Sen o drzewie - Maja Lunde - ebook + książka

Sen o drzewie ebook

Maja Lunde

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Historia pszczół, Błękit, Ostatni i Sen o drzewie: kwartet klimatyczny Mai Lunde już w komplecie!

Świat po katastrofie. Czy ludzkość przetrwa? I czy rośliny uratują przyszłość naszej planety?

Rok 1940, Leningrad. Nikołaj Wawiłow, genialny biolog i genetyk, który stworzył pierwszy na świecie bank bulw, orzechów, ziaren i korzeni, aby zapobiec klęskom głodu, na rozkaz Stalina zostaje aresztowany i oskarżony o szpiegostwo.

Rok 2045, Svalbard. To tutaj, do surowej arktycznej krainy, zostaje przeniesiona olbrzymia kolekcja Wawiłowa i poszerzona o kolejne depozyty biologiczne. Wkrótce potem dochodzi do Zapaści. Szukając ocalenia przed ogólnoświatową katastrofą, mieszkańcy norweskiego archipelagu podejmują decyzję o samoizolacji.

Rok 2110, Syczuan. Tao odbiera sygnał mayday: na wyspie za kołem podbiegunowym czeka na pomoc trójka dzieci i dwoje nastolatków ocalałych po wielkiej epidemii. Mają dostęp do globalnego banku nasion. Milion gatunków! To szansa na odbudowę dawnej bioróżnorodności. Jednakże sukces ekspedycji ratowniczej wcale nie jest taki pewny.

Dlaczego Tommy – rozważny i czuły opiekun swoich młodszych braci, Henry’ego i Hilmara oraz siedemnastoletniej Rakel i jej siostry Runy – robi wszystko, by ukryć bezcenny skarb? Czy jako jego strażnik może dysponować ziarnami przekazanymi przez kraje, które uległy zagładzie? Dlaczego tylko troje dzieci trafia na pokład statku? Co stało się z marzącą o nowym, lepszym życiu Rakel, która już wkrótce miała zostać mamą?

Poruszająca i prowokująca do myślenia powieść o miłości, odpowiedzialności za rodzinę i planetę oraz relacji między człowiekiem a naturą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 487

Oceny
4,3 (30 ocen)
16
8
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
czytanienaplatanie

Nie oderwiesz się od lektury

„Sen o drzewie” pięknie, poruszająco i z dużą dozą ważnych tematów do refleksji zamyka „Kwartet klimatyczny” Mai Lunde. W moim odczuciu tetralogia ta powinna stać się lekturą obowiązkową nie tylko w szkołach, ale też dla każdego człowieka, który nie myśli jedynie o tym, co tu i teraz, ale spogląda w przyszłość swoją i kolejnych pokoleń. Autorka subtelnie, ale niezwykle trafnie ukazuje niedaleką dystopijną przyszłość, będącą konsekwencją naszego obecnego wpływu na naturę. Przyszłość, w którą już tak naprawdę wkraczamy, co niepokoi, ale i budzi chęć zmiany. Tylko czy na nią nie jest już za późno? I jaki ma wpływ działanie jednostki w społecznym mrowisku liczącym ponad osiem miliardów? Powieść skupia się na wadze roślin, których różnorodność jest niezbędna dla przetrwania człowieka. Bank nasion zapomniany przez świat, skryty na arktycznej wyspie może stać się ostatnią deską ratunku, ale czy ludzkość na nią zasługuje? Czy nie pokazała, że jest najgłupszym, najokrutniejszym i najbardziej ...
00
une_reve

Dobrze spędzony czas

Dobre zwieńczenie sagi, choć czasem gubiłam się w historii - co było przeszłością, a co teraźniejszością. Mam też wrażenie, że ta książka w porównaniu do poprzednich historii była bardziej chaotyczna.
00
getigertekatze

Całkiem niezła

Nie taka dobra, jak oczekiwałam. Wszystkie te powieści są pisane według tego samego schematu: trzy linie czasowe, bardzo mało bohaterów, którzy do tego nie utrzymują kontaktu z resztą świata, przez co trudniej jest wyobrazić sobie, ile właściwie w danym roku / w danej linii czasowej jeszcze zostało ludzi na świecie i przez to siła oddziaływania powieści słabnie. Akcja każdej linii czasowej wspomina tylko kilkoro bohaterów i nie ma mowy o zbyt wielu interakcjach tej grupy z resztą świata, potęguje się wrażenie, że to już ostatni ludzie. W "Historii pszczół" to było przerażające, ale powtarzane po raz drugi, trzeci i teraz czwarty wywołuje coś w rodzaju zniecierpliwienia?, nie wiem, trudno mi to nazwać. Być może czegoś nie dostrzegam, ale odnoszę wrażenie, że siła rażenia byłaby o wiele większa, gdyby autorka pozostała przy pierwszym tomie. Widzę, że pierwszy tom koncentruje się wokół konsekwencji braku pszczół, drugi - braku wody, trzeci - mniejszej różnorodności gatunków zwierząt, a cz...
00
ligea1313

Dobrze spędzony czas

fajna
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Drøm­men om et tre: ro­man
Opieka re­dak­cyjna: SE­BA­STIAN BREJ­NAK
Re­dak­cja: JU­LITA CI­SOW­SKA
Ko­rekta: ANNA DO­BOSZ, EWA SMOL, ANETA TKA­CZYK
Pro­jekt okładki: ELENI ACHIL­LE­OPO­ULOU
Zdję­cia na okładce: Oda Berby ©, stu­dio­vin © Shut­ter­stock, Jan Mar­tin Will © Shut­ter­stock
Opra­co­wa­nie gra­ficzne na pod­sta­wie ory­gi­nału: RO­BERT KLE­EMANN, DA­WID ŚWI­STOW­SKI
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Text: Maja Lunde First pu­bli­shed by H. Asche­houg & Co. (W. Ny­ga­ard) AS, 2022. Pu­bli­shed in agre­ement with Oslo Li­te­rary Agency, Nor­way and Book/lab Li­te­rary Agency, Po­land © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Ma­te­usz Topa © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07959-1
This trans­la­tion has been pu­bli­shed with the fi­nan­cial sup­port of NORLA. Tłu­ma­cze­nie do­fi­nan­so­wane w ra­mach pro­gramu do­to­wa­nia tłu­ma­czeń li­te­ra­tury nor­we­skiej NORLA (Nor­we­gian Li­te­ra­ture Abroad).
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Je­spe­rowi, Jen­sowi i Li­nu­sowi

Lon­gy­ear­byen

Sval­bard, 2097

U schyłku lata, kiedy dzień po­larny do­bie­gał końca, mo­rze wy­rzu­ciło na plażę w Lon­gy­ear­byen drzewo. Tommy miał pięć lat, był sam w sta­rym ter­mi­nalu kon­te­ne­ro­wym. Włó­czył się ja­kiś czas mię­dzy rdze­wie­ją­cymi ścia­nami me­talu, aż wresz­cie, gdy udało mu się wy­du­kać wid­nie­jący na jed­nej ze skrzyń na­pis „Tol­l­post Globe”, przy­siadł i oparł się o nią ple­cami, żeby ogrzać się w pro­mie­niach sto­ją­cego ni­sko nad ho­ry­zon­tem słońca.

Wtedy wła­śnie, sie­dząc tak i dłu­biąc ki­jem w piasz­czy­stej ziemi, za­uwa­żył li­ście. Wy­sta­wały nieco po­nad kon­tur plaży, ka­wa­łek da­lej w stronę uj­ścia fiordu – zie­leń od­ci­nała się wy­raź­nie od czerni ka­mie­ni­stego brzegu.

Wstał, chwy­cił kij, je­den z naj­lep­szych, ja­kie od dłuż­szego czasu udało mu się zna­leźć – pro­sty, długi, nie do zła­ma­nia – i truch­tem zbiegł na plażę. Tam, na ciem­nej ziemi, rów­no­le­gle do li­nii wody, le­żało drzewo: ko­rona pa­trzyła na wschód, na uj­ście rzeki w do­li­nie Ad­vent­da­len, a ko­rze­nie na za­chód, w ciem­no­ści Is­fjor­den.

– Drzewo! – za­wo­łał Tommy, jak gdyby od tego okrzyku drzewo miało stać się praw­dziw­sze.

Fale nie­ustan­nie wy­rzu­cały na brzeg Sval­bardu wiel­kie kłody, mo­drze­wie, świerki i so­sny. Wiatr i prądy mor­skie ścią­gały je aż z od­le­głej Sy­be­rii. Ob­myte przez fale, ogo­ło­cone z kory, na­pęcz­niałe od wil­goci i na­po­częte przez liczne wodne stwo­rze­nia, do­cie­rały tu po wielu la­tach mor­skiej po­dróży już nie jako praw­dziwe drzewa, lecz cie­nie tego, czym nie­gdyś były.

To drzewo róż­niło się jed­nak od in­nych, wy­glą­dało jak żywe, ko­ronę miało dużą i gę­stą. Li­ście co prawda po­zwi­jały się i przy­wię­dły, ale więk­szość wciąż trzy­mała się ga­łęzi. I choć były wy­bla­kłe, jakby roz­myte, nie stra­ciły wy­raź­nie zie­lo­nego za­bar­wie­nia. Tommy wy­cią­gnął ostroż­nie dłoń po je­den z nich. Jed­no­cze­śnie wy­pu­ścił ści­skany w ręce długi kij, le­d­wie chwilę wcze­śniej tak wspa­niały, a te­raz – w ob­li­czu tego po­tęż­nego drzewa, jego tęt­nią­cych ży­ciem ra­mion – uschły i mar­twy.

Liść od­padł, le­d­wie go do­tknął. Tommy prze­cią­gnął pal­cem po zie­lon­ka­wej blaszce, ob­ró­cił ją spodem do góry i za­uwa­żył, że wierzch znacz­nie różni się od dołu, że na grzbie­cie barwa jest żyw­sza. Trzy­ma­jąc blaszkę mię­dzy pal­cem wska­zu­ją­cym a kciu­kiem jak mię­dzy ra­mio­nami pę­sety, uniósł ją pod słońce i przy­mknąw­szy oko, przy­glą­dał się świa­tłu, które są­czyło się przez zie­loną, po­dobną do de­li­kat­nego płótna po­wierzch­nię. Li­ście ro­sły na dłu­gich ło­dyż­kach, rów­no­le­gle, grup­kami, ni­czym małe ro­dziny. Ze­rwał jedną i po­li­czył. Dzie­więć li­ści.

Prze­szedł na­stęp­nie ka­wa­łek wzdłuż pnia i przy­kuc­nął. Po­ło­żył dłoń na sza­ra­wej ko­rze, była twarda i złusz­czona. De­li­kat­nie ją po­gła­dził.

– Piękne je­steś – ode­zwał się.

Po­tem przy­tknął ostroż­nie nos do pnia, po­wą­chał.

– Kora – po­wie­dział sam do sie­bie. – Tak pach­nie kora.

Pod­niósł się po­now­nie. Zro­bił krok w tył, żeby ob­jąć zna­le­zi­sko wzro­kiem. Zdję­cia drzew wi­dział wcze­śniej wiele razy, zda­wał so­bie za­tem sprawę, że mogą mieć różne roz­miary. Naj­więk­sze na świe­cie, opo­wia­dała mu bab­cia, ro­sły nie­gdyś w miej­scu zwa­nym Ka­li­for­nią, istne gi­ganty, by­wało, że żyły po­nad cztery ty­siące lat i osią­gały po­nad sto me­trów wy­so­ko­ści.

Tommy wie­dział, że dwa jego kroki dają w su­mie metr, pod­biegł więc do szczytu ko­rony i za­czął mie­rzyć.

Ła­two nie było. Cią­gle za­po­mi­nał, że każdy krok to nie metr, tylko pół. Li­czył na głos, żeby się nie po­gu­bić, ale wszystko mu się mie­szało i wiele razy mu­siał za­czy­nać od nowa. W końcu uznał, że chyba się do­li­czył.

– Dwa­dzie­ścia trzy me­try – oznaj­mił. – Na Sval­bard przy­pły­nęło drzewo wy­so­kie na dwa­dzie­ścia trzy me­try.

Za­krę­ciło mu się w gło­wie od tych ob­li­czeń. Po­my­ślał, że po­wi­nien po­biec po bab­cię, bo gdy na Sval­bar­dzie zda­rzało się coś waż­nego, to ona wie­działa naj­le­piej, jak na­leży po­stą­pić. Naj­pierw wszakże mu­siał chwilę od­po­cząć, dla­tego uło­żył się na ziemi obok drzewa, ob­jął je le­wym ra­mie­niem. Zna­lazł w miarę zno­śną po­zy­cję wśród ka­mieni, przy­lgnął moc­niej do pnia. Nie zde­cy­do­wał, jak długo za­mie­rza tak le­żeć, nie znał się jesz­cze na ze­garku, nikt też na niego nie cze­kał, tak mu się w każ­dym ra­zie wy­da­wało. Poza tym czas wciąż był dla niego abs­trak­cją – pły­nął je­dy­nie wtedy, gdy Tommy coś ro­bił. A te­raz prze­cież nic nie ro­bił, le­żał so­bie tylko, słońce świe­ciło mocno, jak za­wsze o tej po­rze roku, i my­ślał o drze­wie, o pniu, o li­ściach i o tym, jaki był zmę­czony.

I za­snął.

Czarna, usłana ka­mie­niami plaża, fi­li­gra­nowe dzie­cięce ciało, w jego ob­ję­ciach drzewo. Lekki wiatr mierz­wił nie­wiel­kie fale, ich grzbiety wień­czyła de­li­katna ko­ronka piany. Ciemna woda na­pie­rała na wy­so­kie góry o skąpo po­ro­śnię­tych sto­kach, po­roz­ci­na­nych bli­znami po nie­daw­nych osu­wi­skach. Na ni­zi­nach ro­sły ni­skie krzewy i trawy, a po­łu­dniowe zbo­cza okry­wał ró­żowo-żółty woal drob­nych kwia­tów. Wy­soko na nie­bie szy­bo­wały mewy, le­ciały z do­liny w stronę fiordu i zni­kały w od­dali, zmie­rza­jąc ku pta­sim kli­fom. Tommy nie mógł jed­nak tego wszyst­kiego wi­dzieć. Po­grą­żony był w głę­bo­kim śnie.

Zbu­dził go wy­soki dziew­częcy głos.

– Tommy? – W gło­sie po­brzmie­wało za­nie­po­ko­je­nie po­mie­szane z dez­orien­ta­cją. – Hej? Śpisz?

Usiadł, po­cząt­kowo nie wie­dział, gdzie się znaj­duje. Po­tem ob­ró­cił głowę i zo­ba­czył ota­cza­jące go kłę­bo­wi­sko ga­łęzi. Ciało miał sztywne, a w ręce, którą wcze­śniej obej­mo­wał drzewo, stra­cił czu­cie.

– Tommy, co ty wy­pra­wiasz?

Gdy spoj­rzał w prze­ciwną stronę, jego oczom uka­zała się Ra­kel. Stała ka­wa­łek da­lej, dło­nie oparte na bio­drach, głowa prze­chy­lona na bok, na twa­rzy zdzi­wiona mina. Jego ró­wie­śniczka, ale prze­wyż­szała go o głowę. Była szczu­pła i wy­pro­sto­wana, ra­miona miała kan­cia­ste, a włosy zwy­kle prze­tłusz­czone – przy­naj­mniej od czasu, gdy jej ro­dzi­ców po­grze­bała la­wina. Ru­szyła bie­giem w jego stronę. Na­wet nie za­uwa­żyła, jak czarny żwir i ka­mie­nie osu­wają się spod jej stóp. Po­ru­szała się zwin­nie, nie­mal bez­sze­lest­nie, jakby uno­siła się nad zie­mią.

Sta­nęła w miej­scu, za­pa­trzona.

– Drzewo do nas przy­pły­nęło? Ale wiel­kie!

Tommy wstał, za­gro­dził drzewo cia­łem.

– Ja je zna­la­złem.

– No tak. Ale to prze­cież nie zna­czy, że jest twoje.

Szturch­nęła go lekko. Po­czuł w jej ręce siłę, za­parł się jed­nak mocno no­gami o zie­mię, po­sta­no­wił, że nie ustąpi.

– Ja je zna­la­złem – po­wtó­rzył.

Zmru­żyła oczy, cie­ka­wość i we­so­łość na­gle z niej wy­pa­ro­wały.

– Czyli jest tylko twoje?

Kiw­nął głową.

– To zna­czy, że je­ste­ście parą? – za­py­tała po­woli, głos za­brzmiał ostro, zło­śli­wie.

– Nie je­ste­śmy!

– Wła­śnie że je­ste­ście! – po­wie­działa gło­śniej. A po­tem pod­ło­żyła do słów me­lo­dię i za­śpie­wała: – Za­ko­chana para! Za­ko­chana para!

– Nie je­ste­śmy parą! – za­prze­czył. – Nie­prawda!

Ale ona śpie­wała da­lej:

– Za­ko­chana para! Za­ko­chana para!

Serce tłu­kło mu się w piersi jak wście­kłe, złość roz­lała się po ca­łym ciele.

– Nie­prawda – po­wtó­rzył, tym ra­zem ci­szej.

– Prze­cież wi­dzia­łam, jak się przy­tu­la­cie – po­wie­działa Ra­kel. – Wi­dzia­łam!

– Nie­prawda! – od­parł Tommy.

Dziew­czynka ob­ró­ciła się w stronę drzewa, zmie­rzyła je wzro­kiem.

– I żeby cho­ciaż wy­glą­dało jak praw­dziwe. Wi­dzisz chyba, że jest kom­plet­nie mar­twe.

Spoj­rzał za sie­bie, na­gle drzewo jakby zmar­niało. Zie­leń zbla­kła, sporo li­ści zdą­żyło opaść i ule­cieć z wia­trem w dal.

Ra­kel po­de­szła bli­żej, kop­nęła pień, wstrząs nie­mal zu­peł­nie ogo­ło­cił ga­łę­zie.

– Praw­dzi­wego drzewa w ży­ciu nie zo­ba­czysz, Tommy. Przy­po­mnieć ci, gdzie się uro­dzi­łeś? Na Sval­bar­dzie. – Po­wie­działa to ci­cho, jakby obo­jęt­nie. A po­tem się do niego zbli­żyła. – Mar­twe – rzu­ciła mu w twarz, stała tak bli­sko, że po­czuł za­pach jej od­de­chu, dziw­nie słodki. – To trup. Twoje drzewo jest mar­twe jak ciała, które palą w kre­ma­to­rium.

Jego nogi chciały ucie­kać, czego in­nego zaś chciały ręce.

Uniósł jedną i ude­rzył.

Słabo mu wy­szedł ten cios. A wła­ści­wie pac­nię­cie.

Ale w za­mie­rze­niu był to cios. Tyle zro­zu­miała. Na cios od­po­wie­działa cio­sem – albo wła­ści­wie też pac­nię­ciem.

To wy­star­czyło, by się na nią rzu­cił. Ob­jął ra­mio­nami chude ciało Ra­kel, jakby chciał je zmiaż­dżyć, i wy­cią­gnął rękę, by zła­pać za pro­ste czarne włosy. Ona w tym cza­sie się­gnęła mu do twa­rzy, w ruch po­szły za­pusz­czone pa­znok­cie. Prze­cią­gnęła nimi mocno po po­liczku, aż usły­szał, jak roz­dzie­rają skórę.

– Prze­stań! – za­wył z bólu, wy­pu­ścił ją z uści­sku i przy­ło­żył dłoń do rany.

Czubki pal­ców za­bar­wiły się na czer­wono.

Rzu­cił się na nią jesz­cze raz.

Tłukł, szar­pał, cią­gnął, mo­co­wał się z nią.

Ale Ra­kel była szybka i silna.

Pod­cięła mu nogi, nie wie­dział na­wet ja­kim spo­so­bem. Upadł na zie­mię, twardą i ka­mie­ni­stą.

– Au!

Za­nim się zo­rien­to­wał, usia­dła na nim, chwy­ciła go za ręce i przy­ci­snęła je do pod­łoża nad jego głową.

– Pa­skuda z cie­bie, Tommy.

– Nie – po­wie­dział. – Nie­prawda.

Szlo­chał i pró­bo­wał się oswo­bo­dzić, lecz na nic się to nie zdało. Przy­gwoź­dziła go mocno i mimo że wa­żyła mniej niż on, była na tyle ciężka, że nie po­tra­fił jej z sie­bie zrzu­cić. Szar­pał rę­kami, wierz­gał no­gami, mio­tał się, rzu­cał głową na boki, wrzesz­czał.

Le­żąc pod nią, od­czu­wał nie tylko bez­sil­ność i wście­kłość, ale rów­nież dziwną przy­jem­ność. Przy­jem­nie tak stra­cić kon­trolę, zu­peł­nie so­bie od­pu­ścić, od­dać wła­dzę. Ja­kaś jego cząstka chciała, by ten mo­ment trwał dłu­żej.

Na­gle jed­nak Ra­kel od­cią­gnęły na bok silne ra­miona.

– Dość – po­wie­dział do­brze znany Tommy’emu głos. – Star­czy już!

Bab­cia. Mi­gnęły mu roz­iskrzone oczy, dzier­gana czapka, ciemna grzywka na czole, zie­lony ano­rak, z któ­rym ni­gdy się nie roz­sta­wała. Była mniej­sza od in­nych do­ro­słych, a mimo to nie znał ni­kogo, kto miałby wię­cej siły.

Chwy­ciła dziew­czynkę pod pa­chy i unio­sła ją, po­tem po­dźwi­gnęła wnuka z ziemi i po­mo­gła mu sta­nąć na nogi.

Ra­kel miała pod okiem czer­wone limo, mu­siał ją tra­fić, nie zda­jąc so­bie z tego na­wet sprawy. Tommy’emu na­to­miast z nosa i po­liczka cie­kła krew, kilka kro­pel ska­pało mu do ust, miały twardy, me­ta­liczny smak.

Bab­cia spoj­rzała naj­pierw na Ra­kel, póź­niej na Tommy’ego. Po­woli po­krę­ciła głową.

– Drzewo, bab­ciu – po­wie­dział Tommy i po­ka­zał za sie­bie. – Zo­bacz, ja­kie wiel­kie.

– No – od­po­wie­działa bab­cia. – Wi­dzę.

Choć zda­wało się, że tak na­prawdę nie wi­działa, bo do­piero te­raz po­de­szła kilka kro­ków bli­żej i otwo­rzyła sze­rzej oczy.

– Je­sion – stwier­dziła, po czym sta­nęła przy drze­wie i ze­rwała liść.

– Mo­rze wy­rzu­ciło je na brzeg – po­wie­dział Tommy.

– Tak – od­parła bab­cia. – Do­my­śli­łam się. – De­li­kat­nie po­kle­pała pień. – Cze­goś ta­kiego nie wi­dzia­łam już od wielu lat. – Po czym ob­ró­ciła się do dzieci. – Bi­li­ście się o drzewo?

– Tak – po­wie­działa Ra­kel.

– Nie – po­wie­dział Tommy.

– I tak, i nie – pod­su­mo­wała bab­cia. – W ta­kim ra­zie nie ma o czym mó­wić.

Póź­niej jed­nak, w dro­dze do domu, gdy Ra­kel wy­bie­gła da­leko do przodu, oka­zało się, że bab­cia miała wnu­kowi jesz­cze kilka rze­czy do po­wie­dze­nia.

Jej dłoń była szczu­pła i ży­la­sta, ale silna. Trzy­mała go mocno.

– Nie kłóć się z Ra­kel – ode­zwała się.

– Po­wie­działa, że drzewo to trup – od­parł – że po­winno się je spa­lić w kre­ma­to­rium.

– Ra­kel zbyt czę­sto my­śli o kre­ma­to­rium – po­wie­działa.

– Głu­pia jest.

– Może głu­pio się za­cho­wała. Ale mu­sisz to ścier­pieć. Jej za­cho­wa­nie. Mu­sisz to po pro­stu ścier­pieć, przy­naj­mniej na ra­zie.

– To nie­spra­wie­dliwe.

– Ow­szem – po­wie­działa bab­cia. – Ale zda­rzały się już na tym świe­cie więk­sze nie­spra­wie­dli­wo­ści.

I po­szli da­lej. Tommy wie­dział, że bab­cia ma ra­cję. Ra­kel wiele trzeba było na ra­zie da­ro­wać.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki