Skrytki - Zofia Romanowiczowa - ebook + książka

Skrytki ebook

Romanowiczowa Zofia

0,0

Opis

Przypominamy polskiemu czytelnikowi "Skrytki" Zofii Romanowiczowej, książkę wydaną w 1980 nakładem paryskiego Instytutu Literackiego i bardzo dobrze przyjętą przez ówczesną - polską i francuską - krytykę literacką. "Skrytki" to jedyna powieść Zofii Romanowiczowej, w której autorka nie podejmuje tematu obozowego ani post-obozowego. Głównym tematem powieści jest cierpienie, a także związane z nim kwestie psychologiczne, filozoficzne i teologiczne. Romanowiczowa podejmuje w "Skrytkach" zagadnienia uniwersalne i fundamentalne, a istotnym bodźcem do ich podjęcia są jej własne doświadczenie, wpisane w najokrutniejsze wypadki historyczne XX wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 367

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący: Hubert Musiał

Okładka i karty tytułowe: Piotr Tarasiuk

Korekta: Sylwia Majcher, Maria Więckowska

Na okładce wykorzystano zdjęcie Karla Blossfeldta Plantstudie z albumu Urformen der Kunst (1928) ze zbiorów Rijksmuseum w Amsterdamie.

W toku prac redakcyjnych dokonano nieznacznych poprawek o charakterze interpunkcyjno-ortograficznym zgodnie z obowiązującymi dziś zasadami polskiej pisowni (np. autorski zapis „Seweny” zmieniono na „Sewenny”). Nie czyniono poprawek leksykalnych (stąd też niewystępujący dziś „mongoł” na określenie dotkniętych zespołem Downa (dawniej: mongolizmem).

Wydanie pierwsze, Warszawa 2024

© Copyright by Barbara Romanowicz

© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut

Wydawniczy, 2024

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-855-3

I

Nieoczekiwana wizyta zakłóciła spokojny nurt ich niedzieli. Wolnej niedzieli. Nasłuchiwali. Pomiędzy odejściem młodej pary a trzaśnięciem bramy na dole mijało dziwnie dużo czasu. Razem myśleli – po co aż mówić? – czemu tamci tak długo marudzą na schodach?

Podeszła do okna, tego od ulicy. Uchyliła firankę. Ubiegła go.

– Ależ chłopak peroruje! Jak gdyby oprowadzał całą wycieczkę. Jednak ją interesuje głównie nasza brama…

Niczym specjalnym brama ich kamienicy się nie odznaczała. Może ta głowa nad nią, kamienna, o pustych oczach i warkoczu upiętym w koronę? Takich głów pełno było jednak nad bramami kamienic w ich dzielnicy.

– Zostaw. To głupio, tak za kimś wyglądać. Gotowi zauważyć i co sobie pomyślą?

Ale nie mógł się powstrzymać, by także nie rzucić na dół okiem. Młoda para zaglądała teraz do przeciwległego domu. Pokraczne kundle tamtejszej stróżki, wspinając się przednimi łapami na balustradę parterowego balkoniku, podniosły jazgot.

– Czy to była ta sama stróżka, wtedy?

– Ta sama. Psy chyba inne. Psy żyją krócej…

I równocześnie wycofali się w głąb pokoju, odepchnięci dziwnym uczuciem, że tam, na dole, w tej samej chwili, padło to samo pytanie, otrzymując identyczną odpowiedź.

– Myślisz, że oni się pobiorą?

– Pewno tak. Bo co?

– Bo ja tam myślę, że nie. Gdy powiedziałeś: „pańska żona”, on zaprotestował, i to jak energicznie! Nie ona.

– O co ci chodzi? Czy to nie wszystko jedno?

Prysnęła bańka słów, właściwie zbytecznych. Od lat tak wyglądały ich rozmowy. Parę zdań zamienionych półgłosem, parę wierzchnich słów, i zaraz równoległa cisza, równoległe milczenie. Bo gdy któreś znowu otworzyło usta, okazywało się, że myślą o tym samym, para nurków znoszonych jednym prądem, równocześnie wypływających na powierzchnię dla zaczerpnięcia oddechu.

– Ona jest w ciąży – orzekła, sprzątając z niskiego stolika.

Tak, to było to. Dziewczyna nie chciała alkoholu, piła sok. Nie żeby już coś było po niej widać, gdy siedziała obok chłopca w luźnym swetrze wyrzuconym na dżinsy, drobna i szara. Brzydka. Właśnie, ta brzydota, jakby nie własna, jakby tymczasowo nałożona maska, pogrubiająca rysy. I oczy. Coś sennego, coś roztargnionego w spojrzeniu, które jednak równocześnie myszkowało po kątach sposobem samiczki rozglądającej się, gdzie by tu zlec.

Chłopiec szukał śladów, porównywał to, co zastał u nich, z tym, co mu zostało w pamięci. Dziewczyna kombinowała, jakby jej, im mogło tu być. We dwoje czy we troje. W pewnym momencie zabrała się nawet do otwierania na własną rękę drzwi ściennej szafy. Jej towarzysz aż syknął na nią. Słusznie, to już było zbyt bezceremonialne.

W ogóle chłopiec wydawał się bardziej speszony sytuacją, podenerwowany. Dla dziewczyny nie dość grzeczny, według ich staroświeckiego zdania. Jakby w jakimś z nią konflikcie. W stosunku do nich, gospodarzy, także dziwny. Uprzejmy, tak. No, łatwo mogliby być jego rodzicami. Ale to było tak, jakby chłopiec miał na końcu języka coś, co go jątrzyło, a czego nie śmiał powiedzieć. O coś zapytać?

– On by tu nigdy nie wszedł, gdyby nie ona.

– Myślisz?

– Nie myślę. Wiem.

Naprawdę wiedziała. Mogłaby odtworzyć całą scenę. Niedzielny spacer przywiódł młodą parę tutaj, w ich strony, całkiem albo nie całkiem przypadkowo. Może chłopiec chciał pokazać dziewczynie dzielnicę związaną z jego dzieciństwem? – To tutaj – powiedział – ta ulica, ten dom. Ta brama. Tu mieszkali moi dziadkowie. Ale samemu nigdy by mu nie przyszło do głowy, by wejść. Wtedy ona wzięła go za rękę i wciągnęła na schody. – Czego się boisz, co się może stać? Zobaczymy, kto tam teraz mieszka, jak tam teraz jest. Najwyżej nas nie wpuszczą. A może w ogóle nie ma nikogo? W niedzielę? Po południu?

I to ona, z pewnością ona, nacisnęła guzik dzwonka, przesądzając sprawę.

Kundle stróżki uspokoiły się. Cisza popołudniowa, niedzielna, zapadła na ulicy i tylko z dołu doszedł tym wyraźniej odgłos salw, seriami, i kwik koni, galopada westernu z telewizji sąsiadów. Lampy pozapalane wszędzie na intencję gości sztucznie przyspieszały wieczór. Gasiła je po kolei. Ustawiając z powrotem w niszy-barze umyte szklanki, zobaczyła, że mąż stoi na środku pokoju i rozgląda się, jakby też dopiero co przyszedł tu z wizytą. Na zwiady.

– Jemu się pomyliło. Te drzwi były jednak tutaj, w samym kącie. Popatrz, rysa przebija spod farby w miejscu, gdzieśmy je zamurowali. Nawet na logikę nie mogło być aż dwojga drzwi do kuchni na tej samej ścianie.

– A czy mogło być aż dwoje drzwi do łazienki, też na jednej ścianie?

Wygładziła kanapę, podniosła jakiś orzeszek z dywanu. Już nie było śladu, że tu ktoś siedział, coś jadł, coś pił. Para obcych spojrzeń nie dawała się jednak tak łatwo zatrzeć, sprzątnąć.

Nie tylko rysa na ścianie, latami niechcąca zagoić się blizna po zamurowanych drzwiach. Także podłoga, wówczas woskowana na jaśniej od słońca przez malutką madame Durand.

– Podłogi chyba państwo nie zmieniali? – zapytał chłopiec.

Nie, skądże! Podłoga ta sama. O mało nie uniosła rogu dywanu, żeby mógł się o tym przekonać. Tyle że niewoskowana już, a pokryta werniksem. Pod powłoką mniej kłopotliwego do utrzymania szkliwa zachowało się unerwienie dębowych desek, pewnie tak starych jak dom, meandry wzdłuż których toczyły się kulki agatu. Przez te kiedyś toczone tutaj bitwy agatowe chłopiec zapamiętał sobie pejzaż podłogi, tak jak zapamiętywuje się pejzaże tapet i rys na suficie dziecinnych lat.

I lustro, także to samo. Jedyna rzecz po dawnych właścicielach. Wielkie po sam sufit, w pozłacanych ramach, o spękanej w drobną siateczkę, niedowidzącej miejscami powierzchni. Państwo Durand, dziadkowie chłopca, nawet im tego lustra nie odsprzedali, tylko niespodziewanie pozostawili po sobie. Pewno nie opłacało im się przewozić go na wieś.

Lustro – to samo – wisiało na tym samym miejscu, nikt go nie ruszył. Za to mogli ręczyć oboje. Być może dziadkowie chłopca także zastali owe lustro tutaj, po dawniejszych jeszcze właścicielach, swoich poprzednikach? Może ono od zawsze tu wisiało, rówieśnik domu, rówieśnik dębowej podłogi, kamiennej głowy nad bramą? Bierny świadek zmian?

Po krótkiej chwili zaskoczenia ulegli odruchowi gościnności. Jednak wnuk państwa Durand… Pozapalali lampy, pooprowadzali młodą parę po wszystkich pokojach, choć łóżko – wstyd! – nie było zasłane, zaś porządek wszędzie względny. Na meblach kurz. Oni oboje w szlafrokach, jak starcy czy rekonwalescenci. Miała ciężki dzień, ciężki tydzień z tą grypą nie grypą, bólem głowy, dreszczami, bez gorączki. On też miał jakieś komplikacje w biurze. Ale to nie kurz, nierozgrzebana pościel krępowały ją. I jego.

Bardziej krępował ich martwy ład w drugim pokoju, który wciąż nazywali w myślach, bo nie w słowach pokojem małego. Tam najpierw zgasiła lampę, gdy tylko młodzi wyszli. Zamknęła tamte drzwi. Rzadko tam zapalali światło, rzadko zaglądali. Ten pokój był, ale jakby go nie było.

Tak jak ich mały. Był, ale nie było go.

Wszystko teraz wróciło do niedzielnej normy. Jedna mała lampka paliła się przy telewizyjnym stoliku. Mogła wrócić do łóżka, dalej kurować swoje przeziębienie. Mógł znowu zasiąść w fotelu i podjąć przerwaną lekturę. Istna para emerytów, dla młodych zapewne komiczna. Spędzać niedzielę, w szlafrokach, wśród czterech ścian! W oczach niespodziewanych gości musieli wyglądać tak karykaturalnie, jak dla nich samych wygląda zwykle para prawdziwych emerytów z domu Jana, wakacyjnego ich domu, gdy człapiąc i szurając kapciami, w szlafrokach właśnie, zjawiają się rano na werandzie.

Wrócić do książki? Wrócić do łóżka? Zamiast tego snuli się po domu, jak nie u siebie. Rysa na ścianie, słoje podłogi, lustro, co jeszcze? Spojrzenie chłopca zamąciło ich poczucie własności, oczywistość zadomowienia. Niejasne formy poprzedniego tutaj bytowania przebijały od spodu, jak na kliszy, na której ktoś zrobił przez pomyłkę podwójne zdjęcie. Przeszkadzały, domagały się adiustacji.

Było im, jakby nagle nałożyli cudze okulary. Albo jakby przytknęli do ucha muszlę Jana. Coś tu majaczyło, niewidzialne, coś szumiało, niedosłyszalne, coś poruszało się, zapomniane.

Nad kanapą wisiał, w lepszej niż na to zasługiwał ramce, rysunek podarowany im w lecie przez starą nauczycielkę, zwaną przez Jana Picassem z Nîmes. Oczywiście widoczek. Pejzaż, wieża Cezara, droga ku niej prowadząca od domu za skałą, a na pierwszym planie murek werandy i właśnie owa muszla, biała, egzotyczna, na zwykłym swoim miejscu, odrysowana z portretową wiernością.

Dom za skałą… Niedługo tam jadą. Jak co roku, jak co lata.

– Co to jest? – zainteresował się chłopiec.

– Ach, nic takiego. Pamiątka. Prezent od kogoś, kogo stale spotykamy na wakacjach w Sewennach. Widok z werandy, na której tam się jada.

– Państwo wybierają się na wakacje? Kiedy? – zapytali młodzi chórem.

Co za pytanie? Co może obchodzić tych nieznajomych, kiedy i gdzie oni wyjeżdżają? Nawet nie pamiętali, które z nich i jak na to niezwykłe pytanie odpowiedziało.

Dziwna jednak wizyta, pełna zaskakujących pytań, gestów, zaskakujących zwierzeń i równie zaskakujących niedomówień. Ale nad czym tu się zastanawiać? Przyszli, pobyli i poszli.

Z irytacją nacisnął guzik telewizji. Tumult pogoni natychmiast zatrząsł pokojem. Konie, cwałujące dotąd piętro niżej, u sąsiadów, czekały tylko na to, by wpaść i do nich szarżą, czy w panice ucieczki. Ale ekran przez chwilę, która wydała im się dłuższa niż zwykle, migał pustką. Nacisnął drugi guzik. Tętent koni zastopował w miejscu, za to głos hermafrodyty załkał coś o miłości, też na ślepo. Więc nacisnął trzeci guzik, nim zdążyła głośno powiedzieć, że na modnego piosenkarza również nie ma ochoty. Ekran zgasł, zanim cokolwiek zdążyło się na nim zmaterializować, mózg o wyłączonej pamięci, pod kopytami koni zapadła się podłoga, ich tętent dochodził znowu z dołu, stłumiony, jakby sąsiedzi poowijali im teraz kopyta gałganami, tatarskim sposobem.

Zrobiła się prawie cisza. Znowu byli sami. Razem.

– Jeżeli ten chłopak miał wtedy siedem lat, to teraz ma dwadzieścia dwa. Wygląda na więcej.

– Cóż chcesz, z taką brodą…

– A my? – dalej myśleli równoległym nurtem. – Piętnaście lat temu? Jak mogło minąć aż tyle, tak szybko? Jak mogło w tak krótkim czasie aż tyle się stać?

Był w wieku chłopca, dziś, a ona mniej więcej w wieku dziewczyny, kiedy weszli tutaj po raz pierwszy. Z ogłoszenia. Obejrzeć mieszkanie, któreś z rzędu mieszkanie. Przeglądali wtedy rubryki ogłoszeń, biegali pod wszystkie mogące podpaść adresy. Dzwoniąc do tych drzwi, przekraczając ten próg, wcale nie wiedzieli, że to jest właśnie ich dom. Pierwszy prawdziwy dom. I że tutaj to wszystko ich spotka.

Musieli szybko coś znaleźć. Nie mogli dłużej gnieździć się w jednym pokoiku na poddaszu, na placu Palais Royal. Ona była w ciąży. Jak dzisiejsza dziewczyna, jeśli babskie wyczucie nie myli.

Państwo Durand przyjęli ich ze starczą skwapliwością. Czy naprawdę byli tacy starzy, jak im się wówczas wydało? Dziadek oprowadzał ich, zachęcał. Zachwalał spokojną uliczkę, dobrych sąsiadów. O wygodach nie mógł mówić. Żadnych wygód, cienia tak zwanego komfortu, wszystko musieli zainstalować od zera. Ogrzewanie polegało na żelaznym piecyku z rurą wpuszczoną w kominek, węgiel donosił Durand z piwnicy, wiadrem. W łazience umywalnia, owszem, kran z bieżącą jednak wodą, ale zamiast wanny olbrzymia miednica, tub w stylu Colette. Obok, na starych, rdzawych kaflach posadzki pieniek z zatkniętą weń siekierą, zaskakująco wsiowy. Dziadek Durand rąbał sobie tutaj drwa na podpałkę. Niektóre kafelki przez to ucierpiały. Nie wymienili ich. Pasujących rówieśników trudno było znaleźć na poczekaniu, na zmianę całości nie mogli się zdobyć, są więc do dziś, jak były, spękane. Jeszcze jeden ślad.

Ale jak czysto! Jakie nasłonecznienie! Idealne. Słońce miało wschodzić w oknach kuchni, od podwórza, a zachodzić w oknach dwu pokojów od ulicy. To znaczy w oknie ich sypialni i w oknie pokoju małego.

Za to babcia Durand nie zachwalała niczego. Dreptała za nimi w pewnej odległości, spłoszona ich wizytą, zagrożona mysz, nie wypuszczając z rąk flaneli, z którą ją zastali, jak gdyby chciała trop w trop natychmiast zacierać po nich ślady. Jej w widoczny sposób mniej zależało na sprzedaży mieszkania.

Nic nie świeciło, wtedy, ani od podwórza, ani od ulicy, zmokli, idąc pod ten adres, to pamiętali i pamiętali skwapliwość, z jaką staruszka odebrała im zaraz w progu kapiący parasol. Podłoga!

Podłoga rozpościerała się satynowym, miodowym jeziorem, lśniła. Wszystko tu zresztą lśniło, miedziane rondle w kuchni, ciężkie, masywne szafy i komody, blat owalnego stołu w jadalni poprzez oka dzierganej serwety sztywnej od białości. Nawet pieniek do rąbania drew błyszczał bokami jak jaki mebel, ani wiórka przy nim, ani trociny. Zapamiętali sobie te zewsząd połyski, choć na ogół mieszkanie wydało im się ciasne i ciemne. Zagracone.

I także zapamiętali szok, gdy – już po wyprowadzeniu się państwa Durand – przyszli tu po raz pierwszy sami, otworzywszy drzwi wręczonym im uroczyście u notariusza kluczem. To było jakoś pod wieczór. Słońce zaglądało od ulicy, zachodząc, staruszek mówił prawdę. Wszystkie drzwi pootwierane na przestrzał, wydawało się, że to nie od słońca bije blask, lecz od podłogi, którą madame Durand z pewnością przetarła na odchodnym, na pożegnanie. Flanela wymownie leżała pod progiem.

Zaczęli obchód mieszkania, projektując przeróbki prawie szeptem, gdyż w pustce pokojów każde słowo odbijało się krępującym echem. Przystanęli przed lustrem, zdziwieni, że je widzą, zdziwieni, że ono ich widzi. Młodą parę. Jednomyślnie zaaprobowali je, postanowili nie ruszać z miejsca, było zbyt masywne i równocześnie zbyt kruche. Stare. Zamek ściennej szafy długo nie chciał ustąpić, narowisty. Do dziś tak się opiera, nie udało się przekręcić w nim klucza przed chwilą dziewczynie. Wymagał i wciąż wymaga wtajemniczonej ręki. Wreszcie ustąpił.

Szafa była pusta i czysta, jak wszystko tutaj. Paskudny, glansowany papier o brzegach powystrzyganych w ząbki wykładał półki, nieskazitelnie. Tak samo czyste, ale teraz dopiero, po zniknięciu mebli, do reszty brzydkie były tapety. Ciemny brąz w beznadziejne ciapki. To one tak pomniejszały, postarzały mieszkanie.

– Dziwne – powiedział dopiero co chłopiec po pierwszych, zaambarasowanych wyjaśnieniach, po prezentacji. – W mojej pamięci było tu bardziej przestronnie. To mieszkanie wydawało mi się znacznie większe. Olbrzymie.

Poczuli się trochę urażeni, choć reakcja chłopca była klasyczna. W dzieciństwie wszystko wydaje się większe, kurczy się przy późniejszej konfrontacji. Ale jednak, cóż za porównanie! Te przepierzenia i alkowy, te surrealistyczne, bezcelowe pomiędzy nimi dublety drzwi, których nie można było całkiem otworzyć, bo zaraz obijały jakiś blat czy kant. Bardziej przestronne, wtedy? Przecież to oni wyczyścili, wykarczowali to mieszkanie, oni dodali mu przestrzeni, oddechu!

No, a taka chociażby biel ścian? Brązowe tapety Durandów spijały powietrze, dusiły.

Pierwszym ich gestem posiadaczy było oderwać cały płat w kącie. Poszło nadspodziewanie łatwo. Ale spod brązu wyjrzała zgniła zieleń, a spod niej jeszcze coś i jeszcze coś, było tego z siedem warstw, siedem słojów, po których można by obliczyć kolejne remonty. Może kolejne żywoty? Zmiany mieszkańców?

Oddarty papier był gwałtem, strzępy i pył na podłodze świętokradztwem. Gdyby tak wróciła pani Durand, czegoś na przykład w jakiejś szafie zapomniawszy, albo choćby po lustro, ten widok rozdarłby jej serce.

Nie wiadomo, czy by śmieli kontynuować, gdyby nie ciekawość. Spod ostatniej warstwy tapet, w tym akurat obdartym do skóry miejscu, ukazały się drzwi. Jeszcze jedne drzwi. Niezamurowane, zakamuflowane. Drzwi dokąd? W tak starym domu wszystko było możliwe. Bez żadnych więc zahamowań, niewczesnego zresztą zażenowania, gdyż i tak zamówieni już byli murarze, malarze, elektrycy, żeby tu wszystko poprzebijać, przeinstalować, przeinaczyć, oboje i na wyścigi zaczęli zdzierać tapety płatami, podnieceni, jak kiedy się natrafia na utajoną skrytkę, wejście do lochu ze skarbami. Albo ze szkieletem.

To nie była szafa, tylko mała szafka, wygospodarowana w grubości muru. Nikt by jej się nie domyślił, żadna rysa jej nie zdradzała. Może sami państwo Durand nie domyślali się jej istnienia? Swoje brąz tapety nakleili po prostu na poprzednich, zielonych? Ktoś, kiedyś, ileś lat, ileś pokoleń wstecz postanowił zataić je. Ostatnia warstwa była nie papierowa, tylko płócienna, zetlała, czcigodne jakieś, muzealne brokaterie. Bez koloru, bez wieku.

A jeszcze przedtem ktoś dorobił drzwiczki do niszy. Bo w założeniu była to raczej nisza niż szafka. Przekonali się o tym któregoś z następnych wieczorów, gdy pozostawione przez robotników narzędzia pozwoliły im wyważyć intrygujące drzwiczki. Woleli to zrobić bez świadków.

Na razie nie chciały ustąpić jej pilnikowi do paznokci, jego scyzorykowi, strzegąc tajemnicy. Więc dali im spokój i zaczęli buszować po reszcie mieszkania, drąc ze ścian pasy bez litości, to tu, to tam, w nadziei dalszych odkryć, i niebawem duch pani Durand, którego ociągająca się obecność tak ich z początku krępowała, spłoszył się, przepadł, zabierając ze sobą zapach schludności i wosku. Teraz w promieniach zachodzącego od ulicy słońca zawirowały kolumny pyłu, zaśmierdziało starym klejem, rumowiskiem, papier kruszał, deptali po nim z beztroską wandali i gdy zmęczeni opuszczali własne już, ale jeszcze nie swoje mieszkanie, tyle zostało śladów na zgwałconej podłodze, jakby przemaszerowała tędy horda maruderów.

Potknęli się o flanelę u progu.

A w niszy, w końcu, nie było nic. To znaczy był bukiet. Kształt bukietu. Rozsypał się w proch, ledwo go tknęli, rozlazła się wstążka, którą był przewiązany. Ale, zanim go dotknęli, był. Cały czas był tutaj. Ukryty? Zapomniany? Niechcący, czy z intencją?

Tak skomponowane bukiety widuje się na starych obrazach. Martwa natura. Ciche życie.

W niszy uwolnionej od drzwiczek zainstalowali sobie pół bar, pół gablotkę. Pół dekoracyjnie, pół praktycznie. Leżały tam różne pamiątki, mniej lub więcej fetyszystyczne, kamień znaleziony gdzieś w czasie wakacji z odciskiem ślimaka sprzed potopów, szklana łzawnica, też z Sewennów, a na dole parę butelek, parę szklanek, kieliszków. Pod ręką. Tam sięgnęła, gdy przyszło do poczęstunku młodej pary.

Chłopiec i dziewczyna certowali się. Niechętnie jakoś, niedowierzająco przyjmowali normalną chyba przecież gościnność. Może lepiej by im pasowało, gdyby przyjąć ich na stojąco, albo odprawić z kwitkiem od progu? Może chłopiec wolałby wcale tego progu nie przekraczać? W ten sposób raj jego dzieciństwa pozostałby nietknięty, jak ten utajony bukiet, bez zmian, bez niszczącej konfrontacji i nadal mogłoby mu się wydawać, że tutaj jest, jak było, przestronnie, brązowo, woskowo, jak w owe niedziele, kiedy babka odkładała dla niego największą porcję czekoladowego tortu o nigdy już potem nienapotkanym smaku, a on wysypywał z woreczka kulki agatowe. Każda innego koloru, innej nacji. Toczyły się, zderzały, brały jedne drugie w niewolę, wszystko w pejzażu podłogi, na strategicznej mapie dębowych jej słojów.

O tych bataliach kulkowych napomknął i o torcie, golnąwszy sobie w zdenerwowaniu cały kieliszek martini, jakby to była wódka. Dziewczyna sączyła sok przezornymi łyczkami. Nieufność, skrępowanie i jeszcze coś, co po odejściu młodej pary gości każde z osobna, ale przecież razem, usiłowali rozszyfrować. Niedopowiedziana jakaś intencja. Cel. Coś mieli na celu, na myśli, ci młodzi, z czymś tu przyszli, po coś, nie tylko z pielgrzymką. Coś, o czym pewno przedtem rozmawiali, naradzali się i o czym znowu zaczęli rozmawiać zaraz na schodach, na których zabawili tak długo, i na ulicy, pod domem, zadzierając głowy ku ich oknom. O czym pewno dalej rozmawiają, gdzieś w mieście, w tej samej chwili, gdy oni tu siedzą przed zaszłą bielmem telewizją, każde w swoim fotelu, w swoim szlafroku, niezdolni nawiązać do spokojnego rytmu wolnej niedzieli.

– Oni tu jeszcze wrócą – orzekła.

– Po co?

Zaprotestował, żeby protestować, ale sam to pomyślał, równolegle. Dlaczego rozdrażniło go nagle ich myślowe od lat zgranie?

Więc żeby nareszcie przeciąć nieme, lustrzane rozważania, niepokoje niczym konkretnym nieusprawiedliwione i do niczego nieprowadzące, znowu włączył telewizję. Zagrzmiała apoteoza finału. Na ekranie zmaterializował się samotny jeździec oddalający się pustynią, jedyny ocalały z jakiejś masakry, szlachetny mściciel, a może czarny charakter, bandyta. Malał i nikł pomiędzy wydmami, rozfalowanymi jak martwe morze. Z oktawy na oktawę wspinała się wzwyż muzyka, rozsuwała panoramę pejzażu i wiatr, prześwistując instrumenty, zasypywał piachem ślady końskich kopyt.

II

Pod koniec tygodnia, gdy wracała z biura, córeczka stróżki zabiegła jej drogę w bramie, wołając z daleka: jagoda!

– Jagoda? Baie! Powiedz: baie!

Nie wiadomo czemu poczuwała się do tego, by wtajemniczać małe Jugosłowianiątko we francuszczyznę. Okazja, by trochę przy niej przystanąć. Dziewczynka była udana, ładna, rezolutna. I taka zdrowa! Odkąd zaczęła chodzić, podwórko przeobraziło się w klatkę żwawej wiewiórki. Jak dotąd nikt z lokatorów nie zgłaszał pretensji, że dziecko hałasuje.

– Be? – obraziła się mała. – Nie be! Krasne!

I odbiegła, unosząc w piąstce niedocenioną kulkę ostrokrzewu. Zaraz też jej matka uchyliła drzwi stróżówki.

– Jakaś pani pytała, kiedy państwo w domu. Ma wrócić. Pytałam, co powiedzieć i jak się nazywa. Jakoś tak Perier, Merier. Francuzka.

Perrier? Merrier? Kto to może być? Była zbyt zmęczona, by wypytywać stróżkę o szczegóły. Wróci, to wróci. Dźwigała torbę zakupów, zrobionych po drodze. Od poniedziałku do soboty schody robiły się coraz bardziej strome. Dziś nie mogła się pocieszać, że jutro niedziela. Nic dobrego nie czekało ich jutrzejszej niedzieli.

– Bee… Baie..… – podśpiewywała dziewuszka na dnie podwórka. Już chwyciła! Z bezbłędnym akcentem!

To nie była zazdrość. To była zazdrość. Ostre szydło porównania.

Stróże zamieszkiwali istną norę. Odkąd dom domem, nigdy słońce w ich okno nie zajrzało. Stróż popijał, czasami. Ona szyła, same rękawy albo same kołnierze, od świtu do nocy, przyciskając pęczniejący brzuch do wypożyczonej przez fabrykę ubrań maszyny. Ani się nie gimnastykowała, ani nie odżywiała racjonalnie, nie chadzała na higieniczne spacery. Stróż, gdy popił, poszturchiwał ją, czasem zwyczajnie bił. W niektóre sobotnie, wypłatowe wieczory studnia podwórka huczała słowiańskim wrzaskiem podchmielonego samca. I nic. Dziecko przyszło na świat normalnie, rychło też zaczęło dostawać sobotnią porcję lania. Trochę pisku i znów wybiegało na podwórko, zabeczane, zasmarkane, ale wesolutkie, podskakując, podśpiewując coś po swojemu. Rade z byle cukierka, byle jagody. Krasne.

Dla tej właśnie dziewuszki zdecydowała się wreszcie opróżnić półkę z ubranek małego, przechowywanych siłą bezwładu. Przez nie wiadomo jaki fetyszyzm, na zalążek nie wiadomo jakiej nadziei. Drugiego dziecka i tak przecież mieć nie będą. Nigdy.

Nie doceniła, na jaką próbę sama siebie tym darem wystawia. Niektóre sweterki, niektóre czapeczki sprawiały, że odtrącała dziecko z przerastającą rozum i chęci brutalnością, wbiegała na schody i zatrzaskiwała za sobą drzwi, jakby ją goniło widmo.

Na szczęście dziewczynka szybko wyrastała z odziedziczonych rzeczy. Następne, bardziej chłopięce ubranka małego przechodziły automatycznie na innych podopiecznych Konikowej.

Wstydliwe utraty samokontroli – bo cóż ta mała była winna, że chowa się normalnie? – zdarzały się jej głównie po niedzielach, takich jak ta, która czeka ich jutro. Comiesięczna wizyta u madame Konik. Wracali stamtąd oboleli, jak po zmianie opatrunku, gdy spod brutalnie zdartego plastra pojawia się niezagojona rana i, nim ją nowy plaster dni opatrzy, doskwiera do żywca.

Przy kolacji przypomniał jej się meldunek stróżki.

– Ona tu dziś była. Ta dziewczyna. Wypytywała o nas. Wiesz, ta co przyszła zeszłej niedzieli z wnukiem Durandów.

Nie wiadomo, skąd jej się nagle wzięła pewność, że to nie mógł być nikt inny.

– Nazywa się Perrier albo Terrier. Stróżka nie zrozumiała dokładnie.

Nim zdążył odpowiedzieć, zadzwonił telefon. Rzucił serwetkę, podniósł słuchawkę. Chwila ciszy, oddychająca czyimś oddechem, a potem stuk i sygnał odblokowanej linii.

Poirytowany wrócił do stołu. Takich pomyłkowych telefonów było w tym tygodniu parę. Raz nawet wyrwało ich z łóżka o północy i wspólnie narzekali na centrale, które coraz gorzej funkcjonują. Ale tym razem coś im powiedziało: to ona! To oni! Żadna pomyłka automatu. Wnuk Durandów i jego przyjaciółka.

Zbyt absurdalna była jednak ta myśl, by ją któreś głośno wyraziło.

Po kolacji zszedł jeszcze na ulicę, żeby sprawdzić coś w motorze. Udało mu się zaparkować samochód prawie pod domem. Gdy wrócił i mył ręce pod kranem kuchennego zlewu, wyczuła, że coś mu doskwiera.

– Albo mam przywidzenia, albo wnuk Durand tu się kręci. Mógłbym przysiąc, że to on. Stał na rogu i gdy tylko wyszedłem z bramy, odwrócił się i znikł.

– Zdawało ci się. Takich brodaczy w dżinsach pełno i z daleka wszyscy do siebie podobni.

Ale nie była tego taka pewna i dręczyło ją, jak ci młodzi właściwie wyglądali i czy by ich teraz, po tygodniu, rozpoznała. Dziewczynę chyba tak. Za to broda chłopca, zbyt stereotypowo rozczochrana, nie zdradzała, jakie rysy pod nią się kryją, jaki jest prawdziwy profil, zależny przecież od kształtu podbródka.

Właściwie zapamiętała sobie głównie ich oczy. Ich spojrzenia. Między tymi spojrzeniami od czasu do czasu porozumiewawcze krótkie spięcie. No i ręce. Jego dłonie, nerwowe, pocące się, sposób w jaki wyłamywał sobie palce, denerwujący przy tym chrzęst. Gdyby się naprawdę znali, poprosiłaby go, żeby przy niej tego nie robił. To ją zawsze u ludzi drażniło.

Były to ręce miękkie i właściwie dziecinne, choć już męskiego formatu. Cała jego sylwetka była sylwetką chłopca, który wyrósł raptem, z dnia na dzień, i jeszcze nie jest przyzwyczajony do swoich dorosłych rozmiarów. Garbił się, potykał o własne, zbyt długie nogi. No i oczywiście miał poobgryzane paznokcie.

Pomimo to, a może dzięki temu, raczej sympatyczny.

Dziewczyna mniej. W ciąży czy nie w ciąży, ta mała musiała być sprytną, podstępną kobietką, od samego urodzenia. Czy o złym wrażeniu przesądziło jej zdumiewające dobieranie się do cudzej szafy? Źle wychowana, po prostu. A może dochodziło tu do głosu coś podskórnego, właśnie podejrzenie o ciążę, a więc ten sam odruch, który kazał jej raz przytulać, a raz odpychać od siebie córeczkę stróżki?

Nie okazała dziewczynie burżuazyjnej dezaprobaty. No, nie za bardzo. Wstała i sama otwarła szafę, umiejętnie przekręcając klucz w narowistym zamku. Skoro tacy ciekawi, niech popatrzą, co jest i w szafie. Jak zwiedzanie to zwiedzanie.

W szafie był istny dodatkowy pokoik, garderoba. Skarb, taka ścienna szafa w mieszkaniu. Prędko ją zresztą zamknęła, gdyż panował tam lekki nieład, jak wszędzie u nich, i stosy prześcieradeł i bielizny nie były tak równiutko poukładane i poprzewiązywane wstążeczkami jak za czasów babci Durand.

Chłopiec aż wstał z kanapy i, chociaż sekundę przedtem skarcił dziewczynę, syknął na nią, gdy sięgała ręką do klucza, teraz wpatrywał się we wnętrze szafy z niezrozumiałym napięciem. Co go obchodziła cudza garderoba?

Jemu jakoś mniej miała za złe niedyskrecję. W ogóle nie dość drażnił ją chrzęst wyłamywanych palców, niechlujna, zbyt wybujała broda niedająca dostępu do prawdziwego oblicza. Jak przyprawiona. Gdyby tak znowu tu się zjawił, ogolony, niepodobna byłoby go zidentyfikować.

Tak samo nie od razu rozpoznała madame Durand wtedy, na schodach. Od ich zainstalowania się tutaj minęło już parę miesięcy. Państwo Durand po ostatnim spotkaniu u notariusza i wręczeniu kluczy nie dali więcej znaku życia. Zapadli gdzieś na wymarzonej przez niego emerytalnej wsi, nie dali adresu. Można by się wywiedzieć u notariusza, ale po co? Żadne listy do nich nie nadchodziły, zostawili pewno instrukcje na poczcie. Nikt do nich nie mógł telefonować, bo przecież za ich czasów nie było tu telefonu. Nie pojawił się żaden ich znajomy, nikt z rodziny, nie było nawet wiadomo, czy mają rodzinę, dzieci, wnuki i gdzie. Znikli doszczętnie, tak z mieszkania, gruntownie przerobionego, jak i z ich pamięci.

Toteż kiedy ta zgarbiona kobiecinka w ciężkiej żałobie przylgnęła w pół piętra do ściany, żeby ją przepuścić, nie przyszło jej do głowy, że to może być dawna właścicielka ich mieszkania!

Schody były wąskie i kręte, jak to w starych domach, trudno było na nich wyminąć się dwu osobom. Bąknęła jakieś: przepraszam, pardon. Staruszka nie odpowiedziała, jej oddech świszczał, to był prawie szloch i mignęła jej wtedy myśl, że te schody nie nadają się dla osób w podeszłym wieku, ani też dla osób w ciąży. Sama się porządnie zasapała przy wchodzeniu.

Zamykając drzwi, spojrzała jeszcze raz. Kobieta w czerni tkwiła na tym samym stopniu, w pół piętra, uczepiona poręczy i patrzyła w górę z napięciem. Nie na nią. Na to, co za nią. Na wnętrze mieszkania, chwilę objawione.

Wtedy olśniło ją, kto to jest.

Zaraz zbiegła, zaczęła witać, przepraszać, zapraszać. Wszystko na nic. Pani Durand nie dała się namówić, nie chciała wstąpić ani na chwilę. Scena przedłużała się absurdalnie, trudno było aż tak nastawać. Więc w końcu ją zostawiła, w pół piętra, małą, czarną zmokłą mysz, zasapaną, może zapłakaną, o palcach tak wczepionych w poręcz, że aż pobielały.

No i zamknęła drzwi. Co było robić? Choć głupio, komuś przed nosem drzwi zamykać, zwłaszcza przed panią Durand, zwłaszcza jej własne kiedyś drzwi, choć pozmieniali w nich zamki.

Korciło ją to jednak i po paru chwilach wyjrzała przez wziernik. Ten wziernik, oko Judasza, także sami założyli. Postęp… W jego deformującej, kolistej soczewce już nie było nikogo. Więc jeszcze raz wyszła, żeby się upewnić, ale tylko mokra kałuża z parasolki została po pani Durand na stopniu, w pół piętra.

– Moi dziadkowie nie żyją oboje – powiedział chłopiec. – Dziadek umarł, gdy tylko stąd się wynieśli, nawet pierwszej wiosny nie doczekał na wsi, na fermie, dla której nabycia sprzedał to mieszkanie. Moja babka była bardzo nieszczęśliwa. Ona nie lubiła wsi. Wywiózł ją tam i zostawił. Mówił, że przywyknie, że polubi, że będzie im tam lepiej na starość, niż w mieście, że piętra, niewygody. Ale dla mojej babki całe życie było tutaj. Ona się nawet tutaj urodziła. Przeżyła dziadka o wiele lat. Nie na tej wsi, znaczy, tylko u nas, to jest u mego ojca, swego syna. Umarła miesiąc temu.

Widocznie dlatego zapragnął zobaczyć mieszkanie, w którym jego babka zostawiła serce, wspomnienia wszystkich epok życia. Lata sprzątań i froterowań. Może mu coś o tym przed śmiercią napomknęła. Urodziła się tutaj, może było jej ciężko gdzie indziej umierać. Może tu duchem wracała?

Trochę im się zrobiło niewyraźnie po tej rewelacji. Od wizyty młodej pary cisza domowa zrobiła się inna. Łapali się na tym, że nasłuchują: coś jakby szklany stukot agatowych kulek, coś jakby szelest flaneli zbierającej kurz z mebli. Nie, nie mogli sobie pozwolić na takie przerosty wyobraźni. Ten dom i tak był nawiedzany przez ich własne, rodzinne upiory. Przez krzyk małego.

Spotkanie na schodach musiało nastąpić zaraz po śmierci pana Durand. Stąd żałoba, na którą wtedy nie zwróciła specjalnej uwagi, gdyż staruszka ubierała się chyba zawsze na czarno, w czymś raczej czarnym snuła się za nimi w czasie pierwszej ich wizyty. Na czarno-uroczyście wystąpiła u notariusza. Były to jednak czernie niedzielne, od elegancji, gdy tym razem była to czerń wdowia. Stąd ta jej wyprawa na dawne śmieci i ta stacja krzyżowa w pół piętra i te łzy. I odmowa. Rozsądna odmowa. Bo gdyby babcia Durand weszła do przeinaczonego mieszkania, spadłaby na nią dodatkowa żałoba. A tak mogła je do śmierci jako swoje, po swojemu wspominać.

Cóż za sentymentalne mury! Gdyż oni też przywiązali się do tego miejsca, wrośli w nie jak bluszcz i też nie zamierzali nigdzie stąd się przeprowadzać. Aż do śmierci. Tyle, że z tym ich „aż do śmierci” było trochę inaczej. Oni, póki co, nie mieli prawa umierać. To naturalne prawo zostało im odebrane. Bo kto by odwiedzał małego raz na miesiąc, w niedzielę? Kto by płacił Konikowej za to, że go trzyma, że jest dla niego, zamiast nich, cierpliwa? Kto by sprawdzał, przynajmniej raz na miesiąc, że za tę stale podwyższaną, regularnie uiszczaną taryfę jest dla niego wciąż cierpliwa?

Owszem, wyprowadzą się stąd, ale dopiero za parę lat, na dobre. Na wieś. Zupełnie jak państwo Durand. I tak jak Durandowie, mieszkanie komuś za parę lat odsprzedadzą, żeby dofinansować dom na wsi. W Sewennach. Jan miał się dla nich za takim domem rozglądać. Może już upatrzył coś odpowiedniego?

Skąd aż takie tej soboty zmęczenie? Jutrzejszy wyjazd żaden wyjazd, ani przygotowań, ani bagaży, nic, wciąż ta sama w wiecznym pogotowiu torba, już podniszczona, z zacinającym się więc nigdy niezamykanym suwakiem. W niedzielne poranki wyjazdowe automatycznie wyjmują ją z szafy i wstawiają do samochodu.

Cukierki dla małego kupowała w tygodniu, przy okazji i też automatycznie wkładała do owej torby. Madame Konik twierdziła, że on przepada za cukierkami. Tradycyjnie kupowała dwie torebki, druga torebka cukierków rozkładana była na codzienne raty, dla córeczki stróżów. Co do tej, bez niczyich zapewnień i gwarancji wiadomo było, że lubi. Wyrywała łakocie z ręki jak łakoma małpeczka i z wypchanym policzkiem dopominała się o następne.

– Encore! Jeszcze!

Tego też już zdążyła nauczyć się po francusku.

A ich mały? Jego ręka trzymała cukierek, nie wiedząc, że trzyma. Co trzyma. Może nie wiedziała nawet, że jest ręką? Nie chciała wiedzieć, że jest ręką do chwytania, do trzymania, tak jak jego oczy nie chciały wiedzieć, że są do widzenia, ani język, że jest do mówienia, wszystko jedno w jakim języku.

Jego jedynym językiem był krzyk. Czyli bunt. Wycofanie się w chaos sprzed stworzenia. Gdyż na początku było Słowo. Dobry Bóg wyciągnął świat z chaosu Słowem. Przed początkiem, przed słowem: stań się, był chaos. Zły. I pewno Krzyk. Ich mały stoczył się w chaos sprzed pierwszego Słowa, sprzed rozdziału lądów i wód, sprzed pierwszego z siedmiu dni Bożej pracy. Jaki duch unosił się nad pustynią jego duszy, czyj krzyk kneblowany był proszkami, zamieniany w nieobecność? W odmowę istnienia?

Kiedy po pewnym czasie przestał odwracać głowę na ich widok, zrozumieli, że to bynajmniej nie jest oznaka poprawy. Przeciwnie, skuteczniejsze wyeliminowanie. Mógł już na nich patrzeć, ponieważ przestał ich widzieć. Siedział w swoim krzesełku, schludnie ubrany, umyty, uczesany przez madame Konik, która dobrze wiedziała, że tej niedzieli rodzicielska inspekcja w drodze. Mały książę na bezludnej planecie.

Konikowa starała się, to trzeba przyznać. Może i przez resztę miesiąca, w powszednie dni i w niedziele, też się tak nim zajmowała? Gruba, czerwona, poufała, odwracała mu głowę w ich stronę, jak lalce, gruchając czule: kto to? Tatuś z mamusią przyjechali! Podaj rączkę!

Nie mogli, nie śmieli okazywać, że w tym traktowaniu go jak niemowlaka – a to już przecież duży chłopiec – było coś, co ich do reszty pognębiało, nawet obrażało i do czego nigdy nie mogli się przyzwyczaić. Nigdy też nie prosili, by ich z nim zostawiła. Jej wulgarna, zawodowa macierzyńskość była im konieczna, jej pomiędzy nimi obecność zabezpieczeniem. Nie mieli odwagi zostać z synem sam na sam.

Madame Konik w jeszcze większym stopniu niż oni nie miała prawa przeżyć małego. Ją akceptował. Cukierka zjadał dopiero, gdy ona wsuwała mu go do ust, obranego z papierka. Jej pozwalał się dotykać. Przywykł do niej.

Comiesięczne wizyty rodzicielskie robiły się z biegiem lat coraz krótsze. Konikowa reżyserowała je zresztą i reglamentowała według swego uważania, z autorytetem.

– No, już dosyć – mówiła. – Jużeśmy się nacieszyli tatusiem i mamusią.

I albo ich wyprowadzała do drugiego pokoju, gdy był deszcz i dzieci urzędowały w kuchni, albo zostawiała go na dworze, siedzącego na krzesełku, zabezpieczonego zamykaną od przodu listwą.

To było trzecie czy czwarte już krzesełko tego typu. Mały wyrastał z nich jak z ubrań. Obecne też nie było jeszcze dorosłe, definitywne. Kto mu teraz zmajstruje następne, na miarę? Gdy nie ma Konika?

Madame Konik wprowadzała ich do kuchni, wycierała stół z rozmachem, nawet gdy był czysty, stawiała szklanki, butelkę jabłecznika własnej roboty. I nareszcie można było przystąpić do interesów, uregulować za następny miesiąc, zawsze płatny z góry, a także różne nieprzewidziane, zaległe wydatki, dodatki. I sobie pójść.

Interesów nigdy nie brakowało. Znaleźli pracę dla panny Konik, córki z poprzedniego małżeństwa madame. Sobowtóra matki. Korpulentna i przystojna, także bardzo słowiańska, wpadała potem do nich w mieście najpierw za często, potem coraz rzadziej, na końcu wcale. Mieli niby roztaczać nad nią opiekę w Sodomie i Gomorze stolicy, ale szybko znalazła sobie lepszego opiekuna i wyjechała z nim gdzieś za morza, gdzie się w końcu podobno pobrali. Nie były im najmilsze jej wizyty, przeobrażanie się ze zdrowej wiejskiej dziewczyny w wyondulowaną ekspedientkę, a najgorzej znosili chyba przesadne podobieństwo do matki. Żeby chociaż była córką Konika!

Inny znowu krewny Konikowej, wujek, popijał, staczał się na coraz gorsze drogi, trzeba było ciągle go wyciągać z jakichś opałów. W każdym komisariacie powoływał się na nich jako na gwarantów. Ostatnio jakoś ucichło i z tej strony. Może przymknęli go na dobre? Ulga.

Gdy Konik zachorował, nie żałowali zachodu. Prowadzali go po specjalistach, pilnowali rezultatów analiz. Czego by nie zrobili, czego nie dali, by go ratować! Lubili Konika. Wszystko na nic. Zachorował pierwszy raz w życiu, zdziwiony, zażenowany, że sprawia tyle kłopotu swoją osobą i cichutko, szybciutko, jak gdyby przez delikatność odszedł. Był i nie ma go.

Wdowa Konik miała komplikacje z rentą po mężu. Dla odmiany zabawiali się w doradców prawnych, pomagali jej pisać podania i wypełniać formularze. Przy jabłeczniku w kuchni najmniej w końcu było mowy o ich małym.

Co i lepiej. Bo jaka może być o nim mowa?

– Aniołeczek! – zachwycała się na wstępie Konikowa. – Żadnego z nim kłopotu!

Jabłecznik pienił się w szklankach, kwaskowy. Wyciągała rachunki, wyciągali gotówkę. Nie lubiła czeków. Przytomna. Bo podatki…

Wychodzili po kuchennej konferencji, kiwając małemu z daleka, nie, nie trzeba, żeby podawał rączkę na pożegnanie tatusiowi, mamusi. Oglądali się spod furtki. Siedział pod ścianą w swoim krzesełku, grzeczny aniołeczek, i patrzył przed siebie. Ani nie unikał ich widoku, ani ich nie odprowadzał wzrokiem. Ssał cukierek. Trochę kolorowej śliny spływało mu po brodzie.

Koło krzesełka łaziły kury, przestępując z łapy na łapę, popatrując to jednym, to drugim okiem. Brzęczały muchy i żuki, poruszały się cienie dzikich bzów. Inne dzieci Konikowej biegały, piszczały, w coś się tam bawiąc, mniej lub więcej zdarnie, jak które było stać. Sielski, wiejski obrazek.

Madame Konik zamykała furtkę za nimi, żeby kury i dzieci nie porozłaziły się po polu, jeszcze o czymś tam przypominając, co jej mają przywieźć czy załatwić. Wsiadali do samochodu.

Torba była pusta. I już. Na ten raz, na ten miesiąc mieli to z głowy.

Ale nie z serca.

W każdym razie Konikowa była ideałem. Lepsza niż początkowe kliniki, szpitale. Lepsza niż ich dom, w ich domu ów pokój z zamkniętymi drzwiami. Niż oni. Mieli szczęście, że na nią trafili.

Mały nie był u niej sam. Zawsze kwiliło tam jakieś niemowlę, nieślubne, albo odebrane przez opiekę społeczną niegodnym rodzicom, pijakom czy sadystom. Zawsze parę większych dzieci, mniej lub więcej obciążonych dziedzicznie, kręciło się po podwórku. Ich syn miał być ze wszystkich „najgrzeczniejszy”, madame Konik nie miała dlań słów pochwały. Nie to co tamte łobuziaki, z których ani oka spuścić, bo zaraz jakaś głupota strzela im do głowy!

A jaki ładny! Pyszniła się jego urodą, jakby go sama rodziła. Był na pokaz i gdy zjawiała się u niej kontrola z opieki społecznej, zawsze najpierw demonstrowała czystość i grzeczność ich syna.

– Moje ty oczko w głowie! – mawiała przy nich, tuląc lalczyną głowę do swej obfitej piersi. Spróbowałoby tak któreś z nich małego do siebie przytulić!

Tak, mieli szczęście, trafiając na Konikową. Długie, najdłuższe życie dla madame Konik!

Ile ona może mieć teraz lat? Była od nich starsza, niestety. Drugiego męża pochowała. Ale kwitnie. Zwłaszcza od śmierci Konika.

Konik był zamiłowanym rybakiem niedzielnym i dawniej, gdy jeszcze żył, w końcu nie tak dawno, parę miesięcy temu, podjeżdżali zwykle nad rzekę, by trochę przy nim posiedzieć. Miał swoje miejsce, wydeptana przez niego ścieżka prowadziła nad brzeg między krzakami tarnin i głogu, to w kwieciu, to w jagodach, zawsze w cierniach. Przysiadali obok niego na murawie i patrzyli na znoszony prądem pływak wędki. W odróżnieniu od żony był milczkiem. Razem z nim z ulgą milczeli. Ryba brała, albo nie chciała brać, połyskiwała pajęczynowa żyłka, połyskiwała łuska fal, jakieś ptaki poćwierkiwały w zaroślach, niebem przelatywały samoloty, rysując na niebie krechy, długo czasem trwające nim rozdmuchał je wysoki wiatr.

Mogli tak siedzieć godzinami, bez słowa. Woleli skrycie, gdy ryba nie chciała brać. Ale nagle pływak podrygiwał, stawał dęba, coś brało się na przynętę, skubało robaka. Wtedy Konik umiejętnie podciągał wędkę dla wzmocnienia pokusy. Wstrzymywali dech. Wreszcie pływak dawał nurka pod wodę ze swoją ofiarą, jeden sprawny ruch podrywał wędzisko i coś srebrnego, coś trzepoczącego, wyszarpywane z wody, ze swego elementu, zataczało w powietrzu łuk i lądowało na murawie.

Odwracali oczy, gdy z rozdartej haczykiem rybiej gęby ciekła krew. Ryby słodkiej wody mają krew czerwoną. Para mieszczuchów, hipokrytów. Bo gdy połów był udany, nie odmawiali przyjęcia ryby na kolację, do domu. Jeść tak, ale wyrywać haczyk z gęby nie.

Konik zawijał im ryby w stare gazety i pewno nigdy się do tych darów nie przyznawał żonie. O wzięciu za to pieniędzy nie było mowy. Dawał bez słowa, i bez słowa widać było, że się cieszy, gdy ma coś do dania.

Dawno nie jedli ryb na kolację w niedzielę. Teraz ścieżka musiała zarastać, może całkiem już zarosła? Ciernie krzewią się jak chwast. Nigdy na to miejsce nad rzeką nie wrócili. Po co? Spod furtki wdowy Konikowej jechali prosto przed siebie, dokądkolwiek. Zależnie od pogody, od pory roku, piknikowali w lesie, albo wstępowali gdzieś na obiad.

Mieli w tych stronach różne przyzwyczajenia, trasy spacerowe, wypoczynkowe polanki. Znali wszystkie zabytki, wszystkie kościoły i muzea okolicy. Na wzór tysięcy mieszkańców wielkich miast dotleniali się, opalali, zażywali ruchu. Każdy by ich wziął za zwyczajnych weekendowiczów.

Za to przez resztę niedziel rzadko kiedy chciało im się ruszyć z domu. Szlafrokowali. Nabierali sił do następnej wizyty u madame Konik. Samochód służył im właściwie raz na miesiąc, po to głównie go kupili. No i ze względu na wyjazd do Janów, na lato.

Soboty poprzedzające wypad do Konikowej były trudniejsze od innych. Bardziej zmęczone. Kładli się wcześniej spać, zażywali proszki. Trochę czytali w łóżku, gasili światło, gdy litery zaczynały rozpływać im się w oczach. Sen był jak czarna rzeka, zanurzali się weń, para śniętych ryb, niżej, głębiej, na samo dno. Dzięki proszkom żaden pływak nie unosił się na powierzchni, żaden robak nie wił się nadziany na haczyk, kusząc, wciągając w pułapkę. Telewizja sąsiadów z dołu huczała transmitowanym meczem. Od podwórka dochodziły pokrzykiwania pijanego stróża, czasem pisk małej. Wszystko zamazane, zamazujące się jak litery odrzuconej na podłogę gazety czy książki. I wreszcie nic. Głucho i ciemno. Sen, proszkowy sen bez snów. Nic im się nie śniło, nie krwawili.

Tej soboty, z tego snu, z samej jego pierwszej warstwy, pierwszej fazy, wyrwało ich ujadanie kundli z przeciwka. Te psy nie zwykły szczekać, gdy ktoś zwyczajnie przechodził ulicą. Podnosiły larum dopiero wtedy, gdy ktoś obcy przystawał koło ich balkoniku.

To było, jakby ostry haczyk wyszarpnął ich, półprzytomnych, z wody.

Nie zapalili światła. Leżeli nieruchomo, myśląc jedno o drugim, że może jednak śpi, może nie słyszało. I każde z osobna, oboje razem, byli pewni: to oni. Chłopiec i dziewczyna, goście sprzed tygodnia.

Dziwili się, wstydzili się tej myśli, absurdalnej, podejrzliwej. Odpychali ją, wzbraniali się połykać robaka.

Czyjeś kroki, kroki dwojga osób, oddalały się spiesznie ulicą. Psy zaraz umilkły. Telewizja na dole także już milczała. Musiało być po północy, koniec programów. Ale sen długo nie chciał rozstąpić się pod nimi z powrotem.

III

Lało. Od rana lało. Chmury przetaczały się tak niskim pułapem, że deszcz nie miał dystansu, żeby się rozpędzić i zsuwał się jednolitą masą. Nie padał, był; nie jechali, płynęli pod wodą. Wycieraczka nie nadążała z rozgarnianiem strugi. Nie deszcz, ale dżdż.

Gdyby nie to, że madame Konik należało się nie tylko za ten miesiąc z góry, ale i za następny, ze względu na wakacje, zostaliby chętnie w domu, w łóżku, nadrabiając niedospaną noc. Proszki jakby teraz dopiero zaczynały działać i poranna kawa nie wydobyła ich z otumanienia. Za oknem kuchni płynny ołów.

Toteż prosto od Konikowej wracali do miasta. Wcześniej niż zwykle, a dłużej niż zwykle. Tamy niedzielnych zatorów na autostradzie twardniały z powodu dżdżu. Pod samym miastem ruch zamarł na dobre.

Zgasił motor, zapalił sobie i jej papierosa. Włączyli radio. Ze wszystkich stacji ciurkały ciągutkowe piosenki, taka moda, już nie obłędny wrzask. Karetki pogotowia, straży pożarnej i policji drogowej przelatywały wydzielonym dla nich pasem. Daleko przed nimi niebieskie sygnały alarmowe pulsowały w wodzie. Wypadek.

Auta zbiły się w jedną masę, niecierpliwy rój blaszanych żuków. Odór spalin dusił, podtrzymywany wilgocią. Przed nimi, na odległość maski, mały chłopczyk wiercił się i nudził na tylnym siedzeniu poprzedzającego ich samochodu. Wiózł kanarka. Klatka tuż przy szybie była zabezpieczona poutykanymi wkoło niej płaszczami.

Dziecko zagadywało do ptaka, wpuszczało mu przez pręty po ziarnku czy po okruszku, ale kanarek, nastroszony, też pewno znudzony jazdą, nie reagował. Podglądali tę scenkę, rozbawieni. W pewnym momencie matka odwróciła się ze złością i nie wiadomo, z jakiego powodu uderzyła dziecko w twarz. Zapadło się między siedzenia.

Nie musieli wymieniać komentarzy, ten policzek odebrali jednakowo. Zresztą zaraz ruszyło.

Tak doszczętnie, tak do imentu wypalonego samochodu nie widywało się często. Pudło od konserw, nawet niepogruchotane, osmalone. Puste. Bez opon, bez siedzeń w środku. A obok coś niedającego się nazwać, określić, przyrzucone plastykiem. I odór. Odór palonych śmieci. Odór krematorium.

Tak doszczętnie spłonąć, pod taką strażacką ulewą? Kierowcy porozsądnieli, nikt już nikogo nie usiłował wymijać, nikt nie zajeżdżał nikomu rybim poślizgiem przed nos, przed maskę, tak że do samego tunelu dojechali w tym samym rzędzie, za samochodem z kanarkiem i z chłopczykiem, który wychynął spomiędzy siedzeń pocieszony, choć bynajmniej nieposkromiony. Dalej wiercił się i drażnił ptaka i rodziców. Zapewne klapsy i policzki były dla niego czymś powszednim.

Przez ten deszcz wracali wcześniej, chociaż u Konikowej tym razem dłużej siedzieli niż zwykle. Mały był chory. Nic groźnego, jak twierdziła z pewnością fachowej piastunki. Przy takiej psiej pogodzie nietrudno o zaziębienie. Rzeczywiście, sama czuła się zagrypiona poprzedniej niedzieli. No i przeszło.