Studium w szkarłacie - Arthur Conan Doyle - ebook + audiobook

Studium w szkarłacie ebook

Arthur Conan Doyle

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszy z cyklu utworów o kryminalnych zagadkach, które rozwiązuje genialny i ekscentryczny detektyw Sherlock Holmes. „Studium w szkarłacie” po raz pierwszy zostało opublikowane w 1887 roku na łamach czasopisma „Beeton's Christmas Annual”, w formie książkowej ukazało się rok później.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 173

Oceny
4,4 (210 ocen)
114
74
19
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
vvwoolf

Dobrze spędzony czas

przetłumaczenie "Josef Smith" na "Józef Kowal" jest cokolwiek brawurowe XD
20
AwPwKwOwFw

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna książka jedna z najlepszych jakie czytałam❤️
00
sowa62

Nie oderwiesz się od lektury

klasyczny kryminał z Sherlockim
00
Kisiakisia

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam Sherlocka Holmesa.😊
00
OlaSkorza

Dobrze spędzony czas

bardzo przyjemna opowieść :)
00

Popularność




Tajem­nice Stu­dium w szkar­ła­cie

Tajem­niceStu­dium w szkar­ła­cie

Aż trudno uwie­rzyć, że kilku wydaw­ców odrzu­ciło tę powieść. James Wil­liam Arrow­smith ode­słał maszy­no­pis w nie­roz­pa­ko­wa­nym tek­tu­ro­wym pudełku. A James Payn, redak­tor „The Corn­hill Maga­zine”, uznał, że histo­ria jest nawet dobra, ale nadaje się co naj­wy­żej do druku jako shil­ling shoc­kers – publi­ko­wane masowo tanie kry­mi­nały, sprze­da­wane za jed­nego szy­linga. Sam Conan Doyle oba­wiał się nawet, że A Tan­gled Skein (Splą­tany motek – bo taki tytuł nosiła pier­wot­nie powieść), zosta­nie wydany w „The Boys Own Paper”, piśmie dla chłop­ców, które można było kupić zale­d­wie za… pensa. Zamie­ścił zresztą kilka tek­stów w tej gaze­cie, choć nie był z tego dumny.

Osta­tecz­nie A Study in Scar­let wydru­ko­wano w cza­so­pi­śmie „Beeton’s Chri­st­mas Annual” w grud­niu 1887 roku. Maga­zyn w mięk­kiej opra­wie poza ilu­stro­waną powie­ścią zawie­rał reklamy, świą­teczne prze­pisy i dwie sztuki teatralne do wysta­wie­nia w warun­kach domo­wych. I zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niem Payna kosz­to­wał tylko jed­nego szy­linga.

Dla Conana Doyle’a był to mimo wszystko suk­ces. Stu­dium w szkar­ła­cie było jego trze­cią powie­ścią, a zara­zem pierw­szą, którą udało mu się opu­bli­ko­wać. Wcze­śniej napi­sał kilka opo­wia­dań, a jedno z nich, Oświad­cze­nie J. Haba­kuka Jeph­sona, przy­nio­sło mu nawet spory roz­głos. Pierw­sze wyda­nie w „The Corn­hill Maga­zine” nie zostało pod­pi­sane, ale odbiło się tak dużym echem, że prze­druki opa­trzone już nazwi­skiem autora uka­zały się w kilku innych wydaw­nic­twach.

Za nie­zwy­kłym zain­te­re­so­wa­niem stała praw­dziwa zagadka Mary Cele­ste, bry­gan­tyny han­dlo­wej, która w listo­pa­dzie 1872 roku wyru­szyła z Nowego Jorku w rejs do Genui. Na początku grud­nia opusz­czony sta­tek został odna­le­ziony na Atlan­tyku, czte­ry­sta mil mor­skich od Azo­rów. Doyle wyko­rzy­stał tajem­ni­czą histo­rię, zmie­nia­jąc nie­znacz­nie kilka szcze­gó­łów, w tym nazwi­sko kapi­tana i, jak sądzą histo­rycy, przy­pad­kowo zmie­nia­jąc nazwę statku na Marie Cele­ste. Opo­wia­da­nie było rela­cją leka­rza okrę­to­wego Jeph­sona, który jako jedyny oca­lały po latach opi­sał, co wyda­rzyło się na pokła­dzie. Z dużym zasko­cze­niem Doyle odkrył, że dzien­nik „Boston Hearald” opu­bli­ko­wał tekst jako wyja­śnie­nie zagadki znik­nię­cia załogi.

Arthur Conan Doyle, z wykształ­ce­nia lekarz, pisał już od czasu stu­diów. Szcze­gól­nie inte­re­so­wały go tru­ci­zny i ana­to­mia. Pod­czas stu­diów na Uni­wer­sy­te­cie w Edyn­burgu poznał Jose­pha Bella, chi­rurga, wykła­dowcę i bie­głego sądo­wego współ­pra­cu­ją­cego ze Sco­tland Yar­dem, który jest do dzi­siaj uzna­wany za pier­wo­wzór Hol­mesa, choć on sam twier­dził, że w Hol­me­sie dostrzega bar­dziej wni­kli­wość i zain­te­re­so­wa­nia swo­jego byłego stu­denta… Podo­bień­stwo do Bella zauwa­żył Robert Louis Ste­ven­son, autor Wyspy skar­bów i noweli Dok­tor Jekyll i pan Hyde, w liście dopy­tu­jąc Doyle’a o to, czy dobrze odgadł inspi­ra­cję. Histo­rycy suge­rują jed­nak, że postać Hol­mesa jest bar­dziej zło­żona i można w niej dostrzec ana­lo­gię do wymie­nio­nego w powie­ści detek­tywa Dupina stwo­rzo­nego przez Edgara Allana Poe oraz detek­tywa Lecoq, boha­tera Émile’a Gabo­riau.

Po ukoń­cze­niu nauki dwu­dzie­sto­jed­no­letni Doyle zatrud­nił się jako lekarz na stat­kach wie­lo­ryb­ni­czych, a póź­niej zało­żył wła­sną prak­tykę. Jed­nak to nie medy­cyna, a lite­ra­tura była jego powo­ła­niem. Szcze­gól­nie upodo­bał sobie sie­dem­na­sto­wieczne romanse histo­ryczne. Jed­nak zda­niem wydaw­ców nie miał umie­jęt­no­ści ope­ro­wa­nia archa­icz­nym języ­kiem i dia­lek­tami. Dopiero Stu­dium w szkar­ła­cie przy­nio­sło prze­łom. Lecz nie to, które uka­zało się w świą­tecz­nym maga­zy­nie, a wydane rok póź­niej w twar­dej opra­wie. I to wła­śnie język, wtedy żywy, pro­sty i przy­stępny uwiódł czy­tel­ni­ków nie tylko w Wiel­kiej Bry­ta­nii.

Czy­tel­nicy z całego świata poko­chali Sher­locka Hol­mesa, który dla Doyle’a miał być tylko jed­no­ra­zową przy­godą. Po czę­ści z powodu roz­cza­ro­wa­nia umową, którą zawarł z wydawcą. Nie mając doświad­cze­nia, zgo­dził się oddać wszyst­kie prawa za 24 funty szter­lingi. Nie było to wcale mało, jak za powieść napi­saną w trzy tygo­dnie. W tam­tym cza­sie roczny dochód rodziny Doyle’a wyno­sił około 150 fun­tów. Obec­nie jest to rów­no­war­tość 3371 fun­tów. I choć jego następna powieść histo­ryczna Micah Clarke została przy­chyl­nie przy­jęta przez kry­ty­ków, a Oscar Wilde był nią zachwy­cony, to kolejne zamó­wie­nie, tym razem od ame­ry­kań­skiego „Lip­pin­cott’s Mon­thly Maga­zine”, doty­czyło kon­ty­nu­acji przy­gód Hol­mesa. To jed­nak histo­ria na inną oka­zję.

Zostawmy na chwilę samego Sher­locka. Czy­ta­jąc drugą część opo­wie­ści Stu­dium w szkar­ła­cie, warto zwró­cić uwagę na wątek akcji, który prze­nosi się do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Widać w nim fascy­na­cję autora roman­sami połą­czoną z wester­nem opo­wia­da­ją­cym o zwia­dowcy ame­ry­kań­skiej armii Buf­falo Billu. Tłem tra­gicz­nej miło­snej histo­rii, która staje się moty­wem zemsty, są Mor­moni i auten­tyczna postać Bri­ghama Younga. I choć histo­ryczne źró­dła pokry­wają się w czę­ści z opi­sem Doyle’a, to on sam przy­znał, że obraz Mor­mo­nów przed­sta­wił dość jaskrawo i nie może się już z tego wyco­fać. Po wielu latach córka Doyle’a stwier­dziła, że pierw­sza część przy­gód Sher­locka Hol­mesa pełna jest błę­dów doty­czą­cych Mor­mo­nów, czego jej ojciec był świa­domy. Nato­miast Levi Edgar Young, poto­mek zwierzch­nika Mor­mo­nów utrzy­my­wał, że Doyle miał prze­pro­sić jego ojca, mówiąc, że został wpro­wa­dzony w błąd, skut­kiem czego napi­sał ohydną książkę. W sierp­niu 2011 roku, po skar­gach uczniów i rodzi­ców, rada szkolna hrab­stwa Albe­marle w sta­nie Wir­gi­nia usu­nęła Stu­dium w szkar­ła­cie z listy lek­tur dla klas szó­stych. Powieść pozo­staje wciąż lek­turą w kla­sie dzie­sią­tej.

Pierw­sze wyda­nie A Study in Scar­let, uka­zało się w spo­rym nakła­dzie, któ­rego część tra­fiła do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Mimo to zacho­wały się zale­d­wie trzy­dzie­ści cztery egzem­pla­rze. Tylko cztery z nich są kom­pletne. Dwa opa­trzone auto­gra­fem autora posia­dają okładki wzbo­ga­cone płat­kami maro­kań­skiego złota. Dom aukcyjny Sotheby’s uznał, że wyda­nie „Beeton’s Chri­st­mas Annual” z 1887 roku jest rzad­sze niż pierw­sze wyda­nia dzieł Szek­spira. Jeden ze zło­co­nych kom­plet­nych egzem­pla­rzy, w któ­rym Arthur Conan Doyle napi­sał odręcz­nie, że jest to jego pierw­sza wydana książka, sprze­dano za nie­mal trzy­sta tysięcy fun­tów.

Z tym więk­szą cie­ka­wo­ścią po raz kolejny się­gam po powieść, która po ponad stu trzy­dzie­stu latach od pierw­szego wyda­nia, jest już powie­ścią histo­ryczną, z czego autor z pew­no­ścią by się ucie­szył.

Prze­my­sław Sem­czuk

Część pierw­sza

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Prze­druk z pamięt­nika dok­tora Johna Wat­sona z oddziału medycz­nego armii bry­tyj­skiej

I. Pan Sher­lock Hol­mes

I

Pan Sher­lock Hol­mes

W roku 1878 uzy­ska­łem dyplom leka­rza medy­cyny Uni­wer­sy­tetu Lon­dyń­skiego, a następ­nie uda­łem się do Netley, aby przejść kurs prze­wi­dziany dla chi­rur­gów woj­sko­wych. Po skoń­cze­niu tych stu­diów zosta­łem wcie­lony do Pią­tego Pułku Strzel­ców jako pomoc­nik chi­rurga. Regi­ment sta­cjo­no­wał w tym cza­sie w Indiach, lecz zanim zdo­ła­łem do niego dotrzeć, roz­po­częła się druga wojna afgań­ska. Po przy­jeź­dzie do Bom­baju dowie­dzia­łem się, że moja armia prze­kro­czyła już gra­nicę i znaj­do­wała się głę­boko w kraju wroga. Uda­łem się w ślad za nią, wraz z wie­loma innymi ofi­ce­rami, któ­rzy zna­leźli się w podob­nej sytu­acji. Zdo­ła­łem dotrzeć w spo­sób bez­pieczny do Kan­da­haru, gdzie odna­la­złem mój regi­ment i natych­miast prze­ją­łem nowe obo­wiązki.

Kam­pa­nia zakoń­czyła się odzna­cze­niami i pro­mo­cją wielu ofi­ce­rów, ale dla mnie nie­stety ozna­czała jedy­nie pasmo nie­szczęść. Odde­le­go­wano mnie z mojej bry­gady do strzel­ców z Berk­shi­res, z któ­rymi słu­ży­łem pod­czas fatal­nej bitwy pod Maiwand. Tam kula z musz­kietu afgań­skiego raniła mnie w ramię i roz­trza­skała kość oraz dra­snęła arte­rię pod­oboj­czy­kową. Wpadł­bym nie­chyb­nie w ręce bez­li­to­snych wro­gów, gdyby nie poświę­ce­nie i odwaga, jaką wyka­zał się Mur­ray – mój ordy­nans, który wrzu­cił mnie na grzbiet konia i zdo­łał prze­wieźć bez­piecz­nie za linię woj­ska bry­tyj­skiego.

Byłem wynisz­czony bólem i słaby od dłu­go­trwa­łych wyrze­czeń. Prze­wie­ziono mnie dłu­gim pocią­giem, wraz z innymi ran­nymi, do szpi­tala w Pesza­wa­rze. Tutaj odzy­ska­łem siły i stan mój uległ na tyle popra­wie, że byłem w sta­nie spa­ce­ro­wać mię­dzy oddzia­łami szpi­tala, a nawet nieco odpo­czy­wać na weran­dzie. W szpi­talu zara­zi­łem się żółtą febrą, tym prze­kleń­stwem Indii impe­rial­nych. Przez wiele mie­sięcy moje życie wisiało na wło­sku, a kiedy wresz­cie wró­ci­łem do formy i zaczą­łem okres rekon­wa­le­scen­cji, byłem tak słaby i wychu­dzony, że komi­sja lekar­ska zde­cy­do­wała, że muszę zostać bez­zwłocz­nie ode­słany z powro­tem do Anglii. Zosta­łem więc prze­wie­ziony na sta­tek Oron­tes i mie­siąc póź­niej wysia­dłem na nabrzeżu Por­ts­mouth: ze zruj­no­wa­nym zdro­wiem, ale pozwo­le­niem od angiel­skiego rządu na spę­dze­nie następ­nych dzie­wię­ciu mie­sięcy rekon­wa­le­scen­cji na ojczy­stej ziemi.

Nie mia­łem żad­nych przy­ja­ciół ani krew­nych w Anglii i dla­tego byłem wolny jak ptak – lub raczej na tyle wolny, na ile pozwo­lić na to może dochód w kwo­cie jede­na­stu szy­lin­gów i sze­ściu pen­sów dzien­nie. W tych oko­licz­no­ściach w spo­sób natu­ralny gra­wi­to­wa­łem w kie­runku Lon­dynu, tego wiel­kiego ośrodka, do któ­rego nie­odmien­nie przy­by­wają wszel­kie nie­roby i paso­żyty z całego Impe­rium. Prze­by­wa­łem przez pewien czas w pry­wat­nym hotelu na Stran­dzie, pro­wa­dząc życie mało wygodne i pozba­wione więk­szego sensu i wyda­jąc takie kwoty pie­nię­dzy, na które zde­cy­do­wa­nie nie mogłem sobie pozwo­lić. Moja sytu­acja finan­sowa stała się na tyle alar­mu­jąca, że wkrótce zrozumia­łem, że muszę albo opu­ścić metro­po­lię i zaszyć się gdzieś na wsi, albo też cał­ko­wi­cie zmie­nić swój styl życia. Wybra­łem tę drugą moż­li­wość i bli­ski byłem pod­ję­cia decy­zji o opusz­cze­niu hotelu i zamiesz­ka­niu w jakimś skrom­niej­szym i tań­szym miej­scu.

Wła­śnie w dniu, w któ­rym dosze­dłem do takiego wnio­sku, sta­łem przy barze Cri­te­rion, kiedy ktoś pokle­pał mnie po ramie­niu. Odwró­ci­łem się i roz­po­zna­łem mło­dego Stam­forda, który odby­wał ze mną staż z chi­rur­gii w Aka­de­mii Medycz­nej w Barts. Widok zna­jo­mej twa­rzy w wiel­kim Lon­dy­nie to rzecz przy­jemna dla samot­nego czło­wieka. Co prawda, w daw­niej­szych cza­sach Stam­ford nie był ni­gdy moim bli­skim kolegą, ale teraz powi­ta­łem go z entu­zja­zmem, a on także zda­wał się być zado­wo­lony z mojego widoku. Z wiel­kiej rado­ści zapro­si­łem go na lunch w Hol­born, dokąd uda­li­śmy się razem dorożką.

– Co pora­bia­łeś przez te wszyst­kie lata, Wat­so­nie? – zapy­tał z nie­ukry­wa­nym zdzi­wie­niem, kiedy tur­ko­ta­li­śmy przez zatło­czone ulice Lon­dynu. – Jesteś chudy jak patyk i dziw­nie poczer­nia­łeś.

Opi­sa­łem mu pokrótce me przy­gody i ledwo udało mi się zakoń­czyć ich opis, kiedy dotar­li­śmy do miej­sca naszego prze­zna­cze­nia.

– Bie­daku! – powie­dział współ­czu­jąco po wysłu­cha­niu opisu moich pecho­wych przy­gód. – A co teraz pora­biasz?

– Szu­kam zakwa­te­ro­wa­nia – odpo­wie­dzia­łem. – Sta­ram się zna­leźć wygodne miesz­ka­nie za roz­sądną cenę.

– To dziwne – zauwa­żył mój towa­rzysz – jesteś dzi­siaj drugą osobą, która w roz­mo­wie ze mną użyła tego samego wyra­że­nia.

– A kto był pierw­szą? – spy­ta­łem.

– Osob­nik, który pra­cuje w labo­ra­to­rium che­micz­nym w szpi­talu. Mar­twił się dziś rano, ponie­waż nie udało mu się zna­leźć nikogo, kto zechciałby zamiesz­kać wspól­nie z nim w zna­le­zio­nym przez niego miesz­ka­niu, nieco za dro­gim na jego kie­szeń.

– Na Jowi­sza! – wykrzyk­ną­łem. – Jeżeli naprawdę chce zna­leźć kogoś, z kim wspól­nie pokryje koszty czyn­szu, nie ma nikogo lep­szego ode mnie. A ja wolę dzie­lić z nim miesz­ka­nie, niż być sam.

Młody Stam­ford popa­trzył na mnie dosyć dziw­nie znad kie­liszka wina.

– Nie znasz jesz­cze Sher­locka Hol­mesa – powie­dział. – Być może wcale nie przy­padłby ci do gustu jako towa­rzysz na co dzień.

– Dla­czego? Co masz prze­ciwko niemu?

– Hm, nie powie­dzia­łem, że mam coś prze­ciwko niemu. Ory­gi­nał z niego, ma nie­tu­zin­kowe poglądy, jest entu­zja­stą nie­któ­rych dzie­dzin nauki; o ile jed­nak wiem, przy­zwo­ity z niego czło­wiek.

– Zapewne jest stu­den­tem medy­cyny – powie­dzia­łem.

– O nie – cho­ciaż nie mam poję­cia, jaką zaj­muje się dzie­dziną. Mam wra­że­nie, że jest cał­kiem nie­zły z ana­to­mii i jest che­mi­kiem pierw­szej klasy, ale, o ile wiem, ni­gdy nie ukoń­czył żad­nych sys­te­ma­tycz­nych stu­diów medycz­nych. Jego stu­dia były bar­dzo pobieżne i cha­otyczne, ale udało mu się zgro­ma­dzić olbrzy­mią wie­dzę, która zadzi­wi­łaby nie­jed­nego pro­fe­sora.

– Ni­gdy go nie pyta­łeś, w czym się spe­cja­li­zuje? – spy­ta­łem.

– Nie, nie­ła­two z niego wycią­gnąć jakie­kol­wiek infor­ma­cje, cho­ciaż potrafi być bar­dzo komu­ni­ka­tywny, kiedy ma na to ochotę.

– Chciał­bym go poznać – powie­dzia­łem. – Jeżeli mam z kimś zamiesz­kać, wybrał­bym czło­wieka o poważ­nych i spo­koj­nych skłon­no­ściach nauko­wych. Nie mam dość sił, żeby zno­sić hała­śli­wych ludzi, żyją­cych w nie­upo­rząd­ko­wany spo­sób. Mam za sobą zbyt wiele prze­żyć w Afga­ni­sta­nie, któ­rych wspo­mnie­nie wystar­czy mi do końca życia. Czy mógł­byś zaaran­żo­wać mi spo­tka­nie ze swoim przy­ja­cie­lem?

– Z pew­no­ścią jest w tej chwili w labo­ra­to­rium – odparł mój towa­rzysz. – Naj­pierw tygo­dniami unika tego miej­sca, a znów potem pra­cuje w nim od rana do nocy. Jeżeli masz ochotę, możemy tam zaje­chać zaraz po lun­chu.

– Oczy­wi­ście – odpo­wie­dzia­łem i roz­mowa prze­szła na inne tory.

Po wyj­ściu z Hol­born uda­li­śmy się do szpi­tala, a w cza­sie podróży Stam­ford prze­ka­zy­wał mi dal­sze infor­ma­cje na temat dżen­tel­mena, z któ­rym zamie­rza­łem zamiesz­kać.

– Tylko nie obwi­niaj mnie, jeżeli nie zdo­łasz z nim wytrzy­mać – powie­dział. – Wię­cej niczego o nim nie wiem, nasza zna­jo­mość ogra­ni­cza się do przy­pad­ko­wych spo­tkań w labo­ra­to­rium. To ty zapro­po­no­wa­łeś ten układ, więc sam będziesz pono­sił kon­se­kwen­cje.

– Jeżeli nie będę mógł z nim wytrzy­mać, z łatwo­ścią się wypro­wa­dzę – odpo­wie­dzia­łem. – Mam wra­że­nie, Stam­ford – doda­łem, patrząc surowo na mojego towa­rzy­sza – że masz jakieś powody, żeby umyć ręce w tej spra­wie. Czy humory tego faceta są aż tak nie­zno­śne? Pro­szę, nie ukry­waj niczego przede mną.

– Trudno wyra­zić coś, czego nie można ująć w słowa – odpo­wie­dział ze śmie­chem. – To zacię­cie naukowe Hol­mesa jest nieco prze­sadne jak na mój gust. Prze­ja­wia przy tym lodo­watą bez­u­czu­cio­wość. Mógł­bym wyobra­zić go sobie poda­ją­cego przy­ja­cie­lowi szczyptę naj­now­szej tru­ci­zny roślin­nej, nie ze złej woli, o ile go rozu­miem, ale po pro­stu po to, żeby prze­te­sto­wać na nim efekty i usta­lić dokład­nie jej dzia­ła­nie. Muszę mu jed­nak oddać spra­wie­dli­wość: myślę, że z równą gor­li­wo­ścią wziąłby sam tę tru­ci­znę. Prze­ja­wia nie­sa­mo­witą pasję poznaw­czą.

– Bar­dzo mi to odpo­wiada.

– Tak, ale wszystko ma swoje gra­nice. Na przy­kład, kiedy tłu­cze kijem zwłoki pod­da­wane autop­sji, przy­biera to naprawdę potworną formę.

– Tłu­cze zwłoki pod­da­wane autop­sji?!

– Tak, aby spraw­dzić, jak wyglą­dają obra­że­nia doznane po zgo­nie. Widzia­łem go w takiej akcji na wła­sne oczy.

– I mimo to twier­dzisz, że nie jest stu­den­tem medy­cyny?

– Nie. Bóg jedyny wie, co jest przed­mio­tem jego stu­diów. Oto jeste­śmy. Teraz będziesz mógł sam wyro­bić sobie zda­nie na jego temat. – Kiedy to powie­dział, skrę­ca­li­śmy wła­śnie w wąską dróżkę, prze­jeż­dża­jąc małą boczną bramką, która zawio­dła nas przed boczne skrzy­dło wiel­kiego szpi­tala. Dla mnie był to zna­jomy grunt i nie potrze­bo­wa­łem już żad­nego prze­wod­nika, gdy scho­dzi­li­śmy po wybla­kłych kamien­nych scho­dach, kie­ru­jąc się w dół dłu­gim kory­ta­rzem z widocz­nymi wybie­lo­nymi ścia­nami i drzwiami ciem­no­brą­zo­wego koloru. Na końcu boczne przej­ście wykoń­czone sto­sun­kowo niskim łukiem odda­lało się od kory­ta­rza, pro­wa­dząc do labo­ra­to­rium che­micz­nego.

Był to wysoki pokój, obsta­wiony – czy może raczej zaśmie­cony – nie­zli­czoną liczbą szkla­nych naczyń. Sze­ro­kie, niskie stoły były pousta­wiane bez ładu i składu, a na nich poły­ski­wały retorty, szklane pro­bówki i małe pal­niki bły­ska­jące nie­bie­skimi pło­mie­niami. W pokoju był tylko jeden stu­dent, pochy­lony nad odle­głym sto­łem i cał­ko­wi­cie pochło­nięty swoją pracą. Na dźwięk naszych kro­ków rozej­rzał się i sko­czył na równe nogi z okrzy­kiem rado­ści.

– Zna­la­złem! Zna­la­złem! – wykrzyk­nął do mego towa­rzy­sza, bie­gnąc ku nam ze szklaną pro­bówką w ręce. – Zna­la­złem odczyn­nik, który wytrą­cany jest wyłącz­nie przez hemo­glo­binę, nic innego nie daje takiego efektu! – Myślę, że gdyby odkrył żyłę złota, jego twarz nie mogłaby uka­zać więk­szej rado­ści.

– Dok­tor Wat­son, pan Sher­lock Hol­mes – powie­dział Stam­ford, przed­sta­wia­jąc nas sobie.

– Witam – powie­dział ser­decz­nie, ści­ska­jąc moją rękę z siłą, o którą ni­gdy bym go nie podej­rze­wał. – Był pan w Afga­ni­sta­nie, jak widzę.

– Skąd, na nieba, pan się tego domy­śla? – spy­ta­łem ze zdzi­wie­niem.

– Aa, nie­ważne – powie­dział, mru­cząc do sie­bie. – Teraz naj­waż­niej­szą sprawą jest hemo­glo­bina. Nie wąt­pię, że dostrze­ga­cie wagę mego odkry­cia?

– Jest to inte­re­su­jące z che­micz­nego punktu widze­nia, bez wąt­pie­nia – odpar­łem – lecz prak­tycz­nie…

– Ależ, czło­wieku, to jest naj­bar­dziej prak­tyczne odkry­cie z dzie­dziny medy­cyny sądo­wej na prze­strzeni wielu lat. Niech­że pan zauważy, że daje ono nie­za­wodny spraw­dzian, czy plamy pocho­dzą z krwi. Chodź­cie tutaj! – Chwy­cił mnie za rękaw kurtki z wielką gor­li­wo­ścią i przy­cią­gnął do stołu, przy któ­rym wła­śnie pra­co­wał. – Zróbmy próbę na świe­żej krwi – powie­dział, wkłu­wa­jąc długą igłę w palec i wcią­ga­jąc jej kro­plę labo­ra­to­ryjną pipetą. – Teraz dodam tę małą ilość krwi do litra wody. Jak widzi­cie, powstała stąd mie­szanka spra­wia wra­że­nie czy­stej wody. Pro­por­cja krwi nie może być więk­sza niż jedna czą­steczka na milion. Nie mam jed­nakże wąt­pli­wo­ści, że uzy­skamy cha­rak­te­ry­styczną reak­cję. – Mówiąc to, wrzu­cił do naczy­nia kilka bia­łych krysz­tał­ków, a następ­nie dodał kilka kro­pli prze­zro­czy­stego płynu. W ciągu jed­nej sekundy zawar­tość nabrała opa­li­zu­ją­cego maho­nio­wego koloru, a na dnie szkla­nego dzbanka wytrą­ciły się brą­zowe czą­steczki.

– Ha! Ha! – wykrzyk­nął, klasz­cząc w dło­nie, a wyglą­dał przy tym jak dziecko zachwy­cone nową zabawką. – No i co powie­cie?

– Wydaje mi się, że to bar­dzo sub­telny test – zauwa­ży­łem.

– Pięk­nie! Pięk­nie! Stary test gwa­ja­ko­lowy był bar­dzo nie­po­ręczny i nie dawał żad­nej pew­no­ści. Podob­nie z mikro­sko­po­wym bada­niem krwi­nek. To ostat­nie jest bez war­to­ści, jeżeli plamy pocho­dzą sprzed kilku godzin. Teraz można przy­pu­ścić, że ten test będzie dzia­łał nie­za­leż­nie od tego, czy próbka krwi jest świeża, czy stara. Gdyby ten test wymy­ślono wcze­śniej, to setki drani cie­szą­cych się nie­za­słu­żoną wol­no­ścią już dawno temu sie­dzia­łyby w wię­zie­niu za popeł­nione zbrod­nie.

– Oczy­wi­ście! – zamru­cza­łem.

– Przy­padki kry­mi­nalne zazwy­czaj opie­rają się na tym jed­nym punk­cie. Naj­czę­ściej zatrzy­mu­jemy podej­rza­nego o mor­der­stwo dopiero wiele mie­sięcy po jego popeł­nie­niu. Jego bie­li­zna lub odzież zostają pod­dane bada­niu i odkry­wamy na nich brą­zowe plamy. Czy to plamy z krwi, błota, rdzy czy owo­ców? Co to jest? To pyta­nie, które zadrę­cza wielu eks­per­tów, a dla­czego? Ponie­waż nie było do tej pory żad­nego wia­ry­god­nego testu. Teraz będziemy mieli test Sher­locka Hol­mesa i wszel­kie trud­no­ści prze­staną ist­nieć!

Oczy mu błysz­czały, kiedy mówił, trzy­mał rękę na sercu i kła­niał się, jak gdyby do okla­sku­ją­cego go tłumu, który ota­czał go w wyobraźni.

– Należą się panu gra­tu­la­cje – zauwa­ży­łem bar­dzo zdzi­wiony jego wybu­chem entu­zja­zmu.

– W zeszłym roku był taki przy­pa­dek von Bischoffa we Frank­fur­cie. Z pew­no­ścią zostałby powie­szony, gdyby ten test wów­czas ist­niał. Potem był Mason z Brad­ford i recy­dy­wi­sta Mul­ler, a także Lefe­vre z Mont­pel­lier i Sam­son z Nowego Orle­anu. Mógł­bym wymie­nić kilka tuzi­nów przy­pad­ków, w któ­rych ten test byłby decy­du­jący.

– Wydaje się pan być cho­dzą­cym kalen­da­rzem zbrodni – powie­dział Stam­ford, śmie­jąc się. – Mógłby pan zacząć wyda­wać gazetę na ten temat i nazwać ją „Wia­do­mo­ści poli­cyjne z prze­szło­ści”.

– Byłaby to bar­dzo inte­re­su­jąca lek­tura – zauwa­żył Sher­lock Hol­mes, nakle­ja­jąc mały kawa­łek pla­stra na prze­kłuty palec. – Muszę być ostrożny – kon­ty­nu­ował, zwra­ca­jąc się do mnie z uśmie­chem – ponie­waż usta­wicz­nie zaj­muję się tru­ci­znami.

Mówiąc te słowa, wycią­gnął do nas rękę. Zauwa­ży­łem, że była usiana podob­nymi kawał­kami pla­stra i odbar­wiona pod wpły­wem dzia­ła­nia moc­nych kwa­sów.

– Przy­by­li­śmy tutaj z inte­re­sem – powie­dział Stam­ford, sia­da­jąc na wyso­kim trój­noż­nym stołku i popy­cha­jąc nogą taki sam sto­łek w moim kie­runku. – Mój przy­ja­ciel, z któ­rym pana odwie­dzam, potrze­buje zakwa­te­ro­wa­nia, a ponie­waż narze­kał pan na brak towa­rzy­stwa do wspól­nego pokry­wa­nia kosz­tów czyn­szu, pomy­śla­łem, że naj­le­piej będzie, gdy dopro­wa­dzę do waszego spo­tka­nia.

Sher­lock Hol­mes zda­wał się zachwy­cony na myśl, że zostanę jego współ­lo­ka­to­rem.

– Wypa­trzy­łem miesz­ka­nie na Baker Street – powie­dział. – Byłoby dla nas dosko­nałe. Mam nadzieję, że nie prze­szka­dza panu dym z fajki?

– Ja też palę – odpo­wie­dzia­łem.

– Świet­nie. Ponadto zazwy­czaj mam wokół sie­bie mnó­stwo che­mi­ka­liów, a od czasu do czasu robię eks­pe­ry­menty. Czy to nie będzie panu prze­szka­dzać?

– W żad­nym przy­padku.

– Pomyślmy – jakie mam inne wady? Od czasu do czasu popa­dam w chan­drę i potra­fię całymi dniami nie odzy­wać się, ale niech­że pan wtedy nie myśli, że na pana się gnie­wam. Po pro­stu niech mnie pan zostawi samego, a wkrótce mi to minie. A pan, jakie ma przy­wary do wyzna­nia? Naj­le­piej jak dwaj faceci poznają swoje naj­gor­sze wady, zanim razem zamiesz­kają.

Zaśmia­łem się z tego prze­słu­cha­nia.

– Hoduję szcze­niaka rasy bul­dog – powie­dzia­łem – i abso­lut­nie nie zga­dzam się na sprzeczki, ponie­waż mam zszar­gane nerwy. A poza tym wstaję o nie­praw­do­po­dob­nych porach dnia i jestem prze­raź­li­wie leniwy. Mam jesz­cze inne wady, które ujaw­niają się zwłasz­cza wtedy, kiedy cie­szę się dobrym samo­po­czu­ciem, ale jak na razie poda­łem panu naj­waż­niej­sze.

– Czy gra na skrzyp­cach może dla pana sta­no­wić powód do sprzeczki? – zapy­tał z nie­po­ko­jem w gło­sie.

– To zależy od arty­sty – odpo­wie­dzia­łem. – Dobrze gra­jący arty­sta to roz­kosz bogów, nato­miast kno­cący to…

– No, dobrze, dobrze! – wykrzyk­nął z rado­snym śmie­chem. – Myślę, że możemy uznać tę sprawę za uzgod­nioną – to zna­czy, jeżeli pokoje okażą się dla pana odpo­wied­nie.

– Kiedy je zoba­czymy?

– Niech pan odwie­dzi mnie tutaj jutro w połu­dnie, a wtedy udamy się razem na miej­sce w celu zała­twie­nia tej sprawy – odpo­wie­dział.

– W porządku, a więc jutro w połu­dnie – powie­dzia­łem, ści­ska­jąc jego dłoń na poże­gna­nie.

Zosta­wi­li­śmy go przy pracy wśród che­mi­ka­liów i poszli­śmy do hotelu.

– Przy oka­zji – spy­ta­łem nagle, zatrzy­mu­jąc się i odwra­ca­jąc do Stam­forda – skąd u licha wie­dział, że wra­cam z Afga­ni­stanu?

Mój towa­rzysz uśmiech­nął się tajem­ni­czo.

– To wła­śnie to jego dzi­wac­two – powie­dział. – Wiele osób chcia­łoby wie­dzieć, w jaki spo­sób Hol­mes ustala te wszyst­kie oko­licz­no­ści.

– Och! To jakaś tajem­nica?! – wykrzyk­ną­łem, zacie­ra­jąc dło­nie. – To nie­sa­mo­wite. Bar­dzo jestem ci zobo­wią­zany za umoż­li­wie­nie mi pozna­nia go. Histo­rię ludz­ko­ści można poznać jedy­nie na pod­sta­wie stu­diów nad czło­wie­kiem, o czym zapewne wiesz.

– A więc stu­diuj go – powie­dział Stam­ford, żegna­jąc się ze mną. – Ale to może oka­zać się dla cie­bie bar­dzo skom­pli­ko­wa­nym pro­ble­mem. I założę się, że on pozna cie­bie dużo lepiej niż ty jego. Do widze­nia.

– Do widze­nia – odpo­wie­dzia­łem i ruszy­łem w dal­szą drogę do hotelu, bar­dzo zafra­po­wany moją nową zna­jo­mo­ścią.

II. Sztuka deduk­cji

II

Sztuka deduk­cji

Spo­tka­li­śmy się następ­nego dnia, zgod­nie z umową, i obej­rze­li­śmy pokoje pod nume­rem 221B Baker Street, o któ­rych mówił Hol­mes na naszym spo­tka­niu. Skła­dały się one z dwóch wygod­nych sypialni i ume­blo­wa­nego obszer­nego salonu oświe­tlo­nego dwoma sze­ro­kimi oknami. Kwa­tera ta wydała się tak bar­dzo pożą­dana pod każ­dym wzglę­dem, a warunki najmu tak nie­wy­gó­ro­wane, gdy zostaną podzie­lone na nas dwóch, że natych­miast zawar­li­śmy umowę i prze­ję­li­śmy miesz­ka­nie w posia­da­nie. Tego samego wie­czoru wypro­wa­dzi­łem się z hotelu i wpro­wa­dzi­łem do miesz­ka­nia, a następ­nego ranka Sher­lock Hol­mes poszedł moim śla­dem, wno­sząc kilka skrzyń i waliz. Dwa następne dni poświę­ci­li­śmy na roz­pa­ko­wy­wa­nie i ukła­da­nie naszego majątku, sta­ra­jąc się zna­leźć naj­lep­sze roz­wią­za­nia. Potem, stop­niowo, zaczę­li­śmy osie­dlać się i przy­zwy­cza­jać do nowego oto­cze­nia.

Oka­zało się, że wspólne życie z Hol­me­sem nie jest trudne. Poru­szał się cicho, a jego oby­czaje miały pewną dozę regu­lar­no­ści. Rzadko kiedy kładł się po dzie­sią­tej wie­czór, rano nie­zmien­nie zja­dał śnia­da­nie i wycho­dził, zanim ja wsta­łem. Cza­sami spę­dzał dzień w labo­ra­to­rium che­micz­nym, cza­sami w pro­sek­to­rium, a cza­sami odby­wał dłu­gie spa­cery, zapę­dza­jąc się w odle­głe i nie­bez­pieczne rewiry mia­sta.

Nic nie zda­wało się wyczer­py­wać jego zapa­sów ener­gii, kiedy dzia­łał pod wpły­wem napadu pra­co­wi­to­ści. Od czasu do czasu nastę­po­wała reak­cja i przez całe dnie leżał w salo­nie na kana­pie, z tru­dem wypo­wia­da­jąc poje­dyn­cze słowa czy poru­sza­jąc choćby jed­nym mię­śniem przez całą dobę. Przy takich oka­zjach zauwa­ża­łem roz­ma­rzony, nie­obecny wyraz jego oczu, który mógłby nasu­nąć mi podej­rze­nie o uży­wa­niu przez niego nar­ko­ty­ków, gdyby nie wstrze­mięź­li­wość i pro­stota całego jego życia. W miarę upływu tygo­dni moje zain­te­re­so­wa­nie Sher­loc­kiem Hol­me­sem i cie­ka­wość jego celów życio­wych stop­niowo pogłę­biały się i rosły. Już sama jego osoba i wygląd ude­rzały naj­bar­dziej obo­jęt­nego obser­wa­tora. Wzro­stu miał ponad metr osiem­dzie­siąt, a był przy tym tak strasz­li­wie chudy, że przez to spra­wiał wra­że­nie dużo wyż­szego. Miał też bar­dzo prze­ni­kliwy wzrok, z wyjąt­kiem tych momen­tów bez­ru­chu, o któ­rych wspo­mnia­łem, a jego chudy, zakrzy­wiony nos suge­ro­wał cechę sta­łej goto­wo­ści do dzia­ła­nia i zde­cy­do­wa­nie. Także jego pod­bró­dek, wysta­jący, kwa­dra­to­wego kształtu, pod­kre­ślał deter­mi­na­cję tego czło­wieka. Ręce miał nie­zmien­nie popla­mione atra­men­tem i róż­nymi che­mi­ka­liami, a przy tym posia­dał nie­zwy­kłą deli­kat­ność dotyku, co czę­sto mia­łem oka­zję zauwa­żyć, przy­glą­da­jąc się jego pracy z przy­rzą­dami wyma­ga­ją­cymi deli­kat­nej obsługi. Czy­tel­nik może uznać mnie za bez­na­dziej­nie wścib­skiego faceta, jed­nakże zanim wyda­cie wer­dykt, pro­szę, weź­cie pod uwagę fakt, że moje ówcze­sne życie było pozba­wione jakie­go­kol­wiek celu i ist­niało nie­wiele spraw, któ­rym mogłem poświę­cić uwagę. Zdro­wie mi nie pozwa­lało na podej­mo­wa­nie żad­nych poważ­niej­szych przed­się­wzięć, z wyjąt­kiem dni z nad­zwy­czaj piękną pogodą. Poza tym nie mia­łem przy­ja­ciół, któ­rzy mogliby skła­dać mi wizyty, wpro­wa­dza­jąc uroz­ma­ice­nie do mono­to­nii mego codzien­nego bytu. W tych oko­licz­no­ściach chęt­nie zwró­ci­łem uwagę na tajem­nicę, która spo­wi­jała mojego towa­rzy­sza i spę­dza­łem wiele czasu, sta­ra­jąc się odsło­nić jej rąbek. Nie stu­dio­wał medy­cyny. Sam, odpo­wia­da­jąc na pyta­nie, potwier­dził opi­nię Stam­forda doty­czącą tej kwe­stii. Nadto nie wyda­wało się, aby ukoń­czył jakie­kol­wiek stu­dia, które mogłyby dać mu sto­pień naukowy w przed­mio­tach ści­słych lub w jakiej­kol­wiek innej dzie­dzi­nie, co zapew­ni­łoby mu wej­ście do świata nauki. Z dru­giej jed­nak strony, jego gor­li­wość w zgłę­bia­niu pew­nych zagad­nień nauki była nie­zwy­kła, a jego wie­dza, mimo pew­nych eks­cen­trycz­nych ogra­ni­czeń, była tak nad­zwy­czajnie obszerna i szcze­gó­łowa, że nie wyobra­żam sobie czło­wieka, który mógłby tak pil­nie pra­co­wać i zdo­by­wać tak dokładne infor­ma­cje bez jakie­goś okre­ślo­nego celu na hory­zon­cie. Czy­tel­nicy się­ga­jący po przy­pad­kowe lek­tury rzadko wyka­zują się taką dogłębną wie­dzą. Nikt nie obciąża swo­jego umy­słu drob­nymi szcze­gó­łami, chyba że ma po temu jakieś poważne przy­czyny. Jed­nak z dru­giej strony jego igno­ran­cja była rów­nie szo­ku­jąca jak jego wie­dza. Na temat współ­cze­snej lite­ra­tury, filo­zo­fii, poli­tyki wyda­wał się nie posia­dać żad­nych infor­ma­cji. Gdy zacy­to­wa­łem Tho­masa Car­lyle’a, zapy­tał naiw­nie:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki