Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bolesław Prus to polski pisarz, prozaik, nowelista i publicysta okresu pozytywizmu, współtwórca polskiego realizmu, kronikarz Warszawy, myśliciel i popularyzator wiedzy, działacz społeczny, propagator turystyki pieszej i rowerowej.
Na swoim koncie ma bardzo dużo dzieł, które stały się bardzo ważne dla Polski. Wśród nich znajdują się między innymi „Kamizelka” oraz „Katarynka”, które zostały dodane do obowiązkowych lektur szkolnych i znajdują się w zbiorze "Szkice i obrazy". Pierwsza z nich jest szkicem z życia codziennego ubogich mieszkańców Warszawy. Narrator − właściciel tytułowej kamizelki − odtwarza jej historię na podstawie wyglądu i retrospektywnie ujętych obserwacji życia jej poprzedniego właściciela. Natomiast „Katarynka” opowiada historię Pana Tomasza. Prawnika, który mieszkał w pięknym domu, który potem zamienił w galerię sztuki ze względu na miłość do kobiet. Nie miał jednak do nich szczęścia. Próbował nawiązywać znajomości z różnymi panienkami, lecz po kilku nieudanych próbach zalotnych postanowił przez całe życie zostać sam. Do posiadłości obok wprowadziły się dwie panie z małą, może ośmioletnią dziewczynką. Po jakimś czasie, pan Tomasz spostrzegł, iż dziewczynka jest niewidoma. Gdy jednak zobaczył, że dziewczynka raduje się na dźwięk katarynki, która była jedyną atrakcją w jej życiu, zażyczył sobie, aby kataryniarz codziennie przygrywał tej małej dziewczynce z sąsiedztwa.
Zawartość zbioru jednak posiada jeszcze następujące tytuły:
— Nowy Rok
— Żywy telegraf
— Na wakacjach
— Kocha - nie kocha
— Katarynka
— W górach
— Kamizelka
— Cienie
— Pominięty
— Przeklęte szczęście
— Przy księżycu
— Milknące głosy
— Stara bajka
— Pleśń świata
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 198
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Bolesław Prus „Obrazki i szkice. Tom I”
Copyright © by Bolesław Prus, 1935
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2017
Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania
lub edytowania tego dokumentu, pliku
lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.
Tekst jest własnością publiczną (public domain)
ZACHOWANO PISOWNIĘ
I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.
Skład: Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
Druk: Drukarnia Narodowa
Wydawnictwo: Gebethner i Wolff
ISBN: 978-83-7900-752-3
Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]
Onegdaj był wielki ruch w Warszawie, że nie powiem w całej Europie. Gdyby wizyty, listy i bilety wizytowe notowano na giełdzie, mielibyśmy przykład wartości, która w dniu 1-go stycznia każdego roku podskakuje przynajmniej o tysiąc procent. Później spada do zera.
W dniu tym stosunkowo najwięcej niszczy się kaloszy, zawiasów u drzwi, farby na podłogach, rączek od dzwonków i śliny. Każdy ma kogoś do odwiedzenia. Przytem nikt na cudze słowa nie zwraca uwagi i ani innym, ani sobie nie wierzy.
Krótko mówiąc, tworzy się zamęt, podczas którego rej wodzą nogi, języki, puste karety, litografowane kartki i posłańcy. Zato w sercach jest zupełnie cicho, a w głowach ciemno.
Chaos ten nazywa się składaniem życzeń noworocznych. Tylko dzieci, którym ofiarowano nieoczekiwane podarunki, patrzą na podobne widowisko z dobrą wiarą. Dorośli są w usposobieniu dość pesymistycznem. Przyjmujący odwiedziny tłumią ziewania, goście pracują nad tem, aby nie wzruszać ramionami, wypłacający kolędę nie mają humoru, i ledwie obdarowani doświadczają nieco żywszych uczuć, klnąc, albo wyśmiewając ofiarodawców.
Niektórzy, aby uwolnić się od szczerych i błogosławieństwo ściągających życzeń, uciekają z domów, albo okładają się dobrowolnym podatkiem dla ubogich. Na widok rubryki „W miejsce składania powinszowań noworocznych“ mimowoli chce się zapytać: czy 10 rs. pana X., albo 25 rs. pana Y. są dowodem jego współczucia dla biednych, czy też nienawiści dla przyjaciół i znajomych?
Cóżto za siła przemienia w owym dniu ludzi na wędrowną szarańczę? Stary obyczaj — mówiono, i przez jakiś czas zadawalniano się tem objaśnieniem.
Dziś wyraz „obyczaj“ stał się tak bezbarwny i pozbawiony treści, jak sama rzecz, którą ma pretensją objaśnić. Z tego powodu uczony mój przyjaciel, dr. Ochorowicz, wynalazł inny termin, a mianowicie: „szczątkowe zjawisko w rozwoju życia społecznego“.
Termin ten wzięty został z dziedziny zoologji i anatomji. W naukach tych „organem szczątkowym“ nazywa się taki organ, który niegdyś pewnemu gatunkowi zwierząt oddawał usługi rzeczywiste, lecz obecnie nie oddaje żadnych.
Organami szczątkowemi są naprzykład dwa tylne palce, niedostające do ziemi — pewnego gatunku zwierząt gruboskórnych, albo skrzydła u bezlotka i strusia, które to ptaki latać już nie umieją. Włosy na ciele ludzkiem są organem szczątkowym z owej epoki, kiedy przodkowie nasi uważali odzież za przesąd, kontentując się własną szerścią. Włosy na głowie u człowieka dorosłego nie mają również wartości praktycznej, tylko wywołują zbyteczne koszta, podczas gdy w wieku pacholęcym były one tym organem użytecznym, za pomocą którego światli nauczyciele wlewali w serca i umysły nasze, idee — prawdy, piękna i dobra.
Z tego powodu ludzie mądrzy łysieją, ponieważ im włosy już bezwzględnie na nic się nie zdały.
Wreszcie nasz uroczysty frak, bez którego niepodobna być dobrze widzianym w towarzystwie, jest organem szczątkowym z tej epoki, kiedy ród ludzki począł wstydzić się ogonów i zasłaniał je zapomocą trzech ćwierci łokcia tkanin.
Zrozumiawszy, co jest „organ szczątkowy“, łatwo już pojmiemy, co znaczy ochorowiczowskie „szczątkowe zjawisko w rozwoju społecznym“.
I tak:
Dlaczego służący chodzi za swoim panem?
Oto dlatego, że w epoce wojen wszystkich przeciw wszystkim, rycerz zaatakowany od frontu mógł się sam bronić, ale oficyny musiał ubezpieczać zapomocą służby. Wówczas taki tryb chodzenia miał racją bytu, dziś jest — „zjawiskiem szczątkowem.“
Dlaczego mężczyzna podaje kobiecie prawą rękę?
W czasach barbarzyńskich mężowie niekiedy bijali żony. Gdy więc który z nich chciał okazać swej połowie usposobienie przychylne, wsuwał jej prawą rękę pod ramię, jakby mówiąc:
„Widzisz przecież, że ci teraz nic nie zrobię.“ Dlaczego kochanek klęka przed ubóstwioną?
Dawniej penitent, skazany na ucięcie głowy, klękał, aby swemu oprawcy zrobić wygodę. W czasach liberalnych kochankowie zużytkowali to na własną korzyść, dając do zrozumienia pannom, że już dla nich całkiem stracili głowy.
A dlaczego gospodarz wychodzi za gośćmi?
Jest to znowu zjawisko szczątkowe, jasno dowodzące, że ongi gospodarze wobec przyjaciół byli mniej pewni swoich naczyń i garderoby w przedpokoju.
Widzimy więc, że były epoki, w których dzisiejsze „zjawiska szczątkowe“ posiadały treść pełną życia. Zdaje się, że i wiele dzisiejszych treściwych faktów staną się kiedyś tylko szczątkowemi. Umysły wyższe przewidują tę ewentualność, i z tego powodu mamy ludzi, którzy już w naszych czasach płacenie — naprzykład weksli w terminie — uważają za zjawisko szczątkowe.
Najmniej domyślny czytelnik odgadnie teraz, że powinszowania noworoczne należą do zjawisk szczątkowych i są tylko odblaskiem wypadków, przy których ludzie wypowiadali słowa: „Bóg ci daj szczęście!“ — z pulsem przyspieszonym, temperaturą podniesioną, okiem iskrzącem się, pod wpływem wezbranego uczucia.
Ale jakie to były wypadki, jacy ludzie, jakie uczucia?... Kto dziś wie! Gdyby można zebrać ich rozsypane popioły, ocucić zastygłe życie i zapytać... Usłyszelibyśmy może niejedną ciekawą historją, niejedną pożyteczną naukę.
Jeżeli kiedy, czytelniczko, napotkasz młodego człowieka, którego twoje oczki, twoje dołki na twarzy, twój zresztą biust — przyprawią o lekki zawrót głowy i inne chorobliwe przypadłości... Jeżeli znajdziecie się kiedy sami w altance...
Jeżeli on zacznie mówić zwięźle, krótko i bez sensu...
Wówczas pozwól, aby cię wziął za rączkę, i zapytaj go, niech ci wyjaśni: w jakim to dniu wszelakie życzenia miały cechę szczerości?
Później zapisz sobie ten dzień, abyś wiedziała i w zgrzybiałej starości wnukom swoim objaśnić potrafiła: kiedy się to zaczął nowy rok dla świata? Nie ten nowy rok, który zasuszeni astronomowie oznaczają zapomocą lunet południkowych i zegarów, wybijających sekundy, ale ten, w którym można było wierzyć słówkom, choćby przesadnie życzliwym.
Trwa to bardzo krótko. Optyczna oś południkowej lunety i noworoczna gwiazda ledwie przez mgnienie oka formują jedną linją prostą, ale pamięta się takie rzeczy, ach! jak długo. Dzięki właśnie temu — ludzie posiadają kalendarz.
Nim jednak dla ciebie nadejdzie nowy rok, zechciej tymczasem posłuchać niżej przytoczonego wyjaśnienia życzeń.
Twój zakochany zrobiłby to niezawodnie dokładniej, no — ale co on, to nie ja...
Najdawniejszym bogaczem świata był Ofir. Ziemie jego na tydzień drogi ciągnęły się wzdłuż Tygru. Miał dwa tysiące niewolników, nad nimi stu ekonomów i włodarzy, i wielką moc bydła.
Działo się to wkrótce po wygnaniu człowieka z raju. Słońce, które z orszakiem planet uchodzi około sześćdziesięciu miljonów mil rocznie, biegnąc wciąż naprzód, nie zdążyło jeszcze wyjść za obręb przestrzeni pierwotnej. Nie widzieli już ludzie ówcześni tego miejsca, skąd przylatują i dokąd odlatują dusze, i wielu z nich przestało wierzyć w życie wiekuiste, a także w nagrody i kary. Miejsce to skryło się już za gwiazdami.
Ale przy dniu pogodnym jeszcze można było widzieć w niebie Jehowę, siedzącego na tronie złotym z jaspisowemi kolumnami. Dokoła — wyżej i niżej (tak się zdawało patrzącym z ziemi) wisiały wagi zasług ludzkich. Gdy kto umierał, wagi jego znikały. Gdy się kto rodził, wagi jego zawieszano, a wtedy talerz, na którym leżały skarby doczesne, i ten, na którym były skarby wieczne — stał w równej mierze. Dopiero z biegiem życia jeden albo drugi talerz przeważał.
Ponieważ jednak życie wiekuiste stracono z oczu, a życie doczesne w owych czasach było piękne, więc każdy modlił się o skarby znikome i tem więcej był rad, im bardziej szala jego na stronę doczesną przeważała. Tylko ubodzy, którzy ani jednej palmy nie posiadali na własność, i niewolnicy, których bito, widzieli na niebie wielką obfitość skarbów wiecznych — i — płakali nad sobą.
Waga Ofira co rok mocniej pochylała się w stronę majątku doczesnego, i wszyscy mu zazdrościli, a Ofir sam był kontent.
Jednego dnia (miał Ofir już lat sto dwadzieścia i chodząc, opierać się musiał na prawnukach), ekonomowie i włodarze jego złożyli mu rachunki ostatnich zbiorów.
Było dwadzieścia tysięcy owiec, dziesięć tysięcy bydła, cztery tysiące wielbłądów, trzy tysiące niewolników, pięćset osłów, sto tysięcy miar ryżu, dziesięć tysięcy miar oliwy i nieprzebrane mnóstwo innych rzeczy. Każdy sykl wypożyczony przynosił bogaczowi sto syklów, a kto procentu nie płacił, stawał się jego niewolnikiem.
Kupcy z Zachodu, którzy u Ofira kupowali ryż, deski cedrowe i szerść zwierząt, zeznali pod przysięgą, że takiego jak on bogacza nie było jeszcze na ziemi.
I Ofir cieszył się. A gdy słońce zaszło, wsparty na dwu prawnukach, poszedł spać do izby, która zamiast dachu miała szkarłatny namiot nad sobą.
Był to dla Ofira dzień wielki, lecz dla niewolników taki jak inne.
Gdy powiał gorący wiatr od południa i rozsunął makaty, bogacz widział zdaleka ognie zapalone przy młynach, które stu mocno okutych niewolników obracało. A jeżeli który ustał albo chciał wody zaczerpnąć z kałuży dla zmoczenia warg spiekłych, włodarze siekli go tęgiemi batami od stóp do głów. I całą noc słychać było w tamtej stronie turkot młynów, szczęk łańcuchów, chlustanie batami i wycie niewolników. Czasem tylko młyn nagle stawał, co było znakiem, że jakiś niewolnik wyzionął ducha, a wtedy jego wagi zdjęto z nieba.
Gdy powiał chłodniejszy wiatr od północy i rozsunął makaty, bogacz widział w tamtej stronie długi szereg jaskiń, gdzie spali niewolnicy. Stamtąd dolatywały go chrapania znużonych pracą, płacz matek i kwilenie niemowląt. Czasem który człowiek, przywalony innym, bo było ciasno w jaskiniach, zrywał się ze snu i wydobywał na wierzch, a wtedy klęli go i potrącali inni, że im spać nie daje. Czasem spadał który w obrzydłą wilgoć i — topiąc się — ryczał. Innym złe robactwo zasnąć nie pozwalało, i ci, siedząc, rozmawiali między sobą o lepszych czasach.
Niekiedy na niebie ukazywały się nowe wagi, na których skarby wieczne i skarby doczesne stały w równej mierze.
Wtedy Ofir wiedział, że mu przybywa jeden niewolnik. Rozpamiętując zaś, co widział i słyszał, rzekł do siebie, że wszystko jest dobrze.
Chciał się modlić za tyle dobrodziejstw i podniósł oczy ku niebu. Tam na złotym tronie z jaspisowemi kolumnami siedział wielki Jehowa, z obliczem spokojnem, i patrzył daleko, daleko, aż gdzie błyskawice spojrzeń jego stwarzały nowe piętra nieskończoności i światy przeogromne.
Wtedy pomyślał Ofir:
„Co będzie, jeżeli Pan na mnie spojrzy? Czy pod jego wzrokiem nie rozpadłaby się w proch ziemia cała?“
Wtedy zobaczył nad głową Wszechmocnego wagi z napisem: Wagi Ofira. Jeden ich talerz, ze „skarbami wiecznemi“, był tak lekki, że unosił się wgórę aż tam, gdzie już nic nie było. Drugi talerz, ze „skarbami doczesnemi“, zdawał się wciąż pochylać nad zamyślonem czołem Stwórcy. Ile razy który niewolnik jęknął, albo bat chlustnął, albo kobieta zapłakała, — tyle razy talerz „skarbów doczesnych“ pochylał się mocniej, aż gięła się belka wagi.
Jeszcze chwila, a wagi Ofirowe potrącą Przedwiecznego...
Bogacz struchlał i uczuł straszny ból. Zdawało mu się, że najmocniej poraniony niewolnik, przysypany w swojej kałuży mrowiskiem robactwa — jest szczęśliwszy od niego.
A tymczasem młyn turkotał, dzwoniły łańcuchy, wyli ludzie, i wagi Ofirowe spadały wciąż niżej.
Na wschodzie ukazał się biały rąbek. Słońce nie mogło wejść nad ziemię, z obawy, aby nie zobaczyć, jak Pana potrącą wagi bogacza. Drzewa stuliły liście, ptactwo upadło na ziemię, a dzikie zwierzęta kryły oblicza swoje w piasku pustyni.
Cały świat czekał na jakieś wielkie nieszczęście.
Wtedy Ofir szepnął zsiniałemi ustami:
— Całoroczny dochód mój oddaję niewolnikom!...
Na niebie waga drgnęła, i talerz skarbów doczesnych poszedł nieco wgórę, choć daleko mu było do skarbów wiecznych.
Świat odetchnął i pokazał się skrawek słońca.
Ofir zwołał ekonomów i kazał wszystkie roboty na dzień dzisiejszy wstrzymać, a potem sprowadzić niewolników przed siebie.
Waga podniosła się znowu wgórę.
Gdy przyszli zdziwieni i zatrwożeni niewolnicy, Ofir rzekł do nich:
— Będziecie wykąpani dziś w wodzie czystej, a rany wasze będą wytarte oliwą...
Wagi szły wgórę.
— Zamiast świńskiej żołędzi jeść będziecie mąkę. Łańcuchy zdejmą z was i bić przestaną. Dostaniecie płótna dla siebie i żon waszych i po dwa sykle pieniędzy.
Wagi szły wgórę.
Niewolnicy z początku milczeli z bojaźni: czy ich pan nie zwarjował? Ale gdy poczęto rozdawać im: mąkę, oliwę, płótno i po dwa sykle pieniędzy, rozległ się okrzyk trzech tysięcy poranionych ludzi:
— Niech cię Bóg błogosławi!... Niech ci da szczęście!...
Wagi wciąż szły do równej miary, i już widać było talerz „skarbów wiecznych“ — choć jeszcze bardzo wysoko.
Niewolnicy rozbiegli się do bliskiego miasteczka i poczęli kupować zabawki dla dzieci. Ten chwytał batożek, inny świstawkę glinianą, inny papierowego kozaka, albo grzechotkę.
Gdy zaś wrócili do swoich jaskiń, usłyszano rzecz niezwykłą. Oto zamiast płaczu niewiast i kwilenia niemowląt rozległy się śmiechy, krzyki, świstania, strzelania z batożków i grzechotanie.
Waga Ofira spadła nagle do równej miary, i bogacz stał się jak dziecię, które przychodząc na świat, tyle posiada skarbów doczesnych, ile wiecznych.
Aż Jehowa, którego uszu dolatywały tylko płacz i skargi, usłyszawszy w ziemi Ofira śmiechy, błogosławieństwa, świstanie i grzechotanie dzieci, — zadziwił się.
I oderwawszy wszechmocny wzrok swój od nieskończoności, w którą był zapatrzony — spojrzał na Ofira.
Starzec padł, jakby w niego sto gromów uderzyło, i już nie podniósł się. Duszę jego, niewinną jak dziecię, porwał wicher nadziemski i odniósł w odległą krainę, gdzie Adam z Ewą zażywają wiekuistej młodości, i gdzie litościwy Abel tuli na własnej piersi łzami zalanego bratobójcę Kaina.
Przygoda Ofira stała się sławną na cały świat i przez długi czas panowała po nim na ziemi bojaźń boska.
Na pamiątkę zaś synowie, wnuki i prawnuki Ofira, każdego roku po zbiorach i rachunkach, dawali niewolnikom swoim dzień wypoczynku i obsypywali ich darami, przyjmując wzamian modlitwy, błogosławieństwa i życzenia wszelkiej pomyślności.
Ale słońce z orszakiem planet biegnie wciąż naprzód z prędkością sześćdziesięciu miljonów mil rocznie, skutkiem tego ludzie stracili z oczu miejsce, skąd przychodzą i dokąd wracają dusze, ale co gorzej — nie widzą już Jehowy i onych wag ze skarbami doczesnemi i wiecznemi.
Wieść o przygodzie Ofira, biegnąc przez tysiące pokoleń, ucichła. Jego zaś dary dla niewolników, z miłości ku Jehowie rozdane, stały się później „zjawiskiem szczątkowem w życiu społeczeństw“.
Bogaci gratyfikują i dziś na Nowy Rok, odtrąciwszy poprzednio właściwą sumę z zarobków. Niewolnicy i dziś błogosławią ich, w duszy przeklinając.
A jak się tam dzieje z wagami na niebie? Który talerz mocniej przeważa? Kto to wie!...
Wszechmocny też, do którego uszu dolatuje mało okrzyków radosnych, lecz dużo klątw i płaczu, nie spogląda już na ziemię. Dał przecie światu prawa niezawodne, ludziom przebiegły rozum i współczucie, — czegóż więc chcieć od Niego?
Siejcie na ziemi, co wam lepiej do smaku przypadnie, pamiętając o przyszłych zbiorach. Miejcie jednak tyle rozsądku i wstydu, ażeby nie dziwić się kiedyś owocom własnej pracy i pożądań.
Pani hrabina, podczas wizyty w zakładzie sierot, spostrzegła na korytarzu niezwykłą scenę: czterech chłopców wydzierało sobie podartą książkę, dość żwawo okładając się kułakami.
— Zdaje mi się, dzieci, że się bijecie?... — zawołała przestraszona dama. — Zato żaden nie dostanie pierniczka i jeszcze pójdzie klęczyć.
— Bo, proszę pani, on mi zabrał „Robinsona“! — tłomaczył się jeden chłopiec.
— Nieprawda, bo to on!... — zaprzeczył drugi.
— Widzisz, jak kłamiesz! — zawołał trzeci. — To ty odebrałeś mi „Robinsona“.
Zakonnica objaśniła damę, że mimo pilnego dozoru, podobne wypadki trafiają się dosyć często, dzieci bowiem łakną czytania, a książek zakład nie posiada.
W sercu pani hrabiny zatliła się jakaś iskra. Ponieważ jednak nużyło ją myślenie, więc starała się zapomnieć o tem.
Dopiero w salonie radcy, gdzie wypadło mówić o rzeczach pobożnych i dobroczynnych, opisała wypadek w zakładzie, wraz z objaśnieniem zakonnicy.
Radca, słuchając, doznał też niezwykłego uczucia i, jako bieglejszy w sztuce myślenia, zawnioskował, że należałoby wysłać książki dla sierot. Przypomniał sobie nawet, że w szafie, czy w kufrze, posiada cały stos butwiejących druków, które niegdyś kupował dla swych dzieci; lecz... za ciężki już był do grzebania w rupieciach.
Wieczorem radca znalazł się u pana Z., któremu całe życie upływało na oddawaniu drobnych usług ludzkości, zawartej między siódmą a trzecią klasą urzędowej hierarchji. Chcąc mu zrobić przyjemność, radca opowiedział panu Z. to, co hrabina widziała w zakładzie i słyszała od zakonnicy, dodając ze swej strony, że — wypada postarać się o książki dla sierot.
— Nic prostszego! — wykrzyknął pan Z. — Wstąpię jutro do redakcji „Kurjera“ i wpłynę na nich, ażeby zrobili ogłoszenie.
Na drugi dzień pan Z. wbiegł zadyszany do „Kurjera,“ na wszystkie świętości błagając redakcję, ażeby wezwała ogół do składania książek dla sierot.
Trafił szczęśliwie, ponieważ brakowało do numeru kilkuwierszowej wiadomości sensacyjnej. Jakoż referent wydziału uczuciowego siadł i napisał:
„Gromadka dzieci, zostających pod opieką publiczną, cierpi na brak książek.
„Maleństwo tęskni.
„Pamiętajcie o duszach głodnych!“ Potem, gwiżdżąc, wyszedł na obiad.
W parę dni później, w niedzielę, przed zamkniętemi
drzwiami redakcji spotkałem ubogo odzianego człowieka z rękoma czarnemi jak u kominiarza, a wraz z nim szczupłą dziewczynkę, niosącą pakę starych książek.
— Czego pan sobie życzy?
Ufarbowany człowiek uchylił czapki i odparł nieśmiało:
— Przynieśliśmy, proszę pana, kilka książek dla tych „głodnych“, co panowie pisali...
A szczupła dziewczynka dygnęła, rumieniąc się, o ile jej na to pozwalały początki blednicy.
Wziąłem od niej książki i oddałem redakcyjnemu chłopcu.
— Jakże się pan nazywa? — spytałem.
— Proszę pana, a naco to? — odparł zmieszany.
— Musimy przecież wydrukować, kto dał książki.
— O! to nie potrzeba, proszę pana; ja przecie jestem ubogi człowiek, z fabryki kapeluszy... To nie potrzeba...
I odszedł wraz z mizerną córeczką.
Obok mnie stał uczony profesor fizyki, i zapewne skutkiem tego przyszedł mi na myśl — telegraf nowej konstrukcji.
Główną stacją był zakład sierot, boczną — robotnik z fabryki kapeluszy; gdy jeden zasygnalizował „baczność“, drugi natychmiast odpowiedział. Gdy jeden zażądał, drugi przyniósł.
My inni spełniliśmy funkcją słupów telegraficznych.
Wieczorem, jak zwykle, przyszedł do mnie mój szkolny kolega. Mieszkaliśmy obaj na wsi, o kilka wiorst od siebie, i widywaliśmy się prawie codzień. Był to przystojny blondyn, którego łagodne oczy mogły rozmarzyć niejedną kobietę. Mnie pociągał jego niewzruszony spokój i trzeźwość umysłu.
Tego dnia spostrzegłem, że mu coś dolega; patrzył w ziemię i gorączkowo uderzał się po nogach szpicrutą. Nie uważałem za stosowne pytać go o powód widocznego zakłopotania, ale on sam zaczął.
— Wiesz — odezwał się — miałem dziś głupi wypadek.
Zdziwiłem się; było rzeczą prawie niepodobną, ażeby „głupi wypadek“ mógł się zdarzyć tak panującemu nad sobą człowiekowi.
— Mieliśmy — mówił dalej — z rana we wsi pożar. Spaliła się chałupa...
— A tyś może skoczył w ogień?... — przerwałem mu trochę drwiącym tonem.
Wzruszył ramionami, i zdawało mi się, że się lekko zarumienił; zresztą może mu padł na twarz blask zachodzącego słońca.
— Zapaliły się — ciągnął po przerwie — konopie na strychu u chłopa, a w kilka minut później strzecha. Czytałem w tej chwili jakiś zajmujący rozdział Say’a, ale na widok kłębów czarnego dymu i płomyków, wydobywających się ze szczelin przy kominie, opanowała mnie filisterska ciekawość i powlokłem się na miejsce. Ludzie byli przy robocie, więc zastałem zaledwie kilka osób: dwie baby, lamentujące nad nieszczęściem, organiścinę, która obrazem św. Florjana zażegnywała pożar, i chłopa, który medytował, trzymając w obu rękach pustą konewkę. Od nich usłyszałem, że chałupa zamknięta, bo gospodarz z kobietą wyszli w pole.
Wydawnictwo Psychoskok