Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Historia pszczół, Błękit, Ostatni i Sen o drzewie: kwartet klimatyczny Mai Lunde już w komplecie!
Świat po katastrofie. Czy ludzkość przetrwa? I czy rośliny uratują przyszłość naszej planety?
Rok 1940, Leningrad. Nikołaj Wawiłow, genialny biolog i genetyk, który stworzył pierwszy na świecie bank bulw, orzechów, ziaren i korzeni, aby zapobiec klęskom głodu, na rozkaz Stalina zostaje aresztowany i oskarżony o szpiegostwo.
Rok 2045, Svalbard. To tutaj, do surowej arktycznej krainy, zostaje przeniesiona olbrzymia kolekcja Wawiłowa i poszerzona o kolejne depozyty biologiczne. Wkrótce potem dochodzi do Zapaści. Szukając ocalenia przed ogólnoświatową katastrofą, mieszkańcy norweskiego archipelagu podejmują decyzję o samoizolacji.
Rok 2110, Syczuan. Tao odbiera sygnał mayday: na wyspie za kołem podbiegunowym czeka na pomoc trójka dzieci i dwoje nastolatków ocalałych po wielkiej epidemii. Mają dostęp do globalnego banku nasion. Milion gatunków! To szansa na odbudowę dawnej bioróżnorodności. Jednakże sukces ekspedycji ratowniczej wcale nie jest taki pewny.
Dlaczego Tommy – rozważny i czuły opiekun swoich młodszych braci, Henry’ego i Hilmara oraz siedemnastoletniej Rakel i jej siostry Runy – robi wszystko, by ukryć bezcenny skarb? Czy jako jego strażnik może dysponować ziarnami przekazanymi przez kraje, które uległy zagładzie? Dlaczego tylko troje dzieci trafia na pokład statku? Co stało się z marzącą o nowym, lepszym życiu Rakel, która już wkrótce miała zostać mamą?
Poruszająca i prowokująca do myślenia powieść o miłości, odpowiedzialności za rodzinę i planetę oraz relacji między człowiekiem a naturą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 487
Jesperowi, Jensowi i Linusowi
Longyearbyen
Svalbard, 2097
U schyłku lata, kiedy dzień polarny dobiegał końca, morze wyrzuciło na plażę w Longyearbyen drzewo. Tommy miał pięć lat, był sam w starym terminalu kontenerowym. Włóczył się jakiś czas między rdzewiejącymi ścianami metalu, aż wreszcie, gdy udało mu się wydukać widniejący na jednej ze skrzyń napis „Tollpost Globe”, przysiadł i oparł się o nią plecami, żeby ogrzać się w promieniach stojącego nisko nad horyzontem słońca.
Wtedy właśnie, siedząc tak i dłubiąc kijem w piaszczystej ziemi, zauważył liście. Wystawały nieco ponad kontur plaży, kawałek dalej w stronę ujścia fiordu – zieleń odcinała się wyraźnie od czerni kamienistego brzegu.
Wstał, chwycił kij, jeden z najlepszych, jakie od dłuższego czasu udało mu się znaleźć – prosty, długi, nie do złamania – i truchtem zbiegł na plażę. Tam, na ciemnej ziemi, równolegle do linii wody, leżało drzewo: korona patrzyła na wschód, na ujście rzeki w dolinie Adventdalen, a korzenie na zachód, w ciemności Isfjorden.
– Drzewo! – zawołał Tommy, jak gdyby od tego okrzyku drzewo miało stać się prawdziwsze.
Fale nieustannie wyrzucały na brzeg Svalbardu wielkie kłody, modrzewie, świerki i sosny. Wiatr i prądy morskie ściągały je aż z odległej Syberii. Obmyte przez fale, ogołocone z kory, napęczniałe od wilgoci i napoczęte przez liczne wodne stworzenia, docierały tu po wielu latach morskiej podróży już nie jako prawdziwe drzewa, lecz cienie tego, czym niegdyś były.
To drzewo różniło się jednak od innych, wyglądało jak żywe, koronę miało dużą i gęstą. Liście co prawda pozwijały się i przywiędły, ale większość wciąż trzymała się gałęzi. I choć były wyblakłe, jakby rozmyte, nie straciły wyraźnie zielonego zabarwienia. Tommy wyciągnął ostrożnie dłoń po jeden z nich. Jednocześnie wypuścił ściskany w ręce długi kij, ledwie chwilę wcześniej tak wspaniały, a teraz – w obliczu tego potężnego drzewa, jego tętniących życiem ramion – uschły i martwy.
Liść odpadł, ledwie go dotknął. Tommy przeciągnął palcem po zielonkawej blaszce, obrócił ją spodem do góry i zauważył, że wierzch znacznie różni się od dołu, że na grzbiecie barwa jest żywsza. Trzymając blaszkę między palcem wskazującym a kciukiem jak między ramionami pęsety, uniósł ją pod słońce i przymknąwszy oko, przyglądał się światłu, które sączyło się przez zieloną, podobną do delikatnego płótna powierzchnię. Liście rosły na długich łodyżkach, równolegle, grupkami, niczym małe rodziny. Zerwał jedną i policzył. Dziewięć liści.
Przeszedł następnie kawałek wzdłuż pnia i przykucnął. Położył dłoń na szarawej korze, była twarda i złuszczona. Delikatnie ją pogładził.
– Piękne jesteś – odezwał się.
Potem przytknął ostrożnie nos do pnia, powąchał.
– Kora – powiedział sam do siebie. – Tak pachnie kora.
Podniósł się ponownie. Zrobił krok w tył, żeby objąć znalezisko wzrokiem. Zdjęcia drzew widział wcześniej wiele razy, zdawał sobie zatem sprawę, że mogą mieć różne rozmiary. Największe na świecie, opowiadała mu babcia, rosły niegdyś w miejscu zwanym Kalifornią, istne giganty, bywało, że żyły ponad cztery tysiące lat i osiągały ponad sto metrów wysokości.
Tommy wiedział, że dwa jego kroki dają w sumie metr, podbiegł więc do szczytu korony i zaczął mierzyć.
Łatwo nie było. Ciągle zapominał, że każdy krok to nie metr, tylko pół. Liczył na głos, żeby się nie pogubić, ale wszystko mu się mieszało i wiele razy musiał zaczynać od nowa. W końcu uznał, że chyba się doliczył.
– Dwadzieścia trzy metry – oznajmił. – Na Svalbard przypłynęło drzewo wysokie na dwadzieścia trzy metry.
Zakręciło mu się w głowie od tych obliczeń. Pomyślał, że powinien pobiec po babcię, bo gdy na Svalbardzie zdarzało się coś ważnego, to ona wiedziała najlepiej, jak należy postąpić. Najpierw wszakże musiał chwilę odpocząć, dlatego ułożył się na ziemi obok drzewa, objął je lewym ramieniem. Znalazł w miarę znośną pozycję wśród kamieni, przylgnął mocniej do pnia. Nie zdecydował, jak długo zamierza tak leżeć, nie znał się jeszcze na zegarku, nikt też na niego nie czekał, tak mu się w każdym razie wydawało. Poza tym czas wciąż był dla niego abstrakcją – płynął jedynie wtedy, gdy Tommy coś robił. A teraz przecież nic nie robił, leżał sobie tylko, słońce świeciło mocno, jak zawsze o tej porze roku, i myślał o drzewie, o pniu, o liściach i o tym, jaki był zmęczony.
I zasnął.
Czarna, usłana kamieniami plaża, filigranowe dziecięce ciało, w jego objęciach drzewo. Lekki wiatr mierzwił niewielkie fale, ich grzbiety wieńczyła delikatna koronka piany. Ciemna woda napierała na wysokie góry o skąpo porośniętych stokach, porozcinanych bliznami po niedawnych osuwiskach. Na nizinach rosły niskie krzewy i trawy, a południowe zbocza okrywał różowo-żółty woal drobnych kwiatów. Wysoko na niebie szybowały mewy, leciały z doliny w stronę fiordu i znikały w oddali, zmierzając ku ptasim klifom. Tommy nie mógł jednak tego wszystkiego widzieć. Pogrążony był w głębokim śnie.
Zbudził go wysoki dziewczęcy głos.
– Tommy? – W głosie pobrzmiewało zaniepokojenie pomieszane z dezorientacją. – Hej? Śpisz?
Usiadł, początkowo nie wiedział, gdzie się znajduje. Potem obrócił głowę i zobaczył otaczające go kłębowisko gałęzi. Ciało miał sztywne, a w ręce, którą wcześniej obejmował drzewo, stracił czucie.
– Tommy, co ty wyprawiasz?
Gdy spojrzał w przeciwną stronę, jego oczom ukazała się Rakel. Stała kawałek dalej, dłonie oparte na biodrach, głowa przechylona na bok, na twarzy zdziwiona mina. Jego rówieśniczka, ale przewyższała go o głowę. Była szczupła i wyprostowana, ramiona miała kanciaste, a włosy zwykle przetłuszczone – przynajmniej od czasu, gdy jej rodziców pogrzebała lawina. Ruszyła biegiem w jego stronę. Nawet nie zauważyła, jak czarny żwir i kamienie osuwają się spod jej stóp. Poruszała się zwinnie, niemal bezszelestnie, jakby unosiła się nad ziemią.
Stanęła w miejscu, zapatrzona.
– Drzewo do nas przypłynęło? Ale wielkie!
Tommy wstał, zagrodził drzewo ciałem.
– Ja je znalazłem.
– No tak. Ale to przecież nie znaczy, że jest twoje.
Szturchnęła go lekko. Poczuł w jej ręce siłę, zaparł się jednak mocno nogami o ziemię, postanowił, że nie ustąpi.
– Ja je znalazłem – powtórzył.
Zmrużyła oczy, ciekawość i wesołość nagle z niej wyparowały.
– Czyli jest tylko twoje?
Kiwnął głową.
– To znaczy, że jesteście parą? – zapytała powoli, głos zabrzmiał ostro, złośliwie.
– Nie jesteśmy!
– Właśnie że jesteście! – powiedziała głośniej. A potem podłożyła do słów melodię i zaśpiewała: – Zakochana para! Zakochana para!
– Nie jesteśmy parą! – zaprzeczył. – Nieprawda!
Ale ona śpiewała dalej:
– Zakochana para! Zakochana para!
Serce tłukło mu się w piersi jak wściekłe, złość rozlała się po całym ciele.
– Nieprawda – powtórzył, tym razem ciszej.
– Przecież widziałam, jak się przytulacie – powiedziała Rakel. – Widziałam!
– Nieprawda! – odparł Tommy.
Dziewczynka obróciła się w stronę drzewa, zmierzyła je wzrokiem.
– I żeby chociaż wyglądało jak prawdziwe. Widzisz chyba, że jest kompletnie martwe.
Spojrzał za siebie, nagle drzewo jakby zmarniało. Zieleń zblakła, sporo liści zdążyło opaść i ulecieć z wiatrem w dal.
Rakel podeszła bliżej, kopnęła pień, wstrząs niemal zupełnie ogołocił gałęzie.
– Prawdziwego drzewa w życiu nie zobaczysz, Tommy. Przypomnieć ci, gdzie się urodziłeś? Na Svalbardzie. – Powiedziała to cicho, jakby obojętnie. A potem się do niego zbliżyła. – Martwe – rzuciła mu w twarz, stała tak blisko, że poczuł zapach jej oddechu, dziwnie słodki. – To trup. Twoje drzewo jest martwe jak ciała, które palą w krematorium.
Jego nogi chciały uciekać, czego innego zaś chciały ręce.
Uniósł jedną i uderzył.
Słabo mu wyszedł ten cios. A właściwie pacnięcie.
Ale w zamierzeniu był to cios. Tyle zrozumiała. Na cios odpowiedziała ciosem – albo właściwie też pacnięciem.
To wystarczyło, by się na nią rzucił. Objął ramionami chude ciało Rakel, jakby chciał je zmiażdżyć, i wyciągnął rękę, by złapać za proste czarne włosy. Ona w tym czasie sięgnęła mu do twarzy, w ruch poszły zapuszczone paznokcie. Przeciągnęła nimi mocno po policzku, aż usłyszał, jak rozdzierają skórę.
– Przestań! – zawył z bólu, wypuścił ją z uścisku i przyłożył dłoń do rany.
Czubki palców zabarwiły się na czerwono.
Rzucił się na nią jeszcze raz.
Tłukł, szarpał, ciągnął, mocował się z nią.
Ale Rakel była szybka i silna.
Podcięła mu nogi, nie wiedział nawet jakim sposobem. Upadł na ziemię, twardą i kamienistą.
– Au!
Zanim się zorientował, usiadła na nim, chwyciła go za ręce i przycisnęła je do podłoża nad jego głową.
– Paskuda z ciebie, Tommy.
– Nie – powiedział. – Nieprawda.
Szlochał i próbował się oswobodzić, lecz na nic się to nie zdało. Przygwoździła go mocno i mimo że ważyła mniej niż on, była na tyle ciężka, że nie potrafił jej z siebie zrzucić. Szarpał rękami, wierzgał nogami, miotał się, rzucał głową na boki, wrzeszczał.
Leżąc pod nią, odczuwał nie tylko bezsilność i wściekłość, ale również dziwną przyjemność. Przyjemnie tak stracić kontrolę, zupełnie sobie odpuścić, oddać władzę. Jakaś jego cząstka chciała, by ten moment trwał dłużej.
Nagle jednak Rakel odciągnęły na bok silne ramiona.
– Dość – powiedział dobrze znany Tommy’emu głos. – Starczy już!
Babcia. Mignęły mu roziskrzone oczy, dziergana czapka, ciemna grzywka na czole, zielony anorak, z którym nigdy się nie rozstawała. Była mniejsza od innych dorosłych, a mimo to nie znał nikogo, kto miałby więcej siły.
Chwyciła dziewczynkę pod pachy i uniosła ją, potem podźwignęła wnuka z ziemi i pomogła mu stanąć na nogi.
Rakel miała pod okiem czerwone limo, musiał ją trafić, nie zdając sobie z tego nawet sprawy. Tommy’emu natomiast z nosa i policzka ciekła krew, kilka kropel skapało mu do ust, miały twardy, metaliczny smak.
Babcia spojrzała najpierw na Rakel, później na Tommy’ego. Powoli pokręciła głową.
– Drzewo, babciu – powiedział Tommy i pokazał za siebie. – Zobacz, jakie wielkie.
– No – odpowiedziała babcia. – Widzę.
Choć zdawało się, że tak naprawdę nie widziała, bo dopiero teraz podeszła kilka kroków bliżej i otworzyła szerzej oczy.
– Jesion – stwierdziła, po czym stanęła przy drzewie i zerwała liść.
– Morze wyrzuciło je na brzeg – powiedział Tommy.
– Tak – odparła babcia. – Domyśliłam się. – Delikatnie poklepała pień. – Czegoś takiego nie widziałam już od wielu lat. – Po czym obróciła się do dzieci. – Biliście się o drzewo?
– Tak – powiedziała Rakel.
– Nie – powiedział Tommy.
– I tak, i nie – podsumowała babcia. – W takim razie nie ma o czym mówić.
Później jednak, w drodze do domu, gdy Rakel wybiegła daleko do przodu, okazało się, że babcia miała wnukowi jeszcze kilka rzeczy do powiedzenia.
Jej dłoń była szczupła i żylasta, ale silna. Trzymała go mocno.
– Nie kłóć się z Rakel – odezwała się.
– Powiedziała, że drzewo to trup – odparł – że powinno się je spalić w krematorium.
– Rakel zbyt często myśli o krematorium – powiedziała.
– Głupia jest.
– Może głupio się zachowała. Ale musisz to ścierpieć. Jej zachowanie. Musisz to po prostu ścierpieć, przynajmniej na razie.
– To niesprawiedliwe.
– Owszem – powiedziała babcia. – Ale zdarzały się już na tym świecie większe niesprawiedliwości.
I poszli dalej. Tommy wiedział, że babcia ma rację. Rakel wiele trzeba było na razie darować.