Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa, urzekająca ilustracjami, mądra książka dla młodych czytelników stworzona przez autorki niezapomnianej Śnieżnej siostry!
Po zimie nadchodzi wiosna! Czy aby na pewno?
Kłujące w nos promienie słońca są dla Lilii tylko majaczącym w zakamarkach dziecięcej wyobraźni wspomnieniem. Słońce zniknęło, gdy miała niespełna rok. Jej świat jest szary, ponury i zasnuty deszczem. Dzień zlewa się tu z nocą. A nasiąknięta wodą ziemia od dawna nie rodzi plonów… Skąd zatem dziadek dziewczynki, jedyna bliska jej osoba, co trzy dni przynosi soczyste warzywa i owoce, by nakarmić mieszkańców wioski? Czy to możliwe, że udało mu się wyhodować te cuda w zapuszczonej szklarni, do której broni dostępu? A może skrywa inną tajemnicę? I gdzie, do licha, podziało się słońce?
Pewnego dnia ciekawość zawiedzie Lilię do zakazanego lasu, na sekretną ścieżkę, do ukrytej, zielonej doliny… Dziewczynka odnajdzie przyjaźń i znów poczuje na twarzy ciepłe promienie! Jednak czy mają one jedynie życiodajną moc?
Strażniczka Słońca to pełna przygód opowieść o stracie i towarzyszącej jej goryczy, walce z lękiem, ale też o miłości, szczęściu, nadziei na nową wiosnę oraz o tym, jak ważne są w przyrodzie równowaga i następujące po sobie pory roku. Bo to właśnie zimę, wiosnę, lato i jesień norweskie autorki postanowiły uczcić cyklem pięknych książek.
O zimie opowiada obsypana nagrodami Śnieżna siostra. Strażniczka Słońca to historia o tęsknocie za wiosną. A Maja Lunde i Lisa Aisato pracują już nad dwiema kolejnymi powieściami. Każda z nich zachwyci ilustracjami, wyciśnie wiadra łez i wywoła uśmiech na twarzach czytelników. Gwarantujemy!
Piękna.
„Dagbladet”
Łatwa do pokochania!
„VG”
Wciągająca niczym hollywoodzki thriller!
„Aftenposten”
Maja Lunde (ul. 1975) – norweska scenarzystka filmowa i telewizyjna, popularna autorka książek dla dzieci (m.in. Śnieżna siostra, Strażniczki Słońca) oraz powieści dla dorosłych (Historia pszczół, Błękit, Ostatni), ukazujących się w ramach klimatycznej tetralogii. Jej książki przetłumaczono dotychczas na czterdzieści języków i sprzedano w nakładzie przeszło dwóch i pół miliona egzemplarzy!
Lisa Aisato (ur. 1981) – norweska autorka i ilustratorka. Jej magiczny i niepowtarzalny styl sprawił, że jest jedną z najbardziej cenionych i kochanych artystek w Norwegii. Prowadzi własną galerię w swoim domu na wyspach Hvaler, gdzie mieszka razem z rodziną. Nominowana do: Astrid Lindgren Memorial Award (ALMA) 2018 oraz H. C. Andersen Award 2016. Za ilustracje do książki O dziewczynce, która chciała ocalić książki (The Girl Who Wanted to Save the Books) otrzymała nagrodę Ordknappen 2018. Jej autorska książka Życie (polska premiera w drugiej połowie 2021 roku) zdobyła Nagrodę Księgarzy Norweskich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 149
Kiedy zamykałam oczy, wciąż czułam słońce na nosie i policzkach, kłujące ciepło wnikające we mnie, niepodobne do niczego innego. Ciepło, które sprawiało, że moje serce miękło, a myśli były bezpieczne. Dzięki temu na swój sposób wiedziałam, czym jest słońce, chociaż zniknęło dawno, dawno temu, gdy miałam rok.
W moim świecie nie było słońca. W moim świecie na pola i lasy padał rzęsisty deszcz, krople bębniły o dachy i trafiały w kałuże, wydając przy tym tysiące cichych plusków. Tutaj nie istniało lato, jesień, zima ani wiosna, którą dziadek nazywał najpiękniejszą ze wszystkich pór roku. Tutaj nie istniały noc ani dzień, tylko wieczny zmierzch. Góry mieniły się słabym, matowym światłem, poza tym wszystko tonęło w mroku. Zegar na wieży na rynku pokazywał nam, kiedy należy iść spać, a kiedy trzeba wstawać. Mój świat był ciemny i mokry. Każdy dzień był spowity szarością i przesiąknięty deszczem, tylko bez grzmotów i błyskawic.
I gdyby dziadek, pewnego dnia, wychodząc do pracy, nie zapomniał zabrać drugiego śniadania, a ja nie odkryłabym, jaką tajemnicę skrywa w swojej szklarni, być może już zawsze byłoby ciemno i ponuro.
Gdy tylko wyszedł, zauważyłam na stole czerstwą kromkę, zbyt małą, by nasycić dorosłego mężczyznę, ale kiedy kończyły nam się warzywa, suchy chleb był wszystkim, co mieliśmy do jedzenia.
Pobiegłam do drzwi, żeby rozejrzeć się za dziadkiem, ale już zniknął w oddali. Przez chwilę stałam z kromką w ręce, zastanawiając się, co robić, a potem zawinęłam ją w ręcznik kuchenny, wsunęłam do kieszeni fartuszka. Następnie włożyłam za duży płaszcz przeciwdeszczowy, który odziedziczyłam po kimś, komu zrobiło się mnie żal. Lilia, ta sierota. Nigdy nie mówiono tego na głos, ale wiele osób mi współczuło. Zauważyłam też, że kiedy przechodziłam obok, dorośli mi się przyglądali i czasem również rozmawiali ze sobą ściszonymi głosami. Ale zdążyłam się do tego przyzwyczaić, bo odkąd pamiętam, wychowywałam się bez rodziców.
Na zewnątrz padał drobny deszcz. Krople tworzyły kołyszące się smugi i przypominały długie słomki spadające z nieba. Niedaleko naszego domu utworzyły się trzy ogromne kałuże, zbyt wielkie, żebym mogła je przeskoczyć, więc nie miałam innego wyjścia – musiałam w nie wejść. Czułam, jak moje zniszczone kalosze przesiąkają wodą, a stopy robią się mokre. Chlup!, chlup!, z każdym krokiem słyszałam chlupotanie wody.
Kiedy następnego ranka dziadek wychodził do pracy, powiedziałam mu, jak codziennie, „do zobaczenia”, a on jak zwykle odpowiedział mi tym samym.
– Co będziesz dziś robić? – spytał w drzwiach.
– Nic takiego. Przejdę się.
– Ach tak – odparł. – To dobrze.
I poszedł. Ja, która do jego wyjścia siedziałam na łóżku, udając, że mam mnóstwo czasu i nigdzie mi się nie spieszy, zerwałam się gwałtownie, najszybciej jak umiałam wciągnęłam sweter przez głowę, włożyłam spódnicę, wskoczyłam w kalosze, narzuciłam na siebie płaszcz przeciwdeszczowy i ruszyłam za dziadkiem.
Gdy wybiegłam z domu, ujrzałam jego plecy na końcu drogi. Szłam za nim, pilnując, żeby zachowywać bezpieczną odległość, kiedy mijaliśmy wieś. Zmierzał prosto przed siebie szybkim, zdecydowanym krokiem, machając do wielu osób, od czasu do czasu przystając, by zamienić kilka zdań z ludźmi, którzy zatrzymywali go i pytali, czy przyniesie dzisiaj warzywa. Ale mnie nie zauważył.
W końcu dotarł do szklarni. Wszedł do środka. Długo nie wychodził.
Schowałam się za drzewem.
I czekałam.
Czekałam i czekałam.
Ze szklarni nie dochodził żaden dźwięk.
Tak bardzo zmarzły mi stopy, że nie mogłam ustać w miejscu. Zaczęłam przeskakiwać z nogi na nogę, ale to nie pomogło.
W końcu podeszłam do drzwi i przyłożyłam do nich ucho. Nasłuchiwałam, ale nadal nic nie słyszałam. Wtedy zakradłam się do miejsca, w którym wcześniej odkryłam szparę w papierze. Zbliżyłam twarz do szyby i zajrzałam do środka. Ale zobaczyłam mniej więcej to samo co poprzedniego dnia: doniczki z ziemią i małe, żałośnie wyglądające rośliny.
Przesuwałam się wzdłuż ściany, aż dotarłam na tyły pomieszczenia, gdzie rosły gęste, splątane zarośla. Podeszłam bliżej i wtedy coś odkryłam. Przez gęstwinę biegła ścieżka prosto do szklarni. I tam, pośrodku ściany, częściowo zasłonięte krzewami, znajdowały się jeszcze jedne, tylne drzwi. Czy tylko dziadek o nich wiedział?
Uchyliłam je.
Wsunęłam głowę do środka i rozejrzałam się dokoła.
Słusznie się domyślałam – szklarnia była pusta. Dziadek wszedł drzwiami z przodu, tymi, które wszyscy widzieli, a wyszedł tylnymi, o których nikt nie wiedział.
Odwróciłam się, popatrzyłam na ścieżkę wśród zarośli i przyjrzałam się jej dokładnie. Wychodziła na równinę i była ledwo wydeptaną dróżką, prawie niemożliwą do wyśledzenia. Gdybym teraz nie wiedziała, że tam jest, nigdy nie zwróciłabym na nią uwagi. Podniosłam głowę. Wiedziałam już, dokąd prowadzi – w głąb lasu.
Równinę pokonałam szybko. Pomyślałam, że uda mi się dogonić dziadka. Ale im bliżej lasu, tym wolniej szłam. Wielkie czarne świerki o spiczastych gałęziach i kłujących igłach patrzyły na mnie nieprzyjaźnie.
W końcu stanęłam.
Przede mną majaczyła ścieżka, która musiała zostać wydeptana przez dziadka, ślad jego częstych wypraw do lasu. Jeśli on tędy przechodził, to chyba nic mi nie grozi? Dziadek nigdy nie wydawał mi się jakoś szczególnie silny i odważny. Był zupełnie zwyczajnym starym człowiekiem, często zmęczonym, i zdecydowanie nie lubił się przytulać. Z tego, co wiedziałam, nie potrafił się bić ani strzelać. I nie poruszał się zbyt szybko. Byłam od niego znacznie zwinniejsza. Dlatego jeśli w lesie czaiło się coś strasznego, jakaś istota o świecących oczach, najwyraźniej dziadek jej się nie bał.
Albo, przyszło mi nagle do głowy, bał się i mimo strachu chodził do lasu, ponieważ było tam coś, czego bardzo potrzebował? Prawdopodobnie był wyjątkowo odważny, a ja byłam idiotką, idąc za nim. Może narażałam się na śmiertelne niebezpieczeństwo?
Stałam nadal nieruchomo. Powietrze było zimne i surowe, a mój oddech zamieniał się w szarą mgłę. Pomyślałam o chudej twarzyczce Toma i o jego nieproporcjonalnie dużych oczach. A co, jeśli ścieżka prowadziła do miejsca, gdzie można było znaleźć coś do jedzenia? Chłopiec tak bardzo by się ucieszył z dodatkowej marchewki.
I mając przed oczami uśmiechniętą twarz Toma, zdecydowałam się na pierwszy krok w głąb lasu.
Natychmiast zrobiło się zimniej. Zimniej i ciszej. Martwe drzewa pochłaniały dźwięk moich kroków. Stąpałam po miękkim ciemnozielonym mchu. Schyliłam się i podniosłam kępkę. Trzymając ją w palcach, zobaczyłam, że zielony dywan w rzeczywistości składa się z maleńkich roślin podobnych do mikroskopijnych drzew. Mech występuje tam, gdzie nic innego nie chce rosnąć. Nie potrzebuje słońca, prawie nie musi mieć światła. Mech był roślinką idealnie nadającą się do naszego świata.
Skoro wy macie odwagę tu być, to ja też, pomyślałam i z maleńkimi roślinami w dłoni ruszyłam przed siebie.
Ścieżka wiła się między świerkami, co chwilę skręcała, to w jedną, to w drugą stronę. Przez cały czas szłam lekko pod górę. Możliwe, że gdybym wędrowała wystarczająco długo, dotarłabym do gór. Wysoko, między gałęziami prześwitywało szare niebo, a z wierzchołków drzew trochę kapało, ale świerki zatrzymywały większość deszczu. Od czasu do czasu jakiś ptak podrywał się do lotu parę kroków przede mną, a ja kuliłam się ze strachu. To były czarne wrony z robakami w dziobach. Dziadek nauczył mnie, że te ptaszyska nie są wybredne, jedzą wszystko, co znajdą, i są sprytne. Dzięki temu radzą sobie niemal w każdych warunkach. Nie widziałam poza tym innych oznak życia – tylko mech, świerki i wrony, które skrzeczały ochryple między drzewami kraaa! kraaa! kraaa!
Im bardziej zagłębiałam się w las, tym częściej ścieżka ginęła mi z oczu, zupełnie jakby pochłaniały ją pokryte mchem pagórki.
Co chwilę musiałam się zatrzymywać i zawracać, żeby się upewnić, że wciąż idę po śladach dziadka.
W końcu ścieżka zniknęła na dobre. Stałam w środku lasu, a przede mną rozciągało się nietknięte ludzką stopą runo leśne. Zrobiłam kilka kroków do tyłu, gdzie powinna biec ścieżka, ale jej nie znalazłam. Poszłam jeszcze kawałek, rozglądając się w prawo i w lewo, ale nie widziałam nic poza śladami własnych stóp.
Serce waliło mi mocno w piersi, oddech wyraźnie przyspieszył. Schyliłam się, podniosłam dwa patyki, które ułożyłam na krzyż w miejscu, gdzie stałam, i szukałam dalej.
Najpierw zatoczyłam małe kółko wokół krzyżyka. Ale ścieżki nigdzie nie było. Potem trochę większe, ale również tym razem jej nie znalazłam. W końcu zrobiłam duże koło. Wiele razy kucałam i przyglądałam się uważnie ziemi. Mrużyłam oczy, żeby widzieć wyraźniej. Musiała tu być. Przecież jakoś tu doszłam, prawda?
Nic, ciągle nic. Żadnych śladów poza moimi własnymi. Wróciłam do krzyżyka z patyków. Stałam tak przez chwilę, czując, że ogarnia mnie gniew. Gniew na samą siebie.
Weszłam do lasu bez namysłu. Chciałam przynieść Tomowi marchewkę. To wszystko przez nią. I przez moją ciekawość. Właściwie głównie przez to, że jestem ciekawska.
Z całej siły kopnęłam patyki, które poleciały bezgłośnie każdy w swoją stronę. A potem stałam przerażona i bez tchu, bo zrozumiałam, co się stało: ścieżka zniknęła, a ja znajdowałam się w samym środku ciemnego lasu i nie miałam pojęcia, jak wrócić do domu.
Osunęłam się na wilgotny mech. Szybko poczułam, że mam mokre pośladki, ale nie przejmowałam się tym. Zaschło mi w ustach i burczało w brzuchu.
Prawdopodobnie umrę tutaj, w całkowitej samotności, jedynie wśród mchu i wron.
Ukryłam twarz w dłoniach. Serce podeszło mi do gardła. Oddychałam z coraz większym trudem.
To koniec, pomyślałam. Już po mnie.
Nagle kątem oka dostrzegłam coś świecącego. Mały zielony błysk.
Odwróciłam się szybko. Tak, spomiędzy drzew coś nadlatywało. Jaskrawozielony owad z żółtymi oczami i przezroczystymi skrzydłami. Wirował i połyskiwał w ciemności. Jak maleńka latająca latarka.
To była ważka.
Zbliżała się do mnie, więc żeby jej nie przestraszyć, siedziałam cicho jak mysz pod miotłą. Przez sekundę unosiła się w powietrzu tuż przede mną, jakby chciała się upewnić, że ją zauważyłam, a potem poleciała dalej. Siedziałam jak skamieniała, wodząc za nią wzrokiem, dopóki nie zniknęła między świerkami. Dopiero wtedy udało mi się wstać.
Zapomniałam o wszystkim i pobiegłam za ważką. W końcu, za grubym pniem, zobaczyłam słabe zielone światło. Przez chwilę trzepotała skrzydełkami, a potem znowu zniknęła, a ja rzuciłam się w pogoń za nią.
Latała tam i z powrotem, w górę i w dół, jakby nie chciała dotrzeć w żadne konkretne miejsce albo jakby musiała coś sprawdzić, przyjrzeć się czemuś z bliska, dowiedzieć się czegoś, jak pies, który węszy. A mimo to przemieszczała się tak szybko, że musiałam nadal biec, żeby za nią nadążyć.
Owad drżał w powietrzu. Był wręcz z b y t zielony, i to tak intensywnie, że zaczęłam się zastanawiać, czy wszystkie odcienie zieleni, jakie do tej pory widziałam, nie są tylko jej kiepską imitacją.
Nie przestawałam biec. Byłam spocona i zziajana. Nagle dotarło do mnie, że powinnam zawrócić i poszukać ścieżki. Ale równie szybko odrzuciłam ten pomysł, bo ścieżkę już dawno zgubiłam i ten dziwaczny owad był wszystkim, co miałam.
Niespodziewanie ważka zniknęła, zupełnie jakby pochłonęły ją leśne ciemności, ze skrzydełkami i całą resztą. Biegałam tam i z powrotem, ale nigdzie jej nie było.
– Nie! – zawołałam.
– Nie! Nie! Nie! – ktoś mi odpowiedział.
Dźwięk, który wrócił do mnie, był głośny i rytmiczny. Skuliłam się ze strachu, ale szybko się wyprostowałam, bo zrozumiałam, co słyszę.
– Nie! – zawołałam ponownie.
Odpowiedział mi mój własny głos:
– Nie! Nie! Nie!
To było moje echo.
Jeśli tutaj jest echo, pomyślałam, to gdzieś w pobliżu musi być jakaś skała, a przynajmniej coś innego niż drzewa.
Jak najszybciej pobiegłam do miejsca, skąd dochodził mój głos, i w tej samej chwili znowu pojawiła się ważka. Unosiła się spokojnie w powietrzu, trzepocząc skrzydełkami tuż przed moim nosem, jakby chciała mi coś pokazać. Okazało się, że miałam rację – przede mną wznosiła się skalna ściana, tak stroma, że trudno było się na nią wspiąć.
Ważka latała wzdłuż ściany. Teraz poruszała się wolniej, więc łatwiej mi było za nią nadążyć. Wkrótce zobaczyłam, że kieruje się w stronę przełęczy, błyszczącego przesmyku w skale. Niemal jednocześnie poczułam zapach, przedziwny zapach.
Kiedyś wąchałam perfumy, które mama Thei trzymała w sypialni. Flakonik był pusty, ale wciąż jeszcze wydobywała się z niego słaba woń róż. Zapach, który teraz poczułam, był intensywniejszy, bogatszy, jakby wszystkie gatunki kwiatów połączyły się, by stworzyć najlepsze perfumy na świecie.
Wciągnęłam powietrze nosem. Zapach wypełnił mnie, dodał moim nogom lekkości, a policzkom ciepła.
– O! – powiedziałam sama do siebie, ale tak cicho, że echo mi nie odpowiedziało.
Ruszyłam w stronę przełęczy. Coś, co pachnie tak cudownie, nie może być groźne, pomyślałam i przyspieszyłam kroku.
Nagle tuż za mną trzasnęła gałązka i usłyszałam czyjeś kroki. Szybko ukryłam się za pagórkiem.
Po chwili zobaczyłam zgarbioną postać. To był dziadek. Na plecach niósł swój zielony kosz na warzywa, który wydawał się pusty, sądząc po prężnym kroku dziadka. Zaniósł go aż do przełęczy i postawił na ziemi. Potem zbliżył się w stronę światła, pochylił i podniósł coś ciężkiego. To był inny kosz, choć z wyglądu identyczny, wypełniony po brzegi warzywami.
Przycisnęłam dłonie do ust, żeby zdławić okrzyk zdumienia. A jednak musiałam wydobyć z siebie jakiś dźwięk, bo dziadek wyprostował się i spojrzał w moim kierunku. Cofnęłam się, zamarłam w bezruchu i wstrzymałam oddech.
Na szczęście po chwili usłyszałam kroki dziadka. Znowu wychyliłam się zza pagórka. Dziadek z koszem na plecach ruszył tą samą drogą, którą przyszedł. Usiadłam i nasłuchiwałam jego oddalających się kroków. W końcu zupełnie ucichły. Dopiero wtedy opuściłam swoją kryjówkę. Teraz widziałam wyraźnie, że dziadek szedł ścieżką. Byłam pewna, że jeśli ja również nią pójdę, odnajdę drogę powrotną do szklarni...
Odwróciłam się. Przede mną znajdowała się przełęcz. Zapach stawał się coraz bardziej intensywny, wabił mnie. W tym samym momencie znów ujrzałam ważkę. Tańczyła przede mną, ale tym razem towarzyszyły jej dwie, nie, trzy inne: żółta, niebieska i w kolorze morskiej zieleni. Nie spojrzałam ponownie w stronę ścieżki i ciemności, ponieważ moje nogi same poniosły mnie między górskie zbocza.