Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W roku 1964 mimo pozytywnych recenzji wydawniczych (m.in. Henryka Berezy) cenzura nakazała zniszczyć gotowy już skład powieści Zofii Romanowiczowej Szklana kula, przygotowywanej do wydania w PIW-ie. Decyzja mająca na celu skłonić do współpracy Zofię i Henryka Romanowiczów, prowadzących w Paryżu polską księgarnię i oficynę Libella (wydającą m.in. Tadeusza Nowakowskiego, Aleksandra Wata, Marię Czapską, Jana Józefa Szczepańskiego, Hannę Krall a także firmującą numery „Kultury”, gdy Instytut Literacki nie miał jeszcze praw wydawniczych) praktycznie wymazała znakomitą pisarkę ze świadomości polskich czytelników. A przecież Romanowiczowa była nie tylko pilną uczennicą Melchiora Wańkowicza, ale też laureatką wielu nagród, m.in. Fundacji im. Kościelskich czy Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie (dwukrotnie; raz za całokształt twórczości).
Szklana kula to książka, którą można czytać na różnych płaszczyznach: w sferze fabularnej to opowieść o II wojnie i niemieckiej okupacji, ale ma też kontekst autobiograficzny, intertekstualny czy filozoficzny. „Powieść Romanowiczowej Szklana kula – twierdził Józef Wittlin – uważam za jedno z najciekawszych i najoryginalniejszych dzieł beletrystycznych, urodzonych z gorzkiego pokłosia ostatniej wojny. Mimo nowości techniki i ujęcia, powieść tę wyróżnia nie tylko jej czytelność, ale i uniwersalność problematyki […]. Jako nowa, polska, choć chwalebnie dyskretna wersja Hioba powieść Romanowiczowej budzi nie tylko szacunek, ale głębokie wzruszenie myślącego czytelnika i najbardziej wymagających miłośników beletrystyki”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 171
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
redaktor prowadzący: Hubert Musiał
projekt okładki: Piotr Tarasiuk
projekt typograficzny: Grzegorz Majcher
korekta: Sylwia Majcher, Joanna Morawska
materiały graficzne: Ewa Mazur
skład wersji elektronicznej: Michał Latusek
Tekst oparto na wydaniu: Zofia Romanowiczowa, Szklana kula, Libella, Paryż 1964.
W toku prac redakcyjnych dokonano nieznacznych poprawek o charakterze ortograficzno-interpunkcyjnym zgodnie z obowiązującymi dziś zasadami pisowni polskiej.
Faksymile podpisu Autorki na str. 8 na podstawie dedykacji w książce Marii Czapskiej, znajdującej się w zbiorach Archiwum Emigracji w Bibliotece Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.
Rysunek na str. 9 autorstwa Marleny Makiel-Hędrzak.
© Copyright by Barbara Romanowicz
© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy
Wydanie pierwsze, Warszawa 2021
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN: 978-83-8196-237-7
ANNA JAMROZEK-SOWA
POWRÓT
Zofia Romanowiczowa (1922–2010), z domu Górska, to zasłużona dla kultury polskiej i francuskiej (ale nie tylko) pisarka, poetka, tłumaczka, badaczka poezji trubadurów, czołowa postać polskiej powojennej emigracji. Od 1946 roku mieszkała we Francji: w Paryżu, Burgundii oraz Lailly-en-Val. Pisała tylko w kawiarni, w zaciszu lub w gwarze. Wspólnie z mężem, Kazimierzem Romanowiczem, prowadziła w Paryżu, na Wyspie Świętego Ludwika, księgarnię i wydawnictwo Libella. Organizowała wernisaże sztuki w Galerie Lambert. Potrafiła przyjaźnić się z ludźmi…
Aresztowana w 1941 roku z powodu konspiracyjnej działalności ojca (Zygmunt Górski zginął w Auschwitz), przeszła przesłuchania połączone z torturami. Osądzona i skazana na śmierć, miała zginąć w obozie koncentracyjnym. Przeżyła. Najpierw Ravensbrück, potem Neu Rohlau. Zdała maturę w Porto San Giorgio we Włoszech, ukończyła studia na Sorbonie. W 1945 roku, zachęcona przez Melchiora Wańkowicza, któremu sekretarzowała, w „Orle Białym” ogłosiła swój debiut literacki, opowiadanie Tomuś.
Romanowiczowej zależało bardzo na tym, aby jej książki ukazywały się w Polsce. Pierwsza – Baśka i Barbara (drukowana w Paryżu w 1956 roku) została opublikowana w kraju w roku 1958 i jeszcze w tym samym roku doczekała się drugiego wydania. Przejście przez Morze Czerwone wyszło w kraju w roku 1961, bardzo szybko, bo tylko rok po premierze we Francji. Obydwie powieści ukazały się nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego.
W 1964 roku PIW zadeklarował przygotowanie edycji Szklanej kuli i wywiązał się z obietnicy.W styczniu na recenzenta wewnętrznego wskazano Tadeusza Brezę, który uznał, że „książka zasługuje na wydanie”. Decyzję o zakazie druku Szklanej kuli, na podstawie opinii Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, wydał Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej1. We wrześniu 1964 roku Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zażądało od dyrektora PIW-u, Adama Ostrowskiego (lwowianina, przedwojennego wykładowcy tamtejszego uniwersytetu, działacza podziemia niepodległościowego, więźnia NKWD, po wojnie ambasadora w Sztokholmie i Rzymie), wstrzymania publikacji oraz zakazało prowadzenia jakichkolwiek pertraktacji z autorką. Jeszcze w tym samym roku Romanowiczowa podjęła próbę nawiązania współpracy z krakowskim Wydawnictwem Literackim, ale w styczniu 1965 roku w liście, pod którym podpisał się ówczesny dyrektor i redaktor naczelny tejże oficyny, zawiadamiano autorkę, że „kolegium wydawnicze nie zdecydowało się na włączenie Szklanej kuli do planu wydawniczego”. Ostatecznie powieść ukazała się więc nakładem Libelli w 1964 roku.
Zakaz druku w kraju był jedną z form kary wymierzonej Romanowiczom między innymi za udział w tajnej dystrybucji książek za żelazną kurtyną. W większości raportów tajnych informatorów odwiedzających księgarnię przy Saint-Louis-en-l’Île powtarzają się zdania o wyjątkowej uprzejmości i wysokiej kulturze osobistej Romanowiczów. W otwartej, „uwodzącej” postawie gospodarzy Libelli donosiciele dostrzegali wielkie niebezpieczeństwo „zatrucia” obywateli PRL-u zakazaną w kraju literaturą. Ostatecznie zadecydowano: „albo trwały ślad Romanowiczowej w literaturze polskiej, albo utrzymanie dotychczasowego profilu Libelli”2. Decyzja Romanowiczów była jednoznaczna.
Dziś, po 57 latach, w 75. rocznicę swojego powstania, Państwowy Instytut Wydawniczy oddaje w ręce czytelników książkę niezwykłej urody – Szklaną kulę Zofii Romanowiczowej.
ANNA JAMROZEK-SOWA
Historię Haliny zacząć można od początku, od środka lub od końca, jak każdą historię. W którym miejscu, w którym momencie da się najlepiej uchwycić ów kształt, w jaki zakrzepło niedługie jej życie?
Widziałam kiedyś chłopca, który narysował jednego z Trzech Króli, zaczynając od paznokcia bosej, czarnej stopy. Z tego wykwitły pierścienie na palcach nóg, potem płaszcz, turban, broda i szkatuła z darami. I wielbłąd, którego Baltazar trzymał za uździenicę.
To był król z Epifanii, uchwycony w geście, który go stwarza i zarazem reasumuje. Pokłon i dar – po tych atrybutach każdy go rozpozna. Reszta jego życia, przedtem i potem, gdyby ją chcieć dopowiedzieć czy dorysować, musiałaby ułożyć się koncentrycznie wokół tej sceny, przygotowywać ją lub z niej wynikać.
Tylko, właściwie, czy konieczne jest przedtem i potem króla Baltazara? Ledwo wstał z klęczek, ledwo dosiadł z powrotem wielbłąda, już go wchłania drgająca niepewność czasu. Wynurzył się z pustyni i znowu w nią zapada. Można by towarzyszyć mu na własne ryzyko, szukać jego śladów na piasku. Ale po co, skoro wiadomo o nim najważniejsze. Czy od paznokcia stopy zacząć czy od korony, jego postać umowna jak litera alfabetu, wszystkim zrozumiała, sama z siebie skłania się ku swej zasadniczej pozie.
Ale Halina? Nawet jeżeli przyjąć, że dar, że ofiara były gestem centralnym, gestem zwrotnym jej życia – stąd bardzo zuchwała w swym braku proporcjonalności analogia z osobą króla i maga – cóż o niej kto wiedzieć może, zanim ja nie spróbuję opowiedzieć jej historii od początku do końca? Skąd pewność, że ta historia ma swój własny kształt, linię, do której gdy się raz dopracuje którąś kolejną próbą, którymś domysłem, cała reszta okaże się zbyteczna? Tymczasem sypka jest jak piasek, gdy w niej przebieram palcami, gdy ją drążę, z rzadka natrafiam na grudkę jakąś, korzeń, łupinę, a i te strawione i zetlałe, jakby czas ze szczególną usilnością starał się przywrócić ją pierwotnej nieforemności.
Tym trudniej mi, że historia ta z konieczności swej składać się musi z elementów bardzo rozmaitych, może sprzecznych, o których nie wiem wcale teraz, gdy trzymam ołówek w dłoni i zataczam nim niezdecydowane koła w powietrzu, nad białą kartką papieru, czy uda mi się połączyć je w całość pełną i kulistą, stworzyć z nich czy raczej odtworzyć prawdziwy świat Haliny? Rozsypuje mi się on na razie w myślach i w palcach.
Z tego krnąbrnego piasku cóż może wyjść podobnego? Nie historia, zaledwie propozycja. Zaledwie wersja, moja własna, zaledwie moja własna nadzieja, cała oparta na jej ostatnim, szczęśliwym uśmiechu.
Od tego uśmiechu mam pokusę zacząć. Czyli, pozornie, zaczęłabym od końca.
Nikogo nie było przy tym, kiedy Halina otworzyła oczy. Była sama w pokoju zalanym kwaśnym, zielonkawym światłem nieokreślonej pory, na pograniczu zmierzchu albo świtu. Poprzez oczka pożółkłych, szydełkowych firanek, poprzez podwójne szyby zaklejone plastrami bibuły na krzyż, wnikało ono w puste przestrzenie, ślizgając się po materialnej wypukłości przedmiotów. Meble wypełniały pokój aż po sufit, był nie to że zastawiony, był nimi zabudowany. Wysiedlone z kolejnych domów Haliny, spiętrzone jedne na drugich, podopasowywane, powbijane w siebie na siłę, zrosły się w jedną rzecz, w jeden mebel niewiadomego użytku o dziesiątkach brzuchów, blatów, poręczy, nóg, mebel z pokładu arki Noego. Koło kaflowego pieca fikus rozczapierzał sflaczałe swe łapy. Szyby dzwoniły lekko, jakby ktoś sypał w nie garściami szklany piach, i gdzieś pod sufitem brzęczała zmartwychwstała nie wiadomo dlaczego mucha.
– To nieprawda – powiedziała Halina prawie na głos i otworzyła oczy.
Nad futryną okna ściana majaczyła słabo – cała, bez pęknięcia, bez skazy. Nigdy więc nie przebiegła tędy błyskawica, nigdy nie pękał i nie trzeszczał dom, rozgniatany w palcach olbrzyma.
Jakie szczęście, że to nie była prawda. Nic nie było prawdą z tego, co otaczało ją tak ściśle i tak nieustępliwie. Łóżko na samym spodzie, w samym jądrze tej drewnianej rzeczy także nie było prawdą, ani ciało, jego kształt wyżłobiony w wilgotnym sienniku, ani pot, ani bezwład tego ciała. Z prześcieradeł, bandaży, z bólu i odleżyn, z samej siebie Halina wysuwała się oto jednym śliskim ruchem narodzin z zadziwiającą łatwością.
Ulga, wdzięczna, szczęśliwa ulga przeniknęła ją na skroś. To wszystko nie było prawdą. To jej się zdawało, śniło, ale cóż pozostaje ze snu? Jeszcze moment, a jego fikcyjne, złudne trwanie będzie rzeczą do reszty odjętą i przekreśloną. Fizyczne uczucie błogości, lekkość, radość wypełniły ją ustokrotnionymi możliwościami. Mogła chodzić, skakać, biegać, mogłaby fruwać, gdyby zechciała.
Rozpostarła ramiona zuchwałym gestem. W tym momencie palce jej wykonały ledwo dostrzegalny ruch na kołdrze, ale cóż było prawdą? Naprawdę ramiona jej otwierały się posłusznie, prostowała głowę, plecy ze spokojną pewnością kontroli nad mięśniami. Powietrze wypełniło jej płuca, musując. To był pierwszy oddech nareszcie prawdziwego życia.
Mogła, wszystko mogła. Z owalnego okienka na strychu nad oborą wychylała się, smakując miły zawrót głowy. Liście lipy połyskiwały w dole przeczesywane przez wiatr. To było takie proste, zechcieć i zsunąć się, zakołować i zawrócić. Białe gołębie wzbijały się stadkami, furkocząc.
To było tylko zabawą, dziecinnym, czczym zachceniem i Halina wiedziała, że coś więcej, coś lepszego ją czeka. Ale nie było pośpiechu. Ta chwila miała wakacyjną niewymierność czasu. Miała go, ów czas, dowolny i niepodzielony, posiadała go w całości, naprzód i wstecz, jeszcze jeden atrybut wyzwolonego z koszmaru ciała. Wiedziała, że czegokolwiek tknie, zaraz grymas złego snu zsunie się z rzeczy i powrócą do niezakłóconej jawy.
Tymczasem w samym progu przebudzenia Halina ślizgała się w powietrzu, leżąc na wznak, z niefrasobliwym zapamiętaniem dziecka, które wie, że jest kochane.
Kiedyś, gdy była tak mała, że nawet wspinając się na palce, nie mogła dosięgnąć krawędzi babczynej komody, dawano jej czasem do ręki w nagrodę za grzeczność szklaną kulę, która tam leżała niedostępna, podwajając się w lustrze. Kula, ciężka i zimna jak bryła lodu, swym przezroczystym sklepieniem obejmowała osobny świat. Był tam domek wielkości ziarnka grochu pokryty makiem czerwonej dachówki, z oknem ozdobionym płatkiem firanki. Nad gankiem wisiała latarenka jak łebek od szpilki. Dokoła domku ogród odrobiony był wiernie, co do gałązki, co do listka, z bocianim gniazdem w rozwidleniu konarów topoli, ze sztachetami płotu, z kulkami jabłek na jabłoni, gruszek na gruszy.
Ścieżką ku temu domowi biegła dziewczynka z kokardą w jasnych włosach, w letniej sukience z falbankami.
Trzymając oburącz kulę, Halina czuła się olbrzymem, który poprzez jednostronną przezroczystość nieba podgląda niczego nieprzeczuwający świat. Jakżeby chciała skurczyć się, zlilipucieć, przeniknąć tam do wnętrza, znaleźć się na tej ścieżce, obok tej dziewczynki, być tą dziewczynką i żyć w tym ogrodzie, w którym zdawała się trwać wieczna pogoda, chociaż szklana kula nie zawierała własnego słońca.
Lecz równocześnie budziło się w niej zdradzieckie poczucie władzy. Tak bardzo nie chciała tego, tak się tego bała, tak uważała, żeby ani drgnąć, choć ręce drętwiały jej od ciężaru kuli, a przecież zawsze w końcu ulegała pokusie demiurga. Nie po to, żeby zniszczyć, nie, po to, żeby się przekonać. Może mały świat oprze się tym razem, może okaże się bardziej trwały?
Potrząsała kulą.
Nie trzeba było wiele. Jedno nieznaczne wygięcie dłoni i natychmiast kula mętniała. Wielki kataklizm targał jej wnętrzem. Nie było już lata ani pogody, nie było nawet żadnej przechodniej jesieni, żadnego przygotowania, stopniowania, zmierzchu, nic, tylko z miejsca chaos, nawałnica śnieżna, a potem, gdy to się ustało, gdy ścichło, brudnobiała pustynia i zgarbiona postać staruszki wlokącej się pomiędzy zaspami.
Jakże to było możliwe? Co stało się z domkiem i jego ścieżką, gdzie zapadły jabłonie i grusze? Jakim sposobem dziewczynka w letniej sukience, z kokardą w jasnych włosach, mogła w jednej chwili przemienić się w garbatą staruchę?
Szklana kula kryła w sobie wielką zagadkę. Nic nie ubyło z niej, niczego do niej nie przybyło. To samo szklane niebo obejmowało więc dwa sprzeczne światy. Który z nich był prawdziwy, to znaczy definitywny? Może zima? Może tak już zostanie, tak się to zatnie i nigdy więcej nie wróci do życia tamta ulubiona pogoda?
Halina wpadała w dziecinną rozpacz, w panikę. Potrząsała kulą z całych sił. Zimy i lata, ogrody i pustynie rozbijały się o siebie. Dziewczynki i staruszki migały w szaleńczych, niepełnych metamorfozach. Wreszcie wybuchała płaczem tak, że odbierano jej kulę i znowu musiała bardzo prosić, bardzo się starać, żeby zdjęto ją dla niej z komody.
Teraz, otwierając oczy, miała uczucie, że dzieje się coś podobnego. Wielka, niewidzialna dłoń potrząsnęła kulą, która zawierała jej świat, i wszystko się zmąciło. Ale to było tylko na chwilę, tylko na jedną, długą noc, która mijała właśnie. Halina była spokojna, miała obietnicę, miała gwarancję. Nareszcie było jej dane, i z naddatkiem, to, o co prosiła, gdy pełna zuchwałej ufności składała swój ślub w kościele Bernardynów pod trójkątnym okiem, obwiedzionym rzęsami promieni, które widziało ją ze stropu.
Oko patrzyło, ucho słuchało pochrząkiwań, pojękiwań, szurania stóp, pobrzękiwania różańcowych ziaren w kościele pustym o tej rannej porze, gdzie nie było widać nikogo. Może ludzie zostawiali tu raz na zawsze swoje intencje, żeby przemawiały za nich same? Organy szumiały cichym, pszczelim brzękiem, aby od czasu do czasu wybuchnąć grzmotem, burzą. To była odpowiedź z góry. Płomienie świec wydłużały się, kładły od potężnego, jawnego oddechu. A potem znowu organy cichły i pokorne, natrętne szepty wypełzały z kątów, powtarzając wiecznie ludzkie, wiecznie swoje.
– Niech mnie boli – powiedziała Halina.
Te słowa wyprzedziły jakąkolwiek decyzję, nawet intencję. Nie miała zamiaru, nie miała nawet chyba pojęcia, że za chwilę powie coś takiego. Były jak kamień, który nagle wymyka się z ręki i toczy, pociągając za sobą całe osypisko. Nie sposób cofnąć go czy zatrzymać i już tylko w jakimś bezsilnym osłupieniu patrzeć można na obnażające się aż do kości zbocze.
Tak powiedziała, wyraźnie, głośno: „Niech mnie boli” i już nie było sposobu sprawić, żeby te słowa nie zostały nigdy wypowiedziane, nieusłyszane.
Przeniknął ją dreszcz i na chwilę straciła poczucie tego, gdzie jest. Ale zaraz echa zadomowione w kościele ocknęły się i poparły ją, jakby wszyscy, obecni i nieobecni, przestraszeni jej wahaniem nie chcieli dopuścić do tego, by wycofała słowo. Nie mogła zawieść ich nadziei, od tego zależał ich wspólny los.
– Niech ten ból powróci – powtórzyła ze świadomą już solennością. – Jeśli inaczej nie można, zabierz mi zdrowie z powrotem. Nie będę o nie prosiła, nie będę czekała na nowy cud. Ale spraw, niech to się nie stanie. Uchroń wszystkich, uchroń nas…
Czujna, przychylna obecność otaczała ją, to był kontakt bezpośredni. Jej ofiara liczyła się, wiązała obustronnie, wpisana na zawsze w wielkie księgi.
Długo czekała, nie wstając z klęczek, pewna, że ból wróci i spiorunuje ją na miejscu. Ale to nie musiało się stać w ten sposób, tutaj, teraz. To może nie musi stać się wcale, może intencja sama się liczyła. Nic nie miało znaczenia oprócz pewności, że została usłyszana i wysłuchana.
Nie wiedziała, że płacze, i gdy poprzez rzęsy sklejone łzami zobaczyła na przeciwległej stronie nawy promień słońca rozszczepiony na siedem barw, wydało jej się, że to jest właśnie łuk przymierza, znak, że nie będzie potopu.
Patrzyłam, jak on to robi. Długo mościł się i sadowił. Podkurczył prawą nogę, lewą owinął koło nogi krzesła. Dość niedbale wyrwał z bloku kartkę papieru, paznokciem wyrównał poszarpaną linię ząbków. Podłożył pod papier kawałek zabazgranego kartonu ze śladami esów i floresów, które ujęły białą stronę w barokowy margines. Z wielkim namysłem wybrał spośród kilku rozrzuconych na stole ołówków najbardziej zużyty, w pogryzionej, dość nieapetycznej obsadce. Przymierzył go, poruszył parę razy palcami, trzymając go między kciukiem i wskazującym palcem, jakby nie mógł się zdecydować co do właściwego uchwytu. Potem zakreślił w powietrzu, nie tykając powierzchni papieru, parę koncentrycznych, nieregularnych linii. A potem odłożył ołówek i przegarnął palcami włosy, wzdychając.
To wyglądało na rodzaj treningu, na dreptanie w miejscu zawodnika przed sygnałem do startu. Wreszcie chłopiec wziął z powrotem ołówek do ręki, przechylił głowę na ramię i bardzo szybko, ale jednak z wielką starannością, bez żadnych retuszów, nie uciekając się do gumki, jak gdyby kopiując swój portret według już gotowego wzoru, nakreślił to, co dla niego od początku było paznokciem króla Baltazara, a w czym ja dopatrywałam się kolejnych, szybko rozwiewających się podobieństw do kamyka, płatka kwiatu, embriona.
Patrzyłam i zazdrościłam mu, jak nieomylnie to robi i bez wahania, gdy ja próbuję wciąż i wątpię, i ledwo wybiegnę naprzód, zaraz coś każe mi zawracać z pośpiechem jak człowiekowi, który wybrał się w drogę, ale już na schodach zdaje sobie sprawę, że nie zabrał najważniejszej walizki. Tyle nasuwa mi się możliwych, najlepszych początków, tyle odległych w czasie punktów zaczepienia, spiętych dla mnie tylko na razie wiadomą klamrą konieczności, że gubię się i bezradnie asystuję migającym przede mną rozmaitym sylwetkom Haliny.
Bo przecież zasadniczo nie powinnam opuszczać jej ani na chwilę, ani na krok w tym momencie, gdy leżąc w łóżku, przeciągała się w swym młodym, nieuszkodzonym ciele. Świadomy fizyczny jej błogostan był dla mnie, jest dla mnie najlepszym dowodem. Dowodem czego? Jakże to było z pękającą, tłusto lśniącą skórą, z nabrzmiałym, nawilgłym kolanem? Trudno uwierzyć w zdemaskowany strach, ale trudniej chyba jeszcze uwierzyć w zdemaskowany ból. Musiałby wrócić, żeby Halina mogła go sobie naprawdę przypomnieć i uzmysłowić, sam ból w akcji, samo kłucie, ssanie, palenie, rwanie, same jego kleszcze, pazury, obcęgi. Ale to było niemożliwe.
Tymczasem nogi miała lekkie. Mogłaby chodzić, nie zginając traw. I naprawdę biegła po rosie, naprawdę czuła zimne, twarde krople rosy rozgniatane podeszwami bosych stóp.
W tym momencie, ale to ja jedna wiem o tym, gdzieś bardzo daleko, poza zasięgiem jej władzy, poza zasięgiem jej osoby, dwa nieforemne kikuty sterczały nieruchomo pod kołdrą, przepacając dawno niezmieniane bandaże sokami daleko posuniętej metamorfozy. Ale co było prawdą?
Wielka miednica pełna była deszczówki, która nagrzała się, cały dzień stojąc na słońcu.
– Stój, źrebaczku, stój! – wołała babka.
Tupiąc, prychając, chlapiąc wodą, Halina pozwalała szorstkim, ukrywającym czułość rękom mydlić się, szorować, polewać. Była źrebakiem o ciemnej, aksamitnej skórze, wyrywała się do sadu, na trawę, boso.
– Stój! – wołała babka srogo a ze śmiechem. – Gdzie ty lecisz, goła? Boga się nie boisz?
I zarzucała na nią ręcznik pachnący powietrzem.
– Przecież mówiłaś, że On lubi dzieci…
Uspokojona, nagle zmitygowana Halina pozwalała się nieść do łóżka, ściskając z całej siły szyję babki, rujnując do reszty kok, z którego sypały się szpilki i wymykał koniec siwego, cieniutkiego warkocza.
Bać się Boga…
– Bójcie się Boga! – wołała babka przy lada okazji na wyrażenie zdziwienia czy dezaprobaty. Przykryta kraciastą pierzyną po czubek głowy, Halina nasłuchiwała łomotania własnego serca. Jeżeli kiedy Go się bać, to w ciemnościach, które przywierały do skóry, które przenikały do płuc za każdym oddechem. Czarne powietrze wypełniało ją, dzwoniło jej w uszach, wsuwało się pod powieki, smakowało w zaciśniętych wargach, nie było jak, nie było czym odeń się odgrodzić. Bóg był dwojaki, dzienny i nocny, a może było dwu Bogów?
– To nieprawda… – powiedziała, wtulając się głębiej w norkę łóżka przepojoną własnym ciepłem i zapachem.
Chodziło o to, żeby zasnąć jak najprędzej i przespać panowanie nocnego Boga. Bóg dzienny także pewno spał.
Powoli, bardzo powoli zacierał się szum sadu, odmieniony i groźny, jakby ktoś swój zaczynał nagle przemawiać w obcym języku. Milkło hukanie sowy pójdźki, gnieżdżącej się w dziupli starej lipy. Jej „Pójdź! Pójdź!” natrętne przestawało domagać się odpowiedzi. Cichło alarmujące szczekanie Burka spuszczanego na noc z łańcucha, węszącego wrogą obecność za coraz to innym węgłem domu.
Wreszcie w pewnym momencie, otwierając oczy, widziało się, że On już jest i nie wiadomo kiedy wrócił. W pokoiku było ciemno, ale to był przyjazny półmrok, tymczasowy. Pomiędzy powieki zamkniętych jeszcze okiennic słońce wciskało pęki złotych prętów, załamując się na podłodze, przeskakując komodę, odbijając się tęczowo w szklanej kuli, gdzie także było już rano, wspinając się po łóżku na kraciastą pierzynę, którą Halina zepchnęła w nogi, zapominając we śnie o swej potrzebie bycia nakrytą, ukrytą. Muchy brzęczały, obijając się o sufit, a na dworze brzęczał także i szumiał sad z odnowioną życzliwością.
Halina była z miejsca przebudzona, z miejsca gotowa lecieć, biec w dziecinnej niecierpliwości, w poczuciu, że szkoda każdej chwili, wszystko na nią czeka, a ona zaspała. Bose stopy podejmowały z podłogi elastyczny, złoty pręt, który je oplatał natychmiast jak rzemyk, i Halina wybuchała śmiechem, od rana obuta w sandały ze słońca.
Nie powinnam, dobrze to wiem, oddalać się od niej ani na krok, gdy oto leży sama, budząc się inaczej, innego, odległego od tej chwili dnia. Ale jakże mi pominąć teraz, tutaj tak konieczny, jak mi się wydaje, opis tego właśnie ciała, w które z powrotem się przyobleka? Gdybym to umiała, jak ów chłopiec, narysować od ręki, jedną kreską, nie odrywając ołówka od papieru, ten jedyny kształt, tak doskonały, że czas nie powinien wtrącać się do niego, nie powinien mieć prawa go ruszać.
Jest to ciało młodego źrebaczka, elfa nietkniętego specjalizacją płci, ciało o płaskim brzuchu i drobnych, twardych pośladkach, już bez niemowlęcych fałdek, bez psującego linię, choć kiedyś na swój sposób pewno wzruszającego podkładu tłuszczu. Skóra opina dokładnie jego strzelistość, aksamitna i bez skazy. Jest to ciało zwierzęce i uduchowione zarazem, silne i zręczne, a przecież domagające się opieki i tkliwości przez swoją bezbronną nietrwałość.
Halina ma oczy niebieskie i włosy miękkie, wijące się na skroniach i nad karkiem w samoczynnie skręcające się grajcarki. Te włosy jasne z natury, w lecie bieleją zupełnie. Jest „pytlowa”, jak mówi babka, jest mazowiecka, typowa.
Ta Halina ma siedem lat. Nie sposób mówić o dziecku, jeżeli nie postawi się na początku miary czasu jak klucza przed liniami nut. Później czas liczy się już z grubsza, nie na lata, tylko na dziesiątki lat. Ale w tym wieku każdy dzień jest ważny i jedyny, każdy miesiąc, a już rok to epoka.