Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o Studenckim Teatrze Satyryków (STS), który w latach 50., 60. i 70. zrzeszał wybitnych tekściarzy, kompozytorów, reżyserów i wykonawców, wśród których znaleźli się .: Agnieszka Osiecka, Stanisław Tym, Olga Lipińska, Krystyna Sienkiewicz, Zofia Merle. W szarych czasach PRL-u artyści stworzyli dla siebie barwną przestrzeń wspólnej pracy, zabawy i życia towarzyskiego. Książka jest zbiorem niepublikowanych wcześniej rozmów z członkami STS.
Jeżeli pragniesz cofnąć się do czasów świetności teatrów kabaretowych, to ta książka jest przeznaczona właśnie dla Ciebie!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 316
Paweł Szlachetko Janusz R. Kowalczyk
Saga
STS. Tu wszystko się zaczęło
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2014, 2021 Paweł Szlachetko, Janusz R. Kowalczyk i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728129258
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Jan Tadeusz Stanisławski
Krystyna Sienkiewicz
Krzysztof Kowalewski
Agnieszka Osiecka
Elżbieta Czyżewska
Stanisław Tym
Zofia Merle
Anna Prucnal
Ryszard Pracz
Wojciech Siemion
Andrzej Jarecki
Jarosław Abramow
Jerzy Markuszewski
STS-owcom, których brak.
autorzy
W czasie jednej z rozmów z Andrzejem Drawiczem usłyszałem, że historia powstania Studenckiego Teatru Satyryków jest łańcuszkiem łączących się ze sobą przypadków i współdziałania ludzi dobrej woli.
Otóż, jak opowiadał pan Andrzej, w pierwszych miesiącach 1954 roku zajmował się on w Radzie Uczelnianej Zrzeszenia Studentów Polskich sprawami kultury. Pewnego dnia Jurek Markuszewski poinformował go, że Teatr Satyryków, który działał wówczas w Warszawie, podjął pierwszomajowe zobowiązanie: chciałby zaopiekować się na Uniwersytecie Warszawskim zespołem satyrycznym – gdyby taki istniał. „Zadziałałem wówczas niczym przełącznik”, wspominał pan Andrzej. W rezultacie skontaktował się z wydziałami Polonistyki oraz Historii Sztuki, gdyż przypomniał sobie, że są tam ludzie, którzy recytują i śpiewają. Zawodowi satyrycy przynieśli stare teksty, które adaptowano, nadając im studencki klimat.
Tak wszystko się zaczęło.
Podobnie rzecz miała się z niniejszą książką. W 1980 roku kończyłem polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Przypadek sprawił, że pewnego dnia obejrzałem dokumentalną etiudę poświęconą STS-owi. W pamięci szczególnie utkwiła mi scena, w której dwóch aktorów, z zasłoniętymi oczami, maszeruje przed siebie. Idący przodem zapewnia: „Dzięki naszej idei mój wzrok sięga daleko”.
To był pierwszy przełącznik. Przyznam się, że szczerze wówczas żałowałem, iż urodziłem się zbyt późno, żeby wziąć udział w pracach Studenckiego Teatru Satyryków. Cóż, pozostało mi tylko napisanie o nim pracy magisterskiej.
Jakiś czas później, ku swemu zaskoczeniu, przeczytałem w książce Agnieszki Osieckiej: „»Po to, żeby Łazuka mógł zostać magistrem, ja musiałem zostać profesorem« – mawiał świętej pamięci Kazimierz Rudzki, i w pewnym sensie żartował. Dziś żarty powoli się kończą. Coraz poważniejsi ludzie na poważnie zajmują się śmiesznymi sprawami. Pisano już doktorat z historii palanta, pan Szlachetko ukończył magisterium o STS-ie, pięciu studentów z Wrocławia doktoryzuje się z Adama Pawlikowskiego, zięć pana Gottesmana zaś – z rock and rolla” . I to był drugi przełącznik. Postanowiłem napisać o STS-ie książkę.
Najpierw zapukałem do drzwi domu Ryszarda Pracza, aktora i wieloletniego dyrektora sceny. Ten przekazał mnie w ręce innych. Niczym pałeczka (pokoleniowej?) sztafety trafiłem do najważniejszych koryfeuszy teatru oraz aktorów, którzy występowali na scenie przy ul. Świerczewskiego w Warszawie i pisali dla niej.
Każdy z nich udzielił mi wywiadu, naniósł na nim poprawki i zaakceptował jego treść. Chociaż, jeśli miałbym być szczery, owe wywiady w rzeczywistości były wielogodzinnymi (niekiedy nocnymi) rozmowami o teatrze, społecznej kondycji Polaków lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, dyskusji o tym, co było, już minęło i jak być powinno.
Na początku 1988 roku złożyłem gotową książkę w Młodzieżowej Agencji Wydawniczej. Tekst został przyjęty, dostałem zaliczkę i... cenzura nie zgodziła się na publikację. Okazało się, że na wielu esteesowcach (między innymi Jerzym Markuszewskim oraz Andrzeju Drawiczu) ciąży zapis cenzorski, co oznaczało, że ich nazwiska nie mogą pojawić się w druku.
W rezultacie książka wylądowała w mojej szufladzie i przeleżała w niej dwadzieścia pięć lat. Pewnego dnia, składając powieść w wydawnictwie Prószyński i S-ka, spytałem, czy nie reflektowaliby na sentymentalną podróż w przeszłość, do czasu powstania i świetności STS-u. To pytanie, na swoje szczęście, zadałem Pani Annie Derengowskiej. I tak zadziałał trzeci przełącznik.
Czwartym okazało się spotkanie z Januszem R. Kowalczykiem, teatrologiem, recenzentem teatralnym i literackim, długoletnim aktorem Piwnicy pod Baranami i autorem piszącym dla tej sceny, z którym umówiła mnie Pani Anna.
Paweł Szlachetko
Obaj, wyruszając z różnych miejsc i mając różne doświadczenia literackie, postanowiliśmy opowiedzieć o wspaniałym teatrze i niespokojnych czasach ideowych oraz intelektualnych przełomów.
Swego czasu Agnieszka Osiecka w jednej z piosenek napisała: „Odczuwamy trochę zgagi po tym życiu – po tym życiu, po przepiciu i te pe. Odczuwamy trochę kaca, że co było, to nie wraca, jak ten kochaś, który zginął w sinej mgle”.
STS na pewno we mgle nie zaginął. Świadczy o tym choćby to, że właśnie teraz, Czytelniku, czytasz te słowa.
Paweł Szlachetko, Janusz R. Kowalczyk
Studencki Teatr Satyryków, powszechnie znany jako STS, powstał 13 marca 1954 roku. Kilkoro słuchaczy Uniwersytetu Warszawskiego zgromadzonych w zadymionej salce Domu Studenta przy Krakowskim Przedmieściu postanowiło założyć zespół teatralny. Amatorami zabawy na scenie byli głównie kandydaci na filologów i historyków sztuki, potem doszli inni.
Założenia były skromne: prawo do własnej wypowiedzi. Jak na tamte lata – ryzykownie odważne. Przypomnijmy, że działo się to w czasach, kiedy wielu osobom nie obeschły jeszcze łzy po stracie, jaką była przed rokiem śmierć generalissimusa Stalina.
STS powstał zanim... Zanim wolno było szerzej otworzyć usta, żeby wypowiedzieć swoją niezgodę na zastaną rzeczywistość. Powstał właśnie po to, żeby móc głośno mówić wtedy, kiedy jeszcze na zbyt wiele nie można było sobie pozwolić.
STS powstał zamiast... Zamiast gazety. Kontrola treści zamieszczanych w prasie była wystarczająco skrupulatna, aby młodzi ludzie nie mogli w niej artykułować myśli w sposób pełny i niczym nieskrępowany.
Tymczasem teatr – zwłaszcza studencki, o statusie amatorskim i o ograniczonym kręgu odbiorców – nadmiernych emocji wśród PRL-owskich decydentów nie wzbudzał. Ot, kolejna efemeryda, kalkulowali: niech się te studenty wyszumią na scenie, a nie na ulicy. Wkrótce dostaną nakazy pracy, porozrzuca się ich po kraju i spokój.
Inicjatorów przyszłego STS-u nakręcał natomiast właśnie niepokój. Pokoleniowy bunt wobec totalitarnego reżimu, narzuconej władzy i zakłamanej ideologii, która wpływała na życie codzienne w kraju nad Wisłą, kształtując mentalność jego mieszkańców. Scena dawała młodzieży uniwersyteckiej szansę zamanifestowania własnego stanowiska wobec najbardziej niepokojących kwestii światopoglądowych, społecznych czy politycznych.
Amatorska grupa szybko stała się znaczącym głosem młodej inteligencji, wyprowadzającej rodaków z beznadziei stalinizmu. Stworzyli wspólnotę ludzi, którzy się odnaleźli i inspirowali się nawzajem. STS był czymś więcej niż ich teatrem – był ich trybuną.
Atmosferę powstawania teatru oddaje takie oto wspomnienie Stanisława Tyma:
Gdy po drugiej wojnie światowej Polska wzbogaciła się terytorialnie o Warmię i Mazury, nad Jezioro Nidzkie do leśniczówki Pranie zaczął przyjeżdżać Konstanty lldefons Gałczyński. Od 1949 roku do Gałczyńskiego zaczęli przyjeżdżać studenci z Warszawy – ot, tak – żeby zobaczyć się z Poetą, porozmawiać lub po prostu wypić wódkę. Gałczyński pisał, trochę pił – studenci tylko pili i było bardzo przyjemnie. Potem Mistrz przeniósł się w zaświaty, a studenci, którzy go odwiedzali, urządzili pierwszy w Polsce Studencki Teatr Satyryków w Warszawie. W teatrze tym spędziłem kilkanaście lat. Gałczyńskiego już nie było. Sami musieliśmy pić i sami musieliśmy pisać .
Tyma ciekawie się czyta, choć w tej akurat informacji króluje licentia poetica. Gałczyński po raz pierwszy przybył do Prania w lipcu 1950 roku. Wskazał mu to miejsce wypoczynku slawista Ziemowit Fedecki, pomagający poecie, gdy ten przechodził zawał serca. Gałczyński przyjeżdżał z Warszawy jeszcze przez kolejne trzy lata, jako gość ówczesnego leśniczego Stanisława Popowskiego.
Wraz z żoną Natalią snuł plany zamieszkania na stałe w okolicy Jeziora Nidzkiego; zamiary te zniweczyła nagła śmierć poety w grudniu 1953 roku. Studenci tworzący STS, owszem, przyjeżdżali nad to jezioro, ale wtedy poeta już nie żył. W leśniczówce Pranie u niego nie bywali.
Młoda inteligencja chciała się wypowiadać poprzez teatr. Studencki Teatr Satyryków stworzyli i kierowali nim ideowcy o lewicowym, prospołecznym nastawieniu. Ich dzieciństwo przypadało na lata wojny, a przyśpieszone dojrzewanie sprawiło, że doskonale wiedzieli, co zamierzają zakomunikować światu.
Jak odnotował Andrzej Jarecki, wśród pomysłodawców Studenckiego Teatru Satyryków byli między innymi: Jerzy Markuszewski, Henryk Malecha, Andrzej Drawicz, Andrzej Wiktor Piotrowski, Marek Lusztig, Kazimiera Utrata, Tadeusz Adamkowski . Zapewne nikt z nich wówczas nie przypuszczał, że zapoczątkował jedno z najciekawszych zjawisk kulturalnych i społecznych, jakim w powojennej Polsce okazał się ruch teatrów studenckich, zwanych później poszukującymi, otwartymi, offowymi etc.
Powstanie STS-u łączyło się z ogromnym fermentem, który pojawił się w naszej sztuce wraz z możliwością odstąpienia od zasad socrealizmu. Sceny prześcigały się w pokazywaniu nowego repertuaru, głównie zachodniego, ale też dawno niegranych Dziadów Adama Mickiewicza bądź ponownie „odkrywanych” sztuk Stanisława Ignacego Witkiewicza. Niosło to za sobą zmiany w estetyce teatralnej – aktorstwie czy scenografii, a prym wiodły tu zespoły pozainstytucjonalne.
Warto sobie uświadomić, że na mapie rodzimych scen alternatywnych STS pojawił się jako pierwszy. Zanim rozkwitły „sezony kolorowych chmur” Bim-Bomu na Wybrzeżu i zabrzmiały „koncerty ambitnych samouków” Piwnicy pod Baranami w Krakowie – gdzie też, z dala od warszawskiej centrali, można było sobie bardziej poswawolić – Studencki Teatr Satyryków miał już niezaprzeczalne osiągnięcia. Był w awangardzie.
Zetempowski z ducha zespół przyciągał światłych młodych ludzi o otwartych umysłach. Krytycznych wobec ówczesnych standardów ideologicznych wszędzie tam, gdzie mijały się z praktyką dnia codziennego. STS dał schronienie utalentowanym wrażliwcom, buntującym się przeciw oderwanym od realnych ludzkich problemów poczynaniom ekip rządzących.
Wypada wspomnieć, że lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte nie dawały tylu szans zaistnienia w świecie sztuki, z ilu może korzystać dzisiejsza młodzież. Komunistyczna asceza i siermiężność obejmowała wszystkie aspekty życia obywateli, nie wyłączała ich rozrywek. Niechęć gremiów rządzących do nowinek z Zachodu (tych jedynie słusznych, ze Wschodu, jakoś dziwnie nie było widać) sprawiała, że musiały być sprytnie przemycane – na przykład Andrzej Juszczyk, pierwszy bas STS-u, kiedy tańczył na parkiecie rock and rolla, miał przyczepioną do pleców informację: „Tak tańczą imperialiści”.
Studencki Teatr Satyryków przecierał szlaki. Dawał możliwość wypowiedzi ideowym społecznikom. Szczerze przekonanym, że pryncypia ustrojowe mają zabezpieczać podstawowe potrzeby ogółu obywateli, a nie widzimisię ich reprezentantów, będących akurat u władzy.
Trzon zespołu stanowili młodzi ludzie piszący teksty: Andrzej Jarecki, Agnieszka Osiecka, Jarosław Abramow, Ziemowit Fedecki, Stanisław Tym; tworzący muzykę: Marek Lusztig, Edward Pałłasz, Maciej Małecki; reżyserujący: Jerzy Markuszewski, Wojciech Solarz, Olga Lipińska i występujący: Ryszard Pracz, Kazimiera Utrata, Henryk Malecha, Stanisław Mireński, Jan Stanisławski. Specjalnością STS-u były tak zwane rewie satyryczne. Dewizą zespołu stało się hasło Andrzeja Jareckiego: „Mnie nie jest wszystko jedno”. Dołączyło do sarkastycznego stwierdzenia: „Myślenie ma kolosalną przyszłość” Jerzego Markuszewskiego. Hymnem kolejnych generacji młodej polskiej inteligencji stała się piosenka Okularnicy Agnieszki Osieckiej z muzyką Jarosława Abramowa.
Studencki Teatr Satyryków okazał się jednym z najbardziej zasłużonych zespołów artystycznych PRL-u i wyrazistych symboli przełomu październikowego. Dał 55 premier i 3210 spektakli. Pierwsza próba 13 marca 1954, pierwszy występ 2 maja 1954, ostatni – 14 marca 1975 roku. STS działał dwadzieścia jeden lat i jeden dzień.
Atmosferę, w jakiej rodził się STS, barwnie oddał jeden z inicjatorów i pierwszy szef tej sceny, Henryk Malecha:
Nie pamiętam, czy śpiewałem już w warszawskim przedszkolu, czy dopiero w szkole podstawowej w Poznaniu. Z gimnazjum w Ostrowie Wielkopolskim utkwiły mi w pamięci, oprócz lekcji śpiewu, koncerty umuzykalniające artystów w auli, a także gimnazjalistów, z których najbardziej ceniony był syn dyrektora banku, pianista Krzysztof Trzciński, znany później jako Komeda.
Zacząłem sam myśleć o „karierze” scenicznej. W Kaliszu pytałem o warunki przyjęcia do studia aktorskiego w tamtejszym teatrze („Idź!” – popierała moje zamysły ciotka – „takie pokraki nieraz na scenach Występują...”). Na balu maturalnym w Szkole Pracy Społecznej zaśpiewałem piosenkę o moście, przygotowany do tego przez przedwojenną solistkę Opery Poznańskiej, Wandę Paluszyńską.
Poznań nie przyjął mnie na studia, choć zdałem egzamin wstępny. Dziwne, byłem przecież w ZMP, a jako korespondent terenowy organu KW PZPR „Gazety Ostrowskiej” – mam odwagę do tego się przyznać – pisałem artykuły, które zawsze kończyły się „dla dobra pokoju i socjalizmu”. Natomiast dość łatwo dostałem się na Katolicki Uniwersytet Lubelski (startowały dwie osoby na jedno miejsce). Ja redagowałem gazetkę ścienną ZSP – same przyjemne tematy. Nie tylko chodziłem do teatrów, na koncerty do parku, ale i sam tańczyłem w uczelnianym zespole tańca ludowego. Chodziłem też do ogniska muzycznego, by kontynuować naukę gry na gitarze. Na zakończenie roku wystąpiłem z naszą orkiestrą gitarzystów w muszli parkowej! Z KUL-u nadsyłałem korespondencje do „Po Prostu”. To nie było jeszcze to październikowe „Po Prostu”. Tak się złożyło, że pismo organizowało wakacyjny obóz dla korespondentów w ośrodku pod Warszawą. Pojechałem. Niewiele się tam nauczyłem, ale pamiętam, że na zakończenie była część artystyczna, w której wziąłem udział. Nie sam – w chórze rewelersów zaśpiewaliśmy hiszpańską piosenkę Rumbala z czasów wojny domowej („Meserszmity wytropiły, bombardują z całej siły, oj, Carmela...”).
Na KUL-u było zupełnie dobrze, ale ciągnęło mnie do stolicy. Po pierwszym roku przeniosłem się na Uniwersytet Warszawski. Przestałem grać na gitarze, za to dużo śpiewałem w naszej V grupie polonistyki. Występowaliśmy na akademiach, startowaliśmy nawet w eliminacjach środowiskowych. W tej grupie wiersze recytowali Józef Waczków i Andrzej Gabryś, późniejsi aktorzy STS. Pobierałem także lekcje tańca towarzyskiego w szkole braci Sobiszewskich na Chmielnej. Obowiązkowy był udział studentów w brygadach żniwnych – w czasie wakacji wyjeżdżali pomagać PGR-om. I tak we wrześniu 1953 roku, po trzecim roku studiów, a pół roku po śmierci Stalina, ferajna z Uniwersytetu Warszawskiego pojechała do PGR-u w Gawlikach koło Rucianego. Nie było na szczęście działaczy młodzieżowych z nami („wybronili się”). Zjawiliśmy się: studenci z polonistyki, muzykologii i psychologii. Wieczorami rej wodził Henio zwany Gitarą – śpiewał piosenki, akompaniując sobie na tym instrumencie, my wykonywaliśmy refreny. Podczas tych wieczorów wyłoniła się zdecydowana grupa towarzyska, która po zakończeniu turnusu postanowiła spędzić jeszcze kilka dni na jeziorach. Wystąpiliśmy także na wieczorze pożegnalnym jednego z turnusów wypoczynkowych PTTK w Rucianem. Przedstawiliśmy się jako grupa studentów wracających ze Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów w Bukareszcie. Wczasowicze przyjęli nas dobrze. Prawdę mówiąc, to mnie najbardziej zależało na utrzymaniu tej grupy towarzysko-artystycznej, która się dość zżyła. Zwłaszcza że w Warszawie miałem już na oku parę osób z pewnym doświadczeniem scenicznym: byłe studentki KUL-u, czyli „Kulki” – Annę Tomczyk i Elżbietę Kowalik, i jeszcze Andrzeja Gabrysia po roku studiów w krakowskiej szkole teatralnej.
Po powrocie do Warszawy nie zerwaliśmy kontaktów, spotykaliśmy się często. Pewnego dnia poszliśmy na Rynek Starego Miasta i wykonaliśmy spontanicznie kilka piosenek. Grupa się powiększała – Teresa Podolak przyprowadziła Jurka Tyszkowskiego z konserwatorium, Andrzej Gabryś – Ziutę Utratę i Joannę Sienkiewicz-Markowską, która z kolei przyprowadziła drugiego pianistę Marka Lusztiga. Na hasło „potrzebny akompaniator” przyszedł Jarek Abramow, ale tylko przyglądał się próbom. Dopiero później okazało się, że wielu kolegów na naszym roku polonistyki pisze utwory satyryczne. Na razie był więc zespół, nie było tekstów. Chodziliśmy do zawodowych satyryków z prośbą, by zechcieli coś nam napisać. Z Teresą Podolak i Waczkowem wybraliśmy się do Teatru Satyryków na ul. Konopnickiej, kierowanego przez Jerzego Jurandota – do Janusza Osęki, Janusza Minkiewicza... Przyjęli nas bardzo uprzejmie w przerwie przedstawienia i powiedzieli, że na pewno napisze nam cały program Józef Prutkowski. Rozmawiał z nami serdecznie i dał tekst o... kaszance. Nie skorzystaliśmy. Mijały tygodnie.
W lutym Andrzej Drawicz – działacz kultury i konferansjer na akademiach, znający naszą grupę – powiedział, żeby pójść do Jurka Markuszewskiego, kierownika Komisji Kultury Rady Okręgowej ZSP, bo jeden z teatrów zgłosił chęć zaopiekowania się jakimś zespołem studenckim. Był to Teatr Satyryków.
I tak doszło 13 marca 1954 roku do spotkania w świetlicy uniwersyteckiej z Markuszem, czyli Jurkiem Markuszewskim. Przyprowadził on swoich ludzi: Hannę Łuszczyk (Rek) z Akademii Medycznej, Adama Dolińskiego z historii sztuki, Ewę Kitównę z prawa. Henio Olesiak, zwany Gitarą, przyprowadził dwóch kolegów ze swojej psychologii, Marcina Borowca i Jana – Strelaua. Zespół aktorski uzupełnił Andrzej Juszczyk. Markusz wziął sprawy w swoje ręce: zachęcił nas do pokazania, co potrafimy. W ten sposób przygotowani, poszliśmy na przesłuchanie do Jurandota, do Teatru przy Konopnickiej. Ja – kierownik zespołu – nie popisywałem się. Nie było czym. Wykonawcy mieli obycie ze sceną, z racji częściowych studiów teatralnych Dolińskiego, Gabrysia i Markuszewskiego, występów na akademiach, udziału w zespołach tanecznych, chóralnych i recytatorskich.
Jurandot obejrzał wszystkich i umówił się z naszym kierownictwem na spotkanie w kawiarni Telimena. Przyniósł teksty z poprzednich programów swojego Teatru i zaproponował obsadę, ułożył owe skecze, kuplety i piosenkę To idzie młodość w jakiejś kolejności i niby program był. Waczków, nasz pierwszy literat, przerabiał te teksty, adaptował, przenosił na teren studencki, pisał konferansjerkę. Próby odbywały się w świetlicy Domu Studenta UW. Niekiedy brali w nich udział aktorzy – Saturnin Żórawski i Kazimierz Brusikiewicz, który ustawiał Adama Dolińskiego w monologu Nerwy bez przerwy. Przychodzili też dyrektor Jurandot i pianista Stefan Rembowski. Markusz z początku nie ingerował, jedynie obserwował, jak goście pracowali z naszym zespołem. Napisał też scenariusz skeczu Na Uniwersytecie, który kończył pierwszą część programu, taką karykaturę zebraniomanii. Oryginalny, nasz własny numer zrobił furorę – opisywał dzień wolny od zajęć na uczelni, za to pełen zebrań, ukazując postępujące zmęczenie ich uczestników. Byłem w obsadzie skeczu i wraz z kolegami zbierałem oklaski publiczności. W zespole pełniłem funkcję kierownika, ale też trochę inspicjenta, a trochę... „przynieś – wynieś – pozamiataj”.
Od Zrzeszenia Studentów Polskich dostaliśmy pięćset złotych – była to suma równa miesięcznemu stypendium. 2 maja 1954 roku odbyła się premiera składanki To idzie młodość Studenckiego Zespołu Satyrycznego, który następnego dnia po tym udanym występie nazwał się Studencki Teatr Satyryczny. Czternaście przedstawień odbyło się w Domu Kultury „Energetyk” przy Wybrzeżu Kościuszkowskim 37 jeszcze w maju i czerwcu, a więc w porze egzaminów. Graliśmy w soboty i niedziele. Piętnasty występ odbył się w Karpaczu, już w czasie wakacji. Fragmenty programu szły w radiu, część zespołu wystąpiła też w telewizji, mieszczącej się wówczas przy placu Wareckim (dzisiaj pl. Powstańców Warszawy). Na pięćdziesięciolecie STS felietonista „Polityki” napisał, że premiera była kompletną klapą. Dla nas pierwszym, ukochanym, choć niedoskonałym dzieckiem.
Kto założył STS? Wymienię nas pięciu, głównych założycieli Teatru: Drawicza, Markuszewskiego, Dolińskiego (organizator sali teatralnej), Waczkowa i siebie. Ale pamiętam też o kilkunastu osobach z zespołu aktorskiego i technicznego, które uczestniczyły w pierwszym programie. Bez każdej z nich STS nie byłby taki, jaki był.
Co było dalej? W czasie wakacji wyjechaliśmy na wczasy ZSP do Karpacza, przygotować nowy program. Nasi koledzy z filologii polskiej – głównie Witold Dąbrowski, Andrzej Jarecki i Jarosław Abramow, a także Jan Bester, Tadeusz Strumff i Andrzej Piotrowski – napisali nowy, oryginalny program Prostaczkowie, z muzyką Marka Lusztiga i Jerzego Tyszkowskiego. Premierę, już jako Studencki Teatr Satyryków STS, daliśmy 9 listopada 1954 roku.
To było dla nas ważne wydarzenie, ale jego szerszego znaczenia nie mogliśmy sobie wtedy uświadamiać. Po latach, w bardzo skondensowanej formie, uwypuklił je Lech Śliwonik. Przytoczę jego słowa, bo oddają istotę:
„13 marca – pierwsza próba, 2 maja – premiera pierwszego programu, to już wiemy. O wszystkim zadecydowała jednak kolejna data – 9 listopada 1954 roku. Tego dnia grupa, która postanowiła się nie rozchodzić, dała pierwszą własną premierę. W programie Prostaczkowie nie tylko aktorami, ale również autorami tekstów, kompozytorami, realizatorami byli studenci. Dali dwadzieścia trzy przedstawienia i już wiedzieli, że przed nimi wspólna droga. Nie wiedzieli natomiast jeszcze, że dali początek czemuś, co przetrwa, rozwinie się i wzbogaci – studenckiemu ruchowi teatralnemu. Nie było takiego zjawiska społeczno-artystycznego wcześniej, nie będzie zapewne i w przyszłości. Zaczął się trwający ponad ćwierć wieku okres spójni młodej polskiej inteligencji z teatrem”.
Jeszcze jedno: mniej więcej w miesiąc po naszej drugiej premierze, dowiedzieliśmy się, że w Gdańsku studenci zrobili to samo, co my. Za nami poszli inni...
Tyle spisanej po latach opowieści Henryka Malechy. Teraz kilka słów porządkujących, żeby w opisie obu startów STS-u nie pominąć najistotniejszych faktów.
To idzie młodość, pierwszy program STS-u wystartował 2 maja 1954 roku w wynajętej sali Domu Kultury „Energetyk” przy Wybrzeżu Kościuszkowskim 37. Reżyserował Jerzy Markuszewski, który jako jedyny z grupy zapaleńców grał niegdyś na amatorskiej scenie. Przez rok studiował aktorstwo w PWST w Warszawie, skąd usunięty za niedostatki głosowe trafił na historię sztuki UW (jeszcze później wrócił do warszawskiej szkoły teatralnej, gdzie skończył reżyserię).
Za fortepianem zasiadali: Marek Lusztig, rusycysta z ukończoną średnią szkołą muzyczną, oraz Jerzy Tyszkowski, słuchacz warszawskiego konserwatorium. Program To idzie młodość został dobrze przyjęty, pokazano go czternaście razy, jednak zespół odczuwał niedosyt. Młodość z tytułu usprawiedliwiał wiek wykonawców, jednak sami uznali, że ich entuzjazm to jeszcze za mało.
Widowisko miało charakter typowej akademii, z marginesem tolerancji dla nieporadności amatorów nie do końca panujących nad bogactwem znaczeniowym wygłaszanych treści. Teksty pochodziły z teki wręczonej studentom przez estradowych zawodowców z ówczesnego Teatru Satyryków (w 1955 roku połączonego z Syreną), którzy w zobowiązaniu pierwszomajowym zadeklarowali opiekę nad uniwersytecką sceną satyry. Dzięki tej inicjatywie dyrektor Jerzy Jurandot wspomógł esteesowców konsultacjami literackimi, a pojawiający się na kilku próbach Saturnin Żórawski i Kazimierz Brusikiewicz – aktorskimi.
Satyra w Polsce owych czasów była żałośnie asekuracyjna, bo też inna nie przeszłaby przez cenzorskie sita. Bazowała na dowcipach o tępych biurokratach, aroganckich kelnerach czy niepozbieranych strażakach. Próby zbliżenia jej do realiów życia studenckiego spektakularnych rezultatów, niestety, nie przyniosły.
Dlatego też w przymiarkach do nowego programu pojawił się postulat, aby autorów tekstów i muzyki znaleźć we własnym gronie. Pierwszy na ten apel odpowiedział Jarosław Abramow i kilka dni później przyprowadził Andrzeja Jareckiego, który dorabiał jako korektor w partyjnych „Nowych Drogach”. Zgłosili się członkowie Koła Młodych przy Związku Literatów Polskich: Tadeusz Strumff, Witold Dąbrowski. Przyszedł Jan Bester, od początku byli Andrzej Drawicz i Andrzej Wiktor Piotrowski. Wszyscy z polonistyki, sformowali trzon pierwszych autorów STS-u.
9 listopada 1954 roku na scenę weszli Prostaczkowie, druga składanka satyryczna STS-u. Zespół po raz pierwszy przemówił własnym głosem. Nic dziwnego, że wiele osób tę właśnie datę, prapremiery drugiego programu, uważa za prawdziwy początek historii „rozczarowanych zetempowców” – Studenckiego Teatru Satyryków – STS-u.
Jarosław Abramow:
W pierwszej połowie lat pięćdziesiątych nauka na uniwersytecie różniła się od tej, jaką pobierają dzisiejsi studenci szkół wyższych. Mieliśmy inny zestaw lektur; prócz tego prowadzona była wśród nas, przez ZMP, praca kulturalno-oświatowa, która również posiadała odmienny charakter od dzisiejszej działalności ZSP. Otóż, każda grupa na roku co jakiś czas musiała przygotować program kulturalno-akademijny. Ponieważ trochę grałem na pianinie, mimowolnie stałem się jednym z tych, którzy organizowali takie występy. Z czysto formalnych grup, opracowujących część artystyczną uroczystości, tworzyły się grona przyjaciół, którzy śpiewali czy recytowali już dla własnej przyjemności.
Andrzej Drawicz:
Idea powstania STS-u zrodziła się przypadkowo w pierwszych miesiącach 1954 roku. Grunt, jak zwykle w takich okolicznościach, przygotowany był od dawna, tylko nie zdawano sobie z tego sprawy. W tym czasie zajmowałem się w Radzie Uczelnianej ZSP sprawami kultury. Pewnego dnia Jurek Markuszewski poinformował mnie, że Teatr Satyryków, dziś już nieistniejący, podjął zobowiązanie pierwszomajowe – zaopiekowanie się na Uniwersytecie Warszawskim studenckim zespołem satyrycznym, gdyby taki istniał. Skontaktowałem się wówczas z polonistyką i historią sztuki, przypominając sobie, że działają tam ludzie, którzy recytują i śpiewają. Z obowiązku spełniłem zatem rolę przełącznika scalającego dwa druciki, po których zaczął biec prąd.
Doszło do pierwszych spotkań, rozmów, porozumień. Toczono burzliwe i nieskładne dyskusje, próbowano sformułować program w większym i szerszym sensie. Zawodowi satyrycy przynieśli stare teksty, które adaptowano, nadając im studencki klimat. Tych, którzy specjalnie pisaliby na potrzeby nowo powstającej sceny, jeszcze wtedy nie było. Zatem amatorska nieudolność musiała zmagać się z wyświechtanym materiałem literackim.
Jarosław Abramow:
Pewnego dnia przyszedł do mnie Józef Waczków i zaproponował udział w pracy zespołu. Może powodem tego była piosenka, którą napisaliśmy z Andrzejem Jareckim na konkurs PTTK? Jednym słowem, dałem się namówić, choć nie byłem początkowo przekonany, że to, nad czym pracują, ma jakiś sens. Tak było zanim nie przyszedłem na pierwszą próbę. Wtedy zrozumiałem, że koledzy chcą zrobić coś naprawdę nowego i świeżego.
Andrzej Jarecki:
Jedynym w zespole człowiekiem, który „liznął” nieco teatru, był Jerzy Markuszewski. Grał on kiedyś rolę Olega Koszewoja w Młodej Gwardii Aleksandra Fadiejewa w jakimś zespole amatorskim i przez rok studiował na wydziale aktorskim warszawskiej szkoły teatralnej, skąd zresztą wylano go za braki głosowe. Po tej klęsce Jurek poszedł na historię sztuki. Później wrócił do PWST, ale już na reżyserię. On więc z racji predyspozycji został głównym reżyserem nowego teatru.
Oprócz niego w zespole skupiało się około dwudziestu nowicjuszy, takich, co to znali teatr ze strony widowni czy też z lektury tekstów dramatycznych.
Do ówczesnych aktywów imprezy należy zaliczyć 400 złotych [Henryk Malecha zapamiętał, że było to 500 złotych – przyp. aut.] zapomogi Zrzeszenia Studentów Polskich na rekwizyty i dekorację. Wkrótce wynajęto salę w Domu Kultury „Energetyk” na Wybrzeżu Kościuszkowskim 37.
Przeciętnie mieliśmy po dwadzieścia lat. Każdy z nas posiadał jeszcze niewypłowiałą zetempowską koszulę i czerwony krawat. Naszym natchnionym wzorem był Majakowski. Marksa, Lenina oraz – co tu ukrywać – Stalina znaliśmy ponad obowiązujące normy. Taki był bagaż ideologiczny. 2 maja 1954 roku odbyła się premiera pierwszego programu.
Andrzej Drawicz:
Andrzej Gabryś opracował konferansjerkę, w której, dowcipkując, mówił: „Oczami wyobraźni widzę tłumy, które będą przychodzić na nasze występy przez resztę planu sześcioletniego i najbliższy plan pięcioletni”. Wtedy jego słowa wydawały się czystą abstrakcją, która jakiś czas później stała się faktem.
Współpracując z ramienia organizacji w tworzeniu Studenckiego Zespołu Satyrycznego (wkrótce zmieniono nazwę na Studencki Teatr Satyryków), nieoczekiwanie połknąłem bakcyla teatru i zostałem z tymi ludźmi.
Nie wiedzieliśmy, że inicjujemy coś nowego, ponieważ 1954 był jeszcze rokiem słabych podmuchów przedodwilżowych. W pełni miały one nastąpić dopiero w 1955 roku, kiedy to, pod wpływem gwałtownie zachodzących w kraju przewartościowań, teatralny ruch studencki ruszył do przodu. Za symboliczny fakt zbliżających się przemian można uznać datę wydrukowania przez miesięcznik „Znamja” w 1954 roku pierwszej części Odwilży Ilji Erenburga.
Zatem coś już zaczynało się dziać, a my pośrednio staliśmy się narzędziem owego czegoś. Nie wiedzieliśmy jednak o tym, że znajdujemy się na przełomie starych i nowych czasów.
W sali domu kultury na premierze przeżywaliśmy chwile strachu. Miarą naszego zdenerwowania i niedoświadczenia może być fakt, że po zgaszeniu na sali świateł przez piętnaście minut program nie mógł się rozpocząć, bowiem nikt nie wiedział, co ma być najpierw: gong, kurtyna czy przygrywka fortepianu. Zniecierpliwiona publiczność zaczęła bić brawo, a my skręcaliśmy się ze wstydu. W końcu mocno przerażony chór męski zdołał wykonać inauguracyjną, bardzo wówczas popularną, piosenkę Mazowsza. Z niej zaczerpnęliśmy tytuł pierwszego programu – To idzie młodość.
Andrzej Jarecki:
Na premierę ściągnięto Witolda Dąbrowskiego, aby podeprzeć się jego powszechnie wówczas znanym w naszym środowisku autorytetem. Od dwóch lat był on członkiem ZLP, do którego został przyjęty w wieku dziewiętnastu lat.
Patrząc z perspektywy czasu, pierwszy program można ocenić jako żałośnie słabiutki. Wtedy jednak zespół przyciągał do siebie tym, co zrobił. Ponieważ wśród osób grających na scenie byli moi koledzy ze studiów, jak: Henio Malecha, Józef Waczków, Kazimiera Utrata, zatem łatwo było mi do nich przystąpić. Wkrótce po premierze byłem po drugiej stronie rampy.
Jakiś czas później wyjechaliśmy z kolegami do Karpacza, gdzie cały nasz zapał zużyliśmy na napisanie drugiego programu. Z chwilą jego premiery, która odbyła się 9 listopada 1954 roku, uczestniczyliśmy już całkowicie świadomie w burzliwych procesach ogarniających w tym czasie społeczeństwo. Wtedy to zaczęły utrwalać się zasady zaangażowania społecznego naszej sceny. W programie Prostaczkowie wystąpiliśmy z naiwną ironią, godną zaledwie nieudanych dzieci Woltera, ale także ze zdrowym rozsądkiem postawiliśmy rzeczywistości kilka śmiałych, jak na tamte czasy, pytań. Nasi widzowie podzielili się na dwa obozy. Jedni oklaskiwali odwagę; inni, nieżyczliwi, gotowali się do kontrataku. Mimo że program był nieporadny, zwyciężyliśmy. Oczekująca właśnie tego, co proponowaliśmy, publiczność udzieliła nam kredytu zaufania.
Jarosław Abramow opisał rozmowy z urzędnikami cenzury, którzy przekazali zespołowi swoje uwagi:
Towarzysz Rusinow nie taił, że martwi go czarnowidztwo i uważa, że program jest pesymistyczny.
– Niektóre wasze teksty – wyjaśnił ze wschodnim akcentem – już w czasie lektury wzbudziły nasze zastrzeżenia natury ideowej. Przyznam szczerze, że wasi Prostaczkowie wywołali u nas w urzędzie spore kontrowersje. Długo uzgadnialiśmy nasze stanowisko. Towarzysze są świadkami – wskazał na chudego cenzora o ascetycznej twarzy i głęboko osadzonych oczach i ładną cenzorkę, którzy kiwnęli głowami. – Jednak po wnikliwej analizie i szerokich konsultacjach przeważyło zdanie, że mimo zastrzeżeń należy wam pozwolić, gwoli eksperymentu, zaprezentować te teksty na scenie. Nie znaczy to, że ideologicznie się z wami zgadzamy. Broń Boże! Sądzę, że spotkacie się z ostrą reakcją prasy i publiczności. (...) Jako urząd państwowy, pełnimy służebną rolę wobec partii i państwa, i musimy reagować na społeczne postulaty. Inaczej być nie może. Tak więc warunkowo zgadzamy się na premierę Prostaczków, a ideowo będziemy się spierać zgodnie z prawem dialektyki i zasadami centralizmu demokratycznego. To tyle, kochani, moich ogólnych refleksji. A szczegółowo wypowiedzą się koledzy.
Chudy cenzor precyzyjnie wypunktował kwestie, które jego zdaniem sugerują ten skrajny pesymizm i negują naszą rzeczywistość. Witek [Dąbrowski – przyp. aut.] z Markuszem z nim polemizowali. Czasem włączał się Drawicz. Smutny cenzor kiwał głową, ale upierał się przy swoim. Odchodząc, podziękował nam i powiedział, że Prostaczkowie dali mu dużo do myślenia.
– Na pewno różnicie się od Syreny i jesteście nowi. – Był jak my po polonistyce i przyznał się, że prywatnie też próbuje pisać, co nas zdziwiło. Nazywał się Jerzy Kleyny .
Zbigniew Zapasiewicz wspominał:
Zaczęły się dziać różne rzeczy, które nas na świat otwierały, na przykład powstał STS, z którym od razu nawiązaliśmy kontakt. Nawet ja i Andrzej Żarnecki wystąpiliśmy w drugim programie STS-u, w Prostaczkach. Wciągnął nas tam przyjaciel od lat, Jurek Markuszewski. W naiwności swojej nie zgłosiliśmy tego rektorowi, co było wbrew przepisom, liczyliśmy bowiem, że na to nikt nie Przyjdzie... Tymczasem Kreczmar nas wezwał, opieprzył, ale jako człowiek sztuki powiedział, że przyjdzie rzecz zobaczyć. Zobaczył i pozwolił grać. Dzisiaj teoretycznie nie wolno wystąpić studentowi bez zgody szkoły, ale nikt już tego nie przestrzega. Wtedy to był ewenement .
Wojciech Solarz:
W tamtych latach studiowałem na Wydziale Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Słyszeliśmy, ja i koledzy, o powstaniu STS-u, dyskutowaliśmy na temat jego pierwszych przedstawień. Podczas takich rozmów zrodził się pomysł założenia własnego teatrzyku, który otrzymał nazwę Dziennikarska Spółdzielnia Satyryczna. Działali tam między innymi: Agnieszka Osiecka, Marian Kubera, Janusz Gazda. Tematyka programów dotyczyła środowiska dziennikarskiego. Jednak i z naszej scenki pobrzmiewały już echa przedodwilżowe: kpina z paradoksów politycznych i gospodarczych, satyra na epokę stalinowską. Po dwóch przedstawieniach teatrzyk umarł śmiercią naturalną. Był chwilową efemerydą, jakich wiele pojawiało się wówczas w środowisku studenckim. Niemniej jednak, jakiś czas później część osób z zespołu – uświadamiając sobie, że STS daje większe możliwości wypowiadania się, a wokół niego skupia się grono pewnych indywidualności – stawiła się na próby w Domu Kultury „Energetyk”. Było to zatem coś w rodzaju przejścia do konkurencji.
Jerzy Markuszewski:
W Konfrontacji, trzecim programie STS-u, wystawionym 2 kwietnia 1955 roku, poszliśmy dalej niż w Prostaczkach, którym zarzucono zbyt troskliwe zajmowanie się ZSP, z pominięciem prywatnego czasu studentów. W nowym spektaklu poświęciliśmy zatem sporo uwagi stylowi pracy zetempowskiej na uczelni, starając się jednocześnie uchwycić wszelkie charakterystyczne cechy życia studenckiego.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.