Sweet Dandelion - Micalea Smeltzer - ebook + audiobook + książka

Sweet Dandelion ebook i audiobook

Smeltzer Micalea

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Niektóre rzeczy są zakazane. Niektóre niezbędne do przeżycia. Ich miłość to jedno i drugie.

Dandelion Meadows uważa się za przeklętą. W wieku osiemnastu lat powinna zmierzać na studia z uśmiechem na ustach, wypełniona naiwną nadzieją na przyszłość. Zamiast tego musi zaliczyć ostatni rok liceum w nowym mieście. Zamieszkuje tam wraz z bratem po tragedii, która zmieniła ich życie. W czasie strzelaniny w szkole Dani zginęła jej mama, która pracowała tam jako nauczycielka. Wspomnienia traumatycznego dnia nieustannie prześladują dziewczynę w koszmarach i na jawie, utrudniając jej nawiązywanie bliskich relacji z otoczeniem.

W nowej szkole Dani zostaje zmuszona do spotkań ze szkolnym pedagogiem. Ten stopniowo zaczyna obalać mury, które wzniosła wokół siebie dziewczyna. Początkowo Lachlan Taylor nie wie, co myśleć o zranionej uczennicy, która trafia pod jego opiekę. Nie jest pewien, czy będzie w stanie pomóc jej przezwyciężyć traumę. Niespodziewanie czas spędzany z Dani zaczyna jednak zmieniać nie tylko ją, lecz także jego. Wspólnie uczą się, co to znaczy naprawdę żyć.

Ta historia jest naprawdę SWEET. Sugerowany wiek: 16+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 569

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 34 min

Lektor: Katarzyna Domalewska
Oceny
4,4 (174 oceny)
109
35
18
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aniuffa

Całkiem niezła

Zarys fabuły super ale ta historia mogła być o połowę krótsza ilość opisów jak to bohaterka nakłada szampon myje włosy i płucze włosy lub zamawia z bratem jedzenie jest przytłaczająca a same zakochanie się i otoczka wobec uczucia za szybko za krótko na taka ilosc stron 🤷‍♀️
30
Mrs_Bookies

Nie oderwiesz się od lektury

Czy zakazana relacja może być początkiem odkrywania siebie na nowo i rozkładania skrzydeł? Czy demony przeszłości mogą zostać zniszczone przez kogoś z kim nie powinniśm być? I w końcu, czy dwoje ludzi, którzy już raz byli w jednym miejscu i jednym czasie może odnaleźć się na nowo? #agegap #forrbidenlove #shefellfirst #hefellharder #highschool #youcancryonmyshoulder ,,Nie zamierzam być jak jakiś napalony nastolatek, który nie może się powstrzymać. Zbyt wiele dla mnie znaczysz.” Historia Dani i Lachlana to jedna z najpiękniejszych książke z motywem age gap. Czuła, delikatna i subtelna. Pięknie pokazuje, że starszy mężczyzna, który decyduje się na związek z młodą dziewczyną może i chce traktować ją z szacunkiem, niczego na niej nic wymuszać i pozwalać jej nadawać tempa ich relacji. Pozwala jej na bycie sobą i akceptuje ją taką jaka jest. Dając jej pełne prawo do samorozwoju, odkrywania siebie i doświadczania nastoletniego życia. Ale też jest świadomy, konsekwencji, które płyną z jego ...
10
RimaK

Dobrze spędzony czas

Książkę sią czyta bardzo dobrze, natomiast trochę za długa, opisy dni są praktycznie identyczne: budzi się, idzie do szkoły, zamawia z bratem kolacje i tak w kółko. Końcówka książki świetna, nie wiedziałam, czego się spodziewać. Bohaterowie dobrze wykreowani, różnica wieku jest tutaj jednym z głównych wątków, pedagog i uczennica, natomiast nie pozostawia to niesmaku, a wręcz odwrotnie, każdy z nich był racjonalny i bardzo ostrożny w swoich decyzjach, a wiek to tylko liczba. Ogólnie polecam, autorka ma lekkie pióro, książka nie jest banalna.
10
halinaShadow

Z braku laku…

Hm... pomysł fajny jednak no nie, może dla wczesnych nastolatek.
10
Madzik1907

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie czytałam tak ciekawie napisanej książki. Co prawda momentami dialogi głównej bohaterki wymieniane z bratem to ciągłe powtarzanie tego samego, a mimo to książka okazała się przyjemną lekturą z fajnym przesłaniem.
00

Popularność




TYTUŁ ORYGINAŁU:

Sweet Dandelion

Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska

Wydawczyni: Agnieszka Nowak

Redakcja: Zuzanna Żółtowska

Korekta: Anna Burger

Projekt okładki: Emily Wittig Designs

Opracowanie graficzne okładki: Robert Weber

DTP: Maciej Grycz

Copyright © 2020 by Micalea Smeltzer

Copyright © 2024 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Mateusz Kapelan, 2024

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2024

ISBN 978-83-8371-201-7

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Prolog

Moja słodka Dandelion. Bądź zawsze wolna jak ptaki, dzika jak kwiaty i niepowstrzymana jak morze.

Zamykam oczy, czuję palce mamy przeczesujące moje włosy.

Znajome uczucie.

– Kocham cię – szepcze, delikatnie przykładając usta do mojego czoła.

Jej łzy kapią mi na skórę. 

Ja też cię kocham.

Znowu słychać strzały.

Uderzenie.

A potem nic.

Rozdział 1

Skubię resztki żółtego lakieru, które zostały na krawędzi paznokcia. Nie pamiętam nawet, kiedy robiłam manicure. Prawie nic nie zostało.

Naprzeciwko mnie, po drugiej stronie pokoju, jest okno. Powinno się łatwo otwierać, a jeśli nie, zawsze mogę rzucić w nie krzesłem. Mam nadzieję, że szybko się stłucze. Za sobą mam drzwi, ale okno… to nim powinnam uciec.

– Słuchasz mnie? – pyta mój brat. W jego głosie słyszę frustrację.

Szkoda mi go. Ma tylko dwadzieścia pięć lat. A teraz został moim opiekunem.

– Prze-przepraszam – wyjąkuję. 

Zmuszam się, żeby odwrócić wzrok od okna.

Dyrektor odchrząkuje i pochyla się w moją stronę.

– To twój plan zajęć – mówi.

Przesuwa papier do mnie, pocieram palcem jego gładką powierzchnię. Dyrektor to starszy mężczyzna o twarzy poznaczonej zmarszczkami, tak jakby w życiu często się śmiał. Jego włosy w większości posiwiały, gdzieniegdzie pozostało jednak nieco brązu. 

Dyrektor splata palce i kładzie dłonie na blacie przed sobą. Idealnie równy rząd teczek na stole zostaje zakłócony. Trudno mi powstrzymać się przed ułożeniem ich z powrotem. 

– Jesteśmy świadomi twojej sytuacji, dlatego uwzględniliśmy w planie, że pięćdziesiąt minut dziennie spędzisz ze szkolnym pedagogiem, panem Taylorem – dodaje.

Patrzę na ścianę, na dyplom ukończenia college’u oprawiony w grubą ramę, na kiczowatą kolorową wazę z kwiatami. Co za nijaki pokój. Oszalałabym, gdybym musiała w takim pracować.

– Dani – wtrąca mój brat z desperacją w głosie. – Czy to ci pasuje?

Ani trochę, ale przez ostatnich dziewięć miesięcy nauczyłam się robić to, co zadowala innych. Nie sądzę, żeby cokolwiek miało mi pomóc, ale skoro taki układ uszczęśliwi Sage’a, zgodzę się na niego. Nawet jeśli wszyscy terapeuci i psychologowie, z którymi rozmawiałam w szpitalu, nie umieli mi pomóc. Próbowali, ale nie potrafili do mnie dotrzeć, a ja nie wiedziałam, jak im powiedzieć, że to niemożliwe.

Kiwam głową, opierając rękę o podłokietnik.

– W porządku. – Mój głos jest miękki, głębszy niż dawniej. Czegoś w nim brakuje, ale dotąd nie umiałam stwierdzić, czego dokładnie.

Być może niewinności.

Według tabliczki stojącej niebezpiecznie blisko krawędzi biurka dyrektor nazywa się Gordon. Mężczyzna mówi dalej, ale go nie słucham. To nie tak, że chcę go ignorować, ale coraz częściej wycofuję się w głąb siebie. Czuję się tu bezpieczniej, ale tak naprawdę nigdzie tak nie jest. Moją głowę wypełniają koszmarne wspomnienia, a świat – koszmarni ludzie, którzy codziennie robią koszmarne rzeczy.

Dyrektor Gordon kończy swoje przemówienie i podaje mi dokumenty. 

Nie wyciągam ręki, żeby je wziąć. Sage chwyta je zamiast mnie i ściska dłoń dyrektora. Wstaje, robię to samo.

– Mam nadzieję, że spodoba ci się w Aspen Lake High – mówi dyrektor.

Nie odpowiadam. Nie zmuszam się nawet do najlżejszego uśmiechu. Szczerze mówiąc, nie mam na to siły.

Na pustym korytarzu Sage przegląda papiery. Jego jasnobrązowe włosy są dłuższe niż zazwyczaj. Przeze mnie nie miał czasu ich ściąć. Często zastanawiałam się, o czym myślał, kiedy usłyszał przez telefon, że trafiłam do szpitala, a nasza mama została zabita. Zginęła, broniąc mnie i innych uczniów; robiła, co mogła, żeby nas ocalić. Była nauczycielką, ale w swoich ostatnich chwilach zrobiła o wiele więcej, niż od niej oczekiwano. Ojca straciliśmy, kiedy byliśmy młodsi, zmarł na raka trzustki. Nie pamiętam go zbyt dobrze, ale Sage jest ode mnie o wiele starszy, mam więc pewność, że odczuł to mocniej.

W mniej niż osiemnaście lat z czwórki została dwójka. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym straciła też Sage’a.

– Twoja szafka jest chyba tam. – Brat wyrywa mnie z rozmyślań.

– I tak pewnie jej nie użyję. – Stukam o podłogę brudnobiałym czubkiem żółtego vansa.

Westchnienie Sage’a niesie się korytarzem.

– Chcesz zobaczyć, gdzie będziesz miała lekcje? – pyta.

– Mogę to zrobić w poniedziałek.

Brat patrzy na mnie zmęczonymi, piwnymi oczami. Moje mają podobny kolor, z tym że są bardziej zielone, a jego – złote.

– Dani, nie pomagasz.

Wiem, że się stara. Daje z siebie wszystko. Problem w tym, że nie cierpię jego zaangażowania, bo wiem, że ma też swoje życie. Przeniósł się do Salt Lake City w Utah, żeby pójść do college’u, i został dla dziewczyny i pracy. Ze związkiem mu nie wyszło, ale twierdzi, że całkiem lubi to, czym się zajmuje. Ani trochę w to nie wierzę, zwłaszcza kiedy wraca do domu wykończony, wyglądając na starszego, niż jest w rzeczywistości. Dorastaliśmy w Portland w Oregonie i planowałam tam zostać, dopóki ktoś z bronią nie zdecydował o moim losie za mnie. Teraz jestem tą dziewczyną, która przeżyła strzelaninę w szkole, kuleje i prawie nigdy się nie odzywa.

– Wiem, że chcesz mi pomóc, ale opuszczasz pracę – mówię cicho, niechętnie patrząc na Sage’a.

Spuszcza z tonu i delikatnie pociąga za kosmyk moich jasnobrązowych włosów. Kiedy byliśmy mali, wściekałam się za to na niego, ale teraz cieszy mnie ten znajomy gest.

– Jestem dokładnie tam, gdzie chcę być. Chodź.

Bardzo chcę zaprotestować, ale wiem, że brat próbuje mi pomóc, jak tylko umie najlepiej. Idę za nim, bawiąc się krawędzią koszulki. Sage patrzy na plan zajęć i na mapę przed pójściem w którymkolwiek kierunku, jakby był na polowaniu. To pewnie daje mu poczucie kontroli nad sytuacją. Kiedy byłam w szpitalu, nie mógł dla mnie zrobić nic poza zachęcaniem do walki o życie.

Boże, tak bardzo chciałam się poddać. Często czułam złość, zastanawiałam się, czemu Bóg zabrał moją matkę zamiast mnie. Dlaczego musiałam cierpieć z powodu postrzału i bycia niemal sparaliżowaną? Nie byłam pewna, czy jeszcze kiedykolwiek będę chodzić, zresztą lekarze też w to wątpili. Ale Sage… mój brat postanowił zrobić wszystko, żebym mogła.

A co z bieganiem?

Myślę, że na to już nie ma szans.

Dawno, dawno temu bieganie było moim życiem. Myślałam, że dostanę stypendium do college’u. Sytuacja jednak się zmieniła i teraz kuleję. Staram się tym zbytnio nie przejmować, koniec końców mam szczęście, że w ogóle mogę stać na własnych nogach, ale czasem czuję się jak ptak ze złamanym skrzydłem, który już nigdy nie poleci. A to już boli.

Przez niemal godzinę Sage lokalizuje każdą salę lekcyjną i wyznacza najkrótsze trasy między nimi. 

– Pamiętasz, gdzie co jest? – Brat odchrząkuje, kiedy wracamy w końcu przed budynek, obok części administracyjnej.

– Jakoś dam sobie radę. – Nie zapamiętałam niczego.

Ale poradzę sobie.

Zawsze jakoś daję sobie radę.

„Jakoś” wydaje się moim stałym stanem. Zaczynam przyzwyczajać się do związanego z nim otępienia.

Sage wzdycha, pocierając palcami złoty kilkudniowy zarost na twarzy. Jego brązowe loki zawsze miały w sobie ten złocistokarmelowy odcień, tak jak broda. Moje włosy tego samego koloru zawsze były jaśniejsze, mniej przyciągające uwagę.

– Chcę, żeby ci się wszystko ułożyło. – Głos Sage’a cichnie, jego ramiona opadają. – Ty… Boże, Dani… tyle przeszłaś.

W jego piwnych oczach dostrzegam łzy. Mój starszy brat musi wziąć się w garść, żeby stać się dla mnie oparciem. Zmęczenie odpowiedzialnością zaczyna być u niego widoczne. Podchodzę do Sage’a i obejmuję go w pasie. 

– Oboje wiele przeszliśmy.

Może i wyzdrowiałam fizycznie, ale musimy poradzić sobie z żałobą po tragicznej śmierci matki.

Sage także mnie przytula, jego ramiona są ciepłe i silne. Pewnie nigdy nie dowie się, jak jestem mu wdzięczna za całą pomoc i wsparcie. Pracował zdalnie, żeby zostać ze mną w szpitalu, dopóki nie wydobrzałam na tyle, żeby przenieść się do Salt Lake City. 

– Mogłaś umrzeć, Dani. – Jego niski szept rozdziera mi serce, zwłaszcza kiedy przeszywają mnie moje myśli.

Czasem żałuję, że tak się nie stało.

Rozdział 2

Wokół siebie widzę tylko białe ściany.

Nie są słonecznie żółte, jak w moim dziecięcym pokoju. Nie ma moich zdjęć z przyjaciółmi przyklejonych do ścian, nie ma plakatów, tylko pustka. Przez okno przy łóżku słyszę dźwięki miasta. Mówią, że Manhattan nigdy nie zasypia, ale to samo można powiedzieć o Salt Lake City.

Siadam na łóżku. Nie podnoszę się od razu. Powoli zwiększam nacisk na stopy. Czasem, kiedy dłużej leżę, trudno mi potem wstać, tak jakby ciało zapomniało, jak to się robi. Dopiero kiedy upewniam się, że nogi mnie nie zawiodą, wstaję.

To dziwne, być wdzięczną za coś tak zwykłego jak stanie i chodzenie, ale wiem, jakie mam szczęście, że udało mi się to osiągnąć. Powolnym, ostrożnym krokiem wychodzę z niewielkiej sypialni i idę korytarzem do równie małej kuchni. Mieszkanie mojego brata jest sprytnym, nowoczesnym arcydziełem. Nie ma w nim nic z chaotycznego, eklektycznego domu, w którym dorastaliśmy. Chciał sprzedać mieszkanie i kupić coś większego na przedmieściach, ale sprzeciwiłam się. To był teraz jego dom i nawet jeśli nie podobały mi się puste białe ściany, nie miałam zamiaru zmuszać go do porzucenia życia i przeprowadzki tylko dlatego, że ma mnie na głowie.

Otwieram drzwi lodówki, nalewam mleka do szklanki i biorę dwa czekoladowe ciastka z paczki, którą kupił Sage. Stawiam wszystko w pokoju dziennym na stoliku kawowym i siadam. Owijam się miękkim niebieskim kocem, który leżał na oparciu kanapy, włączam telewizor i ściszam dźwięk. Przeglądam Netfliksa, w końcu wybieram Polowanie na druhny. Sięgam po mleko i ciastka, po czym zapadam się w wygodnej kanapie. 

Mam nadzieję, że się na niej zdrzemnę. Ostatnio nie sypiam zbyt wiele. Irytuje mnie leżenie godzinami w łóżku i wpatrywanie się w biały sufit. W domu, kiedy już zdarzały mi się bezsenne noce, biegałam na zewnątrz – raczej nie było to zbyt bezpieczne; mama pewnie przewraca się w grobie – dopóki nie byłam wykończona.

Słyszę hałas i kiedy rozglądam się przestraszona, widzę w drzwiach pokoju przeraźliwie ziewającego Sage’a. Jego włosy są całe potargane, jakby przegrał walkę z poduszką.

– Nie mogłaś spać? – pyta.

Kiwam głową, biorę łyk mleka i gryzę ciastko.

– Ja też nie. – Wzdycha z przesadą, po czym wlecze się do kuchni. 

Staram się nie uśmiechać, kiedy widzę, jak nalewa sobie mleka i bierze dwa ciastka. Brat z jękiem opada ciężko obok mnie na kanapie.

– Polowanie na druhny? Wieki tego nie widziałem – wzdycha, kładąc nogi na stoliku.

Mama krzyczała na niego za każdym razem, kiedy to robił w domu, ale teraz Sage jest u siebie i może robić, co chce. Chyba odczytał moje myśli, bo powoli, jedna po drugiej zdejmuje nogi ze stołu.

– Zdrowie. – Stuka swoją szklanką o moją.

Zastanawiam się, co sądzi o tym, że prawie przestałam mówić. Kiedyś byłam gadułą i często kazał mi się zamknąć – mama za to mówiła, żeby sam był cicho, bo nie wolno mu tak się do mnie zwracać. Czasem tęsknię za tamtą dziewczyną. Chyba już zawsze tak będzie. Mimo że żyję, tlen krąży w moich płucach, a serce bije, osoba, którą byłam kiedyś, zmarła na zakrwawionej podłodze szkolnej stołówki. 

Zanurzam zjedzone w połowie ciastko w mleku i zostawiam je tam na chwilę, zanim zjem je do ostatniego kęsa. Sage robi to samo. Zawsze cieszą mnie te drobne podobieństwa między nami. Brat jest siedem lat starszy, a to według mnie duża różnica między rodzeństwem. Mimo to zawsze byliśmy blisko. Opiekował się mną, nawet kiedy byłam dla niego irytującą młodszą siostrą. 

Sage odchrząkuje i wyciera usta wierzchem dłoni.

– Denerwujesz się przed jutrem? Nie możesz spać przez pierwszy dzień w nowej szkole?

– Nie. – Śmieję się sucho, odgarniając włosy z twarzy.

Głowa Sage’a opada bezwładnie w geście rezygnacji. Nie chce pytać, rozmawiać o tamtym dniu, o mamie, o tym, co zostało mi w pamięci z ostatnich chwil; zresztą nie ma tego wiele. Nawet jeśli głowa nie pamięta, reszta ciała już tak.

– Dam sobie radę – dodaję.

Sage wzdryga się, bo wie, że to oznacza, że nie jest w porządku. Nie w tym momencie, pewnie nigdy nie będzie lepiej. Chciałabym wierzyć, że przyjdzie ten mityczny dzień, kiedy życie się ułoży, ale jestem już wystarczająco duża, żeby wiedzieć, że nie zapomnę o traumie. To po prostu coś, z czym muszę nauczyć się żyć.

Sage powoli spogląda na mnie. Na brodzie nadal ma okruchy ciastka. Kiedy indziej zaśmiałabym się i mu podokuczała z tego powodu. Ale nie tej nocy.

– Może ten szkolny pedagog ci pomoże.

To takie naiwne, ale cieszę się, że Sage’a nie opuściła nadzieja.

– Nie wydaje mi się – mówię, chcąc sprowadzić go na ziemię. – To w końcu tylko pedagog. Nie może być aż tak dobry, co nie? Wówczas zajmowałby się przecież czymś innym.

Sage kładzie niedojedzone ciastko i szklankę mleka na stole. Dojadam i dopijam swoją porcję. Brat strzepuje okruchy ze spodni od piżamy, ale jeden nadal tkwi na jego brodzie.

– Chcesz, żebym znalazł ci terapeutę? Kogoś, kto specjalizuje się w takich sprawach?

– Żaden z terapeutów w szpitalu mi nie pomógł – prycham. – Oni… oni chcieli, żebym o tym opowiadała. Przeżywała to na nowo. Sage… – Zamykam oczy, blokując napływ koszmarnych wspomnień. – Nie chcę tego robić.

Sage marszczy brwi, kąciki jego ust opadają. 

– Chciałbym móc wziąć to na siebie. Chciałbym, żeby to się nigdy nie wydarzyło. Żeby mama wciąż tu była, te dzieciaki, wszyscy…

Nie wypowiada tego na głos, ja zresztą też – takie życzenia są po prostu dziecinne.

– Chodź do mnie, Dani.

Sage otwiera ramiona, pozwalając, żebym się w nich zapadła. Mocno mnie przytula, opierając policzek o czubek mojej głowy. Wiem, że opieka nade mną jest dla niego uciążliwa. Jak mogłoby być inaczej? Jest młodym facetem, a przez ostatnich dziewięć miesięcy wszystko obracało się wokół mnie. Zero randek. Zero przyjaciół. Tylko ja.

– Wiem, że jest ciężko. – Odchrząkuje, a jego głos drży od emocji. – Ale masz mnie. Zawsze możesz ze mną pogadać, D.

Wiem, że naprawdę tak myśli, ale nie mogłabym tego zrobić. Mój brat jest zbyt dobry, zbyt miły, żebym pozwoliła, by nawiedzające mnie koszmary rzuciły choćby cień na jego serce.

W którymś momencie odpływam, a kiedy budzę się na kanapie z poduszką pod głową, otula mnie koc.

Rozdział 3

Pierwszego dnia w nowej szkole brat podrzuca mnie na miejsce. W najbliższej przyszłości będę musiała jeździć autobusem. Co prawda mam prawko, ale prowadzenie samochodu nigdy nie było czymś, z czym chciałam się mierzyć, zwłaszcza w nowym mieście.

– Napisz do mnie, gdybyś czegoś potrzebowała – rzuca, kiedy wysiadam z auta.

– Jasne.

Zamykam drzwi i odwracam się w stronę budynku, wzdychając ciężko. Trzypiętrowy ceglany budynek ozdabia sztandar ogłaszający, że to Aspen Lake High School. Na trawniku tłoczą się uczniowie wystrojeni z okazji rozpoczęcia roku. Czuję, że się wyróżniam w przetartych czarnych dżinsach, workowatym T-shircie i żółtych vansach. Ja się nie starałam, po prostu włożyłam na siebie pierwsze ciuchy, które wpadły mi w ręce. Przynajmniej uczesałam włosy, co i tak było już wyczynem.

Pochylam głowę, żeby włosy zasłoniły mi twarz, i idę przed siebie; w korytarzach nawiguję najlepiej jak umiem. Powinnam była bardziej uważać, kiedy Sage oprowadzał mnie po szkole. Włączam plan zajęć w telefonie, pamiętając, żeby nie unosić głowy i nie nawiązywać kontaktu wzrokowego; nie czuję się na siłach, żeby z kimkolwiek rozmawiać. Pierwsza lekcja to zajęcia ze sztuki. Nigdy nie brałam w takich udziału, nie uważałam się też dotychczas za zbyt kreatywną osobę, ale nie miałam wyjścia – trafiłam do szkoły na tyle późno, że nie zostało wiele zajęć do wyboru.

Kiedy idę korytarzem z oczami wlepionymi w ekran, nagle na kogoś wpadam. Prawie się przewracam, ale w ostatniej chwili łapie mnie silna ręka. Mój wzrok skupia się na niej, na długich palcach, żyłach widocznych na ramieniu, zanim w końcu patrzę na chłopaka, który mi pomógł.

– Przepraszam – mówi, puszczając mnie, mimo że to ja na niego wpadłam. 

Proste brązowe włosy zaczesane do tyłu. Blady i szczupły, ale dobrze zbudowany. Jego oczy są tak jasnoniebieskie, że niemal białe. Poprawia torbę na ramieniu, a ja nie wiem, czy uciekać, czy dalej stać w miejscu.

– To moja wina, sorry – wyrzucam z siebie w końcu.

Kiwa na mnie głową i wraca do rozmowy z dwójką znajomych, których wcześniej nie zauważyłam. Rzucam na nich okiem i szybko idę dalej. Prawie wbiegam do klasy, którą zapamiętałam z wycieczki z Sage’em, i zajmuję miejsce z tyłu. Przez kilka następnych minut sala wypełnia się ludźmi. Nauczycielka, pulchna starsza blondynka, siada przy biurku i mruży oczy, oceniając każdą osobę, która przechodzi przez drzwi. Na szczęście nikt nie siada obok mnie. To duża szkoła, a wygląda na to, że wszyscy się znają – przynajmniej w tej sali – ale może mi się wydaje, bo odstaję od reszty.

Nauczycielka wstaje, żeby zamknąć drzwi, ale w ostatniej chwili ktoś wbiega do klasy. To ten gość, na którego wpadłam wcześniej. Policzki zaczynają mnie palić, kiedy uświadamiam sobie, że ostatnie wolne krzesło jest obok mnie. 

– Miło, że pan do nas dołączył, panie Caron. – Nauczycielka wzdycha, zamykając drzwi, po czym wraca do biurka. – Witam na zajęciach z rysunku i malarstwa dla zaawansowanych. Na pewno jesteście już artystami z dorobkiem, więc oczekuję od was arcydzieł. – Odchrząkuje. – Puszczam w obieg sylabus i zasady panujące w klasie. Przeczytajcie uważnie. Najważniejsza reguła to punktualność. – Wbija wzrok w spóźnionego chłopaka.

– Wiem, że pani mnie kocha, pani Kline – odpowiada on.

Nauczycielka odchrząkuje głośno, ale posyła mu niemal czuły uśmiech. Nie sądzę, żeby chłopak był daleki od prawdy. Pani Kline wstaje i rozdaje papier. Kiedy podchodzi do naszego stołu, zatrzymuje się na chwilę.

– Nie sprawiaj mi w tym roku kłopotów, Ansel.

– Nigdy. – Puszcza do niej oko, sięgając po papier. 

Z łatwością podaje mi kartkę, nie spuszczając wzroku z nauczycielki. Pani Kline nie wydaje się przekonana, ale wraca do biurka.

– Nie daj jej się nastraszyć – szepcze do mnie Ansel. – Tak naprawdę jest miękka.

Nie odpowiadam.

– Chyba się nie znamy – ciągnie.

Znowu nic nie mówię.

– Jak masz na imię?

Wzdycham. Nie cierpię mówić innym, jak mam na imię – zazwyczaj biorą to za żart i się śmieją.

– D…

– Dandelion Meadows? – Słyszę głośno i wyraźnie.

– Dani. Jestem. – Zamykam oczy i podnoszę rękę.

Pani Klein stawia znaczek w dzienniku.

– Dandelion Meadows – powtarza powoli Ansel, bujając się na krześle. – Ciekawe imię.

Moje krzesło skrzypi, kiedy się poruszam.

– Imię jak każde inne – mówię.

– Zdecydowanie nie jak każde inne.

Rozmawiamy po cichu, ale pani Kline na pewno w końcu nas usłyszy.

– Ty masz na imię Ansel – odparowuję. – To też niezbyt normalne.

– Mój tata jest Francuzem, więc rodzice chcieli, żebym miał francuskie imię.

– Znasz francuski? – Skupiam na nim wzrok, starając się jednocześnie słuchać nauczycielki, bo daleko mi do bycia zaawansowaną w jakiejkolwiek dziedzinie sztuki.

– Quels sont tes parents*?

– Byli hipisami.

– Tu parles français**?

– Juste un peu***.

– Je suis impressionné****.

– Merci*****.

– Miło cię poznać, Dandelion Meadows – przestawia się na angielski i wyciąga rękę.

– Dani. Wystarczy Dani.

Ansel uśmiecha się, dzięki czemu łagodnieje kształt jego ostrych kości policzkowych. Ściskam mu dłoń.

– Witaj w Aspen Lake High, domu Jaguarów.

– Ansel. Dandelion. – Pani Kline skupia na nas wzrok. – Cisza albo was rozsadzę.

– Dani – odpowiadam automatycznie, ale nauczycielka najwyraźniej mnie nie słyszy. Przyznaję jednak, że nie mówię zbyt głośno.

Ansel posyła jej buziaka, odsuwa krzesło, kładzie nogi na biurku i krzyżuje je w kostkach. Pani Kline kręci głową, odwraca się z powrotem do tablicy i wypisuje dalej różne style rysunku i malarstwa.

– Sporo ci uchodzi na sucho – stwierdzam.

Ansel pochyla się do mnie i przez chwilę boję się, że spadnie z krzesła, ale chłopak wydaje się tym nie przejmować.

– Nie mów nikomu – mruczy pod nosem. – Ale to moja babcia.

– Naprawdę?

– No. – Ansel opuszcza nogi na ziemię. Chyba nie potrafi usiedzieć spokojnie. – Jestem jej ulubionym wnukiem. – Puszcza do mnie oko.

– Na pewno?

Ansel wzrusza ramionami.

– Pewnie nie, ale niewiele mi brakuje. 

Resztę lekcji zachowujemy się, jak należy, chociaż Ansel nie przestaje się ruszać; ciągle szura nogami albo bębni palcami o blat stołu. Kiedy słyszymy dzwonek, chłopak zarzuca sobie torbę na ramię.

– Do zobaczenia, Dandelion Meadows – mówi.

Znika, zanim zdążę go poprawić, jakby w ogóle go tu nie było.

* Kim są twoi rodzice? (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
** Znasz francuski?
*** Odrobinę.
**** Jestem pod wrażeniem.
***** Dziękuję.

Rozdział 4

Długą przerwę spędzam w bibliotece, a potem wyruszam na swoje codzienne spotkanie z pedagogiem. To pewnie jakiś łysiejący stary dziad ze śmierdzącym oddechem i zbyt wielkimi okularami. Będzie udawał, że wie, co przeżywam, namawiał mnie do opowiadania o uczuciach i zapewniał, że to bezpieczna przestrzeń.

Zatrzymuję się pod drzwiami. Są blisko pokojów innych nauczycieli, ale nieco od nich oddalone. Przeszklony fragment został zasłonięty. Z wahaniem unoszę rękę i pukam. Serce zaczyna mi łomotać, czuję pierwsze krople potu na skórze. Myśl o tym, że ktoś będzie oczekiwał ode mnie siedzenia i opowiadania o swojej traumie, wypełnia mnie zgrozą, której nie umiem wyjaśnić.

– Proszę. – Słyszę zza drzwi.

Otwierają się z lekkim skrzypnięciem, kiedy je popycham. Przed sobą mam najlepszy tyłek, jaki kiedykolwiek widziałam.

Proszę, niech to nie będzie jakiś obleśny staruch, bo ten tyłek jest niesamowity.

Pedagog klęczy na podłodze, siłując się z szafką na dokumenty.

– Siadaj – mówi, przeklinając pod nosem. – Tylko to naprawię. 

Coś brzęczy i pedagog wydaje z siebie okrzyk tryumfu, odsuwając się od szafki. Teraz zamyka się bez problemu.

Stoję, patrząc na pana Taylora. Nadal klęczy na podłodze, granatowe spodnie opinają się na jego nogach i pośladkach. Jasnobłękitna koszula na guziki jest dopasowana i, rany boskie, gość ma czym się pochwalić. Jest zbudowany jak trener personalny, nie szkolny pedagog. Z profilu widzę ciemny zarost, ostro zarysowany nos, pełne usta. Jego włosy są zmierzwione, układają się w czarne fale. 

Kiedy wstaje, mimowolnie wzdycham.

Mój szkolny pedagog to Superman. Gdyby jeszcze miał okulary, byłby jak Clark Kent. Młody i boski, pewnie nie skończył jeszcze trzydziestki. Boże, to prawda, że nie chciałam starego dziada, ale ten tutaj… jego nie da się opisać słowami. Najlepszy byłby ktoś normalny.

Wygładza dłońmi spodnie i wskazuje krzesło.

– Możesz usiąść.

Na pewno już mi to mówił, ale byłam zajęta podziwianiem, jak klęczy. Tak jędrny tyłek powinien być nielegalny. Zdejmuję plecak i stawiam go na podłodze, po czym siadam na twardym plastikowym krześle. Pan Taylor zajmuje miejsce po drugiej stronie biurka. Meble nie są szczególnie piękne, ale porządnie utrzymane; to jednak pierwszy dzień, więc wszystko może się zmienić. Na ścianie widzę dyplom z tej samej szkoły, którą ukończył Sage.

– Jestem pan Taylor, a ty… – Patrzy na kartkę leżącą przed nim.

– Dani. Jestem Dani – przerywam, zanim wypowie to przeklęte słowo.

Koniuszkami palców przesuwa kartkę na bok.

– W porządku, Dani – mówi. – Wygląda na to, że spędzimy razem cały rok. 

Patrzę w dół i zaczynam skubać paznokieć. Dla niego może to nic szczególnego, ale to nie znaczy, że chcę mówić mu o swoich uczuciach przez cały rok. 

– Chcesz porozmawiać o tym, czemu tu jesteś? – ciągnie pan Taylor.

Patrzę na niego. Pedagog unosi elegancko jedną brew, czekając na odpowiedź. Zastanawiam się przez chwilę, jak to robi. Nie umiem poruszyć tylko jedną brwią; gdybym spróbowała, wyglądałabym, jakbym miała udar. 

– Na pewno pan wie, czemu tu jestem.

Musiał mnie rozpoznać – wszystkie media mówiły o strzelaninie. Ironiczne, że ci, którzy tak pędzili na miejsce zdarzenia z kamerami, żeby nagrać ten koszmar, nie zrobili nic, żeby nam pomóc. Chcieli tylko zyskać na naszym bólu, wykorzystać naszą traumę w polityce, zamiast pokazać nas tymi, kim jesteśmy naprawdę – ludźmi. Bez zrozumienia nie ma szansy na zmianę. 

– Tak, pan Gordon opowiedział mi twoją historię.

Moją historię. 

Ból, strach, determinacja i koszmar tego wszystkiego streszczone w dwóch nieszkodliwych słowach. 

– Więc wie pan wszystko, co trzeba.

Dopiero po kilku próbach udaje mi się przełknąć ślinę, bo gard­ło mi się zaciska. Czuję, jak moje serce nieco przyspiesza. Stukam delikatnie palcami o uda. 

Oczy pana Taylora wędrują w dół, tak jakby widział ten tik, ale nie sądzę, żeby tak było, nie kiedy między nami jest biurko. Rozglądam się po pokoju, patrzę na zwyczajne szkolne plakaty z uśmiechniętymi dziećmi i głupimi hasłami, które mają motywować, a brzmią niedorzecznie. 

– Wiem tylko to, co mi powiedziano – odpowiada głębokim głosem pan Taylor. – Ale nie wiem, co czujesz ani o czym myślisz. 

Oblizuję usta, wpatrując się w ścianę po prawej stronie. Wystarczy, że na mnie spojrzy, a mój puls od razu skacze. Ale pan Taylor czeka. Na słowa, na reakcję. Tylko czeka.

– Zacznijmy inaczej – mówi.

Kątem oka widzę, że wstaje, obchodzi biurko i staje przede mną. Noga pana Taylora ociera się o moją, założoną na drugą nogę, kiedy siada na krześle po mojej lewej. 

– Dani? – zagaduje.

Wystarczyło, że zwrócił się do mnie „Dani”, a nie „Dandelion”, żebym w jednym momencie odwróciła się do niego. Strach wypełnia moje ciało jak gęsty syrop, zatyka żyły, poddusza. 

– Jak się masz? – pyta pan Taylor.

Normalnie odpowiedziałabym, że wszystko okej. Albo że w porządku. Coś, co mówi każdy, niezależnie od tego, jaka jest prawda. Zaciskam usta w nadziei, że pan Taylor nie widzi, jak bardzo się trzęsę, ale na pewno to zauważył. Drżę jak liść na wietrze lub, jak powiedziałaby moja mama, jak dmuchawiec na wietrze.

– Źle.

– Źle. – To nie pytanie. – Dlaczego?

Moje oczy znowu skanują pokój, szukają czegoś, czego w nim brakuje.

– Nie ma tu okna – stwierdzam ledwo słyszalnym szeptem.

Pan Taylor rozgląda się po pokoju, jakby nie zauważył tego braku. Dla kogoś innego to nie byłoby zapewne nic wielkiego. Mój lęk przed brakiem dostępu do okna jest śmieszny nawet dla mnie, bo tamtego dnia w stołówce było mnóstwo okien. W tak otwartej przestrzeni byliśmy jednak jak kaczki. Łatwo dostępni.

– Cóż. – Pan Taylor wstaje i podaje mi rękę. – Chodźmy w takim razie gdzieś, gdzie jest okno.

Moje brwi się marszczą, kiedy patrzę na jego dłoń. Jest duża i opalona, wygląda na silną i zręczną. Pan Taylor mógłby pewnie zbudować dom gołymi rękami, gdyby chciał.

Pedagog przekrzywia głowę. 

– Jeśli nie czujesz się dobrze tu, gdzie nie ma okna, to chodźmy gdzieś indziej.

– D-dobrze – piszczę zaskoczona, podając mu rękę.

Pomaga mi wstać, po czym puszcza moją dłoń, podnosi mój plecak i zarzuca sobie na szerokie ramię. 

– Chodźmy. – Pan Taylor otwiera drzwi i czeka, aż wyjdę, po czym je zamyka. – Dzisiaj pójdziemy do jednej z sal konferencyjnych. 

Dzisiaj. To znaczy, że w przyszłości mogę nie mieć tego luksusu. 

Oddycham lżej, kiedy idziemy jasnym korytarzem wzdłuż wiśniowo-czerwonych szafek. Pan Taylor prowadzi mnie do części administracyjnej, obok biura dyrektora Gordona, kiwając głową sekretarkom. Sięga do drzwi, otwiera je mocnym gestem i włącza światła.

Widzę rząd okien, za połową z nich są drzewa. W sali stoi długi stół z co najmniej dwudziestoma fotelami. Siadam na tym najdalszym od drzwi. Pan Taylor idzie za mną i kładzie plecak obok moich nóg, zanim usiądzie naprzeciwko. Patrzę nad jego ramieniem na zewnątrz, mój oddech się uspokaja. 

– Lepiej? – pyta pan Taylor.

– Trochę. – Kiwam głową.

Moje serce jednak jeszcze się nie uspokoiło i nie wiem, czy to przez klaustrofobiczny pokój, czy przez pana Taylora.

– Nie ma pan niczego do pisania. – Wskazuję na pusty blat przed panem Taylorem

W odpowiedzi wzrusza ramionami i odchyla się na fotelu, ale nie tak bardzo jak Ansel dzisiaj rano.

– Nie będę niczego zapisywać.

– Nie? – W swoim głosie słyszę zaskoczenie.

Pan Taylor kręci głową i splata palce dłoni. Na jego knykciach rosną ciemne włosy. 

– Nie będę cię oceniał, Dani, ani próbował cię rozgryźć. Chcę ci pomóc, ale musisz mi na to pozwolić. 

– Nie wiem, jak to zrobić – przyznaję, znowu skubiąc resztkę lakieru na paznokciu. 

Powinnam już nałożyć świeży lakier, ale nie miałam do tego głowy. Żółty to mój ulubiony kolor, mój pierwszy wybór, ale teraz nie wydaje się czymś, czego potrzebuję. Może zdecyduję się na fioletowy albo niebieski, coś łagodnego i szarawego. 

– Po prostu zacznij mówić. – Pan Taylor przerywa moje rozmyślania. 

– O czym?

– O czymkolwiek chcesz. Może być nawet o tym, co jadłaś na śniadanie. 

Moje oczy znowu wędrują za okno. Amerykańska flaga powiewa na wietrze. Trawnik jest dziwnie pusty.

– Nie jadłam śniadania.

– Lunch?

– Kanapka z indykiem. Chleb był czerstwy, a sałata gumowata. 

Usta pana Taylora delikatnie się wykrzywiają, jakby powstrzymywał się przed uśmiechem. 

– Nie próbuj tu indyka, jest beznadziejny – ostrzega w zamian. – Polecam kanapkę z sałatą i kurczakiem.

Otwieram usta, żeby zaprotestować, bo szkolna kanapka z takim połączeniem brzmi jak najbardziej obrzydliwa rzecz, jaką mogłabym zjeść, ale pan Taylor wtrąca:

– Pani Morris, kierowniczka stołówki, robi ją sama. Jest smaczna, obiecuję.

Wygląda na zaskoczonego, kiedy prostuję się w fotelu i kładę dłoń na klatce piersiowej.

– Z ręką na sercu?

Patrzy przez chwilę na moją dłoń, po czym powtarza gest.

– Z ręką na sercu.

– Jutro jej spróbuję – obiecuję, kiedy rozluźniamy się na swoich krzesłach. 

Pan Taylor uśmiecha się szczerze.

Próbuję. Muszę próbować. Jeśli mam dzień po dniu dochodzić do siebie, muszę kiedyś zacząć. Zwykła rozmowa z potencjalnym sojusznikiem; dam sobie radę. Kiedy słyszę dzwonek, zarzucam plecak na ramię.

– Do jutra, Dani – mówi pan Taylor.

Nie odpowiadam; zamiast tego wymykam się z sali i idę na następną lekcję, wdzięczna za to, że dzień prawie się skończył.

Rozdział 5

Swiatła w Walgreens są porażająco jasne. Czy rozpalają je tak po to, żeby ludzie szybciej kupowali i poszli precz?

Przeglądam półki z lakierami do paznokci. Jest tu każdy możliwy odcień niebieskiego i fioletowego, ale nagle przestają już do mnie przemawiać, ciągnie mnie do pomarańczowego. Może to ta wewnętrzna jesieniara. Sięgam po kilka odcieni, czytam nazwy – lakier musi się fajnie nazywać, inaczej go nie kupię. W końcu decyduję się na retro rdzawopomarańczową Herbatę z Cynamonem. Zastanawiam się, kogo zatrudniają do wymyślania takich nazw i jak mogę zdobyć taką pracę.

Zielona z Zazdrości.

Żółta Łódź Podwodna.

Powinnam zacząć to zapisywać.

Dzwoni mój telefon, na ekranie widzę Sage’a i mimowolnie czuję dreszcz. Idę w głąb alejki ze słodyczami – nie mogę przecież wyjść ze sklepu bez choćby cukierka.

– Halo?

– Wszystko w porządku. – Słyszę, jak oddycha z ulgą.

– No… tak.

– Właśnie wróciłem z pracy, gdzie jesteś? Nie zostawiłaś żadnej kartki, nie napisałaś. Zmartwiłem się.

– Przepraszam.

Naprawdę jest mi przykro, bo powinnam bardziej uważać. Pamiętać, że Sage też przeszedł traumę; przez ostatnich kilka miesięcy było mu ciężko.

– Skoczyłam do Walgreens. Chciałam kupić nowy lakier.

– Dani, masz przecież milion lakierów.

– Chciałam inny. Taki, jakiego jeszcze nie mam.

– Niech będzie. Chcesz, żebym cię odebrał?

– Jestem niedaleko. Kupię coś słodkiego i zaraz będę z powrotem.

– Mamy chińszczyznę na kolację.

– Brzmi smacznie… Kocham cię, Sage.

– Ja ciebie też, D. Po prostu następnym razem daj mi znać, że gdzieś wychodzisz, dobra?

– Jasne, obiecuję.

Kończę połączenie i wkładam telefon do kieszeni. Z półek wybieram torebkę Hershey’s Kisses dla siebie i pudełko Milk Duds dla Sage’a. Po chwili wchodzę do budynku, w którym mieszkam z bratem – stąd wszędzie można dojść na piechotę. Przy kluczach wisi brelok z napisem „I HEART NY” – pamiątka z wycieczki do Nowego Jorku, kiedy byłam mała, przed śmiercią taty. Nawet nie pamiętam podróży, ale brelok należał do niego i teraz jest mój. To jedna z niewielu rzeczy po nim, które mi pozostały.

Drzwi zamykają się za mną z głośnym hukiem. Zapach chińskiego jedzenia unosi się z plastikowych siatek na stole. Pudełka są ozdobione symbolami żółtych uśmiechniętych buziek.

– Sage? – wołam. – Wróciłam!

Kiedy idę do sypialni, słyszę, że Sage bierze prysznic. Zostawiam lakier w swojej łazience – mniejszej, w korytarzu – a czekoladki w moim pokoju. Milk Duds kładę obok toreb z jedzeniem. Nie przyniosłam słodyczy w ramach przeprosin, ale wydaje mi się, że trochę nimi są. Kiedy woda przestaje lecieć, wyjmuję talerze, przekładam na nie jedzenie i nalewam wody do szklanek. Kilka minut później pojawia się Sage, jego złocistobrązowe włosy wciąż są ciężkie od wilgoci.

– Umieram z głodu – stwierdza, wyjmując piwo z lodówki.

Sage rzadko pije, więc kiedy już tak się dzieje, wiem, że to przez ciężki dzień w pracy lub przeze mnie. Coś mi mówi, że tym razem to moja wina. Siadamy na obitych skórą stołkach przy kuchennej wyspie z czarnego granitu.

– Jak było w pracy? – pytam w tym samym momencie, kiedy brat pyta, jak było w szkole. – Ty pierwszy – mówię szybko, żeby zyskać czas na wymyślenie własnej odpowiedzi.

Sage wypija trochę piwa, po czym patrzy przez chwilę na wieprzowe lo mein na swoim talerzu.

– W porządku. Stara bieda.

– Ej! – Zmuszam się do uśmiechu i trącam brata łokciem. – Stać cię na więcej. Nawet nie wiem, czym się dokładnie zajmujesz.

Jedyne, co wiem, to że Sage jest nerdem i ma rękę do komputerów.

– To nic porywającego. – Kolejny łyk piwa; może jednak to nie ja jestem powodem, dla którego sięgnął dzisiaj po alkohol. – Upewniam się, że komputery i system działają.

– Dla mnie brzmi ciekawie – stwierdzam, nadziewając kawałek krewetki na widelec.

– Teraz twoja kolej, powiedz o szkole. – Sage zmienia temat. – Jak poszło z pedagogiem? Napisał do mnie maila, chciałby się ze mną spotkać w tym tygodniu.

Niemal dławię się swoim jedzeniem; kaszlę, dopóki krewetka nie wypadnie z miejsca, w którym nie powinna się znaleźć, i popijam wodą.

– Dlaczego miałbyś się z nim widzieć? – pytam bełkotliwie.

– Wszystko okej? – pyta Sage, patrząc na mnie uważnie i z troską.

– Tak, w porządku.

– Pomyślał, że warto się spotkać we dwóch, żebym dowiedział się, kto będzie zajmował się tobą przez następny rok.

– Och.

– Jeśli nie chcesz, żebym szedł, nie zrobię tego.

– Nie, nie o to chodzi. – Kręcę głową. – Ja… On obiecał, że wszystko, co mu powiem, zostanie między nami. Nie chcę komuś zaufać, żeby potem tego zaufania nadużyto.

Sage wzdryga się, a moje serce nagle się zatrzymuje. Wiem, że chciałby, żebym się przed nim otworzyła. Musi widzieć, że jestem teraz inną dziewczyną, inną siostrą, nie tą, którą opiekował się, kiedy dorastał.

– On nie wyjawi mi twoich sekretów, Dani – mówi suchym tonem.

– Sage…

Brat kręci głową i dopija jednym haustem resztkę piwa. Wstaje, wyrzuca z hukiem butelkę do kosza i wyjmuje z lodówki następną. Może i wcześniej nie byłam powodem jego picia, ale na pewno przeze mnie wziął drugie piwo.

Rozdział 6

Podczas zajęć z wiedzy o społeczeństwie dochodzę do wniosku, że szkoła to wielki żart. Nauczycielka, pani Spencer, przez dziesięć pierwszych minut gapi się w telefon, przez następnych pięć wymienia zasady panujące w klasie – jedną z nich jest, o ironio, zakaz używania telefonów – a resztę z dziewięćdziesięciu minut ogłasza dla nas czasem wolnym. Cytuję: „To dopiero drugi dzień, nie ma sensu jeszcze pracować”.

No tak, gdzie w tym sens?

– To będzie chujowe – cedzi dziewczyna przede mną.

Odwraca się do mnie, jej kręcone blond włosy sięgają poza ramiona.

– Cześć – mówi.

– Cześć. – Marszczę nos.

– Jestem Sasha.

– Dani.

– Miło cię poznać. – Uśmiecha się, chyba szczerze.

Sasha wygląda jak cheerleaderka z bogatej rodziny, zawsze radosna, ale przynajmniej nie zadziera nosa.

– Mi też.

Jestem naprawdę niezła w rozmowy.

– Następną lekcję też chyba mamy razem. – Jej uśmiech się rozszerza.

– Nie wiem.

Nie staram się budować dystansu. Naprawdę nie wiem, bo dotąd nie zwracałam uwagi na ludzi, z którymi mam zajęcia.

– Tak, pamiętam cię ze statystyki.

– Może. Nie uważałam na niej.

– Nie ma sprawy. – Sasha uśmiecha się znowu. – Jakie jeszcze masz dzisiaj lekcje?

Patrzę na plan i okazuje się, że spotkamy się dzisiaj na socjologii pod koniec dnia. Potem patrzę na nauczycielkę; pani Spencer maluje paznokcie i nie zwraca na nikogo uwagi.

– No cóż… – mówię do Sashy, kiedy zarzucam plecak na ramię. – Wychodzę.

– Jak to? – Dziewczyna jest zdezorientowana.

Kiedy wychodzę z klasy, a nauczycielka nawet nie zauważa, wydaje mi się, że Sasha już rozumie. Mogłabym mieć przez to kłopoty, ale wszystko jest lepsze od godziny zmarnowanej na bezczynności. Pani Spencer najpewniej w ogóle zauważy, że mnie nie ma.

Kiedy idę korytarzem, zatrzymuję się, żeby spojrzeć na ciąg okien. Światło z zewnątrz zalewa korytarz i zatrzymuję się, ciesząc się nim. Słońce zawsze rozgrzewało i koiło moją duszę.

– Dani?

Zamieram na dźwięk głosu pana Taylora.

Odwracam się i widzę, że idzie w moim kierunku, dzieli nas już tylko kilka kroków. Jest ubrany w tym samym stylu co wczoraj, ale tym razem ma na sobie szare spodnie i białą koszulę. Patrzę na jego rękę, w której trzyma starannie zapakowaną kanapkę.

– Sałata i kurczak?

Pan Taylor wygląda na zdezorientowanego.

– Kanapka. – Wskazuję na jego dłoń. – Czy jest z sałatą i kurczakiem?

– Hm, tak. – Potrząsa głową, jakby próbując wrócić myślami na poprzednie tory. – Nie powinnaś być na lekcji?

– A czy nauczycielka nie powinna uczyć? – odparowuję.

Pan Taylor zaciska usta, nie odpowiada. Patrzę za okno, kładę dłoń na ciepłej szybie.

– Mama zawsze mówiła mi, żebym żyła tak, jak mam na imię – ciągnę. – Potrzebuję słońca, żeby się rozwijać, i wolności.

Patrzę na pana Taylora, który przygląda mi się uważnie bez słowa. Wiem jednak, o czym myśli.

– Nie mogę się już ruszać jak kiedyś – dodaję.

Odchodzę powoli, kulejąc.

Pan Taylor nie każe mi wrócić do klasy. Może wie, że próbowałam być szczera, powiedzieć coś prawdziwego, być lepsza. Od czegoś trzeba zacząć; jeden bolesny krok za drugim.

– Meadows, w bibliotece czytamy, a nie jemy.

Podnoszę wzrok znad kanapki z kurczakiem i sałatą i widzę stojącego nad sobą Ansela, który szczerzy się do mnie.

– Mogę dołączyć? – pyta chłopak.

Wskazuję na pusty stolik. W bibliotece jest mnóstwo innych wolnych miejsc, nie mogę go jednak powstrzymać. Zajmuje krzesło naprzeciwko mnie, rzuca torbę na stół, wyciąga papierową torebkę śniadaniową, szkicownik i ołówki. Wgryza się w kanapkę z masłem orzechowym i dżemem i mówi do mnie z pełnymi ustami:

– Wiesz, jeśli mamy być przyjaciółmi, musisz zacząć więcej się odzywać.

– Pourquoi devrions-nous être amis*?

– A czemu mielibyśmy nimi nie być? – odparowuje Ansel z łatwością. Gryzie zawzięcie kanapkę i otwiera szkicownik. – Jestem świetny, każdy chce się ze mną przyjaźnić – stwierdza takim tonem, jakby to było zupełnie oczywiste.

– Czyżby?

Biorę kęs swojej kanapki. Pan Taylor miał rację, smakuje o wiele lepiej niż ta z indykiem, poza tym jest domowej roboty. Niestety w szkole i tak nie mam zbyt wiele apetytu.

– Jestem zajebisty – odpowiada Ansel, cieniując rysunek.

Trudno stwierdzić, nad czym dokładnie pracuje, bo widzę to do góry nogami, ale wydaje mi się, że to zbliżenie na oko jakiegoś zwierzęcia.

– Jeśli jesteś taki zajebisty, to czemu siedzisz ze mną w bibliotece?

Ansel odrzuca włosy z twarzy szybkim ruchem głowy i nagle przypomina mi się młody Leonardo DiCaprio w Titanicu.

– Wczoraj nie przyszłaś na lunch, a dzisiaj zobaczyłem cię tutaj. Nie chciałem, żebyś jadła sama.

– Daję sobie radę. – Mój głos jest suchy. – Jeśli chcesz, wracaj do swoich przyjaciół.

– Jest mi tu dobrze, dzięki za troskę.

Ansel wysuwa nieco język, kiedy pochyla się nad szkicownikiem, pracując nad swoim dziełem. Na wpół zjedzona kanapka leży obok samotna i zapomniana.

– Jak sobie chcesz. Nie jestem zbyt ciekawym towarzystwem.

Wkładam resztkę kanapki do ust, po czym wyjmuję torebkę solonych octowych chipsów, którą zabrałam z domu, i zaczynam je chrupać. Sage śmieje się ze mnie i z tego, że tak je lubię; to mój ulubiony smak.

– Nad czym pracujesz? – pytam z grzeczności.

Ansel odwraca szkicownik tak, żebym lepiej widziała. Tak jak sądziłam, to oko, ale nadal nie wiem czyje.

– To niedźwiedź – wyjaśnia Ansel. – Prywatny projekt. Widziałem ostatnio dokument o dzikich zwierzętach i pomyślałem, że są fajne.

– Chciałabym umieć rysować – mówię, kiedy Ansel odwraca szkicownik.

Chłopak skupia na mnie spojrzenie swoich dziwnych bladoniebieskich oczu.

– Jeśli nie umiesz rysować, to po cholerę jesteś na lekcjach sztuki? – W jego głosie słyszę zaskoczenie. – To bez sensu.

– Późno zapisywałam się na zajęcia, więc nie miałam wyboru.

– Chujowo. Na co jeszcze trafiłaś?

– Socjologia i odżywianie.

– Socjologia. – Ansel wzdryga się. – Nie, dzięki. Ale odżywianie jest super. Byłem na tym w zeszłym roku, robiliśmy naleśniki.

– Najpewniej spalę szkołę. Nie najlepiej radzę sobie w kuchni.

– Chciałbym to zobaczyć. – Ansel śmieje się, pocierając palcem krawędź rysunku, żeby rozmazać nieco ślad ołówka na kartce.

– Nie martw się, na pewno cię nie ominie – zapewniam, częstując Ansela chipsami, ten jednak kręci głową.

– Wolę śmietankowo-cebulowe.

Udaję, że z trudem łapię powietrze.

– Tragedia. Ta przyjaźń nigdy nie wypali – mówię, starając się brzmieć jak oburzona.

– Czyli jesteśmy przyjaciółmi? – pyta Ansel, unosząc brew.

Nagle dzwoni dzwonek.

– Być może, zobaczymy.

Pan Taylor czeka na mnie przed drzwiami swojego pokoju. Przekrzywiam głowę, patrząc na niego pytająco.

– Pomyślałem, że moglibyśmy znowu pójść do sali konferencyjnej, dopóki nie wymyślę czegoś lepszego – mówi.

– Czegoś lepszego? – powtarzam za nim. – Jeśli to problem… – Biorę głęboki, uspokajający oddech. – Dam sobie radę.

Pan Taylor kręci głową.

– Nie przejmuj się. To żaden problem.

Czuję, że kłamie. Chociaż może to poczucie winy kłujące mnie gdzieś z tyłu głowy, mówiące, że powinnam dać sobie radę w pokoju bez drogi ucieczki.

Idziemy w milczeniu korytarzem, potem przez część administracyjną, aż w końcu docieramy do tego samego pokoju co wczoraj i siadamy na dokładnie tych samych miejscach. Pan Taylor nadal nie ma notatnika. Nie żebym od niego tego oczekiwała, ale… chyba jednak tego oczekiwałam. Przyzwyczaiłam się do ludzi, którzy starają się mnie naprawić, tak jakbym była zepsutą zabawką, potrzebującą jedynie nowych baterii, żeby znowu sprawnie dzia­łała – włóż je i po wszystkim. Dziwnie mi więc widzieć, że ktoś po prostu chce słuchać.

– Jak było na lunchu? – pyta pan Taylor.

Rozmowa. Dam sobie radę.

– W porządku. Próbowałam kanapki z kurczakiem i sałatą i miał pan rację, jest smaczna.

Pan Taylor uśmiecha się szeroko. Jego oczy są wyjątkowe, niebiesko-zielone ze złotą obwódką. Nigdy takich nie widziałam. Jak Morze Karaibskie usiane wyspami.

– Jak twój drugi dzień?

– Chyba już pan wie, jak dobrze mi idzie. – Śmieję się.

– Mimo wszystko powinnaś zostawać w klasie podczas lekcji. – Kąciki jego ust opadają, kiedy przypomina sobie nasze spotkanie na korytarzu.

– Powinnam robić wiele rzeczy – mruczę.

– Na przykład?

– Udekorować pokój. Więcej rozmawiać z bratem o prawdziwych sprawach, myślach i emocjach. Poznawać ludzi i zaprzyjaźniać się z nimi – wyliczam, prostując kolejne palce, żeby lepiej zobrazować to, co chcę powiedzieć. – Muszę naszkicować nową wersję siebie, taką, która lepiej pasuje do tego świata, bo stara przepadła.

Pan Taylor nie patrzy na mnie ze współczuciem, jak większość ludzi.

– Wie pan, co jest najgorsze w szkicach? – pytam.

– Powiedz.

– Łatwo je wymazać.

* Dlaczego mielibyśmy zostać przyjaciółmi?

Rozdział 7

Patrzę na te puste białe ściany. Zapomniane przez Boga białe ściany w mojej sypialni. Sage powiedział, że mogę je pomalować, urządzić przestrzeń tak, jak mi się podoba. Nie zrobiłam tego, bo nie wiem jak. Dziewczyna, którą byłam, i ta, którą jestem teraz, to dwie zupełnie różne osoby. Nadal lubię żółty, ale ta zimna, brutalna biel wydaje się bardziej na miejscu.

Żółty oznacza radość, żywiołowość, szczęście.

Nie jestem szczęśliwa i nie chcę, żeby mój pokój wyglądał, jakbym była.

Drzwi mieszkania otwierają się i zamykają z hukiem sekundę później. Nie cierpię ich. Są absurdalnie głośne.

– D.?

– Tutaj! – wołam.

Lakierki Sage’a stukają o podłogę. To głupie, że pracuje cały dzień przy komputerze, ale musi ubierać się elegancko. Chwilę później drzwi się otwierają i brat widzi mnie leżącą na brzuchu i przeglądającą internet.

– Głodna? – pyta, ściągając krawat jednym szybkim ruchem. Owija go wokół dłoni, czekając na odpowiedź.

– W końcu któreś z nas będzie musiało nauczyć się gotować.

Na twarzy Sage’a pojawia się grymas niechęci.

– Wiesz, że ja nie umiem.

– Ja też nie, bracie.

– Zanim doczekamy się, aż któreś z nas się podda, idziemy na pizzę?

Mój brzuch burczy w odpowiedzi.

– Tak, pizza będzie w porządku.

– Wezmę szybki prysznic i możemy lecieć.

Kiedy Sage znika w swoim pokoju, zamykam laptop, wytaczam się z łóżka i czeszę włosy. Niewiele to pomaga na mój wygląd. Biorę jedną z kilku swoich szminek i nakładam na usta cielisty kolor. Kiedy patrzę w lustro, nie mogę nie zauważyć, jak bardzo postarzałam się przez ostatnich dziewięć miesięcy. Nie mam co prawda zmarszczek, obwisłej skóry czy przebarwień, widzę to jednak w swoich oczach i wydaje mi się, że to właśnie jest najgorsze. Boję się, że nigdy nie przestaną wyglądać tak, jakby widziały zdecydowanie za dużo, że będę musiała do tego przywyknąć.

Prysznic Sage’a jest rzeczywiście szybki, równie szybko brat się ubiera. Prowadzi mnie ulicą do najmniejszej pizzerii, jaką widziałam. W środku są tylko trzy stoliki i dwa stołki przy kontuarze. Kilka metrów kwadratowych przestrzeni między nimi jest zatłoczone, ludzie chcą zamówić lub odebrać zamówienie.

– Usiądź tam. – Sage wskazuje stolik w rogu, od którego wstaje jakaś para. – Zamówię.

Przepycham się przez tłum, wstrzymując oddech – nie dlatego, że ktokolwiek śmierdzi, ale nie cierpię tego duszącego uczucia przyciskających się do mnie ciał. W końcu docieram do stolika i siadam. Na blacie pozostały okruchy i płatki czerwonego pieprzu. Strzepuję je i patrzę, jak opadają.

Sage dołącza do mnie dopiero po dziesięciu minutach z numerkiem w dłoni. Siedzimy naprzeciwko siebie, ale dzieli nas dystans, którego nie umiemy skrócić. Mimo to próbujemy – powoli, małymi, codziennymi pytaniami, nic szczególnie głębokiego. Chodzimy na palcach wokół traumy, przez którą przeszliśmy. Sage może i nie znajdował się tego dnia w budynku, ale ponosi ciężar wszystkich konsekwencji wydarzenia, na pewno nie jest mu łatwo.

– Wziąłem dla ciebie biancę – mówi.

– Moja ulubiona.

Patrzę na paznokcie. Jeszcze ich nie pomalowałam. Powinnam zrobić to wieczorem.

– A co zamówiłeś dla siebie? – pytam, zerkając na menu nad kasą.

– Mięsną.

– Oczywiście. – Przewracam oczami z przesadą. – O co chodzi z tym mięsem, które faceci muszą dodawać do wszystkiego? Odzywa się w was wewnętrzny jaskiniowiec?

– Możliwe. – Podnosi pojemnik z serem w proszku i zaczyna nim potrząsać; marszczy brwi, kiedy patrzy na zbrylony kawałek w środku. – Chcesz gdzieś się wybrać w weekend? Niewiele robiłaś, od kiedy przyjechaliśmy. To po części moja wina, powinienem oprowadzić cię po mieście, pokazać ci różne miejsca. Kurwa. – Przyciska dłonie do oczu. – Jestem najgorszym bratem na świecie.

Dopiero w maju wydobrzałam na tyle, żeby wyjść ze szpitala. Jest prawie wrzesień, a to znaczy, że Sage spędził pół roku poza domem, pracując zdalnie, żeby być ze mną w szpitalu. Kiedy się do niego wprowadziłam, zwiedzanie miasta znalazło się na końcu mojej listy i na pewno nie oczekiwałam od brata, że poświęci jeszcze czas na oprowadzanie mnie.

– Sage, to nieprawda.

Wypuszcza głośno powietrze.

– Zrobiłeś o wiele więcej niż jakikolwiek brat dla siostry – ciągnę. – Zostałeś ze mną w szpitalu. Boże, Sage, wprowadziłeś się do mojego pokoju i spałeś na kanapie, żebym nie została sama. To by ci się nigdy nie udało, gdyby pielęgniarki nie były tobą oczarowane.

Sage odchrząkuje, pochylając głowę. Może zaprzeczać, ile tylko zechce, ale flirtowanie z pielęgniarkami było jego dodatkową pracą podczas pobytu w szpitalu.

– Pozwoliłeś mi ze sobą zamieszkać – dodaję. – Kupiłeś mi ubrania, rzeczy do szkoły, nowy komputer. Przy tobie nigdy nie czułam się samotna, a to znaczy o wiele więcej, niż sobie wyobrażasz.

Sage wygląda, jakby miał się rozpłakać. Sięgam nad stołem i kładę dłoń na jego dłoni. Sage nic nie mówi. Nie musi.

Kiedy nasze zamówienie zostaje wywołane, wstaje cicho i wraca z dwoma pudełkami w rękach.

– Chcesz wrócić do mieszkania? – pytam. – Możemy coś obejrzeć.

– Nie. – Kręci głową, patrząc przez okno na przejeżdżające samochody i przechodniów nieświadomych koszmarów, które mogą zniszczyć życie w ciągu kilku minut. Paru sekund. – Jeszcze nie wracajmy.

– Okej.

Otwieram pudełko i wdycham niebiański zapach. To moje ulubione danie, mogłabym jeść w życiu tylko tę pizzę. Serio, w końcu piramida żywienia to trójkąt, kawałek pizzy też nim jest, więc do zbalansowanej diety potrzebna jest tylko pizza. Biorę kęs z jękiem zadowolenia.

– To najlepsza pizza, jaką jadłam – mówię z pełnymi ustami.

– A to moja ulubiona. – Sage uśmiecha się, kiedy posypuje swoją serem z pojemnika i czerwonym pieprzem.

– To niebezpieczne – ostrzegam. – Mamy to miejsce po sąsiedzku, a ja mogłabym jeść tylko pizzę.

– Jest ze szpinakiem, więc to tak naprawdę sałatka. – Sage puszcza do mnie oko, śmieję się w odpowiedzi.

Dobrze przynajmniej przez chwilę poczuć się szczęśliwą. Z traumą już tak jest – nie czujesz się źle przez całą dobę. Przychodzą krótkie chwile ulgi i kiedy już się pojawiają, uczysz się cieszyć się nimi. Siedzenie w tej malutkiej pizzerii, jedzenie pizzy z bratem – to jedne z najprostszych rzeczy na świecie, ale wiem, że ich wspomnienie zostanie ze mną na zawsze. W najczarniejszych godzinach życia to właśnie jest jasny punkt.

Rozdział 8

To ostatni dzień mojego pierwszego tygodnia w nowej szkole i strasznie się ciągnie. Bardziej niż zazwyczaj. Przynajmniej przetrwałam pięć pierwszych dni, mimo że ich monotonia była trudnym testem dla mojej cierpliwości. Serio, cały ten dzień można by zamknąć w kilku godzinach, a jednak musimy wysiedzieć siedem. To nieludzkie traktowanie.

– Nie wiem, czemu nie chcesz zjeść w stołówce – pyta Ansel. – Przy stole, przy którym zazwyczaj siedzę z przyjaciółmi, jest mnóstwo miejsca.

– To idź i z nimi siedź – odpowiadam, puszczając za sobą drzwi biblioteki.

Ansel przytrzymuje je, żeby też wejść. Idziemy do stolika, o którym w tym tygodniu zaczęłam myśleć jako o swoim. Jestem wdzięczna, że bibliotekarzom nie przeszkadza przynoszenie tu przez nas jedzenia; pewnie to dlatego, że po sobie sprzątamy.

– Z tobą w bibliotece jest fajniej, ale jeśli boisz się, że nie miałabyś gdzie usiąść, to nieprawda. – Słyszę głos Ansela za swoimi plecami.

Wiem, że chętnie wciągnąłby mnie do swojej grupy. Nawet Sa­sha, którą zdążyłam już lepiej poznać na wspólnych zajęciach, pewnie pozwoliłaby mi ze sobą usiąść.

– Wolę ciszę i samotność.

Kładę nacisk na te dwa słowa, zostawiam kanapkę z kurczakiem i sałatą na stole, po czym zdejmuję z niego plecak. Wieszam plecak na oparciu krzesła i siadam. Ansel siłuje się ze swoją torbą, wyciągając z niej lunch i szkicownik, zanim zajmuje miejsce.

– Potrafię być cicho, Meadows. Nawet mnie nie zauważysz.

Otwiera szkicownik na stronie z ledwo zaczętym rysunkiem i odpakowuje lunch. Wszystko kładzie w równym rzędzie – jabłko, baton proteinowy, jogurt. Do picia niebieski Kool-Aid w plastikowej butelce z zakrętką. Chłopak wyciąga ołówki i wybiera jeden z nich.

– Nad czym teraz pracujesz? – pytam, wskazując głową na szkicownik.

Ansel odgarnia kosmyk włosów z twarzy i patrzy na mnie.

– Cicho. To czas na ciszę i samotność. – Kładzie palec na swoich ustach.

– Touché. – Śmieję się, odpakowując kanapkę.

Ansel rysuje, podjadając co jakiś czas swój lunch. Ja też jem, ale nie mam ze sobą nic, czym mogłabym się zająć. Nie czytam zbyt wiele, ale kiedy rozglądam się po półkach, myślę, czy nie warto by zacząć. Od kiedy nie mogę biegać, mam sporo wolnego czasu po odrobieniu pracy domowej i przejrzeniu internetu.

– Żartowałem przecież. – Ansel patrzy na mnie zza zasłony swoich włosów. – Możemy gadać.

– Nie wiem, o czym mielibyśmy rozmawiać – stwierdzam, przesuwając placem wzdłuż jednego ze słojów w drewnianym blacie. – Nie znamy się zbyt dobrze.

Nie chcę być dla niego niemiła. Po prostu nie znam Ansela na tyle, żeby z nim swobodnie rozmawiać, a gardzę small talkiem. Chłopak odkłada ołówek, który zaczyna się toczyć po blacie. Łapie go w ostatniej chwili przed upadkiem, po czym przesuwa notatnik na bok, opiera skrzyżowane ramiona na stole i pochyla się ku mnie.

– Jeśli chce się kogoś poznać, najlepiej zadawać pytania.

Zamieram.

– Nie lubię pytań.

Ansel zaciska usta, starając się nie uśmiechnąć.

– Och, Dandelion Meadows, bawisz mnie – stwierdza.

– Dani – poprawiam go automatycznie, zakładając kosmyk włosów za ucho.

– Dani – przedrzeźnia mnie Ansel.

Kiedy kończymy lunch, sprzątam po jedzeniu, a Ansel wkłada szkicownik do torby. Chcę już wziąć swój plecak, ale nagle chłopak łapie mnie za rękę i zanim zdążę spytać, co robi, pisze po wewnętrznej stronie mojego przedramienia dziesięć cyfr swoim cienkopisem.

– Jeśli uznasz, że jednak lubisz pytania – mówi, patrząc na mnie swoimi bladoniebieskimi oczami.

Słyszę dzwonek. Ansel puszcza do mnie oko, szczerzy się w uśmiechu i znika, pozostawiając mnie zaskoczoną i oszołomioną w bibliotece.

Zamiast do pokoju pana Taylora idę od razu do sali konferencyjnej. Kiedy wchodzę do sekretariatu, jedna z pracownic mnie zatrzymuje.

– Poczekaj, kochanie. Pan Taylor ma teraz nowy pokój. Nie będziecie musieli już się tu spotykać.

– Gdzie…

– Dani.

Odwracam się na dźwięk ciepłego głosu pana Taylora. Pedagog zagląda do sekretariatu, posyłając pracownicom promienny uśmiech.

– Dziękuję, Glendo, przejmuję ją – mówi, kiedy wchodzi do pokoju z wyciągniętą ręką.

Zastanawiam się, kiedy ma czas na siłownię, skoro pracuje w szkole przez pięć dni w tygodniu.

– Ma pan nowy pokój? – pytam zaskoczona, wychodząc z nim z sekretariatu.

Pan Taylor kiwa głową, patrząc na mnie, kiedy idziemy obok siebie korytarzem i mijamy jego stary gabinet.

– Poprosiłem o przeniesienie – wyjaśnia.

– Czemu?

Nie mam pojęcia, dlaczego mógłby chcieć zmienić pokój. To bez sensu. Nawet jeśli ten poprzedni było ledwo udekorowany, był jego.

Pan Taylor wzrusza ramionami i pociera ręką zarost. Zegarek na nadgarstku odbija światło.

– Potrzebowałem zmiany – mówi krótko.

Skręcamy w korytarz, w którym jeszcze nigdy nie byłam. Mijamy kilkoro drzwi, przeważnie oznaczonych jako magazynki, oraz pokój wspólny, który szkoła wynajmuje innym. Skręcamy ponownie i wreszcie stajemy przed ostatnimi drzwiami.

– To miejsce jest daleko od wszystkiego – komentuję, kiedy pan Taylor wyjmuje klucz z kieszeni. – Nie rozumiem, dlaczego musiał pan się wynieść aż tutaj.

Pan Taylor patrzy na mnie, wkładając klucz do zamka.

– Tamten pokój był trochę za mały – wyjaśnia. – Zbyt ciemny. Pomyślałem, że przydałaby się zmiana, i pan Gordon się zgodził.

Pan Taylor otwiera drzwi i wskazuje ręką, żebym weszła pierwsza.

Wstrzymuję oddech i ledwo powstrzymuję łzy. Nie spodziewałam się tego. Stoję skamieniała w drzwiach, czuję ciepło ciała pana Taylora za plecami, bo zablokowałam wejście. Zasłaniam usta prawą dłonią, palce mi się trzęsą.

– Dani? – Pan Taylor brzmi, jakby był zaniepokojony. Może myśli, że zrobił coś nie tak, przez co jest mi jeszcze gorzej.

Jednak jedyne, co teraz czuję, to wdzięczność. To dopiero mój piąty dzień w szkole, spotykamy się też dopiero piąty raz, a pan Taylor zrobił tak wiele, żeby się do mnie dostosować. To ostatnie, czego bym się po nim spodziewała. Nie ma wobec mnie żadnych zobowiązań, a dał mi wszystko, co mógł.

Patrzę przez okno. Na światło słońca. Na wolność, którą mi podarował. Zasłony są odsłonięte, pokój kąpie się w ciepłym złocie. Dookoła stoją pudła z książkami, wszędzie leżą też rzeczy, które świadczą o tym, że pan Taylor jeszcze nie rozpakował się do końca, ale ma już tu swoje biurko, a zamiast krzeseł stoi tu mała sofa.

Odwracam się i ku zaskoczeniu nas obojga łapię pana Taylora wpół i mocno się do niego przytulam. Zanurzam twarz w jego twardej piersi, staram się przełykać łzy, ale i tak lecą. Nie cierpię płakać, ale kiedy już to robię, akceptuję to. Na pewno niszczę mu teraz koszulę, ale nie każe mi przestać ani mnie nie odpycha. Dopiero po chwili z wahaniem otacza mnie ramionami i oddaje uścisk.

Dotyk drugiego człowieka – niby coś zwykłego, a jednak absolutnie niezbędny do przetrwania.

Pan Taylor nie popędza mnie, po prostu pozwala mi przeżyć swoje emocje. W końcu jednak go puszczam, zawstydzona, ocieram załzawione oczy wierzchem dłoni. Rozmazuję tusz do rzęs, który nałożyłam dzisiaj rano, a koszula pana Taylora… tak, zniszczyłam ją.

– Rozkleiłam się. – Śmieję się, próbując przegnać ciężką chmurę, która między nami zawisła. – Przepraszam za koszulę.

Pan Taylor patrzy na plamę, a potem na mnie.

– To tylko koszula – mówi.

Odsuwam się o krok, żeby mógł wejść do swojego pokoju. Pan Taylor podaje mi chusteczkę ze stojącego na biurku pudełka, którego wcześniej nie zauważyłam, po czym pochyla się i zaczyna grzebać w torbie. Pociągam nosem, wycierając ostatnie łzy. To śmieszne, stracić panowanie nad sobą z powodu tak prostej rzeczy, ale nie byłam przygotowana na tak miły gest. Pan Taylor poprosił dyrektora o nowy pokój, bo wiedział, jak wiele znaczyłoby dla mnie nie być faworyzowaną i nie chodzić do sali konferencyjnej.

Wyrzucam chusteczkę do kosza obok drzwi i piszczę, kiedy odwracam się i trafiam prosto na wyrzeźbione nagie plecy pana Taylora tuż przed sobą.

Pedagog odwraca się na ten dźwięk, wygładzając czarny bawełniany T-shirt na swoich mięśniach. Przełykam głośno ślinę i modlę się, żeby moje serce tak nie pędziło tylko dlatego, że uważam pedagoga za atrakcyjnego.

– Przepraszam za to – mówi pan Taylor. Przysuwa krzesło zza biurka do sofy i macha ręką w jej kierunku. – Siadaj.

– Tak, jasne. – Kiwam głową.

Jestem zażenowana całą tą sytuacją.

Pan Taylor pochyla się ku mnie, kładzie dłoń na moim nadgarstku i odwraca rękę, odsłaniając ciąg czarnych cyfr.

– Co masz na ręce? – Uśmiecha się półgębkiem, unosząc brew. W końcu puszcza mój nadgarstek i odchyla się w fotelu.

– Numer telefonu – mówię, chociaż pan Taylor doskonale zna odpowiedź.

– Nowy przyjaciel?

– Nowy… ktoś. – Wzruszam ramionami, na co pan Taylor znowu unosi brew. – Nie wiem, kim jest dla mnie Ansel.

– Czyli to chłopak?

– To na pewno, ale nie wiem, kim chciałabym, żeby był dla mnie.

Tym razem obie brwi pana Taylora unoszą się jeszcze wyżej.

– Nie, to nie tak, jak pan myśli – protestuję, rumieniąc się. – Po prostu… – Patrzę za okno, dając sobie moment na głęboki oddech i zebranie myśli. Pan Taylor czeka cierpliwie, nie starając się niczego ze mnie wydusić. – Po prostu nie wiem, czy chcę mieć… przyjaciół.

Pan Taylor pochyla się ku mnie i opiera łokcie na kolanach.

– Czemu nie chciałabyś mieć przyjaciół, Dani? – pyta.

Zamykam oczy.

Słyszę śmiech ucięty przez krzyki, po nich przychodzą minuty koszmaru.

Otwieram oczy, wpatrując się w jego chłodne spojrzenie, zielononiebieskie jak ocean.

– To za bardzo boli.

Rozdział 9

Woda z prysznica leci kaskadą na moje ramię, ale czarne cyfry nie chcą się zmyć. Pocieram je energicznie gąbką. Zanikają, ale nie znikają. Moje ramię staje się czerwone. Z plaśnięciem upuszczam gąbkę na płytki łazienkowe. Odchylam głowę i pozwalam, żeby woda smagała mi twarz. Uderza o moją skórę, gdy wplatam palce w mokre włosy.

Otwieram usta.

Krzyczę.

Krzyczę, bo muszę zrobić cokolwiek, żeby wypuścić z siebie emocje. Jeśli tego nie zrobię, zaduszą mnie, spalą od środka. Nie chcę być złamana przez życie, ale nie wiem, jak to jest być całą. Jak mogę wpuścić nowych ludzi do swojego świata, skoro jestem jak potłuczona waza, której odłamki mogą zranić każdego, kto się zbliży?

Wychodzę spod prysznica, wycieram się ręcznikiem, upinam włosy i wkładam spodnie od piżamy w banany i jedną ze starych szkolnych koszulek Sage’a, które przywłaszczyłam sobie lata temu. Cyfry na ramieniu stały się szare. Patrzę na nie, nie mrugając. Po tym, jak powiedziałam panu Taylorowi, że nie chcę przyjaźni, bo wywołuje zbyt wiele bólu, powiedział:

– Czasem musimy dać się zranić, żeby przypomnieć sobie, że najlepsze rzeczy w życiu wywołują radość i ból.

Nie jestem pewna, o co mu chodziło, ale być może któregoś dnia zrozumiem. Biorę telefon ze stołu i zapisuję w nim numer Ansela, zanim zmienię zdanie. To, że zapisałam numer, nie znaczy od razu, że do niego napiszę.

Siedzę przy stole kuchennym, malując paznokcie pomarańczowym lakierem, kiedy Sage wreszcie wraca do domu. Zerkam na zegarek na mikrofalówce, który pokazuje, że jest późno. Sage rzuca torbę przy drzwiach, rozpina kołnierzyk koszuli i wyciąga piwo z lodówki. Obraca się, opiera łokciami na stole i bierze haust bursztynowego napoju. Wzdycha, mierzwiąc włosy lewą ręką.

– Proszę, powiedz, że twój dzień w szkole był lepszy niż mój.

Zaciskam usta.

– Kurwa – jęczy Sage, po czym bierze kolejny głęboki łyk.

– Nie było tak źle.

Muszę dać mu jakąś nadzieję. Jeśli zasługujemy na cokolwiek na tym świecie, to na nadzieję.

Sage mruczy z niedowierzaniem.

– Czemu nie rzucisz tej pracy? – pytam.

– Potrzebujemy pieniędzy, D. – Sage obraca się znowu do niemal pustej lodówki i zaczyna w niej grzebać.

Stołek skrzypi o podłogę, kiedy przysuwam się do przodu.

– Masz pieniądze za dom, z ubezpieczenia na życie…

Ramiona Sage’a sztywnieją, brat chowa w nich głowę.

– Nie ruszę tej pierdolonej kasy, chyba że w ostateczności.

– Sage…

Obraca się błyskawicznie i uderza dłonią w granitowy blat.

– Nie powinienem nigdy mieć tych pieniędzy. Dzięki nim zaopiekuję się tobą, Dani, ale nie dotknę kasy tylko dlatego, że nienawidzę swojej roboty. Na tych pieniądzach jest krew i mam je na koncie, bo mama została zamordowana.

Wzdrygam się, ale Sage mówi dalej. Pozwalam mu, bo wyraźnie mu to ciąży.

– Nie mam zamiaru zarabiać na jej śmierci.

– Nie chciałaby, żebyś był nieszczęśliwy.

Sage chowa twarz w dłoniach, po czym unosi na mnie swoje orzechowe oczy wypełnione łzami.

– Nie jestem… Nie jestem nieszczęśliwy, Dani. Nie zrozumiałabyś, jak paskudny i bezwzględny potrafi być ten świat.

Czuję się, jakby Sage dźgnął mnie nożem. Zakręcam mocno lakier i odsuwam stołek. Sage unosi brwi, kiedy zbieram swoje rzeczy.

– Jasne, Sage, ze wszystkich ludzi ja wiem najmniej o tym zimnym, okrutnym świecie – rzucam, patrząc na niego nad stołem.

Sage prostuje się, na jego twarzy dostrzegam zgrozę.

– Dani, ja…

Odwracam się i idę do sypialni.

– Zamówiłam indyjskie jedzenie – rzucam przez ramię.

Słyszę za sobą jego kroki. Kiedy tylko wchodzę do pokoju, zamykam za sobą drzwi na klucz. Sage zatrzymuje się po drugiej stronie. Nie puka, milczy. Nie może nic powiedzieć, nie może naprawić tej sytuacji, nie może cofnąć swoich słów.

Nie może sprawić, że mama wróci.

Patrzę na drzwi i uświadamiam sobie, że tak będzie od teraz wyglądało moje życie. Zawsze będzie istniała ściana między mną i resztą ludzi, nigdy nie zrozumieją prawdziwego koszmaru, który przetrwałam. Najsmutniejsze, że niezależnie od tego, jak często zdarzają się takie rzeczy, jak wzrastają liczby ofiar, z jak wielkim poczuciem winy żyją ci, którzy przetrwali – zapomina się o nas, bo koniec końców jesteśmy nikim.

Zamówienie przyjeżdża i Sage puka do drzwi mojego pokoju.

– D.? Jedzenie już jest. Proszę… proszę, kurwa, wyjdź do mnie.

Przyciskając poduszkę do piersi, zamykam oczy. Nie lubię kłócić się z Sage’em. Jest moim bratem, moim najlepszym przyjacielem, tym, co zostało z mojej rodziny. Czekam, aż usłyszę dźwięk oddalających się kroków, po czym ześlizguję się z łóżka, rzucając poduszkę na pomiętą pościel. Uchylam drzwi, idę korytarzem i zastaję Sage’a rozstawiającego białe pudełka na wynos na stoliku kawowym.

Brat prostuje się, kiedy wchodzę do pokoju z rękami na biodrach.

– Przepraszam, Dani. – Sage wzdycha ciężko. – Nie powinienem był tego mówić. Mam ciężko w pracy i jestem rozdrażniony. Nie powinienem się na tobie wyżywać.

– Ja też przepraszam.

Sage otacza mnie ramionami i mocno przytula. Opiera się policzkiem na czubku mojej głowy.

– Jesteś wszystkim, co jeszcze mam na tym świecie, D. Musimy trzymać się razem.

Przytulam go mocniej. W końcu Sage zwalnia uścisk, ale trzyma ręce na moich ramionach. Milczy, patrząc na mnie, jakby starał się zapamiętać, jak wyglądam. W końcu puszcza mnie zupełnie i robi krok w tył, odchrząkując.

– No… to jedzmy.

Wyjmuje z lodówki butelki z wodą i siadamy na podłodze przy stoliku.

– Chcesz coś obejrzeć? – pytam, otwierając pudełka.

– Pewnie. Wybierz coś.

Sage podaje mi pilota i scrolluję listę filmów.

– Zmierzch! – Sage krzyczy rozpaczliwie. – Nadal jesteś wkurzona, prawda?

– Tak się składa, że kocham te filmy, chociaż nigdy nie czytałam książek – mówię, upuszczając pilota na swoje nogi.

Sage wzdycha, przysuwa do siebie jedno z pudełek i zaczyna grzebać w jego parującej zawartości.

– Cała pierwsza część jest przygnębiająca – mruczy.

– Ma być ponura i deszczowa – bronię Zmierzchu, zaczynając jeść.

Czuję na sobie spojrzenie Sage’a, kiedy pierwszą scenę otwiera monolog Belli.

– Rozumiem, że musiałem wysiedzieć na tych filmach, kiedy miałaś dwanaście lat, ale teraz? Ranisz mnie do żywego – mówi.

– Powiedziałeś, że mogę wybrać. – Celuję w brata nożem.

– Tak, masz rację – przyznaje. – Będę cicho.

Nie sądzę, ale doceniam gest. Bardzo chciałam obejrzeć coś przyjemnego, a ta seria przypomina mi o lepszych, szczęśliwszych czasach. Kiedy jesteśmy w połowie filmu, Sage pakuje resztki jedzenia i odkłada je na bok. Zwijam się pod kocem na kanapie, a brat – ku mojemu zaskoczeniu – robi to samo po jej przeciwnej stronie. Prostuję się, starając się nie uśmiechnąć.

– Czekaj, czy ty z własnej woli oglądasz ze mną Zmierzch?

Sage przewraca oczami i wzdycha, po czym krzyżuje ramiona na piersi.

– Wciągnąłem się – mówi.

– Ale już to widziałeś.

– Zamknij się – burczy dobrodusznie.

Z powrotem zapadam się w kanapie, zakopując się w kocu.

Kiedy pierwsza część się kończy, włączam następną, a Sage nie sprawia wrażenia, jakby miał wyjść. Oglądamy film do końca i decydujemy się pójść spać. Jest już po północy, ale nie czuję się senna. Mimo to udaję. Każde z nas idzie do swojego pokoju, ale Sage zatrzymuje mnie w pewnym momencie.

– Hm? – Patrzę na niego pytająco.

Sage zaciska usta i przełyka ślinę.

– Musimy trzymać się razem, Trawko – mówi.

– Zawsze, Ziółko. – Ściskam jego dłoń.

Sage uśmiecha się, a ja idę do siebie i zamykam drzwi.

Trawka i Ziółko to absurdalne przezwiska, którymi nazywaliśmy siebie lata temu, kiedy byliśmy mali i sobie dokuczaliśmy. Sage powiedział, że jestem irytującą trawką, zawsze wyrastającą znikąd na jego drodze, a ja odparłam, że skoro ja jestem Trawką, to on będzie Ziółkiem. Minęło dużo czasu, od kiedy ostatni raz tak się nazywaliśmy, ale dzisiaj dobrze było usłyszeć te przezwiska.

Rozdział 10

Siedzę w kuchni i wpycham do ust kolejną łyżkę captain crunchów. Jestem jeszcze w piżamie, ale Sage już ubrał się do wyjścia; szoruje jeszcze szklankę w zlewie, żeby nie został na niej żaden ślad po soku pomarańczowym.

– Muszę dzisiaj załatwić parę spraw. Chcesz iść ze mną?

– Nie.

Zawsze odmawiam mu w weekendy. Sage za każdym razem mnie pyta, ale ja chcę, żeby mógł wyjść z mieszkania i spędzić czas z przyjaciółmi czy robić cokolwiek innego beze mnie plączącej się pod nogami.

– Na pewno? – dopytuje. – Idę do warzywnego, więc dopisz do listy cokolwiek, na co masz ochotę.

– Jakiej listy?

Brat podaje mi swój telefon z otwartym notatnikiem. Nie mogę się powstrzymać przed śmiechem. To Sage – oczywiście, że ma listę w telefonie, a nie na kartce. Dopisuję parę rzeczy tylko dlatego, że sprawi mu przyjemność, jeśli będziemy mieli w domu to, co lubię.

– Widzisz się z przyjaciółmi? – pytam.

– Nie. – Kręci głową.

– Sage – wzdycham, przesuwając telefon do brata. Sage chowa go do kieszeni. – Wiem, że masz tu przyjaciół. Idź, porób coś z nimi. Nie pozwól, żebym cię zatrzymywała.

– Poradzę sobie.

Sage wydaje się tym nie przejmować, ale mnie to obchodzi. Ułożył tu sobie życie, zanim spadłam mu na głowę. Nie powinien go poświęcać dla mnie.

– Powinieneś się z kimś umówić – nalegam. – Na pewno z kimś się spotykałeś, zanim się wprowadziłam.

Sage wzdycha.

– Nie musisz się tym przejmować, Dani – mówi.

– No ale wiesz, jesteś facetem… masz swoje potrzeby. Ruszaj i zdobywaj.

Szczęka Sage’a opada, po czym brat odchrząkuje.

– Nie, nie, nie. – Kręci głową. – Wycofaj to. Nie chcę, żebyś kiedykolwiek wspominała o moich potrzebach czy zdobywaniu. Jesteś moją młodszą siostrą. Nie.

Sage cały drży, jakby miał jakiś atak, ale tak naprawdę stara się strząsnąć z siebie dyskomfort tej rozmowy.

– Nie bądź dzieckiem – ciągnę, wstając, żeby umyć miskę. – Mam osiemnaście lat. Wiem o tych rzeczach.