uko­je­nie.

– Chyba popa­dam w hipo­chon­drię – wymam­ro­tał pod nosem, co też nie było niczym dziw­nym, gdyż jako samot­nik czę­sto zwykł do sie­bie gadać, czę­sto też posą­dzał się o nad­mierną wraż­li­wość wzglę­dem swo­ich przy­pa­dło­ści. – Koniec! Weź się w garść, czło­wieku, bądź męż­czy­zną.

Zazwy­czaj to poma­gało, tym razem jed­nak nie poczuł się lepiej, a przy­naj­mniej nie od razu.

Za oknem zro­biło się cał­kiem jasno. Z zewnątrz dobie­gały odgłosy wiej­skiego lata. Kury żywio­łowo reago­wały na poja­wie­nie się gospo­da­rza w pobliżu kur­nika, kilka krów cią­gnęło po ziemi obi­ja­jący się o kocie łby pal nie­po­zwa­la­jący bie­gać w dro­dze na łąkę, trza­skały drzwi i okien­nice, skrze­czały mocne zamki w wie­rze­jach sto­dół i obór. W oddali roz­śpie­wały się pod­la­skie roz­mowy z żydła­czą­cym refre­nem. Mimo prze­po­wia­da­nego przez ludzi desz­czu słońce zaglą­dało w okna, ośle­pia­jąc wszel­kie napo­tkane oczy. Dzień wstał już na dobre. Alfons zebrał się w sobie, a jako że wciąż odczu­wał smu­tek, posta­no­wił go oszu­kać, uda­jąc, że wszystko jest w naj­do­sko­nal­szym porządku.

Zamknął porząd­nie drzwi, czym jak co dzień mimo­wol­nie uba­wił grupkę męż­czyzn zbie­ra­ją­cych się naprze­ciwko jego domu w ocze­ki­wa­niu na pod­wodę do leśnej roboty. Miej­scowi odwra­cali się tyłem, by nie mógł ich roz­po­znać. Wszak to duży nie­takt – obra­żać sza­cowną osobę głu­pim śmie­chem i nie­przy­stoj­nymi uwa­gami. Sezo­nowi, któ­rzy zjeż­dżali się z sze­ro­kiego terenu, nie mieli jed­nak lito­ści dla Alfonsa, nazy­wa­jąc go kpiąco „goli­brodą”.

– Halo! – krzyk­nął jeden z nich. – Kumie goli­brodo, co wy tam tak pil­nie zamy­ka­cie? Może jakie skarby?

Śmiali się wszy­scy. Nawet ukry­wa­ją­cym się miej­sco­wym drgały plecy.

– A może jakie córecz­kie tak chce­cie scho­wać?

– Panie! A czy wy oby jakiego trupa tam nie mata? – krzy­czał inny. – Chłopy, może tu polic­maj­stry potrzebne?

Alfons nic sobie z tego nie robił. Przy­wykł. Popra­wił melo­nik, spo­glą­da­jąc w tłu­mek. Ruszył przed sie­bie i co chwilę zer­kał na zwró­co­nych tyłem. Wie­dzieli, że na nich patrzy, więc zabawa prze­szła w nie­po­kój, a nawet strach. Pozna czy nie pozna, psia mać?

– Dzień dobry panom – krzyk­nął w ich stronę. – Niech to Kłoś się tak nie wysta­wia gębą na słońce, bo mu ta cher­lawa wąsina pło­wieć będzie. A Bzda­kowi przy­po­mi­nam, że Bzda­kowa u mnie dziś na drugą zmianę, no to się rano pośmie­jemy.

Oczy­wi­ście mówił tylko o sprzą­ta­niu i przy­go­to­wy­wa­niu obiadu na sobotę, do czego najęła się kilka lat temu Helena Bzda­kowa. Coty­go­dniowe porządki, rema­nenty doko­ny­wane w kuchni i spi­żarni oraz roz­pla­no­wy­wa­nie spra­wun­ków na następne dni zatrzy­my­wały nie­kiedy Helenę we fry­zjer­skim domo­stwie do póź­nych godzin noc­nych, a nawet wcze­sno­ran­nych. Mąż zaś był o nią pie­kiel­nie zazdro­sny, więc dla Alfonsa było pewne, że Hen­ryk Bzdak dzień spę­dzi na ner­wo­wym pra­co­wa­niu, a noc upły­nie mu pod zna­kiem roz­pacz­li­wego zaglą­da­nia w okna i wycze­ki­wa­nia na cień, oby poje­dyn­czy, odgry­wa­jący przed­sta­wie­nie na zacią­gnię­tej zasło­nie.

Alfons uśmiech­nął się pod nosem i w dużo lep­szym nastroju nie­spiesz­nie prze­mie­rzał zde­gra­do­wane mia­steczko. Ta degra­da­cja mu doskwie­rała. Lepiej prze­cież być fry­zje­rem w mie­ście niż na wsi czy w jakiejś tam osa­dzie. Ale i to wróci, wszystko kie­dyś wraca do nor­mal­no­ści. Musi. A może i on się do tego przy­czyni, może przy­je­dzie tu ktoś waż­niej­szy ze sto­licy, zoba­czy jego kunszt fry­zjer­ski i stwier­dzi, że takie sztuczki zasłu­gują na prawa miej­skie. Tak, to bar­dzo praw­do­po­dobne, że lokalna spo­łecz­ność będzie mu kie­dyś zawdzię­czała wię­cej, niż sobie teraz wyobraża – ta myśl unio­sła czoło Alfonsa ku słońcu cho­wa­ją­cym się za ide­al­nie białą kłę­bia­stą chmurą.

Po kil­ku­dzie­się­ciu metrach spa­ceru zama­chu na jego świeżo odzy­skany spo­kój doko­nała inna grupa ludzi. Kilku męż­czyzn ubra­nych w jasne płasz­cze, spod któ­rych wyła­niały się solidne gar­ni­tury, pozo­wało do zdję­cia na tle pomnika mar­szałka Pił­sud­skiego. Niby nic takiego, ale płasz­cze, kape­lu­sze i czapki w lipcu? Nie było wpraw­dzie upal­nie, ale na pewno nie na tyle zimno, by oku­tać się w jesienne ubra­nie. No chyba że jed­nak coś tu się ruszyło i Kos­sów został nawie­dzony przez modowy maga­zyn, a redak­to­rzy umy­ślili sobie pokaz na tle dobrze roku­ją­cego mia­steczka. Alfons wypro­sto­wał się, bo jak by to wyglą­dało, gdyby wszedł w kadr z zanie­dbana posturą.

To będzie jed­nak dobry dzień – pomy­ślał.

Zmie­rza­jąc w stronę swego zakładu, oglą­dał te same co zawsze kamie­nice i zasta­na­wiał się, cóż można by z nimi zro­bić. Zwłasz­cza że foto­grafy już się tu kręcą. Budynki wyda­wały się raczej smutne i ponure, pozna­czone jesz­cze śla­dami wiel­kiej wojny, i choć minęło kil­ka­na­ście lat z okła­dem, dziury ziały w fasa­dach rynku nie-mia­steczka niczym niemi depo­zy­ta­riu­sze pamięci. Do tego jesz­cze ta sza­rość zmę­czona nie tylko wojną, lecz także zwy­kłym życiem i porami roku. Przy­bru­dzona kurzem, zlana desz­czem ścią­ga­ją­cym z dachów nalot czasu, ochla­pana wodą i bło­tem try­ska­ją­cym spod roz­ba­wio­nych dzie­cię­cych stóp, nie­czy­sto­ściami z rynsz­toka, w który wpadł kamień, a wła­ści­wie kamie­nie, bo to zawsze faj­nie porzu­cać do celu; i w końcu sza­rość poobi­jana kamie­niami, które pole­ciały nieco dalej niż cel i ude­rzyły w ściany, odłu­pu­jąc z nich frag­menty tynku.

Gdyby to wszystko zała­tać – myślał Alfons – zale­pić dziury, obu­do­wać kanał drą­żony przez nie­czy­sto­ści, ład­nie poma­lo­wać ściany, nie­ko­niecz­nie na jeden kolor, może być ich wiele, różne odcie­nie, byłoby ład­niej i atrak­cyj­niej. Zapa­mię­tał z Paryża wiel­kie szklane witryny skle­pów i zakła­dów. Pomy­ślał, że warto byłoby zwięk­szyć ich liczbę i tutaj. On miał już pięk­nie wykoń­czoną prze­szkloną ścianę, przez którą dało się obser­wo­wać jego pracę, masar­nia Bar­da­dy­nów też zain­we­sto­wała w podobną witrynę i eks­po­no­wała w niej swoje wyroby. Tyle że w ich przy­padku nie spraw­dzało się to roz­wią­za­nie, gdyż peł­za­jące po towa­rze muchy potra­fiły sku­tecz­nie znie­chę­cać klien­tów, zwłasz­cza tych prze­jezd­nych, na któ­rych Zdzi­sław Bar­da­dyn szcze­gól­nie się zasa­dzał. Miej­scowi i tak u niego kupo­wali – nie mieli wyboru. No bo do kogo pójdą? Dokąd pojadą? Mogli jedy­nie skrę­cić do Żyd­ków, ale kto to wie, czego oni do mięsa dodają.

W każ­dym razie, myślał Alfons, gdyby jemu oddać decy­do­wa­nie o wyglą­dzie Kos­sowa, mia­steczko sta­nę­łoby obok naj­pięk­niej­szych dziel­nic Paryża, Lon­dynu, a może i Gisz­pa­nii. Moż­liwe, że ludzie by do tego nie doro­śli i zacho­wali swoje przy­zwy­cza­je­nia oraz pry­mi­tywne zacho­wa­nia, ale jeśliby im dać czas oraz dobre przy­kłady… Ach, jakże by było pięk­nie – uznał z wes­tchnie­niem.

– Dobry! – ryk­nął basowy głos, wyry­wa­jąc go z rojeń.

Alfons drgnął. Wie­dział, z kim ma wąt­pliwą przy­jem­ność. Zatrzy­mał się i odwró­cił. Tuż za nim tkwił przy­twier­dzony do ziemi i wga­pia­jący się w niego naj­niesz­czę­śliw­szy czło­wiek w Kos­so­wie, czyli na świe­cie. Benia­mi­nek Widzący, a tak naprawdę Benia­min Ryciak, czło­wiek, któ­remu ubz­du­rało się, że ma zdol­ność prze­wi­dy­wa­nia przy­szło­ści. Zwykł zacze­piać ludzi, twier­dząc, że wie, co się z nimi sta­nie, co ich za chwilę spo­tka. Alfons, jako czło­wiek trzeźwo myślący, reago­wał na jego widok ner­wowo, gdy spo­ty­kał go na swo­jej dro­dze nie­mal codzien­nie. Było to męczące w dwój­na­sób. Po pierw­sze, jako inte­li­gent nie wie­rzył w żadne zabo­bony i się nimi brzy­dził, a po dru­gie, prze­po­wied­nie Benia­minka zawsze się spraw­dzały, co pogłę­biało iry­ta­cję i nimi samymi, i bre­dzą­cym Benia­minkiem. Alfons przy­pusz­czał, że to jakieś ukar­to­wane spi­ski, sztuki jak w teatrze albo zwy­kłe kuglar­stwo. Czym by nie były, nie chciał sobie nimi zawra­cać głowy.

Nie­chęć do Benia­minka pogłę­biała jego fizjo­no­mia. Był to czło­wiek nie­wielki, może metr pięć­dzie­siąt, a może i nie, do tego chudy tak prze­raź­li­wie, iż żaden oko­liczny sklep ubra­niowy nie był w sta­nie dobrać mu gar­ni­turu ani codzien­nego łach­mana. Łeb zwy­kły pod wzglę­dem kształtu, ale zaro­śnięty tak, że jakby tam wszy zamiesz­kały, to i wie­żowce mogłyby posta­wić, a żaden nie wychy­liłby się ponad czu­bek gęstych, czar­nych loków, któ­rych nawet naj­po­tęż­niej­szy wiatr nie mógł poru­szyć. Nie da się ukryć, że dla Alfonsa Przy­mu­szały dodat­kową znie­wagę sta­no­wił fakt, iż ten bre­dzący bękart nie sta­wiał się, wbrew oko­licznym wzor­com, na strzy­że­nie.

– Czego ty byś chciał, Benia­minku? – zapy­tał grzecz­nie, choć z wyczu­walną iry­ta­cją.

– Ja ci mogę wszystko powie­dzieć, Alfon­sie Bar­to­szu…

– Niech przy­mknie łaska­wie gębę – wyszep­tał Alfons, czuj­nie roz­glą­da­jąc się dookoła, czy oby nikt nie sły­szał jego dru­giego imie­nia, które miał w pogar­dzie ze względu na zbyt ple­bej­skie brzmie­nie.

– Jak mnie wysłu­cha, to o Bar­to­szu zapo­mnę.

Alfons mie­rzył go wzro­kiem, co przy tak mikrej postu­rze Benia­minka nie było trudne. Zasta­na­wiał się, co mu odpo­wie­dzieć. Może go wysłu­cha, to dzi­wak w końcu się od niego odczepi? Pro­blem w tym, że widzący, podob­nie jak fry­zjer, był posta­cią znaną i budzącą powszechny respekt, choć oczy­wi­ście w dalece inny spo­sób. Gdy tylko więc sta­nęli twa­rzą w twarz, nawet jeśli te były na innych pozio­mach, dokoła poczęli się zagęsz­czać ludzie. A to ktoś przy­kuc­nął, żeby but popra­wić, a to komuś innemu aku­rat tu było dane opu­kać rower przed jazdą albo i prze­dzia­łek w kape­lu­szu popra­wić, dwa kroki z lewej panie przy­sta­nęły, by pogwa­rzyć o cenach jajek na stra­ga­nie, pano­wie wymie­niali się ogniem, zachwa­la­jąc wyborny smak zwie­zio­nych z Sie­dlec papie­ro­sów. Z pra­wej przy­sta­nął nawet sekre­ta­riat bur­mi­strza, niby to oglą­da­jąc oko­liczne kamie­nice, a zaraz obok mun­du­rowy jego­mość Besz­tak wyjąt­kowo cicho udzie­lał nagany za coś, czego dosły­szeć się nie dało, ale co smar­ka­cza wino­wajcę mocno wzru­szyło, bo szlo­chem się zaniósł i pocią­ga­jąc nosem, patrzył na kamie­nie bru­kowe. Cho­lera ich nadała – pomy­ślał Alfons.

– Nie żadna cho­lera! Niech sobie nawet w myślach nie dwo­ruje, bo jak cho­lera była, to ludzie wymie­rali. A jak nie ma nic do powie­dze­nia mądrego, to myśli głu­pich niech nie pusz­cza, bo i z tego może co się zro­dzić. Ja to wiem naj­le­piej, Bar­to­szu! – zło­śli­wie zakoń­czył Benia­mi­nek.

Alfons zaśmiał się poka­zowo – gło­śno i per­li­ście.

– I jak ty możesz, łachu­dro, co o mnie wie­dzieć, skoro już imię moje prze­krę­casz – mówił Alfons, roz­glą­da­jąc się dokoła i zaglą­da­jąc ludziom w oczy, czy oby każdy wła­ści­wie roz­po­znał jego teatralną drwinę. – Idźże precz innym głowę zawra­cać.

Alfons odwró­cił się i szyb­kim kro­kiem ruszył w stronę swego zakładu. Benia­mi­nek nie dawał za wygraną, postę­pu­jąc za nim krok w krok i szem­rząc pod nosem coś trud­nego do zro­zu­mie­nia. To było wła­śnie naj­bar­dziej nie­po­ko­jące, bo nie wia­domo, czy jakie­goś uroku nie rzu­cał. Takich bzdur nawet inte­li­genci się bali. Alfons nie spo­glą­dał za sie­bie. Wie­dział, że prę­dzej czy póź­niej – a raczej prę­dzej – Benia­mi­nek zre­zy­gnuje i pole­zie gdzie indziej. Zawsze tak było. Ale póki co w tym mam­ro­ta­niu dosły­szał echo swo­jego snu. Zama­ja­czyły mu jakieś obrazki z dzie­ciń­stwa, matka klę­cząca przy jego łóżku, ojciec… Nie, nie… Nie będę w to brnąć – pomy­ślał i splu­nął przez lewe ramię. Udało się. Bzdur­stwa znik­nęły, a na jego twarz powró­cił deli­katny gry­mas zado­wo­le­nia. Był już pra­wie u sie­bie.

Im bli­żej cen­trum, tym gęściej mro­wili się ludzie. Przez gwar prze­bi­jała się pieśń Zyg­munta Zabu­skiego, ojca prze­ślicz­nej córki, w któ­rej kochała się z wza­jem­no­ścią cała męska mło­dzież tutej­sza i przy­jezdna. Poza nie­biań­skiej urody córą Zyg­munt miał także pie­kar­nię, którą zachwa­lał z rana uło­żoną przez sie­bie strofą, do któ­rej kom­po­no­wał codzien­nie inną melo­dię:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki